WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

- Ben, czy chcesz dzisiaj zacząć? Ostatnio dobrze Ci szło.
Niski, pulchny człowieczek poruszył się niespokojnie na krześle, ukazując zebranemu towarzystwu rozkwitające plamy potu pod pachami. Kanarkowy to nie był jego kolor, a koszula była przyciasna. Na oko wyglądał jakby dawno przekroczył pięćdziesiątkę, ale wystarczyło wytężyć wzrok żeby poniżej łysiny i posiwiałych przedwcześnie włosów, ujrzeć niegdyś przystojną, ale wciąż młodą twarz. Zniszczoną życiem, prochami, alkoholem.
I w tej chwili Maggie zaczęła się zastanawiać, co bardziej niszczy, życie czy jakby na przykład wlać w siebie nieprzesączony denaturat? Co by mocniej ją zniszczyło? Ach, życie oczywiście! W myśl tę drgnęła podekscytowana, niezdrowo, bo któż się podnieca cierpieniem. Zalęgło się w środku pragnienie, co by podzielić się odkryciem swym z jedyną osobą na sali, która w niezrozumiały sposób potrafiła odkodować splątany życiorys, wciśnięty w zimną, chudą blondynkę o twarzy tak bladej, że pierwsze słowa jakie cisnęły się na jej widok to nie "cześć Maggie, jak się masz?", tylko "ej, byłaś u lekarza? Nie? No to kurwa powinnaś".
Ale jego nie było. A skoro nie raczył przyjść ani dziś, ani tydzień wcześniej, to jego sprawa. Margaret (jeszcze) Hartwood wcale to nie obchodziło. Zachowywała się więc jak zawsze, wtapiając w tło, zamieniając ciało w krzesło i osiągając najwyższy ze stopni transparentności.

Tydzień później też go nie było. I coś wewnątrz tej małomównej Margaret (jeszcze) Hartwood zaczęło pękać. Jakiś wewnętrzny, twardy fundament, zbudowany na obojętności i unikaniu spojrzeń, zaczął opadać, jakby ktoś zapomniał pod spód dać wylewki, a przecież tata Palmer zawsze powtarzał, że od wylewki samopoziomującej zacząć trzeba, bo inaczej powietrze pod spodem sprawi, że fundament zacznie pracować i runie. I ten też miał zaraz runąć, ale najpierw niepokój zaczął się wlewać przez szczeliny. Podstępem znalazł wejście do strzeżonego imperium, tworząc najpierw małe plamy, potem kałuże, a chwil parę później, już solidną sadzawkę.
Ostatnich kilka minut dłużyło się niczym wieczność. Jakby sekundy nagle zaczęły trwać godziny, minuty dni, a godziny lata i tak dalej. Ciało, które usadzone na niewygodnym krześle czekało na koniec, już przestało być ciałem. Było bytem jakimś wirującym, mistycznym co na cząsteczki się rozpadł i w agonii, tracąc tlen poruszał się niespokojnie.
Wstała pierwsza, gdy wybiła godzina zero i zamiast wyjść, jak zawsze, krótkie "do widzenia" rzucając w pośpiechu, zakręciła się małym tłumku, wypatrującym resztek galaretek w czekoladzie i wysuszonych herbatników. Jak dziki kot co czai się do ataku, wyczekując odpowiedniego momentu żeby przechwycić zeszyt z numerami alarmowymi, które podawali w ramach "wpisowego", jakby im się krzywda kiedyś stała. Ktoś mógłby stwierdzić, że to co robi jest złe, a przede wszystkim nieetyczne, ale ona była pewna, że jemu dzieje się krzywda. Bo nie przyszedł ani razu przez trzy tygodnie.

Drżące palce wstukiwały kolejne liczby na dotykowej klawiaturze telefonu. Choć ta zawsze działała bez zarzutu, tym razem nie chciała współpracować. Jedna, druga, trzecia pomyłka. Cholera. Jest. Sygnał. Mózg nie myślał jasno, zamieniając się w czarną plamę gęstej mazi, rozlaną po chorym umyśle. Głos w słuchawce odbił się echem, jakby była pusta, pozbawiona mięśni, ciała, mózgu, a w oczodołach brakowało dwóch, fundamentalnych składników. Kurwa. Powinna się rozłączyć, ale było już za późno.
- Harper... Jack? Nie było Cię - powiedziała z głęboko zakorzenionym wyrzutem, jakby samo to stwierdzenie było wystarczającym powodem, dla którego pozwoliła sobie ukraść bezczelnie jego numer i zadzwonić. A przede wszystkim, jakby tych właśnie parę słów mówiło o niej wszystko, że dzwoni Maggie Hartwood, a nie zdzira z piętra niżej.
- Wszystko w porządku? Żyjesz? Jesteś zdrowy? Cały? Do dupy są te spotkania bez Ciebie- głos zawisł w słuchawce, jakby czekał na niewidzialny topór kata, co zaraz opaść miał i zakończyć rozmowę w stylu "rozmówca zawiesił połączenie", a potem "nie możesz wykonać połączenia", bo kat potrafił blokować.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

- Zaczniesz jeszcze raz, Jack? Coś ci dziś opornie idzie, stary.
Harper-Jack Dweller, jego ciemnobrązowe-ale-w-tym-świetle-zupełnie-czarne włosy, przecięte dwiema poprzecznymi zmarszczkami (krem z azjatyckich ślimaków działał niby, ale najwyraźniej nie tak doskonale, jak to głosili na etykiecie) oraz koszula we wzór paisley, nonszalancko narzucona na przyplamiony (szóstą) kawą podkoszulek, drgnęły z irytacją; spojrzawszy na nadawcę komunikatu (bezpiecznie przyczajonego za dźwiękoszczelną szybą dzielącą go od muzyka, zupełnie, jakby ten drugi był groźnym zwierzęciem stworzonym do oglądania, ale do dotykania? już nie; i Ona też nie chciała go dotknąć, prawda? bo gdyby chciała, poszłaby wtedy z nim...), Harper-Jackie-Jack skinął powoli głową, potem nią pokręcił, znów skinął, i wreszcie sięgnął po gniewnie odrzuconą od siebie gitarę, krzywiąc się bólem.
Próbowaliście kiedyś szarpać szaty struny z nadciętym ścięgnem zginacza?
Nie? To lepiej nie próbujcie.

- Raz, dwa, trzy... -cztery - Kurwa, stary, chwila... Sorry...
Jack Dweller, sygnałem przychodzącego połączenia wybity z wątpliwej już i tak jakości rytmu, uniósł obydwie dłonie, dając obserwującemu go z drugiej strony krat szyby Młodszego Producenta, że "no, naprawdę musi odebrać". Minę miał taką ten nasz Dweller, zresztą, jakby połączenie to było rzeczywiście niewiarygodnie ważne. Matka może? Ktoś z góry (no, jak "z góry" to pewnie Michael, zapytać, co do kurwy-jebanej-nędzy Dweller wyprawia z jego żoną)? Babcia dogorywająca w domu starców, dzwoni popołudniem na ostatnie pożegnanie?
Gówno prawda. Numer był bowiem nieznany. Mimo najszczerszych prób zblokowania wszystkich adresów, spod których próbowano doń wydzwaniać by wcisnąć mu nowe ubezpieczenie dla "całej rodzinki" (może to coś dla Ciebie, Maggie? czy nie? co mówisz? że lepiej zaproponować Charlotte?), i do Jacka trafiało czasem jakieś takie zabłąkane połączenie. W najlepszym razie mógł to być ktoś z ubezpieczalni albo fan jakiś, pieprznięty, który absolutnym cudem wyciągnął jego numer może od fryzjera, czy jakiegoś dawnego, szkolnego kolegi?
Wszystko, nawet, kurwa, psycho-wielbiciele, byli lepsi niż to, czym Dweller, ta małpka cyrkowa, której kubek kawy i kreskę koksu rzuca się w miejsce marchewki, zajmował się obecnie. Nie było więc mowy, że nie odbierze - nieważne jaka by nie była cena za te trzy do siedmiu minut wolności od własnej, zasranej, muzyki.
- Halo?

W tym miejscu zadać wypadałoby trzy istotne pytania - ot tak, co by się w sytuacji lepiej zorientować, kontekst poznać szerszy, wyrobić sobie opinię jakąś i przed-opinię, na zaś, względem łączących (i mających łączyć w przyszłości, może?) tę dwójkę relacji.
Pierwsze: Nie zabijaj.
Pierwsze: Czy Harper-Jack poznał jej głos?
Drugie: Czy spodziewał się, że ją usłyszy?
Trzecie: Czy ucieszył się na jego brzmienie?
"Tak" padłoby tu chyba trzykrotnie, choć w dwóch przypadkach - niepewnie i z ociąganiem. W pierwszej sekundzie nie był pewien, czy może wierzyć własnym uszom (on, muzyk! no, wspaniała to recenzja jego zdolności sonicznych...), ale wystarczyły trzy kolejne wyrazy dobiegające z drugiego krańca linii, by upewnił się w pierwszej hipotezie podrzuconej mu przez podświadomość. Nie był też tym telefonem aż tak zaskoczony, jakby pewnie był, gdyby Dobry Bóg Ojciec zesłał mu obfitszy dar skromności. Nie, żeby na niego czekał (telefon, nie dar boski - w te wiarę stracił już dość dawno temu), ale nie też, żeby kompletnie nie zakładał, że Maggie zadzwoni (i może dlatego też tak systematycznie dezerterował ze spotkań grupy? w cichej, nieprzyznanej na głos, nadziei, że blondynka w końcu go dostrzeże, bo czasem prędzej i sprawniej zauważa się czyjś brak niż ich stabilną, przewidywalną-niby obecność). W końcu, mimo prób zapewniania siebie samego, że zimny jest jak wychłodzona klimatyzacją struna (i równie napięty: głodem alkoholowym, bólem, niedospaniem), na samą myśl, że jednak o nim myślała poczuł dreszcz jakiś dziwny, dreszczyk raczej, niewiniątko, biegnące od karku wzdłuż ramion, w dół, aż do koniuszków stępionych bólem palców.
A jednak.
Margaret Maggie Palmer Hartwood.
A, cholera!, jednak.
- Maggs? No, hej - wstał z zajmowanego przez się do tej pory stołka (z chudym tyłkiem, jak zwykle, zwisającym z krawędzi taboretu i stopami w sztybletach wbitymi w podłoże tak, jak wciska się je [za późno] w hamulec albo [błędnie] w pedał gazu) i przeszedł w odleglejszy kąt sali studyjnej - taki, w którym wiedział, że znajduje się możliwie jak najdalej ultraczułych mikrofoników, każdy wewnętrzny dźwięk przekazujących natychmiast na drugą stronę dźwiękoopornej tafli - Coś się sta...? Nie? Tak sobie dzwoniła? A co, wyrzuciki sumienia panienkę dopadły? Czy może zatęskniło się za spontanicznością pierdolonej minety, którą jej strzelił w czasie, w jakim powinni byli wysłuchiwać opowieści o konsekwencjach mieszania adderallu z wódką -Mmm, acha. I dopiero teraz... - krótki śmiech; nie, nie gniewam się, Maggie - Się zorientowałaś? Szybko... - odwrócony tyłem do spoglądającego nań chciałbym-ale-nie-mogę-producenta, Dweller pochylił lekko głowę, przysłonił telefon dłonią i ściszył głos - Słuchaj, to jest średni moment na rozmowę. Znaczy, jestem w pracy, no, powiedzmy. Łeb mi zaraz ukręcą. Coś się dzieje? I n-nie rozłączaj się, dobra? W sensie... Nie przeszkadzasz mi. Tylko... No, dobra. Co jest grane, Maggie?
Co jest grane, Palmer?
Czemu ja? Czemu teraz? W jaki sposób?

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Uwaga, trzęsienie ziemi! To nogi wołały do mózgu albo na odwrót, ciężko stwierdzić, gdy ciało rozedrgane, wbite niby w chodnik, a tak naprawdę rozchwiane, jakby w każdej chwili mogło się rozpaść na kawałki. Nie-kawałeczki, tylko puzzle o różnych kształtach, czekające na współczesnego króla Artura, co poskłada je do kupy skoro do cholery, potrafił wyciągnąć ekskalibur z pieprzonej skały. Rozpoznał ją? Och, jak głupio się teraz czuła. Jak nastoletnia łowczyni fantazji, która to podstępem numer wyciągnęła od koleżanki z telefonu, jak ta zapatrzona w inną stronę była.
Płonęła. Ja pierdolę! - płonęła. Od nasady włosów po koniuszki palców u stóp. Wstyd, wstyd i hańba! Dałaś się wziąć (wziąć, bo brał ją, brałby jak tylko chciał!) na blacie nieszlachetnym, biurka w ruderze - pokoju nauczycielskim, ale o poziom wyższym, bo dyrektorskim. Nie w fotelu - na biurku! Przyznaj się, no przyznaj, że Ci się podobało. Że zdarzało Ci się zerkać na tył głowy trochę dłużej niż by wypadało. Że obserwowałaś nos przekrzywiony, jak odwracał się profilem i usta, które tak ładnie ubierały w słowa historię utworu "O Harperze-Jacku co stoczył się na dno", łaknąwszy więcej niż tylko te pozłacane marketingowym chwytem opowieści o dupie-Marynie.
I że spodobało Ci się to, że chociaż w kąt wciśnięta, zbyt często bujająca w obłokach, z wzrokiem w sufit wbitym, to zauważona jakimś cudem zostałaś, choć w zjawę przemieniona to ucieleśniona tym wzrokiem badawczym.

Poznał!

Słów nie umiem wypowiedzieć, by nie zakryć wszystkich zakamarków
Ciebie i
Siebie.


- Uhm, nie TERAZ dopiero, tylko już wcześniej. Po prostu się zmartwiłam - burknęła pod nosem z wyraźnym niezadowoleniem w głosie, że przejrzał ją w sekundy ułamek krótki, choć nie było czego ukrywać. No bo po co dzwoniła? Żeby pożalić się facetowi, któremu spierdoliła gdy serce krawiło, że spotkania jakieś nudne, że opowieści nie takie jak trzeba? Na wyznania anonimowych alkoholików narzekać?
Średni moment.
No jasne, że to był średni moment. Ach, Maggie Ty głupia, czegoś się spodziewała? Że wyzna żeś kroczem go oczarowała? Zmieszała się Margaret, dorosła artystka i duma jej zawisła na szubienicy ze stołeczkiem jedynie pod nogami, który chybotać się zaczął i chyba już nie przestanie aż padnie. Nie będę w takim razie przeszkadzać, skoro nie leżysz zaszczany w rowie z igłą wbitą w wolne miejsce na ręku, butelką zaś w drugiej miało paść, ale.... - N-nie? - nie rozłączaj się? Okej. Zastygła i zastygł stołeczek, i ziemia trząść się przestała, i nogi w kamień się zamieniły, chociaż jeszcze chwil kilka temu z waty były albo słomy. I... Kurwa. Czas końca, czas spowiedzi. No powiedz w końcu Maggie po co dzwonisz. Czemu tak się rumienisz głupio i dlaczego język nagle w supeł się zawiązał. No? Już! Już mów, nie drocz się dalej.
- Martwiłam się, okej?! Po tamtym dniu zostawiłam Cię i już więcej nie przyszedłeś - Maggs, Ty pieprzona egoistko. Myślisz, że świat się kręci tylko wokół Ciebie? Że jesteś pępkiem świata, który wpływa na cudze istnienie? O tak, to Ty jesteś powodem, dla którego dzieją się wszystkie nieszczęścia na świecie. Maggie-Apokalipsa, Maggie-Męczennica. - I... I chciałam się upewnić, że wszystko z Tobą dobrze - Maggie-Łaskawa, Maggie-Miłosierna. - I... Kurwa, podobało mi się wtedy Jackie-Jack Harper, a dawno mi się nic nie podobało i może to najbardziej samolubna rzecz na świecie, ale chciałabym Cię jeszcze zobaczyć, bo jesteś tak samo popierdolony jak ja, a może nawet bardziej? polubiłam Cię - Maggie-Jedna-Z-Tych-Szalonych-Groupie, tylko że nie wie co to za trzaski i zgrzyty w telefonie, że ze studia dzwoni, a nie na przykład ze smażalni ryb.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

No dobra, dobra. Przestańże już jęczeć, Maggie (nie przestawaj) - upadłaś (Boże, stwórco, z głęboką pokorą upadamy do...) z Dwellerem dość nisko, fakt to, i uległaś, stosunkowo szybko, choć z pewnością nie pierwsza i pewnie nie ostatnia, jego cygańskiemu urokowi... no, ale... wielkie mi rzeczy! Większe grzechy przecież ludzi prześladują: morderstwa i zdrady, gwałty na innych i sobie, najróżniejsze konstelacje ze wszech możliwych patologii uplecione, tak parszywe, że toż nie wypada o nich nawet w postach pisać, a ten tu - HJ Dweller - tylko trochę się z Tobą Cię niby upodlił. I w końcu nawet...
Nawet nie zdążył...
[Nie zdążył na sam szczyt Cię na tym chłodnym mahoniu zawlec (za włosy, choć w intrygującym fikołku standardów społeczno-kulturowych to Ty go akurat za włosy trzymałaś, gdy on, zamiast Ciebie, schodził na dół niżej i niżej, po drabince wszystkich kręgów piekła i na nim dogonić w szaleńczym, rozdyszanym pędzie. Nie zdążył opaść na Ciebie, z chudym biodrem do biodra chudszego przyciśnięty, z policzkiem nie tak jasnym jak Twój może (o to trudno), ale nadal dość białawym, rozpalonym rumieńcem zmęczenia. I nie zdążył Cię spytać - nie, nie tylko o numer, ale także, czy na wieczór masz dalsze plany? Czy może byś wpadła - o, na przykład do niego. Czy...
Nie, zaraz, kurwa. Wróć.
Zdążył. Zdążył! To jedno przynajmniej!

A Ty co? Ty dziewucho głupia, nieszczęściem własnym przychłyśnięta! A Ty co!?
Dweller stał twarzą zwrócony w stronę studyjnej ściany, ze ścianą tą odległą odeń o niecałe dziesięć centymetrów, i rył czubkiem sztybletu w mikrej nierówności listwy przypodłogowej. Słyszał już niemal w uchu - tym drugim, tym, do którego nie przyciskał aktualnie telefonu - rozjuszony charkot dozorcy Sound Audio, co po godzinach robił też za złotą rączkę. "Znowu! Kurde-mol, te cholerne muzyki! Tylko listwy odrywają! Z pracy cudzej sobie szydzą... Te marnotrawne lenie, jedne!"
Dweller chciał, ale nie mógł przestać - skrob, dziug, skrob, szpic buta rżnący cieniutkie drewienko. A co, pomyślał, jeżeli to takie już było jego fatum... ? Jednym wszak los nakazywał zaliczyć własną matkę i zabić ojca, innym - wyruszyć w podróż z Itaką za cel postawioną, co trwać miała dwa tygodnie, a zmieniła się w tułaczkę dziesięcioletnią... Dwellerowi zaś być może pisane miało być, by do końca już życia narażać się wszystkim Bogu ducha winnym cieciom. Tu, tam, wszystko jedno. Żaden stróż się nigdy nie uchroni!

Pozwolił Maggie skończyć (o, tak dla miłej odmiany), choć odpowiedź cisnęła mu się na wargi już od pierwszych słów króciutkiego monologu, a potem sarknął w końcu:
- No ja myślę, że ci się podobało. - sarknięcie to było jednak niegroźne, rozbrojone, wyzute z niepotrzebnej złośliwości, z nagany, która sugerowałaby, że "wy, groupie głupie, to nigdy nie odpuścicie człowiekowi, co?". Żałował żartował tylko, przecież. - Choć końcówka już chyba nie, co? Ja wiem, wiem, wizja lądowania na SORze to może nienajlepszy wabik, wiem. Wszystko rozumiem...
Nic nie rozumiał - skołowany tym, jak miękko całowała jego wargi, i jak szybko potem wiała w przeciwnym kierunku; przede wszystkim zaś nie rozumiał (kom-ple-tnie) tego, czemu to o niej myślał przez cztery ostatnie ze snu wyzute noce.
- I, Maggie, przyznaj się... - teraz, na szczęście (bo inaczej byłby kwas - niby taki New Age, koszule w zygzaki i kwiaty i kryształy noszone na rzemyku, na sercu, a dupa z niego, nie żaden jasnowidz), jego zdolności zdawałoby-się-nadprzyrodzone zawiodły mniej spektakularnie (czyli prawie wcale), pozwalając mu w mig niemal odczytać (ach, wielka mi zagadka!) myśli Margaret - snute gdzieś tam, na korytarzu w po-sesyjnej ciszy pewnie, z dłonią bezwiednie do serca przytkniętą) - Chciałaś sprawdzić, po prostu, czy się gdzieś nie zaćpałem, w rowie jakimś? Czy to dlatego nie przychodzę. No, więc nie - zuchwale, buńczucznie, pstrykał ją prosto w dumę z której powietrze schodziło pewnie jak z wątlejącego balonika. Za grzechy jej obojętność - A ja tu cały i zdrów jestem, widzisz. - Uciął, pytaniem bliźniaczym, kurtuazyjnym, się nie popisując.
Szmer ten i postukiwane - gniewne coraz bardziej oraz niecierpliwe - za jego plecami wzbierały na sile. Ponaglanie, popędzanie - "kończ Waść, wstydu oszczędź" - klasyk, kurwa, nie dadzą człowiekowi - jak małpce w cyrku jebanym, cholera! - nawet krzty mieć życia prywatnego. HJ wzruszył kościstym stelażem ramion, pokręcił głową, nabrał powietrza w płuca (znowu mógł głębiej jakoś tak dziwnie, o wiele bardziej niż przez ostatnich dni kilka kiedy jej nie słyszał.
- No, w każdym... Miło, że zadzwoniłaś, Maggs. Nie masz powodu do zmartwień, wróće jak wrócę (jeśli wrócę).
Niewielkie wgłębienie pod listwą przyjęło teraz rozmiar niedokończonego schronu przeciwatomowego. Dweller cofnął stopę, krytycznie i niepochlebnie oceniwszy swoje dzieło. Słabo (równie słabo, jak w kontekście kondycji jego asertywności, najwyraźniej...), ale chyba dość, by ciecia wkurwić. Odszedł od ściany, na swój stołeczek wróciwszy i zwrócił się z powrotem do słuchawki - Także ten... to co?
- No to co... Maggie...
To co, chyba kończymy? To co, to ja będę leciał? To co, miło-było, do zobaczenia nigdy?
Wytrychy licealne gdy "jednak to nie to", blizny cienkie i krzywo zrośnięte, niby niebolesne już, a jednak na całe dorosłe życie cień nikły rzucające? Wymówki-odmówki? Cios prosto w kajające się serce?
- Wpadłabyś do mnie? Na przykład...teraz? - głos znowu, jak wtedy, w chwili dezercji przez okno, wywindowany gówniarską nadzieją - Jestem w Sound Audio Solutions. To taki czerwony budynek za Whittier Preschool. Znajdziesz. Na wejściu powiedz po prostu, że do mnie, dobra? Do Dwellera.
Ostatnio zmieniony 2021-05-07, 23:43 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Aniołek nad nią czuwał. Nie anioł, tylko cherubinek głupi z loczkami krętymi, nad uchem skręconymi i fałdką na brzuszku, w pieluchę obity. Albo bez - wersja dla dorosłych, dziwny pornol z ostatnich półek na zapleczu, za kotarą. Skrzydełko miał nadłamane jedno, acz drugim zawzięcie machał, jak wiosłem na łodzi co pod prąd silny przedrzeć się próbuje. Krzyczał też on, Maggie, nie! Nie wolno! Uciekaj, źle skończysz! i głos miał donośny nawet, ale tylko tamtego razu jednego, co krew szkarłatne kwiaty rozsypywała na trawie wśród niezapominajek i stokrotek polnych, w niebieskie i białe garniturki ubranych. Margaret, krnąbrna dziewucha - nigdy nie robić nic dwa razy - jej dewiza, posłuchała się grzecznie, ten raz jeden, serce dychotomicznie dzieląc i większą połowę, rozoraną jakimś narzędziem (czy to knyp nie był przypadkiem z opowieści o lucernie i drzewku przy, którym wyrosła?) gubiąc pod jego stopami w chaotycznej ucieczce.
Znów nawoływał, teraz jednak trochę ciszej. Upił się dnia poprzedniego i chrypkę nabył, gardło rozorał. Nie słyszała, choć może pomruk jakiś dotarł do jej ust, wołanie desperackie, żeby nie szła tam, bo źle się to skończy.
To ten Maggie! To ten co Cię zabił od środka i wskrzesił na nowo.
Oj, cicho tam. Nie przeszkadzaj, odpierdol się wreszcie. Daj żwyć! Skończ skomleć nad uchem, skowyt ucisz, wracaj tam, do doliny łez pod most Aurory, do wody, do topieli, do ciałka sinego, wzroku pustego, czarnego jak węgiel znad płótna białego, wyblakłego, bladego jak ściana, jak Maggie, jak życie jej do niedawna, co zabarwiło się najpierw plamą szkarłatną.

Przymknęła oczy, myśląc zawzięcie, w myślach życzenia wypowiadając w imię Ojca, i Syna, no dalej Jack, nie znęcaj się nad nią!
Płuca jeszcze pulsowały od monologu z ust wystrzelonego, epitafium, które sama sobie wydrapała paznokciem na nagrobku, grzebiąc swoją dumę (chryste!) i nadzieje (no jasne!) co spaliły się przez tą ucieczkę najpewniej (jakże wybaczyć mógłby!).
Ale nie. On niewzruszony, jakby to raptem dodatek był. Do gry na przykład, downloadable content, urozmaicenie zwykłe, naprędce wydane, ku uciesze życiem znudzonych. Był znudzony? Czym? Życiem najpewniej. Tym brudnym, szarym, niby ekscytującym, ale w rzeczywistości fałszywie, bo jakże nieprawdziwie w tej ułudzie na potrzebę mediów stworzonej.
- Ach tak? - obruszona niby, tą pewnością siebie niezwykłą, tylko policzki spłoniły się, niewidoczne przez słuchawkę telefonu.
- To nie tak - zaprzeczyła, jakoby to wizyta wśród zieleni szpitalnej i bieli chirurgicznej ją spłoszyła. Choć... Choć może wtedy o tym nie myślała, teraz obraz ten jawnie okrutny jej się zdał, gdyż raz ostatni była tam raptem rok temu, może trochę ponad. Półtorej zaraz stuknie, a ona stopy na SORze nawet nie postawiła. - To nie tak... - powtórzyła jakby już jedną nogą wkraczała w kolejny temat, oczami wyobraźni powracając do chwil, w których rzeczywistym był obraz przywoływany przed dniami kilkoma, Harpera-Jacka posiniałego już z ciałem napuchniętym toksynami pośmiertnymi z palcami w ostatnim krzyku rozpaczy zaciśniętymi na strzykawce plastikowej; knykcie zbielałe. - Są rzeczy, które trudno mi wyjaśnić - wyjaśniła finalnie, nie wnosząc tym zupełnie nic nowego, ani krzty usprawiedliwienia, ani dawki małej co ciekawość by zaspokoiła. Ze świstem powietrze wciągnęła, przez korytarzyki je puszczając slalomem, wiatrem dróg tysiąca pogubionych, splątanych jak ich los prześmiesznie.
- No cóż, skłamałabym, mówiąc, że przez myśl to mi nie przeszło, ale... Nie możesz tak w trakcie rezygnować - zapobiegawcze, wypełnione wyrzutem przez wcześniej wspomnianą strzykawkę słowa, wypadły jej ust znów, zanim zdążyła się zastanowić czy wypada tak, zważywszy na to, że gafę już niejedną w tym krótkim okresie podczas rozmowy telefonicznej popełniła.
To nie Maggie, a jakaś matrona mówiła co wolno, a czego nie. Nie można tak w trakcie przed końcem leczenia rezygnować, nie wyzdrowiawszy całkowicie. Albo nawet to nie o to w tym chodzi, bo o czyim leczeniu mowa? Harpera czy Margaret ze śpiączki wybudzonej co w panice boi się, że jedyny jej lekarz co zna się na rzeczy zniknie, po tym jak uciekła z pierwszej operacji?
Już na usta się zaczęło cisnąć: No. To fajnie. Miło było Cię usłyszeć, dobrze, że wszystko w porządku, pa, gdy chwila konsternacji cichej przedłużała się bez końca. Namacalny był ten topór kaci, co zawisł nad jej szyją. Ciach. Toż jedno cięcie wystarczyło do przyciśnięcia czerwonej słuchawki. Już blisko było, coraz bliżej do końca i palec na spuście czujny, aż przerwał jej tok myśli krwawy, znów sprawiając, że serce zaczęło bić, a przecież to pewne, że od minuty ani razu nie zabiło.
- Uhm, mogłabym - rzucone nonszalancko, choć palce już nerwowo wystukiwały adres. Niby to jeszcze decyzji nie podjęła, ale GPS pokazywał 7 minut na piechotę - cóż za szczęście! Dziwaczny okoliczności zbieg. Albo tak miało być. Tak wymyślił naćpany reżyser, siedząc po godzinach w pustym studio, zrezygnowawszy z marzeń o arcydziele, idąc w stronę komercji.
- Zaraz tam będę - potwierdziła doń rzeczowo, postarawszy się, żeby ani nuta ekscytacji nie przedarła się przez zblazowany ton. Maska obojętności zawsze pod ręką. Sprana twarz w rzece pod mostem.
Już niedaleko, już blisko było, wystarczyło raptem dwie przecznice przejść i raz skręcić w lewo, by do drzwi z szyldem ubranym w napis ze słów Dwellera się dostać. Zadzwonić? Zapukać?
Jestem.
Napisane drżącymi palcami. Papieros w usta wetknięty by dodać odrobiny animuszu. Plecami więc się oprze o framugę, jakby wcale nie wyczekiwała tej chwili od pierwszego razu, w którym się na spotkaniach nie zjawił.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Może knyp - ten z opowieści o wilku, co kły mu wyrwano i owieczce, co z kłów owych zrobiła sobie groty do strzał (czy były to strzały amora? tego grubaska śmiesznego, rubaszki małego w pieluszce? Czy raczej nie wcale, z miłością nic absolutnie nie mając wspólnego?), a może nóż - z historii o feniksie, co nad tortem jubileuszowym trzonek z ostrzem przypadkiem pomylił?

Tak czy siak - narzędzie zbrodni. Przedmiot nieuchronnie przeznaczony do dokonania samobójstwa rozszerzonego; takiego, co w jego trakcie sprawca (i ofiara, oczywiście, tym samym), łapczywy się robi i jak naj-więcej, więcej, więcej dusz z sobą pragnie zagarnąć (a więc Maggie, dawaj!, skoro duszę jej dziecka i tak miał już na sumieniu; ale i Charlie, rykoszetem, wraz z tym dzieciątkiem, co to żyło na razie jedynie w płomieniach jej fantazji, a skoro Charlie, to i brata jej, Bastiana, a jak Bastiana, to i Phoenix, niejaką, Farrell…).

I Harper-Jack, z przedmiotem tym o nazwie niedopowiedzianej, ale przeznaczeniu jednym tylko (serce rozorać, życie odebrać, niszczyć-zniszczyć-zabić) stał właśnie przed Maggie-Margaret, jak nagi. Fizycznie, jasne, po drugiej stronie tele-linii, poza zasięgiem jej przysłoniętego mgiełką fascynacji wzroku… Ale ponad wszystko: przed nią stał w najważniejszej z metafor.
N a g i, czyli b e z b r o n n y (choć jak to możliwe, spyta ktoś, skoro narzędzie ostro zakończone w dłoni sam trzymał?), z obron swoich i zbroi odarty. Taki, jakim został stworzony. Z usterkami wszystkimi okazanymi jej jawnie, równo, jak kamyczki z potoku zebrane, rzucone na wnętrze drżącej lekko emocją dłoni.
Zobacz co mam.
Zobacz jaki jestem.
Sam-sobie sprawcą i ofiarą.
Sam-Tobie oprawcą i zbawieniem.
Ja - ten, co Cię zabił i wskrzesił na nowo.

Był znudzony?.
Sobą. Jałowością bólu własnego, który to domeną i siłą napędową podobno jest dla artystów i szaleńców, lecz nader często odczuwany tak samo tępy, mdły i bezbarwny się staje jak każda inna emocja śmiertelnikom dostępna.
Blichtrem i błyskiem codzienności sławą, niczym nitką złotą (i cienką, podatną na zerwania), przeplatanej - rajem obiecanym, co świętym Graalem miał być, a okazał się być najwyżej-co wydmuszką.
Nią? 
Nie. 
Jej był głodny. I, niezdolny by pojąć c z e m u, głodem tym karmił się coraz bardziej i bardziej.
[Bo co, no, CO do cholery nosiła w sobie niby ta blondynka chudziuteńka, z kolorów życia jakoby wypłukana, czego inne, tak jej podobne niby, nie miały?]
- W porządku - Zlitował się wreszcie, instynktownie bardziej niźli świadomie, czy przemyślanie, nie wiedząc w gruncie rzeczy nad czym się lituje, czując jedynie, że trzeba - Są rzeczy, które pewnie trudno byłoby mi zrozumieć. Może kiedyś…
Zgrzytnięcie studyjnego interkomu, trzaski jakieś w tle, przywołujące go z powrotem na Ziemię (skąd? spod niebios, czyżby, pod którymi unosił się w stanie dziwnej nieważkości i w kompanii tłuściutkich aniołków?). Spojrzał przez ramię na producenta, gromiącego go coraz to groźniejszym spojrzeniem zza przesłony szyby.
- No, nie trzymaj mnie już więcej w niepew… - rozpędzał się już w kontrargumencie, gdy jednak: CIACH (dźwięk suchy i stanowczy, jakby wydany przez zaporę opuszczoną przez dróżnika, co jednym ruchem całą kolej losu zmienia) - co to topór kaci? a może klaps reżyserski raczej? - Serio? Będziesz?! Super! - entuzjazm, nastoletni niemal, w kontrze do jej fałszywego stoicyzmu. Czerwona słuchaweńka wciśnięta jednym ruchem kciuka.
Ukłonił się - komu? losowi? cherubinkowi z cholesterolem na poziomie typowym raczej dla sześćdziesięcioletnich cukrzyków? samemu sobie, w podzięce niemej za kolejną sztukę (sztuczkę?) zgrabnie rozeagraną? temu scenarzyście właśnie, o skłonności do ironizowania podbitej działaniem amfetaminy i kwasu, co komerchę ich, szmirę tę pierdoloną, reżyserował? Dygnięcie, dłonią machnięcie, piruecik wywinięty na zdartej płachcie linoleum. Chłopaki, przerwę muszę! - zarządził prędko, gwiazdor pierdolony - Stawiam dziesięć kolejek każdemu i dwie duże pizze na głowę za godzinkę przerwy!
Gitarę odrzucił, włosy jednym ruchem ręki uwolnił z objęć gumki (recepturki; niezdrowo dla pukli ciemnych i gęstych, lecz ta tylko była pod ręką) i pomknął do przedsionków studia.
Nagi. Taki właśnie - właśnie t a k i jakim go w ten dzień Pierwszy poczuła zobaczyła.
- Jesteś! - wyszeptane do otrzymanej chwilę później wiadomości, ale głośno wyrzucone z siebie na pół-dechu, gdy po schodkach do niej zbiegał - Maggie. A jednak… jesteś.

Choć - ech, losu te zrządzenia - być Cię wcale nie powinno?

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

E-re-mi-ta. Pustelnik. Samotnik, co z dala od społeczeństwa się trzyma.
Jak opisać stan, w którym tkwiła rok i miesięcy kilka? Spokój? Nie, to nijak się ma do tego. Obojętność? Może na twarzy wyzutej z emocji, co zastygła w jednym wyrazie zo-bo-jęt-nie-nia. Ni to kącik ust do góry uniesiony, ani brew zadarta zawadiacko. Śmierć spojrzeń spod rzęs puszczanych figlarnie i policzków w uciesze rumianych. Nic. Pustka.
Worek kości w delikatną skórkę owinięty i gdyby ktoś pokusił się o przegrzebanie środka, nie znalazłby nic, bo i z ciała uleciała, pozostawiając po sobie cień tylko, życia okruchy, które za funkcjonowanie codziennie odpowiadały. Razy kilka tylko przebudziła się na chwilę, jakby ze snu długiego, głębokiego, to w pędzli poszukiwaniu, a to raz inny by złości dać upust i z ziemią zrównać to co pod ręką było. Figurki ceramiczne (to głupota Maggie, po co dom mamy zagracać?), pieski, kotki, żółwie przypominające, czasem konie i lwy inne, z podróży, ze straganów, z targów pchlich, gdzie wystawione jako śmieci za pięć centów, byleby pozbyć się ich, ale nie wyrzucać, bo sentyment nie pozwalał. W śmieci zamienione, w kupę gruzu albo kupkę z łapkami ocalałymi i ogonkami, ze skrzydełkiem uchowanym, łzami zalanym, gdy bezsilność nad złością górę brała. Patrz Maggie, głupia Ty, cóżeś zrobiła. Nic Ci już nie zostało, nic! NIC. Nic nie było w Maggie. Posąg ładny przypominała, ruszać się umiała i funkcje podstawowe by przy życiu zostać utrzymywała. Ale cóż to za życie?
Nie zrozumie nikt, kto w życiu nie stracił czegoś cennego. Bądź siebie cząstki, nawet najmniejszej, w błahy sposób utraconej, co wstyd się przyznać do tego i lepiej dobrą minę do złej gry robić, niżeli na głos powiedzieć, że problem się ma i – źle jest, kurwa.
Czy to strzały, czy knyp nieszczęsny, czy nawet topór rzeźniczy w grze w karty wygrany, znaczenia nie ma. Ważnym wszak było, że czuć zaczęła. Że siniaki nie tylko barwę miały, ale i w rany się zamieniały. Że kac zabijał, szpileczki w głowę wbijając, gardło paląc i flaki wywijając. Że ból realnym był, a nie tworem zza mgły widzianym, a gdzie ból to i przeciwstawnie – szczęście, niepojęte, nieśmiałe jakieś, na grocie strzały, w strzykawce z endorfinami, językiem Dwellerowym przetransferowane.

Pojęcia nie miała, jaką władzę miała nad nim. Ani on, że w sposób jakiś (podstępem zapewne!) jej kawałek duszy wydarł. On – nagi, ona – bezbronna. Powoli, ostrożnie, skanujący się milimetr po milimetrze. Jackie-Jack, pieszczotliwie w głowie Maggie nazwany, nie wiedzieć kiedy. Albo to gdy tył głowy jego obserwowała, strukturę włosów analizując wzrokiem nieobecnym, podczas gdy bacznym oględzinom poddana została, gdy w myślach kodował numer i rząd jej krzesełka na niepisaną własność posiadanego.
Może kiedyś Harper. Może kiedyś raz jeszcze uda Ci się zedrzeć z Maggie wszystko i znów stanie naga, poraniona, choć ciało jej alabastrowe jedynie bliznę jedną na żebrze nosi – ślad szyby, co skruszyłeś ją tamtej nocy. Może dane zbadać Ci będzie klawiaturę żeber, paznokcie nerwowo poobgryzane z zaschniętym karminem pod kciukiem, włosy krzywo przycięte miejscami, pospiesznie w warunkach domowych. Może i Ty wtedy dasz poznać się bliżej i zdradzisz co dwieście piętnaście albo choć kilka ze stron spisanych Twoim życiem skrywa.

Gorąco. Rozlewało się gorąco po jej ciele, jakby nieznana jakaś substancja przez nos przedostała się i atakowała każdą napotkaną komórkę, a ta zarażała wszystkie w sąsiedztwie. Nastoletnie podniecenie, niby spotkanie zwykłe, a w rzeczywistości włosy w biegu cztery razy przeczesane i bluzka poprawiona, co sprytnie dekolt odkryła, choć niewiele się w nim kryło. Ekscytacja, bo nieznane, miejsce nowe, zupełnie jak kiedyś podczas wycieczek pieszych, odkrywane po drodze do piekarni, czy sklepu nawet, bo po co iść wciąż tą samą, utartą trasą.
Znalazła wreszcie. Dotarłeś do celu, komunikat wygraną zwiastował, a nagrodą Harper był
- A jednak - powtórzyła z uśmiechem niewinnym, szczerym jak u nastolatki. Spojrzenie miała dziecka, wysłanego na wycieczkę do Disneylandu pierwszy raz w życiu. Skrzące, nie od łez w końcu.
- Nie wierzyłeś, że przyjdę? - zapytał głos z sitcomu, spuścizna girl-next door, ale znajomy, chyba do niej należał. Spojrzeniem zaszczyciła schodki i gmach, drzwi uchylone, a zza nich nic nie dostrzegła. Znów wzrok na niego przeniosła i z włosów odgadnąć próbowała co robił w tym miejscu, i czemu czasu dla niej nie miał wcześniej żeby na meetingi przychodzić.
- Pracujesz tutaj? - zdziwienie, no bo czymże miałby się zajmować? Nie grać przecież, nie śpiewać. Głupie pytanie zresztą, wszak mówił, że w pracy jest, ale Maggie dalej zrozumieć nie potrafiła, cóż ważniejszego jest niż ona zdrowie.
- Dobrze Cię widzieć, Jack - już nieco ciszej powiedziane, dźwięczniej, melodią, piosenką na szybko skonstruowaną na potrzeby spotkania.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

E-re-mi-ta. Pustelnik. Samotnik, co z dala od społeczeństwa się trzyma.
Jak opisać stan, w którym tkwiła od lat nastu, na granicy (coraz cieńszej, wytartej, upływem dni nieubłaganym wyświechtanej) z czasokresem dwóch dekad?
Że co, że spokój to był?
Obojętność?
Czy stoicyzm, być może? Harmonia?
Nie. Och, do cholery. To nijak się ma do tego.

To był już marazm najprędzej, jakby usilnie tak i uparcie słownego ekwiwalentu dla stanu tego szukać nam przyszło. Inercja przedziwna, nie na zewnątrz, lecz do wewnątrz skierowana. Taniec - wolniejszy coraz, niedbalszy z każdym krokiem i piruetem powziętym i mniej rytmiczny z następnym serca uderzeniem - siły wokół przeżartego smutkiem środka. Smutkiem jak rdza. Smutkiem jak pleśń. Smutkiem jak choroba, co znikąd się bierze i donikąd prowadzi.
Do Nikąd - krainy umarłych za życia, która rozciąga się pomiędzy snem i jawą. Pomiędzy realnym i nierealnym. W przesmyku wąziutkim między ”dobranoc, kochanie”, matczynym szeptem wypowiedzianym do dwuletniego uszka, a ”dzień dobry, pobudka, Panie Dweller”, głosem lekarza, co na dziewiąty dzień po wypadku wreszcie na odwagę się zbiera, by wbrew woli pacjenta żaluzje odsłonić.
Nikąd. Kraina, którą obydwoje, lecz nigdy we-dwoje, regularnie odwiedzamy.

A portal do niej [czy do Niej - portal do Maggie, na styku życia i śmierci ugrzęźniętej, w wodzie brudnej i zimnej, w pościeli własnej samotnością rozpachnionej, w pracowni, wśród zjaw pół-człowieczych i antyram niczym niezapełnionych, uwięzionej) gdzie się znajduje, Harper?
W szafie, w której przed histerią matki i trzaskiem tłuczonych wazonów się kryłeś za dzieciaka? Pod szeregiem ubrań zwisających z wieszaków jak zwłoki - ubrań drogich, pachnących ekskluzywnym (bo dwanaście dolców za opakowanie przecież) środkiem na mole i rozkruszki, to robactwo parszywe, co nawet Dobrych Najlepszych Rodzin się ima?
W szkolnej salce prób, zwykle zatrważająco długo niewietrzonej, w której tyle razy sam, jeśli Elliot nie mógł akurat, zostawałeś, struny szarpiąc w poczuciu beznadziei, bo pomysły miałeś może i niezłe, i dźwięki piękne słyszałeś gdzieś pod sklepieniem skroni, ale nigdy - nigdy, naprawdę - nie udawało się w realności ich odtworzyć? (Nie Tobie, przynajmniej).
Na cmentarzu, u krańca alejki wąskiej i zacienionej, przy której mogiły tylko te najmniejsze w ziemię powrastane? Tam, gdzie Charlie czasem na Cię czyha czeka?
Tu, w studiu właśnie, otwierający się tylko, gdy wszyscy inni już wyjdą, do domów wrócą (bo mają do kogo), zapomną o tym, co dla Ciebie całym i jedynym sensem życia z braku innych stać się musiało?
Czy raczej pod mostem Aurory ten portal, Dweller? Czy tam się właśnie otworzył po raz pierwszy i, nigdy nie domknięty, Twoje imię woła?

...dobrze Cię widzieć, Jack. Nie wierzyłeś, że przyjdę?

Nie. Nie wierzył.
Ani, że “dobrze go widzieć” (bo - tak bez filtra na zdjęcie narzuconego, bez korekty przez grafika wykonanej, bez okularów upojenia brzoskwiniowym sznapsem założonych na zadarty nosek nastoletniej fanki, widok był to raczej, chyba, nieszczególny: ciało długie, chude, łykowate wręcz, jeśli drugi tydzień z rzędu zapomniał o kolacji, włosy trochę mysie jakby, strąkiem wzdłuż policzka kanciastego zwisające, oczy ciemne jak dwa węgle pozbawione iskry, co je mogłaby trochę choć ożywić), ani, że przyjdzie.
Nadzieję miał. Nadzieję bojaźliwą, nadzieję-asekurantkę, co krwi w żyłach nie pozwala się rozpędzić nigdy czy roztętnić nadto, cichusieńkie tylko “Ty, a może jednak…?” szepcząc.
I, że Maggie jednak przyjdzie, ufał także - jak Bogu (Bogu? jakiemu Bogu, Dweller? ten rodzaj zaufania knypkom jakimś zostawić trzeba) się ufa, chyba…
Ale czy wierzył?
Nie. Nie po tamtym.
Nie po tym nagłym numerze odwrocie, który mu wywinęła wykonała, przez okno szkolne za nim wypadłszy. Nie po kilku wieczorach na dogłębnej (i nietrzeźwej) analizie wszelkich możliwych czynników mogących wpłynąć na jej decyzję. Nie po jednym, dwóch, trzech dniach (potem przestał liczyć) bez znaku, choćby najmniejszego, że Jackie-Jack był czymś więcej, niż tylko ulotną przygodą owiniętą w chmarę marihuanowego dymu.
Wypadkiem przy pracy nad sobą (bo czy nie po to się chadzało na meetingi?).

Najpierw, w kontr-reakcji:
- Co? - Dweller wykonał pełen roztargnienia ćwierć-obrót pozwalający rzucić okiem na coś, co najwyraźniej i wzrok blondynki przykuło. Gmach - czy gmaszek raczej, bo studio mieściło się w budynku zgoła niepozornym [nie o rozmiar wszak się rozchodziło, a o umiejętność akustykę], do wielu innych w tej okolicy podobnym prawie bliźniaczo, informację o tym, co w sobie mieści, zdradzającym jedynie skromniuteńkim szyldem (szyldzikiem, prędzej!) nad drzwiami zaczepionym. I Harper-Jack aż zaśmiał się cicho, bezgłośnie, i poniżej hartwoodowego horyzontu, aby nie widziała, zdając sobie sprawę, że ona… przecież…
Nie wie.
Ułamek sekundy - przedłużony o dwa pośpieszne trzepoty rzęs długich i ciemnych - zajęło mu poukładanie w głowie całej tej historii.
Nie wie! Zgrywa się? Ale czy dałaby radę tak aż? I czy chciałoby jej się, tak kłamać? O autograf żaden dla ciotki, babki, siostry młodszej nie prosząc?
A nawet jeśli wiedziała... Jeśli jego twarz łypnęła na nią czasem z "polecanych" w Spotify czy z okładki jakiegoś pisemka za dwa dolce i trzydzieści dziewięć centów, to zdawała się nie dbać o to kompletnie. Nie ślinić się na widok wszystkich tych rys parszywych, które na jego obliczu wyorała sobie sława.
Więc:
- Ach! - gest leciuchny, beztroski, niewinny, którym fałsz, jak owada natrętnego, co w locie swoim zgubił się i przy uchu czy skroni naszych zabłądził, się przegania - Tu? Tak, tak. Pracuję tu. Czasami. Tak... popracowuję sobie, raczej. - Ot, kłamstewko białe - nieśmiałe i niepewne, jeśliby mu przyszło stawać w szranki z krewnymi rozmiarów potężniejszych, większy respekt i posłuch budzącymi na arenie łgarstwa; pół-prawda wręcz (a jeśli pół-prawda, to przecież i pół-kłamstwo, a skoro pół-kłamstwo, to: pół-grzech, nie było się więc w ogóle czym przejmować) - Takie tam, wiesz... Nudy. Nic szczególnie ambitnego.
To aż zabawnie blisko realiów trafiło.
I zaraz wzruszenie ramion, strzepnięcie z nich jakiegokolwiek poczucia winy za cały ten blef, co mogłoby się uczepić mankietu.

- Nie - odpowiedział głos z tego samego odcinka; o oktawę wyższy niżby wypadało zważywszy na to, że w metryce trzydziestkę już przekroczył, a w wypisie ze szkoły muzycznej stało jak wół na rozstaju dróg, że Dweller operuje BARYTONEM (ściema roku, ale matka łapówkę za to dała - bo im więcej rzekomych rejestrów w okienko to małe wpisanych, tym większa szansa przecież, że się i wrażenie odpowiednie na jurorach wszelkich, i karierę potem zrobi). Uśmiech jej posłał, swój zwykły, zaczepno-senny taki - Nie wierzyłem. Ale cieszę się, że jesteś.…

Ot, kurtuazja, czyż nie? W tym samym rzędzie stojąca, co “Napijesz się czegoś?” i “Miło było. Zobaczymy się jeszcze?”. Przysłonięta potężnym: "Przyjemność po mojej stronie" i bratem jego młodszym: "Nie ma za co". Wydmuszka słowna, sztuka-dla-sztuki w odpowiedzi na jej własne słowa...
A może...
Ale tylko "może"...
Może...
O wiele większy ciężar gatunkowy nosiło w sobie to wyznanie. I może cieszył się nie wcale, czy raczej nie-tylko z tego, że była tu, o, teraz, z włosami lekko puszczonymi na ramiona, policzkiem zaróżowionym ledwie-co (jak to u pół-trupka) pośpiesznym spacerkiem do niego, niepewnością tańczącą na krawędzi dolnej powieki, ale z bardziej ogólnego faktu jej bytności. Jej jestestwa. Jej egzystencji całej.
(Tej, którą o-tak-mało-brakowało, mógł przecież sam, własno-kurwa-ręcznie, zakończyć tamtej nocy na moście Aurory).

- To... jak już jesteś, jednak jakaś kawa, Maggs? Mam przerwę akurat. Ogarnąłbym nam coś - powiedz tylko na co masz ochotę, Maggie-nie-Margaret - I możemy siąść sobie tu, tu-o - gest wskazujący na schodki przeciwpożarowe zakrętem żelaznym wyłaniające się zza winkla - J-jeśli masz czas. Ale pewnie byś nie przyszła jakbyś nie miała, nie? I... I, powiedz, bywasz na meetingach dalej? Jak jest? Mikey nadal taki upierdliwy?

Dwieście szesnaście, Maggie.
Teraz już dwieście szesnaście.
A strona dwa-zero-szesnasta - imieniem Twoim cała zapisana. Kaligrafią epileptyczną, drżącą, pełną zawahań i nierówności.
Nie wierzyłem. Ale cieszę się, że jesteś.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Maggie lat osiem wciśnięta pomiędzy stół, a krzesło, wierząc, że gdy linia wzroku za obrusikiem w kratę się znajdzie, nie zobaczy jej nikt. Ni to przechodzień żaden, ani szczęściarz co odkryje fresk zdobiący ścianę przy wejściu do mieszkania, szminką mamy wykonany, bo o farby prosiła, a ich nie dostała. Mianownik wspólny, oboje skryci. Lecz ona nie przed wrzaskami, a zderzeniem z konsekwencjami, bo z premedytacją czynu zaiste nieszlachetnego się dopuściła, wierząc iż sabotaż ten zmusi kogoś wreszcie do ruchu w sytuacji patowej.
Mama powtarzała zawsze, że ona to sobie poradzi, że jak nie drzwiami to oknem wejdzie, a ojciec, że chuliganicy takiej dawno nie widział i źle to się dla niej kiedyś skończy. Nie zgadzali się w tym temacie, ale Margaret Hartwood pod wieczór, blisko godziny dziewiętnastej rok temu ponad, rozstrzygnęła spór, udowadniając, że i jedno, i drugie rację miało, bo nieszczęściem się skończyło wszystko, ale czyż nie poradziła sobie i ten raz kolejny? O ile radzeniem ten marazm nieprzerwany nazwać było można i obsadzić w roli niepewnej, w filmie bez scenariusza, na żywioł wypuścić, nim wytwórnia zatwierdziła.

Ty, Maggie silna jesteś, zawsze o tym pamiętaj i nieważne co by się działo, jak świat światem, drogę odnajdziesz.
Tylko droga ta wyboista, pełna pułapek, o których już nikt słowem się nie zająknął. Długa i końca nie widać, a z każdym krokiem gaśnie w sobie, mrok jasność pochłania, wybielając skórę i włosy na przekór. Czasem do wybuchów do prowadza, a po każdym milknie, kryje się w sobie, w ciemnej nocy co w duszy rozkwita. Oczy pustką zabarwione w kolorze niebieskim, jak ta woda z ubrań się sącząca, w deszczu życie zmywającym. I gaśnie coraz mocniej przez Harpera Jacka, co nocy tamtej za kółko wsiąść postanowił.
Światełko na końcu tunelu, w przedostatnim rzędzie wyblakłych, białych krzeseł. W sali wypełnionej obcymi i tylko jeden z nich rozpala się stłumionym płomieniem, by iskra co od początku samego w gwiazdach zapisana, nie na korytarzu szkolnym, ani nawet przez radio, przypadkową muzykę puszczające, przeskoczyła na ciało skulone, w odmętach własnych zgliszczy skryte i jej własny ogień obudziła. Wtedy co herbata się rozlała, wtedy w gabinecie i podczas ucieczki przez okno. Tak być musiało, nie przed laty, ciąg jakiś zdarzeń niechybnie okrutnych wprowadzając, plan misterny, uknuty przez wszechświat niepojęty. Portal co różne postaci przyjmuje, raz w postaci mostu się objawiając, a raz iskrą tą właśnie wcześniej wspomnianą, zrodzony w szafie i pod stołem, pamiątką lat dziecięcych, przez lata tłumiony, by o godzinie wpół do dwunastej za pięć się obudzić raz drugi.

Już robić jej się nieswojo zaczęło, gdy zerknął to na nią to na gmaszek, najpewniej zastanawiając się czy to dobry wybór był zapraszać ją tutaj, gdy obowiązków natłok. Jeszcze przez Maggie mu się dostanie i pensję mu obetną albo co gorsza, z pracy wyrzucą za zapraszanie obcych! I zmartwić się tym bardziej powinna, ale nie potrafiła z egoistycznych, paskudnych pobudek, bo iskra znów żywa była i ogień płonął, a od niego tak ciepło na duszy się robiło, że nie mogłaby nagle się pożegnać i spotkania przełożyć na potem, bo co jeśli potem już nie będzie właściwym momentem w tym kontinuum czasoprzestrzennym, które kpić lubiło i dymać zbyt ufnych?
- I pracować Ci każą, chociaż na meetingi chodziłeś, zbrodnialcy! - słowem wymyślonym naprędce, na potrzebę chwili wyzwała szefostwo domniemane, co nad Dwellerem znęcało się - rzecz jasna. Oburzenie i troski nieco na twarzy jej bladej się wymalowało w postaci kwiecistych rumieńców, choć mniej magnolie, a stokrotki zaróżowione przypominało, delikatne, malutkie, niby niewidoczne, a jednak tam były.
- Chociaż dobrze Ci tu płacą? - za adwokata diabła rolę się zabrała, skanując go wzrokiem od góry w dół, skanerem z wbudowaną funkcją wykrywacza niedoli. Bo w razie co, to Maggie znała ludzi i mogła mu pomóc w roszczeniu o swoje.
- Ale chyba ciekawa to praca, co? Pewnie musi być zabawnie spotykać tak, znane osoby jakieś - wywnioskowała po chwili, przypuszczając, że skoro budynek ładny, zadbany, w monitoring wyposażony i szyld z prawdziwego zdarzenia to nie podwórkowe zespoły, a raczej gwiazdy z prawdziwego zdarzenia w nim bywają jak... Bastille chociażby albo jakaś Lola Wolf chociaż? Nieważne zresztą to było, bo w playlistach Margaret Palmer-Hartwood misz-masz istny panował, burdel twarzy nieznanych, więc niewiele by mogła powiedzieć o tych co teraz na szczytach górują.

- Uwierz we mnie w takim razie- okraszone śmiechem (śmieszkiem raczej) perlistym, w barwę dzwoneczków na wietrze puszczonych ubranym. Nosek zmarszczony, taki mały, zadarty lekko w górę, jak na pierwszych randkach, przy dowcipie, który z krzesła zrzucał, ale postawę godną Maggie von Palmer było trzeba utrzymać, więc tylko ten gest delikatny w rachubę wchodził, nim do upadku na podłogę w konwulsjach radosnych dochodziło.
Uwierz.
We mnie.
Uwierz, Jackie-Jack Harper.
Że nie ucieknę tym razem. Że nie spłoszy mnie dźwięk i w kota się nie przemienię, co na "akysz, sio!" ucieczką reaguje.
Ze myszą Ty nie jesteś, a ja wroną raczej, Ty orzechem zaś w łupinie co muszę patentem ją rozłupać otworzyć.
I, och, o, ja też się cieszę! Tak bardzo, że aż gorąco się robić zaczyna i kurwa płonę, na nowo zapalam się, choć uczucie to obce, bo ot tak dawna niespotykane. Jakby zupełnie sztuka samozapłonu duchowego zanikła w odmętach wodnej brei.


- Kawa? A, tak, bardzo chętnie. Czarna najlepiej - jak serce, które choć pali się żarliwie to wciąż czarną magmą pokryte. - Dedukcja godna legendy z Baker Street - śmiech znowu, nie kpiła, a żartobliwie spostrzegła przez zakłopotanie urokliwe w głosie Harpera Jacka objawione. - Mam dzisiaj cały dzień - dla Ciebie Harper, bo chleb na zamówienie z piekarni może zaczekać, najwyżej jednodniowy będzie, czerstwawy, a pranie? Wstawić je może też dnia następnego, bo cóż ważniejszego może być, gdy od tak dawna wartości nie miało nic? - Chodzę, cały czas... Chociaż czasem zastanawiam się jaki jest sens tego, czy po prostu nie uciszam sumienia tymi wizytami, żeby mieć świadomość, że "coś" robię dobrze. O, Mikey? Gbur jak zawsze i ciągle tylko powtarza "Maggie, no przychodzisz tutaj tak często, odezwałabyś się wreszcie", a ja Ci mówię Harper, że kiedyś nadejdzie taki dzień, że na jego nosie złamię sobie nadgarstek.

Nowy rozdział. Poemacik krótki. O tym jak tu dobrze.
Dobrze z Tobą mi tu.
Tak zwyczajnie, normalnie.
Powiedz, czy życie takie może być zawsze?
Było kiedykolwiek?
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

I wiesz, co jeszcze szczególnego może było w tej drodze - oj, wyboistej, nierównej, wijącej się zygzakami, co tak gwałtowne skręty nie raz wykonują, że nie sposób się nie potknąć, nie przewrócić, równowagi raz-po-raz nie stracić, tyłkiem lądując na poboczu?
Że wybrukowana nie kocimi łbami, i nie szkłem kruszonym i nie nawet węglem rozgrzanym, po którym pędzić trzeba jak w scenariuszu średniowiecznych tortur i prób ognia, a... dobrymi chęciami.
Dobrymi chęciami, Maggie. Dobrymi chęciami dziewczynki ośmioletniej - chudej, drobnej, z warkoczem przez matkę uplecionym teraz przyjmującym raczej formę roztrzepanego polnego kłosa, nie zaś tej misternej konstrukcji, którą miał na chwilę po spleceniu - co to stworzyć coś ładnego chciała, a jedynym, co stworzyła, był chaos rodzinny. I dobrymi chęciami tego gówniarza o czuprynie ciemnej i kostropatej (przyczynie sprzeczek permanentnych z ojcem, bo Harper-Jack chciał włosy zapuszczać, a Dweller Senior przekonywał - w środkach nie przebierając - że długie włosy, to tylko dla dziewcząt są i dla "szaleńców jakichś, artystów-pożal-się-Boże, pff!") - który niczego bardziej nie pragnął, niż zniknąć tylko na chwilę. W szafie, za stołem, w kałuży świeżej, po deszczu wyrosłej, w ramionach czyichś albo w myślach. W muzyce własnej. Tak się w nuty i zwrotki kolejne zaplątać, by pochłonęły go i nigdy już nie oddały światu. O, tak - to także były przecież dobre chęci: w końcu zniknięciem swoim więcej by pewnie pożytku innym przyniósł, niż szkody.
Spytać, przy okazji, może także wypadało, gdzie ta droga?
Nie "dokąd" - tu już wiemy przecież, że do siebie nawzajem nikąd - ale "gdzie"? Gdzie ją odmierzono, zarysowano, wyznaczono, ubito, do użytku oddano?

W piekle, Maggie-nigdy-Margaret.
Bo to do piekła ten nasz portal prowadził.
A raz stopę w piekle postawiwszy, na zawsze się tam już zostaje.

H-J Dweller uśmiechnął się szeroko na brzmienie tego radosnego (?) słowotwórstwa, "zbrodnialców" Maggie bez oporu wpuszczając do własnego leksykonu, a na kruchą oratorkę samą w sobie spoglądając z fascynacją i jakimś rozczuleniem. Pokiwał głową. Acha, czyli jednak - z tej samej gliny ulepieni. W taki sam sposób próbujący przekazać coś, czego Świat zewnętrzny często zwyczajnie nie rozumiał.
- Wiem, wiem... rzekł z przerysowanym stoicyzmem, nie kryjąc się bynajmniej z faktem, że koloryzuje teraz rzeczywistość. Maggie mogła się domyśleć, iż przyczyna ostatnich absencji Dwellera na spotkaniach grupy powód miała zupełnie innego rodzaju. Jaki? - To już inne pytanie. Shhh. Nie na tę rozmowę - Wiesz, męka ludu pracy... Tak to już jest, jak się jest więźniem kapitalizmu... - westchnął ciężko, a potem roześmiał się nareszcie, trochę żenując własnym humorem - Nie, a tak serio, to nie martw się o mnie, Maggie. Płacą... Wystarczająco. I tak, spoko ta robota. Wiesz, dość elastyczne godziny pracy, zazwyczaj... - improwizował, nadal jakoś nie mogąc uwierzyć we własne szczęście, że dziewczyna tak łatwo dała się wpuścić w kanalik kłamstwa odnośnie prawdziwej roli, jaką Dweller pełnił w studio - I fakt, no. Zabawnie czasem bywa jak się taki-czy-inny gwiazdor tutaj napatoczy... - potwierdził, w język gryząc się w ostatniej chwili nim zdobyłby się na jakieś zuchwałe "taki Dweller na przykład, straszny narcyz, na żywo jeszcze gorszy niż jak się go ogląda na youtube..."
Przeczesał włosy ruchem prędkim, niedbałym, i do drzwi ponownie ruszył, by chwycić obłą gałkę klamki, przekręcić ją ruchem automatycznym, do środka wniknąć i z dwiema kawami - czarnymi najlepiej i bez cukru do Maggie powrócić. Ale zanim to...
Harper przerwał ruch swój w pół-kroku, stopa zawisła nad progiem. Obrócił się przez ramię.
- W ciebie?! - uniósł lekko a) głos, wzburzony przypuszczeniem, że mógłby w Margaret nie wierzyć, to znaczy, nadziei nie pokładać w jej zdolności istnienia, radzenia sobie, w jej woli walki o siebie - tej, którą, zmiętą jak karteczka z dziecięcym rysunkiem, przynosiła na meetingi tydzień w tydzień; b) brew, zaskoczony obrotem, jaki niespodziewanie rozmowa ta (czy też rozmówka raczej, small-talk na przełamanie lodów po ostatnim rozstaniu, jakże niezręcznością nacechowanym) przyjęła, od żartu przechylając się nagle w stronę śmiertelnej powagi; c) spojrzenie ciemnych oczu, bystre, choć, jak zawsze, zasnute jakby przesłoną mgły niewiadomego pochodzenia, z narkotykami, o dziwo, niewiele mającego wspólnego. - W ciebie zawsze wierzyłem, Maggie - Zapewnił. Tak, jak się w bajki wierzy i we wróżki. Bezkrytycznie, po dziecięcemu. Od chwili, w której ją zobaczył. - To w siebie jakoś mi tylko czasem t-trudno...
Ech, nic to! - pęd dłoni wolnej, tej, co na klamce nie osiadła, a teraz myśl natrętną jak giez odgania. Dweller urwał, zniknął we wnętrzu budynku, pokłócił się ze swoim managerem, a potem stanął z powrotem na vis a vis blondynki, w dłoniach smukłych dzierżąc dwa kubki lurowatej cieczy.
- Proszę. Specjalność tego przybytku - bardzo gorąca ohyda prosto z automatu. Ale w towarzystwie smakuje lepiej, obiecuję - zapewnił, nie będąc przekonany, czy ma na myśli jej, czy swoje towarzystwo (wychodziło na to samo, Dweller?). Powolnym krokiem przeszedł w stronę wspomnianych wcześniej schodków, wspiął się na miejsce nieopodal półpiętra i usiadł, wsłuchany w cichutki zgrzyt żelastwa pod stopami podążającej za nim dziewczyny.
- Maggie? Spytam cię o coś, dobra? - pytanie, choć kurtuazyjne, co to wskazuje, że dalszy ciąg nastąpi niezależnie od tego, czy rozmówca zgodzi się nań, czy też nie, jednak - Jeśli chodzenie na te głupie meetingi i milczenie dzień-w-dzień to, jak mówisz, jedyne co robisz "dobrze"... To w takim razie... Co robisz źle? Tak na co dzień.
Rozmowa jak z randki w piekle w ciemno. Nie typowe: "Co robisz na co dzień?", lecz "Co na co dzień psujesz? Co niszczysz? Z czym sobie nie radzisz? Jak się marnujesz, Margaret-Maggie?".
Chodź. Zobaczymy, czy możemy marnować się razem.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Oj, Maggie, Ty to zawsze z nosem z głową w chmurach chodzisz, z nosem za wysoko podniesionym, jakbyś te dziury wszystkie spod nóg, wykrywaczem jakimś wbudowanym odnajdowała. Tak łatwo Ci idzie.
Ktoś kiedyś powiedział podczas jednej z wędrówek, kiedy ze szklaku zboczyli, bo ot tak, przygoda ciekawa czaiła się za zakrętem. Cóż z tego, że po godzinie zgubieni byli, a nawet najlepszy GPS nie pozwalał z łatwością wydostać się z leśnych gęstwin. I dodał jeszcze, że teraz to pikuś jest, ale jak Maggie chodzić tak własnymi ścieżkami wiecznie będzie, nie bacząc na konsekwencje, to kiedyś zawędruje tak daleko, że już drogi powrotnej nie odnajdzie. Rację miał chyba, bo skoro do portalu doszła i jedną stopą w nim ugrzęzła, trzeba było resztę ciała przez niego wysadzić. I nie da się przecież ot tak zwrócić tyłem do drogi i znów przez ten portal przeleźć. Nie da się, bo zniknął.

Bo to do piekła ten nasz portal prowadził.
A raz stopę w piekle postawiwszy, na zawsze się tam już zostaje.


Piekło zaś wybrukowane krzywym zębem na klawiaturze tych w uśmiechu odsłoniętych, półgębkiem wykonanym. Uśmiechem, co raz ujrzany w pamięć zapadał i piały z zachwytu fanki nastoletnie, jak i te w wieku średnim, i Charlie. I Maggie też rumieniec delikatny zakwitał na policzkach bladych, gdy tą ust konfigurację w myślach odtwarzała już po swej ucieczce, skrycie analizując za i przeciw, czy podstawy rzeczywiście do odwrotu miała, czy głos w jej głowie zaszwankował raz kolejny. Do żadnego rozwiązania nie dotarła. Serce krzyczało - wracaj, głupia! Rozum zaś peany pisał pod adresem tak świetnego gestu. Wciąż na rozstaju tkwiła, choć rozum już za wygraną dawał. Nic nie wskóra, gdy w grę wchodzi serce uparte.
- Chociaż tyle, to dobrze - westchnęła ciężko, a dźwięk ten wcale nie oznaczał, że uspokoiła się do reszty tym wyznaniem. Gotowa do dalszych walk w imię "znam swoje prawa", gdyby tylko na jaw wyszło, że do jawnych nadużyć do chodzi. Cóż jednak mogła zrobić w sytuacji, w której nie pojmowała wciąż, że Dweller nie technikiem, a za gwiazdę tutaj robi. I że nie praca, a coś innego powstrzymywało go od wizyt w miejscu, w którym się poznali. Nieprawda, bo w szkole. Maggie, nie pamiętasz jak trzy rzędy za nim stałaś na auli? - Ale nie możesz przez to opuszczać kolejnych spotkań, wiesz? - w oczach troska, a pod nimi, dalej w głąb idąc, egoizm czysty. Błysnęły złowrogo, jakby obietnicę mu złożyła niemą, że jeśli raz jeszcze nie pojawi się, to ona zjawi się tutaj i wyciągnie go, nawet jeśli do rękoczynów miałoby dojść i wdać się w kłótnie z szefostwem tutejszym miała. Wszak to o dobre intencje chodziło...
Zapytać go jeszcze chciała o detali kilka, czy to na muzyce tak dobrze się zna i przez talent (ironio!) go zatrudnili? Czy nie technikiem tu jest, a zwyczajnie kurze zamiata, porządku pilnuje. Nie pamiętała, że w salce na końcu korytarza przesiadywał i na gitarze grywał to tam, to na dziedzińcu przed szkołą? Minęła go raz przynajmniej, na pewno! Gnając na oślep, susy zasadzając, jeden, drugi, trzeci, jak sarna gnana instynktem wprost pod koła samochodu. I on w tej historii miejsce swe znalazł, łącznik między dwójką co nigdy siebie nie widziała, dopiero swój początek znajdując wśród trzasków karoserii, muzyki nieprzyjemnej dla uszu, z krzykiem wymieszanej.
- We mnie - powtórzyła cicho, szeptem tak cichym jak łopot skrzydełek na wietrze targanych niechlujnie. Wzroku nie spuszczając, nasiliła spojrzenie, pewne jak nigdy dotąd. Uwierz we mnie, bo jak Ty uwierzysz, to i ja uwierzę.
W siebie zaś nie wierzył. I ona też nie uwierzyła, bez słowa wyjaśnienia uciekając, pozostawiwszy go z raną otwartą w sercu ręce. Rozkwitł nierówno jak kwiatek, co w doniczce go zasadziła, polny jakiś, spomiędzy szczelin w chodniku uratowany przed stratowaniem, ale niedostatecznie podlewany, bez troski wystarczającej - zdechł.
Nim zareagować słowem zdążyła, zniknął, pojawiwszy się dopiero osiem długich minut później, co kosztowały jednego papierosa i dwie rozdwojone końcówki. Albo kilkanaście? Trudno stwierdzić.
- W to nie wątpię, zresztą... Nie od razu ludzie chcieli kupować moje obrazy, ta kawa to luksus na bank, przy świństwie, które pijałam w trakcie studiów - ułożyła kubeczek pomiędzy dłońmi lodowatymi, chłód gorącem zbijając, jak zmarznięty, głodny człowiek, co zaspokoić wreszcie mógł swoje podstawowe potrzeby.
I głowę przechyliła na bok, w szum miasta się wsłuchując. W syreny z dali napływające, rytmiczne nawoływania sygnalizacji świetlnej, tętent koni mechanicznych spod klap silników próbujących się wyrwać i głosy odbijające się echem od budynków.
- Ja w Ciebie uwierzyłam. Tylko trochę więcej czasu mi to zajęło - wyznała, znów to samo świdrujące, niebieskie spojrzenie, wbijając w jego oczy ciemne. Jak światło co mrok miało przegnać. Niewierna, ale uwierzyła. W serce, bo nie rozum przecież. On uwięziony, już bez prawa do głosu. Margaret Palmer na kluczyk go zamknęła i wyrzuciła do rzeki ciemnej, gdzie samochód poległ.
- Och - wyrwało się cichutkie przez usta, które zadrżały przez sekund kilka, ale nie po to żeby kryć się tu przyszła, tylko... Po co? Odkrywała to właśnie i dobrze tu jej było, nawet pośród pytań niewygodnych, co w półdupek uwierały, przez co się ułożyć na schodku raz jeszcze musiała, jakby to beton, a nie pytanie, był winny wszystkiemu.
- Żyję źle, Harper - wyznała po chwili nawet nie zastanowienia się, a może zadumy raczej. - Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że wszystko to co robię, robię niewłaściwie. Że obrazy to bazgroły jedynie, a części mojej duszy, że zalewam się w trupa, bo nie umiem na siebie patrzeć, i że chodzę nawet niewłaściwymi ścieżkami, bo ta najprostsza nigdy nie była tą, którą bym kiedyś wybrała. Nawet nie umiem utrzymać przy życiu pieprzonego kwiatka - śmiech gorzki, pół-śmiech, bo po cóż płakać skoro łez już tam nie ma? Co psujesz Maggie? Ludzi dookoła. Co marnujesz Maggie? Życie swoje. Czymże piekło? Drogą, po której stąpasz.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Krzywym zębem, Maggie, to tylko serce jego pokąsane.
Głupie, małe serce, w klatce żeber osiadłe, pod membraną cienkiej skóry i mięśni żadnych w zasadzie, upchnięte. Kalekie. Po-wypadku po-kiereszowane. Serce-emeryt, przez Charlie przed laty z posadki ciepłej zwolnione; serce w stałej rekonwalescencji, takie, co nigdy już do siebie w pełni nie powróci. I serce, do tego, uparte (rację masz: "nic się nie wskóra, gdy to ono w grę nam wchodzi"), co łomocze wbrew sugestiom losu, wbrew dyskretnym podszeptom wszechświata: "przestań, przestań, prze-stań; stań, zatrzymaj się nareszcie; przestań żyć bić!". Idealista durny.
Serce, co wierzyć w Ciebie nigdy nie przestało.

To nie sarna wtedy, po drugiej stronie wadliwego portalu, na oślep gnała, susy sadząc opętańcze. To samochód sportowy, spełnienie marzeń młodego muzyka, co zapożyczać się musiał na wszelki możliwy sposób przez pierwsze sześć lat swej głupiej kariery na studio i na studia tego ogrzewanie, pędził, linię życia podwójną, na asfalcie bielą szpitalną wyrysowaną przerywając. Osiemdziesiąt na godzinę. Sto - i sto - dwa - dzieścia. Nie pamiętał, co leciało wtedy w radio.

Dlaczego nie mógł przestać o tym myśleć?
Nie, nie, że "w ogóle" nie mógł - na co dzień, może wbrew pozorom, nie zadręczał się już tak bardzo wspomnieniami wypadku. Zapijał je. Zagłuszał muzyką - tą, którą tworzył i tą, której słuchał, choćby dobywała się spod szczupłych, w bojach wprawionych palców jego rywali na pop-rockowym rynku.
Teraz. Teraz nie mógł przestać o tym myśleć. O trzasku karoserii i wizgu pasa napinającego się jak stryczek pod szyją wisielca. O dziwnym, tępym bólu twarzy w zderzeniu z poduszką powietrzną na chwilę przed tym, jak stracił przytomność. O piosence - jakaś musiała przecież sączyć się z głośników, lepka jak krew, co cieknie z rany.
Lecz dlaczego teraz o tym wszystkim myślał?
T e r a z akurat - patrząc na Margaret z ukosa, wzrokiem mierząc jasny puch jej cienkich, mysich włosów.
Czy dlatego, że coś już przeczuwać zaczynał, wyłapywać rąbkiem podświadomości, przypominać sobie to, czego pamiętać nie miał prawa powinien?
Czy raczej dlatego po prostu, że tak bezwstydnie o "złym życiu" mówiła, a jemu, ślizgającemu się na fali wspomnień jak klisza przepalonych, tak łatwo szło się z tym stwierdzeniem utożsamić?

Żyję źle, Harper.

Żyję źle, Maggie, bo żyję w przeszłości.
Żyję źle, bo żyję na moście.
Nie bezdomny - bo nie pod mostem.
Bezduszny. Bom duszę tamtej nocy zgubił.

Potrząsnął lekko głową. Odchrząknął. Oblał wspomnienia, w gardle się lęgnące, kawą - tanią trucizną, kwaśnawym granulatem rozpuszczonym we wrzątku, ot, ekspresowym przepisem na wrzody żołądka - i pozwolił, by rozpierzchły się z krzykiem jak stado przepłaszanych gęsi.
- Może źle ich wybierasz? - zasugerował, unosząc brew w grymasie zawadiackim, częściowo tylko poważnym, sugerującym, że cała ta ich rozmowa tylko ogon umoczyła w powadze, będąc na wszelki wypadek jedynie żartem, fraszką ledwie. - Hm, Maggie? Może źle ich wybierasz?
"Ich - kwiatki?", Harper? Taki poeta z Ciebie niby, a odmiana słówka najprostszego - niewłaściwa! Czy to pomyłka freudowska zatem, umysł, co na schodku myśli się potknął, obsunął?
"Ich - ludzi".
Niewłaściwie ich wybierasz, Maggie. Niewłaściwymi osobami się otaczasz, u niewłaściwych źródeł ratunku chcesz szukać, niewłaściwe istoty do serca chcesz przygarniać i w niewłaściwych chwilach - dlatego schną.
Bo, zobacz, Mała Maggie, każdego da się przy życiu utrzymać:
I kaktusa kłującego, co gościom rozchichotanym kształtem swoim fallusy na myśl przywodzi, i figowce na światło wrażliwe, o liściach szerokich, jak plamy Rorschacha nierównych, i liliowce delikatne, co chylą się ku światłu i strelicje dumne, pióropuszami liści do tropikalnego ptactwa tak bardzo podobne.
I człowieka drugiego. Słowem, gestem, ciepłem, oddechem. Bliskością. Zaufaniem powierzonym w dłonie jego mimo lęku.
Każdego da się przy życiu utrzymać, Margaret, lecz nie w każdych okolicznościach.
Dwie strony muszą chcieć żyć tej bliskości. To jest warunek konieczny.

(I mnie. Utrzymaj mnie. Utrzymaj mnie - przy sobie. Przy życiu. Utrzymaj mnie, Maggie-Margaret, choć osuwam się w nicość.)

- Pokażesz mi? - gdzie Cię boli, jak Cię boli, co Cię boli; kto Ci tę krzywdę zrobił lub jak sama ją robisz sobie? - Obrazy. Nie te, które ci wyszły, tylko te, które spierdoliłaś. Pokażesz mi?

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Czas stanął w miejscu, zeszli ze świata, w przenośni raczej, ale i w wyniku krótkiej psychoanalizy, stwierdzić by można, że zeszli tak naprawdę, na chwilę nawet, z martwymi obcując, bo życie już ich nie chciało. I teraz, jakby poza światem się znajdowali, bo ludzie mijali ich, tłum kolorowych głów raz w jedną, raz w drugą stronę zmierzał, przeplatał się i w slalom wpadał, ale oni sami, zamknięci we własnym świecie. Na schodkach bielonych, co odciski butów zbierały dumne, jakby uboga wersja alei gwiazd, podmywana deszczami ulewnymi, a tych dużo w Seattle, ale ponoć mniej niż w Londynie. Tak plotki mówią, tak w książkach piszą, że nagle miasteczko co słońcem okraszone czasem, w deszczach ginie i się z nich już nie wyłania.
Ale Maggie zawsze gdzieś z boku była. Powszechnym tezom się nie poddawała, jakby wszystko co zasłyszane od pseudo inteligentów nie obchodziło jej zupełnie nic. Ani top listy przebojów w radio, co warto, a czego nie, ni to książkowe bestsellery, bo jak kilka przypadkowych stronic nie przyciągnęło jej wzroku w sposób nadzwyczajny, książka lądowała z powrotem na półce, na wygnaniu.

Ona już nie myślała o tym. Wystarczyło zamknąć oczy przecież, przytrzymać je kilka sekund w tej samej pozycji, z góry ustalonej przez wszechświat i otworzyć. A natrafiwszy wzrokiem na szczękę unieruchomioną, żuchwę zaciśniętą i czoło zmarszczone w zamyśleniu, wszystko to znikało. To co złe, burzowe chmury w głowie się kłębiące i ziąb przenikliwy, co po spotkaniu z rzeką został u niej na stałe. Zamieszkał, lokując się w całym ciele, władzę przejmując nad kończynami i układem krwionośnym, zamiast krwi bajoro wpompowując do żył. Ale to znikło. Ciepło się nawet jakoś bardziej zrobiło, a ten ząb krzywy zza rozchylonych ust się jej przyglądał. Tylko serca nie widać. Nie wiadomo czy pokąsane, czy rozorane, czy przecięte. Choć Maggie wiedziała w głębi, że i on pokrzywdzony przez los. Że stronice jego krwią zapisane, krwią jej i innych poranionych, że pergamin z serca wzięty, z kawałka, tego zębem wygryzionego.

Źle.
Źle mi.
Ich
Że ich?

Kogo?
Spłoszyła się, jakby nagle coś zza drzwi wyskoczyło, potwór zrodzony z kłamstw, intryg, obietnic niedotrzymanych i wmawiania sobie, że ten kieliszek to ostatni, a te niedopowiedzenia to nie kłamstwo.
Źle dobierała od zawsze.
Nie kwiaty, nie.
Kolory ponoć, ale oni się nie znali. Teraz Maggie jest artystką, bo nie posłuchała.
I nie słuchała też, jak matka jej szeptała koło ucha, że z Ulyssesem to nie wyjdzie, że nie dla niej on.
I potem jak szpile wbijała, jedną za drugą. Widzisz, widzisz? Zostawi Cię teraz. Nie uratował go, nie uratuje teraz i Ciebie.
I nie słuchała również, gdy na randkę się szykowała pierwszą i Bastian stwierdził, że ten Wren to straszny palant, i że wcale nie Maggie go interesuje, a ona i tak swoje wiedziała i z płaczem wróciła, bo pod sukienkę wolał zajrzeć niż pod woalkę niewidzialną, co jej intelekt skrywała.
A teraz?
- A wiesz jak wybierać dobrze? I co to znaczy w ogóle dobrze? - czy dobrze, że tu z Tobą siedzę? Powiedz mi Harper, jesteś tym dobrym? Bo ja nie.
Oczy jej się zaszkliły, jakby w pułapce się znalazła nagle. Zamknięta ze stron czterech, bez wyjścia albo i z, ale za wysoko tam było, a wdrapać się nie ma jak.
Bo czy jej sądzić co dobre, a co złe, kiedy tyle złego to ona sama na koncie miała? A Harper był dobry, był promieniem w tym szarym świecie, bodźcem co ze snu ją wybudził. Jak więc mógłby być zły?
Albo zły był, najgorszy ze wszystkich, bo to on zabił ją pierwszy.
Za rękę go złapała, chwytem delikatnym, takim co domeną każdej ze zjaw był. Uniosła dłoń do góry i do ust ją sobie przyłożyła, do wargi dolnej, drżącej teraz, chociaż na dworze gorąc, skwar, a jej zimno jakoś znów się zrobiło.
- Pokażę - co będziesz chciał. Obnażę wszystko, bo i tak już naga jestem. A Ty wcale nie chcesz zajrzeć pod moją sukienkę. - Tylko... Będziesz musiał pomóc mi je zabrać. Nie mam ich na razie u siebie. I możemy je spalić. Zniszczmy je. Spierdolmy jeszcze bardziej. U-ni-ce-stwij-my-je - błysk w oku dziki. Żar, ta iskra co niedogasła. Znów tańczyła i zatańczy. Nad ogniskiem, nad popiołem. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz. Ale nie czas jeszcze, nie czas umierać. To renesans. Odrodzenie.
Obudź mnie znowu.
Wyrwij mnie z tego snu wiecznego i nie daj już zasnąć nigdy więcej.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Z boku zawsze, mówisz?
Nie w samym centrum estrady, lecz gdzieś na jej marginesie; tam, gdzie muzycy temperują brzmienie skrzypiec kamertonem, tam, gdzie tancerze rozgrzewają stawy, a kostiumograf w najwyższym pośpiechu (i z ostrożnością najwyższą, także, co by gwiazdy w dupę nie ukłuć za mocno, bo gwiazda kapryśna, jeszcze się obrazi, popłacze, załamie, przedstawienie położy, a winę nań zwali, rzecz jasna) materiał siermiężnie drapuje tam, gdzie się rozszedł (na udku przytytym: szampana, kawioru za dużo).
Maggie w kuluarach. Poza linią wzroku Jacka życia, skryta gdzieś w półcieniu między dniem i nocą, szczęściem (bo przeżyła) i nieszczęściem (bo przeżyła), życiem i nie-życiem.
Maggie w didaskaliach dopisana. Ot, dodatek. Miało jej nie być wcale - na świecie już, po ten nocy felernej, ale i w życiu dwellerowym: na spotkaniach grupy, na dyrektorskim biurku, na schodkach bielonych, po wewnętrznej stronie spuchniętych kacem powiek kilka minut przed zaśnięciem. Miało jej nie być, a proszę - j e s t . Jak notatki ręką autora niedbale rzucane na skraj pergaminu (tego pewnie, co z serca wyrwany), nieważne niby, surplus taki tylko pozornie, nikomu do szczęścia niepotrzebny, a jak się wczytać jednak, to tam dopiero złoto prawdziwe się kryje. I sens cały.
Więc Maggie z boku zawsze. Na zapleczu? Za plecami - Harper-Jack'a, na apelu. I odwrócić (...stronę tej powieści taniej, dramatycznej, czytanej chyba tylko z racji jakiegoś masochizmu wrodzonego) starczyłoby się przez ramię, by ją spostrzec. Dojrzeć. To czoło młode, ale już, przedwcześnie, ściągnięte zmarszczką konsternacji (co tylko się pogłębi - wąwóz pierdolony, co mózg od serca oddziela: więc zawsze się pozdrawiają z dwóch jego krawędzi, lecz spotkać w połowie, zgodzić z sobą nie mogą ni diabła), wzrok niewidzący, bo do wewnątrz zagląda, w światy duszy tylko znane. I wystarczyłoby zagadnąć wtedy. Hej, ale nudy, co? Może słów tych samych nawet użyć, co lat później wiele, nad herbatą i herbatnikiem (zamiast wódki i kokainy, do których ciągnie, ciągnie, ciągnie) - bo może człowiek tak naprawdę rodzi się już z gotowym wachlarzem wyrazów do wykorzystania, musi je tylko znaleźć w sobie i wypluć w odpowiednim momencie. Jestem Jack, a Ty? Urwiemy się stąd? R a z e m ?
I Maggie tu - też z boku (i obok, jednocześnie: ciało przy ciele, łokieć w łokieć), za studyjnym winklem, skryta w podcieniu jego (głupiej) sławy, cudownie nieświadoma, że z wielką spadającą gwiazdą sobie siedzi - o tęczówkach mgłą łzawą zabiegłych.
- Hej - wyrwało mu się, nim zdążył to jeszcze przemyśleć, zaplanować, a dłoń sama do chudego barku pobiegła, opadając na główkę ramienną, ledwie co cienkąim skórą swetrem okrytą - Hej, Maggie... - miękko: jak kocyk, co matka nim dziecko rozespane nakryje, w świecie niestrasznym jeszcze, niegroźnym, przed ostrym, nierównym progiem dorosłości - Hej...
I może chciał rzec coś jeszcze - mądrego, najwyższa już pora - lecz nie rzekł; miast tego, piruet dziwaczny wykręcił, i zaraz przed Hartwood się znalazł, na schodku niższym, na kolanie wsparty jakby oświadczać miał się o wybaczenie prosił.
Wybacz mi, Maggie, fałsz ten cały i maskaradę, z których pewnie nie dam rady Ci się nigdy wytłumaczyć.
Wybacz mi, Maggie, na zapas i wstecz, cały ból, który Ci przydałem i ten, którego Ci jeszcze przysporzę.
Wybacz mi, Maggie, bo jestem tak samo dobry i zły, jednocześnie, jak Ty. Z tych samych tkanek zepsutych, z tej samej gliny wadliwej stworzony.
Dziwna konstelację stworzyli, figurę złożoną (z błędów i grzechów i łez) - on na kolanie, ona na przeciwko, z dłonią jego do ust przyciśniętą, kubki parującej kawy porzucone gdzieś nieopodal na stopniu, o uwagę się proszącą bez sukcesu. Dweller zadarł głowę, mierząc Maggie wzrokiem wad jej niewidzącym. A potem w dziwnym wypadzie ciała, blisko-bliżej jej się znalazł, dłoń swoją ustami własnymi zastępując. Łapczywie, ale i cierpliwie.
Take my heart your time, Maggie-Margaret.
Nigdzie nam się nie spieszy.
- Okay, ale tego unicestwienia to nie mogę ci obiecać - powiedział w końcu, gdy już odsunął się od niej na jakiś skrawek centymetra - Podobno każdy artysta wkłada w swoje dzieła... - "dzieła", czy potwory raczej, Dweller? - Jakąś część duszy. A więc to tak, jakbym miał twoją duszę niszczyć, Maggie. A ty masz dobrą duszę. Nie trzeba jej niszczyć. Trzeba ją tylko naprawić.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ballard”