- it might take some friends and a warmer shirt
but you don't get thick skin without getting burnt
nice to know my kind will be on my side
I don't believe the hype
and you know you're a terrible sight
but you'll be just fine
just don't believe the hype
Czy Bastian Everett – trzydziestodwuletni, nieszczególnie spełniony w zawodzie komiksiarz(-yna; na przekór wieku wspomnianego, udziecinniając go tytułem z lekka prześmiewczym), zastanawiał się jak – z perspektywy osób trzecich – wyglądały wszystkie te relacje łączące go z ledwie podlotkami? Owszem. Choć nie od zawsze napastował własne sumienie podobnymi myślami; od niedawna dopiero. Od czasu, kiedy w jego życiu zabrakło jednego z przedstawicieli tej cholernej gównażerii, z jaką użerał się nadzwyczaj chętnie.
Cosmo nie był jedyny – ale jako jedyny przypomniał mu, że nastoletnie życie wcale nie bywa mniej problematyczne od tego dorosłego. Bywa wręcz przeciwnie – gdy obrastająca ciało tkanka adolescencji bywa przeraźliwie obnażona; nadwrażliwa, boleśnie naga. I nie jest to punkt czuły – ale obszar cały, przez który przelewa się strumień wiecznej i nieokiełznanej wątpliwości.
Mężczyzna próbował zrezygnować z podobnych układów. Głównie dla własnego dobra. Niemal pół roku bił się z potrzebą sprawowania specyficznej opieki, jakiej roztaczanie przysługiwało starszym braciom. Była to jednak walka niesprawiedliwa – i odgórnie raczej skazana na porażkę.
Bo w większości tych dzieciaków widział siebie. Tę tkankę nadwrażliwą, którą całe życie zedrzeć z siebie próbował bezskutecznie (od problemów licealnych, przez wszystkie potknięcia i niepowodzenia lat późniejszych).
Fletcherowi zawdzięczał to – między innymi – że na jego drodze postawił Laurę. Przypadek to – czy nie; w ostatnim czasie brunet na nowo zaczynał angażować się w relacje niepokojąco zbliżające go ku przeszłości. Tyle tylko, że…
Czuł się dobrze, wpadając (dosłownie; cud to był, że drzwi wciąż w zawiasach pozostały) do dziewczyny z butelką szampana – zamiast pierzastego boa, które wizualizował sobie dotychczas tak zaciekle, na szyi miał łańcuch choinkowy; do tego urodzinową czapeczkę i ślimaczą piszczałkę z szeleszczącego papieru, która prostowała się z nieprzyjemnie charakterystycznym wyciem, przy każdym gwizdnięciu w ustnik. Za nim brakowało tylko nieskromnego stadka mariachi, pogrywając na mandolinie czy innych trąbkach.
– N-no! M-moje gratulacje! J-jak się czu-czujesz będąc już p-pełnoprawną s t u d e n t k ą?! Jak było?! Zastanawiałem się, cz-czy nie poczekać do weekendu, ale n-nie mogłem się powstrzymać! – Wyszczerzył się szeroko, przemykając w głąb apartamentu. Po drodze, przy okazji wymijania sylwetki dziewczęcej, czapeczkę jej przekazał, sobie pozostawiając świąteczny ozdobnik teraz już tylko smutno przewieszony przez ramię. Poszczególny ruch manierę miał w sobie Bastianowi raczej niepasującą; kalka z galerii Harper-Jacka Dwellera, za którym podążając – często krok naśladował, szczególnie kiedy w grę wchodził element celebracji.
A było co celebrować! Rozpoczęcie roku akademickiego już za nią; więc i epizod, którego Everettowi nie przyszło nigdy przeżyć. Jasne, słyszał o problemach młodej Hirsch – ale tych u progu samego nie zamierzał poruszać. Potem, kiedyś, nigdy, może – dla dobra ich obojga; w imię miny dobrej, do złej gry strojonej.
– N-nie krępuj się, opowiadaj. Mnie d-do college’u nie przyjęli, t-także potrzebuję pełnej i szcze-egółówej relacji! – wyjaśnił naprędce, wzrokiem przerzucając po mieszkaniu.