WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Phoe, uważaj…
Uważaj na siebie.
Uważaj na te, niezdecydowane miłości.
Uważaj na tych, którzy mają wątpliwości do tego, co czują.
Uważaj na tych, którzy jednego dnia się kochają CIę, a następnego ignorują.
Uważaj na te osoby, którym otwierasz drzwi swojego serca.
Uważaj na bałagan, bo często wchodzą tylko po to, a później odchodzą, jakby nic się nie stało.
Uważaj, bo będziesz musiała sama posprzątać.
Phoe.. to Twoje serce, twój dom.
To nie tymczasowy hotel.
Uważaj, Phoe.


Nawet gwałtowniejsze zatrzymanie nie było w stanie oderwać Darling od tej gonitwy myśli, w jaką wpadła. Burza rozpętała się w jej głowie, myśli szumiały niczym morze podczas sztormu, rozbijając się o brzegi, które czuła całą sobą… bolały, gdy zalewały ją emocje.
— Czasami zastanawiam się, jak znalazłam się w miejscu, w którym teraz jestem — ciche wyznanie opuściło jej usta. Łatwo było nazwać to błędem w systemie. Błędem ogólnie. Czymś z czego powinna wyciągnąć wnioski. Czymś, co można naprawić... tak jakby była zepsuta. — Mieszkam teraz w nowym mieście, mam nowych ludzi wokół siebie, powinnam ruszyć już dalej — ale gdzie, po co i w ogóle dlaczego? Jakby tkwienie w obecnym miejscu było złe, a przecież nie było… nie, kiedy jest się szczęśliwym.
Uśmiech rasowej pogodynki, błysk w oku, lekkość, wolność… czy ktoś miał jakieś wątpliwości?
Problem w tym, że już sama nie wiedziała, czy jest szczęśliwa, czy raczej powinna przerzucić się z pogody na wielki ekran, bo aktorstwo to zawód, w którym spełnia się w swojej codzienności.
— Problem w tym, że sama nie wiem kim już jestem — jakby wskakując w samolot powrotny z hawajskich wysp przeniosła się w jakiś inny wymiar, gdzie pierwotne założenia w odniesieniu do dalszego życia, które chciała prowadzić, w ogóle się nie spełniały. — Zostały mi jedynie poszukiwania ojca… choć i tutaj nie wiem, czy szukam bardziej jego czy samej siebie — a może odrobinę miłości czegoś innego…
— Z każdym kolejnym dniem czuję się coraz bardziej... — samotna, wymowne spojrzenie posłane towarzyszce wystarczyło, by sobie dokończyła to częściowe wyznanie prawdy. Niewypowiedziane na głos się nie liczyło, prawda?
Co Darling, to pewnie też błąd w twoim systemie?
Nie jesteś samotna?

Takie czasy nastały… Taka moda. Modne jest bać się czuć. Nie chcieć, ponieważ złamali ci serce i nie dajesz już sobie szansy, znalezienia osoby, która może cię uszczęśliwić, ze wzajemnością. Uciekanie, patrzenie w oczy człowieka przez ekran, nie realnie. Modne jest nie angażowanie się. Utrzymywanie związków tymczasowych. Bycie samemu, nawet jeśli po powrocie do domu dokucza samotność, gdy leżysz w pustym łóżku. Modna jest powierzchowność pieszczoty przez jedną noc, kilka minut. Indywidualność. Nie zakładanie rodziny.
Pragnienie strachu.
Kochanie już nie jest w modzie.
Ćśś!!!!
Próba wyciszenia myśli i zaprzeczenie wydzierające się z ust Darling. — A przecież to — samotność — wcale nie jest złe — zła, wykańczająca, złaaa — To, co jest złe, to chęć wypełnienia swojego życia niepotrzebnymi ludźmi, a wszystko tylko z głupiej obawy przed samotnością — bystrzejsi zaczęliby kopać tutaj w poszukiwaniu drugiego dna. Zapytaliby - kto cię tak zranił, Darling Odpowiedziałaby - nikt. I w zasadzie było w tym ziarnko prawdy, nie dopuściła do swojego serca większych miłosnych uniesień. Była modna. Była samotna. Chcąc odkryć, skąd się to wzięło, należało kopać bez ustanku do jądra.
Ojciec, tata.
Pan obecny jedynie przy poczęciu. Nieobecny, a jednak siejący spustoszenie przez całe życie Ariel. Nic dziwnego, że teraz kiedy rozpoczęła swoje poszukiwania - naiwnie sądząc, że nie wniesie to zbyt wiele do życie, które wypracowała bez jego obecności - wszystko zaczynało się sypać, a z wykopanej dziury zaczęła sączyć się bolesna lawa. Prawda.
Wdech, wydech.
Duszno się zrobiło, to dlatego otwarła drzwi chcąc wpuścić do środka nieco powietrza. Dopiero lekki chichot przyjaciółki wyrwał ją z tego dziwnego stanu, uwalniając z uścisku przerażenia. Sama też się roześmiała, choć wciąż lekko nerwowo, jakby lawirowała pomiędzy dwoma stanami.
— Lubię, kiedy do mnie mówisz. Od dziś będziesz zapisana w moim telefonie jako ‘Yoda’ — parsknęła czując jak wypieki przyozdabiają jej policzki. Nieśmiałe zaprzeczenie szybkim ruchem głowy, było nieustający zaprzeczeniem tego, że Ariel Darling mogłaby się zakochać. Tak naprawdę, w kimś. Tak po prostu, w człowieku.

— Muszę się napić. Ta podróż mnie wykończyła —obwieściła nagle łapiąc ostatecznie głębszy wytęskniony oddech. — Teraz twoja kolej! — dość tego emocjonalnego prywatnego rollercoastera Ariel. Czas zafundować przejażdżkę tobie Phoe.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Kto Cię tak zranił, Darling?
Pokaż mi go.
Rozszarpię.
Pokaż mi te niezdecydowane miłości.
Pokaż mi tych, którzy mają wątpliwości do tego, co czują.
Pokaż mi tych, którzy jednego dnia się kochają Cię, a następnego ignorują.
Pokaż mi ich. A ja ich rozszarpię.
I posprzątamy ten bałagan razem, Darling.
Twoje serce, moje serce, Twój dom, mój dom.
Nie jakiś tam tymczasowy hotel.


Babcia Phoenix zarzekała się, że jest czarownicą. I narażała tym, co to mieli nieco równiej pod sufitem licznymi deklaracjami, że rzuca na nich klątwy, że potrafi sporządzać magiczne eliksiry, że nagie spacery miedzą w co drugą pełnię księżyca naprawdę pozwalają zachować wieczną młodość (zmarła w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat, więc może coś w tym było...), i, że te jej wszystkie wiedźmowe dary (czy, patrząc z innej perspektywy, najgorsze przekleństwo) da się przekazać w genach, a ona przekazuje je nikomu innemu, jak młodszej ze swoich dwóch wnuczek. Piegowatej harpii (harpce? bo jak tu nazwać harpię ledwie opierzoną, kilkuletnią, o pazurach jeszcze niezaostrzonych i skrzydłach niedorośniętych do docelowego rozmiaru ciała?), trochę jakby za wrażliwej jak na ten świat.
Ile prawdy było w tym przekazie? W tej międzypokoleniowej magicznej transmisji, która miała rzekomo umożliwić młodej Farrell widzenie, czucie, rozumienie rzeczy, których inni nie chwytali z taką łatwością?
Trochę. Sporo. Zero. Zależało - jak wszystko - jak na to spojrzeć.
Czasem bowiem Phoenix naprawdę odnosiła wrażenie - bombardowana natłokiem myśli i najjaśniejszych odcieni afektu z taką siłą, że niemal zmiatały ją z nóg - że faktycznie wszystko odbiera jakoś tak... bardziej? Wyraźniej niż inni?
Ale w innych przypadkach wydawała się być nie tylko ślepa i głucha na najoczywistsze z płynących ze świata sygnałów, ale też chyba po prostu tępa. Tępa jak koń ogłuszony obuchem, jak dziecko - ofiara kołyskowej przyduchy - które mimo najszczerszych rodzicielskich chęci wyrasta po prostu na tłuka.
No bo... Jak inaczej nazwać istotę, która nie dostrzega rzeczy najbardziej na świecie klarownych? Choćby je jej pod nos podstawić i słowem opisać. Nie. Ni cholery.
Czy była czarownicą, czy też nie, w tej konkretnej chwili Phoe miała jednak wrażenie, że coś w tym babcinym darze być musiało - wyczuwała bowiem chyba nieco więcej niż to, co Ariel gotowa była jej powiedzieć. Jej smutek. Jej samotność. I strukturę tej samotności, i kolor. I wyczuwała jej zapach - subtelny, łatwy do pomylenia z ledwie uchwytną wonią płynu do spryskiwania szyb i miętówek, ale jednak...
Inny. Szczególny. Jedyny w swoim rodzaju.
Zapach tęsknoty za nikim konkretnym.
(Za każdym, kto dał sobie prawo by ją skrzywdzić).
Darling mówiła ogólnikami, a Farrell czuła coraz silniejsze świerzbienie - tak na wysokości płatów skroniowych, jak zawsze w podobnych chwilach - i coraz mocniejszą potrzebę, by jej przerwać.
"Ariel, mówisz ogólnikami. Ariel, kochanie, mów do mnie konkretnie. Powiedz jak ty się czujesz. Więcej. Nazwij te rzeczy po imieniu. Pewniej. Otwórz się. Otwórz się przede mną. Wypowiedz te słowa, których nie wypowiadasz nawet w myślach. Mi-łość. Sa-mo-tność. Oj-ciec."
Mimo parady przemyśleń, brunetka trzymała jednak buzię na przysłowiowy kubeł, skupiona na tym, żeby nie roztrzaskać ich na jakimś pniu na ostatniej prostej szosy. Wreszcie i ona z ulgą otworzyła drzwi samochodu, lekko podduszona po długiej przejażdżce. Wciągnęła rześką, ostrą falę leśnego powietrza w zaciśnięte miastowym wyziewem płuca i nie mogła się nie uśmiechnąć. Z ulgą, jak wędrowiec po długiej tułaczce.
- Podoba ci się jak yoduję, co? - zapytała ze śmiechem. No, już. Pora wracać na bezpieczniejsze areały (ale nie na długo, Phoe, o czym się zaraz przekonasz) - Wiesz, nie mylić z jodłowaniem, tego wolałabyś chyba nie usłyszeć. No, w każdym razie szykuj się na więcej. Bo ja mam dużo takich asów z rękawa, młoda damo - ostrzegła, wypakowując z pojazdu najpierw siebie, potem zaś przygotowane przez siebie przekąski i gruby koc - Słuchaj, plan jest taki, że rozbijemy sobie mały biwaczek tutaj, o, niedaleko. Jest takie miejsce u stocza góry, o, tamtej - wskazała nieodległy stok (pagórek raczej, ale nawet w myślach chciała brzmieć ambitnie, jak to ona) - Osłonięte przed wiatrem i tak dalej. Nada się idealnie. No i zobaczymy, czy będziemy w stanie wrócić! W razie czego mam w bagażniku namiot. Albo możemy spać w samochodzie. Bo...
Na koniec tego monologu z wymownym uśmiechem wyciągnęła z bagażnika cały karton wina. Z namaszczeniem - jakby to nie pudełko sikacza za jedenaście dolców, ale sam Święty Graal tkwił teraz w jej dłoniach.
- Nie wiem, czy będę w stanie poprowadzić z powrotem!
Ostrzegłszy Ariel, ruszyła wolno w stronę wskazanego przez się wcześniej miejsca na przystanek. Przez dłuższą chwilę milczała, wsłuchana w cichy trzask gałązek pod podeszwą błękitnych traperów. Zbierała myśli. Te niesforne i nieuczesane.
(Czy istniało jakieś lasso, na jakie można było by je złapać? I zagroda, do której da i myśli się zagonić, jak stado rumaków? Bo jeśli tak, to Phoe byłaby pierwszym nabywcą. I lassa, i zagrody. Rumaki już miała.)
- Ariel, narobiłam strasznych głupot. Strasznych - powiedziała w końcu - Nawet nie wiem od czego zacząć. I tak trudno się o tym wszystkim mówi. Po prostu... Pamiętasz Bastiana, co? - No, raczej. Jak można by go zapomnieć? Wycinki z nigdy niedokończonych komiksów walające się po mieszkaniu Phoenix. Opowieści "o tym przyjacielu, z którym już nie rozmawiam...". Smutek w czekoladowych tęczówkach za każdym razem, gdy z radia sączyły się piosenki Queen (a przecież wszyscy radiowi DJ kochali Mercury'ego). Jak można było go zapomnieć?
- A Milesa? - Nieśmiałe historie, wskazówki raczej niż fakty, że "wiesz, Ariel, był kiedyś taki facet..."
- Wrócili. Obydwaj. Tak po prostu. Z dnia na dzień, niemalże. I to wiesz, kurwa mać, kiedy? W Walentynki. Czy wyobrażasz sobie większą tandetę? - gorzki śmiech - Obydwaj wrócili - odwróciła wzrok, niezdolna by przy tym wyznaniu spoglądać komukolwiek w oczy - To jest jakieś pierdzielone fatum, Darling. Przez trzy lata nie dzieje się praktycznie nic, a tu nagle taki... Sajgon, z braku lepszych określeń. A najgorsze, że czuję, że to dopiero preludium. Do czegoś. Czego? Nie mam pojęcia. Ale nic dobrego z tego nie wyniknie, młoda. Czuję to w kościach.
A więc nie tylko wiedźma z niej, ale i wyrocznia.
Skubana.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Co jeśli wskazać nie potrafiła?
Tej jedne, niezdecydowanej miłości.
Tego jedynego z niezliczonymi wątpliwościami.
Tego, który nie zdążył pokochać, a już zignorował.
Co jeśli go nie znała?
Co jeśli poznać wcale go nie chciała?
...a może chciała?
Nic już nie wiedziała.

"Ariel, mówisz ogólnikami. Ariel, kochanie, mów do mnie konkretnie. Powiedz jak ty się czujesz. Więcej. Nazwij te rzeczy po imieniu. Pewniej. Otwórz się. Otwórz się przede mną. Wypowiedz te słowa, których nie wypowiadasz nawet w myślach. Mi-łość. Sa-mo-tność. Oj-ciec."

Jak więc można było rzucać faktami, kiedy żaden konkret nie rozbrzmiewał jej w myślach? Jak nie mówić ogólnikami, kiedy to one stanowiły jej całe dotychczasowe życie? Och, tak łatwo przyznawała się do wolności. Uwielbiała ją, wystawiała na piedestał - wszakże tylko ją znała. Nie przewidziała tylko jednego… że pewnego dnia wolność stanie się jej przekleństwem. Uwypuklając to co czaiło się dotychczas w cieniu, zacznie przypominać o tym, że nawet wolność pewnego dnia spotyka na swej drodze partnera - samotność; i kiedy oni podążają ramię w ramię, ona wciąż pozostaje samotna.
Sama.
Samotność dziwna jest. Zakrada się cicho, wręcz niepostrzeżenie. Ciemność, to podczas niej atakuje najczęściej. Zajmuje miejsce obok ciebie, otula kiedy śpisz i nawet nie wiesz kiedy owija się na tyle mocno, że brakuje ci tchu. I choć serce wciąż bije, krew w żyłach pulsuje, a ciało pozostaje ciepłe, potrafi sprawić, że czujesz się jakbyś umierał. Włos jeży się na karku, kiedy wkłada kłamstwa do twego serca. Wkrada się do twojego łóżka i wysysa światło z każdego kąta. Jest z tobą dzień i noc, nie odstępuje na krok. Trzyma cię za rękę - nie dlatego, by dodać otuchy, lecz po to, by jednym szarpnięciem pociągnąć cię w dół, kiedy próbujesz się od niej uwolnić. Staje obok twojego odbicia w lustrze i patrząc prosto w oczy, mówi: śmiało, spróbuj żyć beze mnie. I już nie starcza sił, by bronić się przed tym. Bronić przed samą sobą i tym głosem… który powtarza, że nigdy nie będzie wystarczająco dobra… nigdy, nigdy, przenigdy…
Pozostaje pogodzić się z tym, że jedyne na co było ją stać okazuje się zgorzkniałym towarzyszem.
Jedynym, który nie odpuszcza.
Samotność.

A przecież ludzi wokół niej nie brakowało - tych bliskich, jak i tych udających zbliżenie. Tych, którym na niej zależało i tych, którzy ukradkiem kopali doły, by poczuła czym jest upadek. Lecz nie w tym problem, nie w nich. Zdawać, by się mogło, że to Darling sama sobie jest problemem, ale to nie do końca tak.
Jej tęsknota był problemem i fakt, że się do niej przyznać nie chciała - jakby miało ją to obedrzeć z resztek godności. Jak mocno trzeba tęsknić za kimś kogo się nigdy nie znało? Tęsknić tak mocno, że tchu brakuje w piersiach? Nie wiedzieć, daremnie czekać na odrobinę uwagi, jednocześnie ukrywając ból, zżerający od środka? Ukrywała go wyśmienicie, nawet przed samą sobą.
Zeżarł ją, pożarł, połknął w całości. Wypluł.
I była sobie teraz taka Ariel o dwóch twarzach, z czego jednej w pełni nie znał nikt. Bała się jej nawet ona sama.
Przystępniejsza była z tym szerokim uśmiechem pogodynki, beztroskim śmiechem, głową zadartą do góry jakby wiecznie bujała w obłokach. Lubiana była bardziej, z tą swoją skłonnością do ryzykowania i niezmierzoną chęcią do przeżywania kolejnych przygód. Taka radosna w tej bezgranicznej chęci odkrywania świata, życie podróżniczki potrafiło porwać do tego stopnia, że nie starczało czasu na odkrywania tego co tutaj; co w głębi niej samej uśpione pozostawało.
— Podoba mi się, choć prawdę mówiąc wątpię, czy na to można się przygotować — przyznała, śmiejąc się przy tym lekko, pozostawiając za sobą to ponure wyznanie własnych win. Teraz innych win kolej, bowiem nie umknął jej oczom karton, który teraz dźwignęła Phoenix. — Przygotowałaś się, jestem pod wrażeniem — potrzebowała tego, desperacko wręcz. Wzięła więc w dłonie koc i przekąski, oprocentowane trunki pozostawiając w rękach towarzyszki. — Nie mam problemów z nocowaniem tutaj, nawet gdyby przyszło nam spać pod gołym niebem, więc - bez obaw! — zapewniła, nim ruszyły we wskazane przez Phoe miejsce.
Cisza, co jakiś czas przeszywana skrzypiącymi pod nogami gałązkami, z pozoru niewinna - taka naturalna w tym otoczeniu - z chwili na chwilę przybierała na sile, zgęstniała się, potęgowała oczekiwanie Darling na odpowiedź przyjaciółki.
Pamiętasz Bastiana, co?
Nie pamiętam, nie znam. Pamiętam za to smutek, jaki sączył się z twoich oczu przy każdym pytaniu, na które odpowiedzią był właśnie on. — Myhym — ciche przytaknięcie, przy jednoczesnej zachęcie do kontynuowania tematu, kiedy stawiała krok za krokiem.
A Milesa?
— Tak, tak… pamiętam — tu wtargnął lekki niepokój, bo co miał piernik do wiatraka? Co miał Bastian do Milesa? Gdzie w tym wszystkim ona? Nie musiała czekać długo na odpowiedź, aż nagle przystanęła zerknąwszy na Phoenix kontrolnie. Tak z troski, która wyrywała się przed szereg. — Nie pieprz — rzuciła ze szczyptą niedowierzania, która ustąpiła szybko pod naciskiem uśmiechu, kpiącego w dodatku. — A nie mówiłam?! Walentynki takie są! Jeden dzień w roku, w zasadzie nie różniący się od pozostałych niczym, dosłownie NICZYM, ale ludzie myślą, że jak przypomną o sobie właśnie czternastego lutego to zadziała magia i wszystkie winy zostaną wymazane — ale nieważne, nie w tym rzecz. Nie w niej, nie w walentynkach, nie w nich.
Ona, teraz ona była ważna.
— Phoe… odstawiając na bok tą całą walentynkową tandetę i twoje przeczucia... co czujesz? — nie strach, nie nadciągający sajgon, nie zaskoczenie. — Bastian wrócił, co czujesz? — zapytała raz jeszcze, by raptem kilka sekund później dorzucić. — Miles wrócił, co czujesz? — to nie pastwienie się lecz próba obserwacji, jakby w trakcie rzucania pytań doszukiwała się na jej twarzy reakcji. Słowa mówią wiele, ale twarz jeszcze więcej.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Okay, chwileczkę, więc jak to szło?
Że “Miłość cierpliwa jest i łaskawa?”, że “(...)nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą”, że “nie jest bezwstydna, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli z prawdą" i "(...)wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma”?
A co, gdyby tak - sprytnie, jak chochlik jakiś wycwaniony, co pod miotłą na babcinym zapiecku siedzi - podmienić tę miłość tytułową na samotność właśnie? Albo, co by to nikogo nie wykluczać, po prostu ją włączyć w ten dziwaczny trójkąt?
Figurę geometryczną bez fizycznej formy. Taką, co mieszka w duszy, i duszę tę bodzie od środka.
Wolność na jednym wierzchołku.
Samotność na drugim.
Miłość na trzecim ze szczytów.
A w środku? W tej luce, co pomiędzy nimi?
Phoenix, rozwiedziona sercem między dwoma mężczyznami.
Ariel, przed samą sobą nawet niezdolna przyznać się do tęsknoty za czymś, czego nigdy nawet nie posiadła.
Bastian, Addie, Miles, Max. Molly.
Istoty zabłąkane, zagubione. Rozwleczone między trzema krańcami (tą karykaturą Świętej Trójcy, tym pastiszem na temat “Wiary, Nadziei, Miłości”) niczym w wyrachowaniu średniowiecznej tortury.
I moment zawsze najtrudniejszy: możesz - jak w dziecięcej zabawie - wybrać tylko dwoje z trzech.
A więc? Miłość i samotność? Samotność i wolność? Miłość i wolność - ale to już niemożliwe. Bo przecież samotność jest życiowym pewnikiem, jakbyśmy mocno nie starali się jej uniknąć i wyminąć. Bo przecież, jak to mędrcy przypominali w swoich genialnych stwierdzeniach:
Rodzimy się tak, jak umieramy.
S a m o t n i e .
(I tak też żyjemy, choć ciągłą akcją i przelotnością relacji staramy się udawać, że wcale nie).

Phoenix maszerowała w ciszy, nerwowym, desperackim ruchem pocierając ciężkie nagle od rozmyślań skronie. Westchnęła głośno, nie wiedząc kompletnie, gdzie podziać się wzrokiem i odchrząknęła w zakłopotaniu.
- Co czuję? - powtórzone za przyjaciółką niezręcznie, nieporadnie.
“Otwórz się. Otwórz się przede mną. Wypowiedz te słowa, których nie wypowiadasz nawet w myślach”.
I proszę: oto obrazek żałosny, szewc z butów ogołoconych. Swojskie easier said than done wypowiedziane bezgłośnie, z tumiwisistycznym wzruszeniem ramion. Jakże prostym było dawanie innym tych rad i wskazówek, za którymi ona sama nie była zdolną podążać. Jakże sprytnym wybiegiem - zajęcie się kimś innym, cudzymi problemami, podczas gdy jej własne kłębiły się w sercu, pieniły jak wzburzona oceaniczna fala i tylko czekały, by wymknąć się na wolność jakąś nie-zaklejoną mechanizmami obronnymi szczeliną.
A więc znów, ten trójkąt przeklęty:
BASTIAN - Wierzchołek pierwszy.
Miłość.
MILES - Wierzchołek drugi.
Wolność.
PHOENIX - Wierzchołek trzeci.
Samotność.
Wybór tak niezbędny, jak i niemożliwy do dokonania.
(I teraz Phoe była tym bardziej wdzięczna przyjaciółce, że ta towarzyszy jej nie tylko w spacerze na łonie przyrody, ale, przede wszystkim, że gotowa jest dotrzymać jej towarzystwa pośród tych pierdolonych rozterek i dywagacji).
Darling myliła się zresztą jeśli sądziła, że tym, co przywiodło doń Phoenix, i co kazało brunetce zaufać jej, zadzwonić, zapytać: “Hej, może byśmy się wybrały na jakiś spacer, kiedy moja noga już wróci do względnego stanu używalności”, bynajmniej nie był (jakkolwiek piękny i urokliwy), jej szeroki, medialny uśmiech. I nie wysoki tembr głosu, którym Darling tak przekonująco potrafiła zapewniać, że “wszystko jest w porządku!”. I nie optymizm nawet, jakkolwiek dodający otuchy w najtrudniejszych chwilach (na przykład wtedy, kiedy skręcasz kostkę podczas zwyczajowego sobotniego biegu, i nagle siedzisz samotnie na skraju parkowej alejki, zastanawiając się, jaką najlepszą taktykę trzeba by obrać, by dokuśtykać do najbliższej ławki)...
A ból.
Ból?! Coś Ty, Phoenix, na łeb upadłaś?
(Może).
Ból. Ten, który co rano widziała we własnych tęczówkach - skryty głęboko pod płachtą udawanego profesjonalizmu, pod atrapą niewzruszonego opanowania.
Wspólny mianownik - choć o innej przyczynie - który je połączył i uplótł między nimi silną, grubą nić niemego porozumienia.

- Miles. Co czuję? - starała się ustrukturyzować rozbiegane myśli, mnąc przy tym w chłodnych palcach paseczek plecaka.
Miles. Co czuję?
Gniew. Gniew i podniecenie. Złość. I pasję. Wyrzut sumienia zaciskający się na sercu jak obręcz - metalowa, rozgrzana żywym ogniem. Pożar ogarniający nie tylko klatkę piersiową, ale i lędźwie. Żar, do jasnej cholery, niepowstrzymanie rozpanoszony w podbrzuszu. Tęsknotę. Za nim - tak niedostępnym - od zawsze. Ale i za Molly. Bo Miles był przecież jej, ponad linią nieświadomych niczego ludzkich spojrzeń.
- I... Bastek? - ”mój Bastek”, mój Zdrajca. Krzywoprzysięzca. - Co czuję?
Spokój. Ciepło. Upał - ale zupełnie inny niż ten, co trawi mnie na myśl o Milesie MacCarthy’m. Ogień ujarzmiony, oswojony, taki, co płonie bezpiecznie w domowym kominku; taki, przy którym człowiek chce się usadowić, rozciągnąć wygodnie, przytulić do niego niemalże - o tyle, o ile można się przytulić do płomienia.
[Ale, chwila-chwila, Phoe, czy i takim żarem, niby okiełznanym, sparzyć się nie można?
Można. I blizny pozostają.]
Miles i Bastian. Bastian i Miles. Co czuję?
Ból.
Ten sam może, którego dopatrzyła się wtedy - w ciepłe, majowe przedpołudnie - w radosnych niby tęczówkach Ariel Darling.
Ból. Narkotyk i przekleństwo.
- Nie wiem co czuję, Ariel! - jęknęła - Wszystko na raz, chyba. Zwłaszcza, że nie powiedziałam ci jeszcze całości. To nie koniec tego cyrku! Ariel... Ja, o, jasna cholera -
dopiero wypowiadając wszystko na raz stopniowo zdawała sobie sprawę z niedawnych wydarzeń - Pocałowałam obydwu - Wyrzuciła z siebie na jednym, ciężkim wydechu - To znaczy... - z przerwą na nerwowy śmiech - Nie na raz. Ale, powiedzmy sobie, w niedalekich odstępach czasu. Bo... Słuchaj, kończyłam walentynkowy dyżur w szpitalu, a tu nagle - Milo. Milo, który słania się na nogach, naćpany ketonalem, i który mnie nie rozpoznaje. A potem... wichura. Więc jesteśmy uwięzieni na jego łodzi, okay? Mniejsza z tym, jak do tego doszło, upierał się, żebym została. I w jednej chwili pijemy bimber, a w drugiej... W drugiej jesteśmy w jego łóżku. I, Ariel, ja wiedziałam, że on mnie rozpozna. Chyba... Chyba nawet tego chciałam - wymamrotała ze wstydem w naprężonym przejęciem głosie - I chyba chciałam, żeby... Żeby coś z tym zrobił. Żeby się na mnie wkurwił, wiesz? Żeby... Żeby mnie...
Ukarał? Pocieszył? Pokochał - tak, jak kochał Molly?
Zamilkła, niezdolna by mówić więcej.
- A potem Bastian. Parę dni później, w czasie tej koszmarnej wichury. Utknęliśmy w jego mieszkaniu, wiesz. I było fajnie. I czułam się j-jak... Jak kiedyś. Taka kurewsko bezpieczna, Ariel. Przy nim. Bez Milesa. Bez reszty świata. Ale i tak nie mogłam spać. I p-potem... Darling, ja nie wiem co ja wyprawiam. Czasem po prostu mam wrażenie, jakbym...
Chciała się zniszczyć.
-Zupełnie traciła już zmysły.
Ktoś tu się chciał otwierać?
No, to proszę bardzo!

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

„Są w życiu tym chwile,
W których przeznaczeń swych panem jest człowiek.
Jeśliśmy zeszli do nędznej sług roli,
To nasza tylko, nie gwiazd naszych wina”


A gdyby tak utrzeć Szekspirowi nosa, rzucić mu rękawicę i nie przystawać na to?
To nie nasza, tylko gwiazd naszych wina!
Gwiazd, które mają niezliczone przewinienia na swoim koncie, a los człowieka nie jest wcale zależny tylko od niego samego. Zresztą… żyjąc w świecie, w którym cierpienie rozdzielane jest między ludzi niesprawiedliwie, czy to nie okrutne mówić o przeznaczeniu - jako czymś na co człowiek sobie sam zapracował?
A gdyby tak iść dalej, żyć po prostu pomimo win popełnianych przez gwiazdy?
Tak chyba łatwiej; bez tego ciężaru na ramionach zwanego obwinianiem się i pomimo trwającego bólu oraz doskwierającej samotności wciąż pozostaje ta jedna otulająca myśl...
To nie moja wina.
To nie nasza wina.
To nie twoja wina Phoe.

— Dokładnie tak. Powiedz mi co czujesz — oznajmiła tak pewnie, że aż jakiś ptak zatrzepotał skrzydełkami na pobliskiej gałęzi. I w akcie desperacji uniósł się ku górze, jakby właśnie spieprzał wyczuwając zagrożenie trudu rozmowy, z chwili na chwilę niebezpiecznie zagęszczającej się w powietrzu.
Jakie to było proste! Dociekać, pytać, zgłębiać temat, drążyć coś w kimś, jednocześnie mając świadomość, że sami uginalibyśmy się nieporadnie pod naciskiem nie tylko zakłopotania, ale i burzy myśli jaka została zapoczątkowana. To, aż grzech w takim miejscu, które można nazwać świątynią spokoju, rozpoczynać tak niespokojną rozmowę… lecz czuła, że potrzebuje jej Farrell. Potrzebowała jej ona. Może wbrew pozorom to najlepsze miejsce na tego typu konwersacje, bo zawsze jest nadzieja, że ten spokój je uratuje.
Tylko spokój mógł je uratować.
Przed tym bólem, który od zawsze tli się i na zawsze się tlić będzie gdzieś w głębi ich oczu.
Ból, który ciągnął się za samotnością i który - paradoksalnie - przybliżył je do siebie. Każdy czasem zaliczy wpadkę, nawet samotność. I teraz Phoenix miała Ariel, a Darling miała Farrell. Obie miały ból, ale teraz kiełkowała nadzieja, że razem może będzie łatwiejszy do zniesienia.

— Chryste, to nie wszystko? — nim zdążyła się powstrzymać palnęła bez zastanowienia, szybko rekompensując swoje zaskoczenie pokrzepiającym uśmiechem - no śmiało, mów mi wszystko - szczególnie teraz, kiedy już zaczęła, a ciekawość Darling tak się rozpędziła, że nie sposób ją było zatrzymać. I już nie wyrywała się przed szereg, gdy ta kontynuowała swoją odpowiedź. Słuchała, od słowa do słowa. Od Milo do Bastiana. Od Phoe spragnionej wkurwienia do Phoe łaknącej bezpieczeństwa.
Żeby... Żeby mnie…
— Żeby cię zniszczył? Wykończył? Strawił do reszty?
Nie uratował, nie poskładał, nie pokochał. Rozpieprzył na części, bo tuż za rogiem czaił się ktoś, kto mógł cię poskładać. Ktoś, przy kim czułaś się bezpiecznie i to byłoby najlepsze, choć wiedziała, że to nie takie proste. Nie jej prawić kazania, kiedy sama brnęła do przodu najczęściej na przekór, wbrew zasadom oraz z zdumiewającą ignorancją rozsądku. Ryzykując, by tylko coś poczuć.
Poczuć coś…
...cokolwiek, poza samotnością.

Czasem po prostu mam wrażenie, jakbym…
...co, Phoe?
Powiedz mi co, a ja nie pozwolę, by tak to się zakończyło.
Nie zniszczysz się, nie zwariujesz.
Choć zraniona zostaniesz niejeden raz - to pewne; bo jeśli czegoś na tym świecie można być pewnym to właśnie zranienia, bólu, skrzywdzenia.
— Phoe… nie masz wpływu na to, że ktoś cię zrani na tym świecie — wyznała spoglądając na nią, a w jej spojrzeniu tliła się troska; jakby właśnie wygrzebała w zakamarkach swojego umysłu mądrości - niby takie oczywiste, a tak trudne do przyswojenia — ale masz coś do powiedzenia na temat tego, kim ta osoba będzie — dodała pewniej.
Wybierz! Miles czy Bastian.
Wybierz tak, żeby pośród tego cierpienia podobał ci się przynajmniej twój własny wybór.
Pamiętaj jednak, że istota rzeczy jest niewidoczna dla oczu. Możesz być przekonana, że widzisz w pełni otaczający cię świat, ale prawda jest taka, że dostrzegasz ledwie jego powierzchnię. I choć niewiarygodnie trudna wydaje się nauka odkrywania istoty, nie jest ona niemożliwa - wystarczy pamiętać… musisz pamiętać że organy zmysłów zwodzą nas wielokrotnie, a oczy są najbardziej zwodnicze ze wszystkich. Rozpraszają, więcej przeszkadzają niż pomagają. Sprawiają, że zaniedbujemy to co drzemie wewnątrz nas, organ bez nazwy. Kierunkowskaz na zwodniczej mapie do spokoju serca.
Kompas.
Phoenix, w twoim kompasie tkwi spokój twego serca. Obyś odczytała go właściwie i nie dała się zwieść swoim oczom. Pozostałym zwodniczym zmysłom również.
— Czy z jakiegoś powodu uważasz, że twoje życie powinno być nieciekawe, szare i trudne? Bo jeśli tak… to myślę… — urwała, jakby bała się tych kilku słów wypowiedzianych nie w porę - za wcześnie, zbyt dobitnie, niepotrzebnie — ...że boisz się być szczęśliwa — dodała ciszej uciekając gdzieś spojrzeniem, jakby bała się starcia wynikającego z odparcia ataku; a przecież nie atakowała!
— Powinnaś być szczęśliwa, zasługujesz na to — wbrew tym wszystkim głosom rozbrzmiewającym w twoich myślach. Cokolwiek szeptają, cokolwiek podpowiadają ci - nie mają racji.
Nie mają racji.
Pamiętaj, to nie twoja wina.
To twoich gwiazd wina.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Jakie to było trudne! Znaleźć się nagle pod pytań ostrzałem, w kręgu światła jak na przesłuchania, na szalce Petriego, po której krawędziach wspiąć się na wolność nie idzie, jakby pod najczulszą z soczewek mikroskopu, przez który czujne oko badacza wszystkie nasze troski dostrzeże i przewinienia. I uginać się - o, tak właśnie nieporadnie pod naciskiem tegoż zakłopotania, ale i w rytm grzmotów i wstrząsów burzy myśli, pytaniem jednym rozpoczętej.
I kłopoty miały się dopiero rozpocząć - kłopoty, co to zawsze kiełkują jeden za drugim, jak storczyki i pędy nasturcji po wiosennym deszczu, gdy przyjdzie nam o uczuciach perorować. Kłopoty, co się biorą z niezrozumienia własnych przeżyć i, jednocześnie, narzucanej przez otoczenie konieczności ubrania ich w słowa.
A jednak... Jednak...
Jakoś lżej się Farrell nagle na sercu robiło? Jakoś marniał ten ciężar, pod aortą noszony.
Inaczej niż w rozmowach z Molly, która słówkiem zawsze niby-tak-niewinnym potrafiła wzbudzić w siostrze poczucie niższości. Inaczej niż z matką, która zapewniała, że słucha, ale nigdy nie słyszała ("Mamo, już nie daję rady!", a matka na to: "Co? Potrzebujesz ode mnie porady?"). Inaczej, wreszcie, niż z Bastianem, za którego odpowiedzialność - byleby go nie skrzywdzić tylko za mocno, nie zranić, nie dołożyć mu, nie dosupłać do jego prywatnego różańca kolejnego paciorka (a paciorki takie: Ojciec i każda z jego ambicji niespełnionych, Matka, i cały jej ból nagromadzony przez lata, Charlie i wszystkie jej nastroje, zmienne jak szkiełka kalejdoskopu - po co mu więc więcej?).
I rzecz się teraz stała dosyć niesłychana: mimo bólu całego i sekretów, co palą tak w przełyk, jak i w szczyty ud najróżniejszymi przyborami pociętych, Phoenix Grace Farrell...
...ku przepełnionemu zawodem jękowi Samotności, nie mogącej uwierzyć w swoje własne fiasko...
...uśmiechnęła się.
Krótko, ale ciepło. Nieśmiało, ale tak, że grymasu tego z niczym innym nie da się pomylić.
Uśmiechnęła się do ptaka w popłochu spieprzającego z wątłej gałązeczki i do liści, co runo leśne pod ich stopami pokrywały. I do jasnych kosmyków okalających policzki Ariel, chłodem i nerwami zaróżowione. I do dłoni własnych, zawsze w geście obronnym zaciśniętych, jakby gotowych do walki o nic i o wszystko i na śmierć i na życie, a teraz nagle... rozluźnionych.
I mogła się ta samotność miotać i szarpać kretyńsko. Głupia jakaś, nieuważna. Bo sama przecież błąd popełniła, wzrok odwróciła w niewłaściwej chwili, nieopatrznie i teraz -
- "Phoenix miała Ariel, a Darling miała Farrell. Obie miały ból, ale teraz kiełkowała nadzieja, że razem może będzie łatwiejszy do zniesienia".

- Żeby mnie zniszczył. Wykończył. Strawił do... - powtórzyła za przyjaciółką, słowo-w-słowo, jota-w-jotę, perfekcyjne echo, co się niesie, niezakłócone, w głębokiej studni życia (takiej, co to do której kamyk wrzucony na próbę zdaje się lecieć w dół bez końca, nigdy dna nie dosięgając). I dopiero słysząc własne słowa zaczynała treść ich może nie tyle rozumieć, nie tyle obrabiać poznawczo, co czuć, pojmować, przyswajać. A dźwięk ich i znaczenie, napełniły ją teraz przerażeniem. Jakby była Narcyzem, co pochylony, jak dzień w dzień, nad brzegiem mitologicznej sadzawki, nie twarz własną w tafli wody widzi, a oblicze diabła. Szpetne, straszne. Prawdziwsze niż kiedykolwiek indziej.
Czy tego właśnie... Czy tego właśnie pragnęła?
Ostatecznej destrukcji, finalnej zagłady z rąk tego, co myślała, że go kocha? Czy w ogóle śmierci po prostu - już wszystko jedno, kto byłby jej sprawcą, wykonawcą tego wyroku na który skazano ją przy urodzeniu.
A może nie? Może właśnie - jak w słowach Ariel, w samiuteńki środek tarczy serca trafiających - pragnęła śmierci przeciwieństwa. Może właśnie chciała, tak po prostu, być szczęśliwa?
- Ależ chcę, Ariel! I boję się, tak, oczywiście! - jednocześnie potwierdziła, jak i potrząsnęła głową; ot, oksymoron cielesny jakiś: "tak" wyrażone słowem i "nie" wypowiedziane w gestach - Tylko wiesz... Nie wiem czy potrafię, rozumiesz? To nie jest coś, czego uczono mnie w domu. Ani w szkole. Ani... nigdzie. Nikt mnie nigdy nie nauczył, jak to zrobić, żeby być szczęśliwym... - zaczęła, a potem urwała nagle i przystanęła wręcz, nie tylko dlatego, że dotarły już na miejsce biwaku, ale też przede wszystkim dlatego, że obrazy i nowa zupełnie świadomość uderzyły w nią z prędkością komety szybującej z jasnego nieba.
Bastian wciskający jej kilkumiesięcznego Rufusa w ramiona.
Bastian dzielący się z nią bajglem z twarożkiem i papryką - ostatnim, który mieli na stołówce.
Bastian biorący ją na barana na festiwalu w 2009.
Bastian i wielogodzinne potyczki w Monopol, podczas których on był przekonany, że ona wygrywa, ponieważ on jej daje fory, a ona - pewna, że wygrywa, bo tak doskonale oszukuje.
(Czyli remis?)
Bastian. Bastian ją uczył jak należy być szczęśliwą.
- Darling! - jęknęła, ale zaśmiała się i jednocześnie, konstatując na domiar wszystkiego, że płacze. Tylko z lewego oka, czyli dość idiotycznie. I szczerze. Poruszona do samiutkiej głębi (tej studni, może, co niesie się w niej echo). - Płacić ci za to powinni, o rany! Na miłość boską, grube miliony! Dziękuję!
Bo pewne rany najlepiej leczy się nie penicyliną na przykład, ale słowem. A pewne problemy - rozwiązuje rozmową.
Chciała tylko ufać, że to działa w dwie strony - i, że przyjdzie jej się kiedyś za to Ariel odwdzięczyć.

/zt2

autor

harper (on/ona/oni)

'till the end
Awatar użytkownika
33
174

wykładowca

University of Washington

-

Post

#2

Czasem zdarzają się wolne weekendy. Jest wtedy chwila na odpoczynek, posprzątanie, zajęcie się dodatkowymi obowiązkami albo przyjemnościami. Dlatego taki dzień, czy nawet dwudzionek, najlepiej jest zacząć o poranku, za miastem, na długim spacerze z psem. To jest czas na dotlenienie się, pozbieranie myśli, odetchnięciem pełną piersią czystym powietrzem.
Ryan wstał z pozytywnym nastawieniem, zrobił sobie kawę do kubka termicznego, wpakował Arbuza (psa, nie owoc) do auta i pojechał do parku za miastem. Długo się nie zastanawiał nad miejscem, po prostu jechał przed siebie. Do Mount Rainier przyciągnęły go zapierające dech w piersiach widoki. Tak, zdecydowanie tego mu było trzeba. Co prawda o tej porze wymagało to cienkiej kurtki typu softshell, była mgła i niewiele było widać w odległości stu metrów, ale właśnie tak miało być. Wręcz idealnie Na samotne wspominanie i zagłębianie się w przeszłości? Cudownie!
Dlatego zaparkował przy samym wejściu do parku, otworzył bagażnik i zapiął do psich szelek linkę. Nie lubił spuszczać psa ze smyczy, szczególnie parku narodowym (i raczej były na to paragrafy), ale nie chciał też pozbawiać pudla nawet namiastki wolności. Zaczęli iść wyznaczoną ścieżką pogrążeni we własnych myślach, póki Ryan nie poczuł szarpnięcia. Niewiele mógł zobaczyć, ale miał nadzieję, ze Arbuz szarpnął, bo zobaczył wiewiórkę, a nie ewentualnego przechodnia czy psa, Pies był przyjazny i dla zwierząt i dla ludzi, ale sam mężczyzna miał niemal uczulenie na psich podbiegaczy na spacerach i nie chciał właśnie zostać takim właścicielem. Musiał tylko podejść bliżej, aby zerknąć co się stało.

elliot stuart

autor

mówią na mnie szeperd

Awatar użytkownika
25
188

Pisarz

Zdalne

broadmoor

Post

Poranna mgła była gęsta jak śmietana, ledwo widział na 5 metrów przed sobą i dopiero po godzinie zdał sobie sprawę w jakim położeniu się znalazł.
Elliot należał do osób większość swojego życia spędziły w mieście, ba poszczyć mógł się przebywaniem w metropolii. Na szlaku czuł się dziwnie nagi i zagubiony, świeże powietrze, krajobraz to wszystko go przerażało.
Było tego za wiele, a może za dużo słyszał true crimowych opowieści od policjantów z którymi swego czasu współpracował. Wiele z nim wiązało się z zaginięciami w parkach narodowych.
I oto był on, idiota zbierający materiały na kolejną książkę, idący przed siebie po naturalnej drodze szutrowej. Kamyczki chrzęściły pod podeszwami butów a on mimowolnie poprawił swój plecak na ramionach.
Raz jeszcze wyjął z kieszeni telefon i spojrzał na GPS, który miał wskazywać mu jego lokację względem góry.
Zatrzymał się, szlak stale piął się w górę, Mięśnie już go bolały a oddech rwał się i przyspieszał. Wydawało mu się też, że olbrzymie suche drzewo przykuło jego uwagę już trzeci raz.
Czy zatem poruszał się w kółko?
Sarknął pod nosem wściekle na siebie i na sytuację w które jest. Chwilę poklepywał się po ortalionowej kurce szukając papierowej ulotki z mapą parku, dołączoną do biletu, który zakupił u rangersów.
Zaraz szlak południowy tak?- szepnął sam do siebie rozkładając kartę i studiując powoli dostępne szlaki. Ta cała sytuacja sprawiała, że czuł niejako wstyd. Nie powinien wychodzić sam. Nie był typem człowieka odchodzącego od biurka. W jego życiu brakowało osoby, która mogłaby mu w tym pomóc, w chwilach takich ja te. Gdy czuł się przerażony i zalękniony bo nie panował nad sytuacją w której obecnie się znajdował. Przez dłuższą chwilę palcem przesuwał po kolorowych nitkach będących nakreślonymi trasami turystycznymi. Elliot wiedział jedno, musiał odszukać punkt w którym czuł i wiedział gdzie jest. Było to chyba… na parkingu.
Zaśmiał się sam z siebie. Mimo kuriozum tego wszystkiego posiadał w sobie jeszcze pokłady poczucia humoru.
Przecież nie mógł zadzwonić teraz po strażników, po tym jak wybrał najłatwiejszy szlak przeznaczony dla rodzin z dziećmi. Jakby to wyglądało?
Ale z drugiej strony kręcił się w kółko niczym chomik w klatce w swojej karuzeli.
Głęboki oddech, wdech i wydech. Przecież był inteligentnym człowiekiem.
Przymknął oczy i nagle poczuł na dłoni mokry, śliski dotyk oraz sapnięcia.
Nie miał odwagi się poruszyć. A co jeśli to niedźwiedź? Powoli kątem oka zerknął w miejsce gdzie czuł gorący oddech na swojej skórze.
Głośny śmiech rozszedł się echem po linii mgły, gdy tylko chłopak zdał sobie sprawę, że wgapiając się w niego łagodne ślepia psa.
-Hi buddy!- Rzucił to zwierzęcia, nieświadomy tego, że ten połączony jest ze smyczą. Szczegóły wyłaniały się dopiero po chwili gdy poklepał zwierze po łbie i dostrzegł jego szelki oraz linkę. Nie mniej smycz znikała w czymś co Eliotowi przypominało do tej pory krzaki.
A co jeśli zboczył ze szlaku? A spacerowicz z psem znajdowali się na właściwej dróżce?
-Hej!- Powiedział głośniej miłym, przyjacielskiem głosem.
-Chyba się nieco zgubiłem… - Rzucił zmieszany.


Ryan Shepherd

autor

Retrozaur

ODPOWIEDZ

Wróć do „Mount Rainier National Park”