WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Blue mógł poczuć się bogaczem, bo udzielając tej odpowiedzi, wygrał milion. Co prawda nie taki policzalny, którego wartość odczułoby się w ciężarze zamkniętych w walizce pieniędzy albo innej błyszczącej sztabce złota, ale równie cenny, bo dotyczył spokoju rudowłosej, jej zaufania i odjęcia miliona kroków od typowego dla niej wycofywania się. I jak wcześniej się uśmiechała, tak teraz uśmiechnęła się całą sobą, rozluźniając przykurczone napięciem mięśnie, wypuszczając z cichym westchnieniem oddech, nieco dłużej wstrzymywany w płucach, tylko potwierdzając, że to jej nazwane dobrze faktycznie istnieje i… ma się, nomen omen, dobrze.
Ledwie liznęła świadomości, że cisza, która przez chwilę zaczęła owijać ich sobie wokół palca, wcale jej nie doskwiera, bo choć nie była upstrzona słowami kolejnych anegdotek, zagłębianiu się w sagę rodziny Krzyzanowskich lub Whitbreadów, czy też opowieściami dziwnych treści, była pełna życia tętniącego w otaczającym ich człowieczym niezadeptaniu… a coś się zmieniło. Nie była pewna, czy pierw wyłapała nagłe spięcie Bluejay’a, czy wibracje jego głosu, nim padło to Tottie, które brzmiało jak wypowiedziane w innym języku i wcale nie wskazywało na nazwę, którą przypisano do jej osoby. Było na tyle ostrzegawcze, że rudowłosa przytrzymała spojrzenie dłużej na widocznej z jej perspektywy części twarzy mężczyzny, chcąc dowiedzieć się dokąd zmierza po tym wezwaniu. I nie musiała długo czekać na kontynuację, której jej ciało z jakichś niewiadomych względów nie chciało się poddać. Jak na zawołanie Tottie zaczęła nagle odczuwać dyskomfort przyjętej pozycji: stopa opierała się o nierówny kamień, który nie do końca pozwalał jej twardo stać na nogach; na lewym ramieniu, tuż obok blizny po spotkaniu z mordercą podczas halloweenowej zabawy zaczęło ją swędzieć i to tak upierdliwie, że ciężko było skupić się na czymś innym; głowa też przechylona była pod nieodpowiednim kątem… Wydawało się, że nagle wszystko jest nie tak i złośliwie nie chce się podporządkować komendzie blondyna!
- To coś większego niż pająk, prawda? - zapytała szeptem, bo zakazu mówienia nie dostała, a nawet gdyby, to i tak była skłonna go złamać i zwrócić się do mężczyzny, by powiedzieć cokolwiek. Co prawda, pewnie gdyby miała wybierać jakie ostatnie słowa przed śmiercią chciałaby po sobie pozostawić, to z pewnością nie byłoby to pytanie o pająka… ale nie było teraz czasu na szukanie wzniosłych sentencji.
Posłuchaj…
Och, słuchała! Cała zamieniła się w słuch, mając wrażenie, że każda jej część ciała posiada jakieś swoje ucho, czy inny receptor, który w połączeniu z wyobraźnią odbiera tyle dźwięków, że bije na głowę wyspecjalizowane w posługiwaniu się tym zmysłem wszystkie zwierzęta razem wzięte. Trochę brakowało jej rozeznania, które z tych odgłosów wydaje jej ciało zajęte przyspieszonym trawieniem pożartego niedawno herbatnika, a które to mowa przyrody, jakoś teraz tak dziwnie za blisko nich.
- Bez ciebie? - zapytała z niedowierzaniem, nie wiedząc, czy Blue powiedział tak, bo chciał się rozdzielić, dzięki czemu cokolwiek było za ich plecami, poczuje się przez chwilę zdezorientowane, co może pozwoli im zyskać tę sekundę przewagi; czy może surfer chciał robić za przynętę i dać się pożreć, bo z ich dwojga to teoretycznie jemu bliżej było do grobu, więc po co czekać te pięćdziesiąt lat… - Dobra - rzuciła, czując, że to nie jest najlepszym moment do prowadzenia licytacji, kto, co i w jakim stopniu ma się zaangażować w stawienie czoła niebezpieczeństwu. Adrenalina skutecznie pobudzona słowami Krzyzanowskiego, zaczynała krążyć w ciele Tottie, która jeśli tylko padła komenda, pognała przed siebie, dziękując w duchu psu, który swoją niesfornością przyczyniał się do regularnych sprintów bliźniaczek.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mało kto o tym wiedział, ale Bluejay Krzyzanowski - tak, ten Bluejay Krzyzanowski właśnie, który po ulicach zamieszkiwanych przez siebie miast (w ostatnim czasie: dwóch, i to na dwóch krańcach świata) najchętniej poruszał się zdezelowanym surferskim vanem albo na longboardzie, ten Bluejay Krzyzanowski, który wierzył w równouprawnienie do tego stopnia, że raczej nie otwierał drzwi i nie odsuwał krzeseł białogłowym, ten Bluejay Krzyzanowski, który garnitur z prawdziwego zdarzenia ostatni raz miał na sobie na pogrzebie ojca, a następnym razem planował go włożyć chyba dopiero przed pogrzebem matki (lub Syco, jeśli się zaćpa bądź zagłodzi, lub Lake'a, jeśli się zapije, lub Linden, jeśli ukatrupi ją jej własny pech...) - był, proszę Państwa, romantykiem.
I to nie od dziś - dnia, w którym postanowił zabrać swój nowy obiekt westchnień (otóż to: obiekt smukły, wysoki, płomiennowłosy, obiekt, którego śmiech wracał echem w jego wspomnieniach w najmniej spodziewanych momentach dnia, wtedy na przykład, gdy w roli belfra starał się nakłaść studentom w głowy jakichś szczątków mądrości chociażby, lub wówczas, gdy po raz szósty przewracał się z boku na bok w noc bezsenną, za jedynego towarzysza mając jedynie półrocznego szczeniaka ośliniającego jego nagi tors) na piknik w jakże malowniczych okolicznościach natury.
Oj, nie. Blue był romantykiem od zawsze - cokolwiek symbolizować mogło to słówko niby krótkie, niewinne, a jakże niezwykle spuchnięte od znaczeń. Już w podstawówce, gdy pisał (nigdy niewysłane) listy miłosne na (podkradzionej matce) pachnącej brzoskwiniami papeterii ("Jesteś pjękna. Ale pszede wszystkim dobra i mondra. A to jest warzne. Wyjdziesz za mnie? Moc bóziaków. Blu") do wszystkich tych koleżanek, które a) się z niego nie śmiały i b) nie miały obsesji na punkcie Chada Chadwicka z czwartej B. I później, rzecz jasna, w liceum, w którym wydawało mu się, że jest drugim Rimbaudem, bo rozumiał, jak budować w poezji parabolę i jak zestawiać ze sobą wyrazy tak, by powstała z nich metafora rzucała na kolana koleżanki głodne intelektualizmu (a nie wyłącznie imprezowego seksu i wielu dni wiadomości odczytanych, ale "nie-odpisanych", czyli tego, co miała im do zaproponowania większość chłopców). I później nawet - gdy, już jako dorosły facet, potrafił całą noc nie spać, snując się samotnie po opustoszałym dziwnie wybrzeżu, rozdrapując w myślach wspomnienia z minionej randki, starając się opisać uśmiech tej, czy innej ze swych przelotnych miłostek na wszystkie możliwe sposoby świata, czasem nawet nucąc jakieś głupoty pod nosem - późnego McCartney'a, na przykład, albo Cohena, co by było jeszcze dramatyczniej.
Dlaczego?
Przez wpływy z dziecięctwa pewnie. Przez te opowiadane mu przez ojca historie o młodzieńcach walecznych, o żywot i szczęście damy swego serca walczących ze smokiem albo z samym diabłem, jeśli trzeba. Przez te wzorce głupie, wbrew sprzeciwom matki (matki-feministki, jakżeby inaczej), że facet to musi być taki, a taki (waleczny, mężny, prężny, zawsze-i-na-wszystko-gotowy). Przez to pragnienie serca wreszcie, jakieś takie bzdurne absolutnie, żeby udowadniać. Żeby udowodnić. Że jest się godnym uczuć tej jednej-jedynej. Że jest się gotowym za jej honor zginąć.
Ale czy w całym tym pieprzonym romantyzmie (be careful what you wish for, tak w myśl złotej zasady) przyszłoby mu kiedykolwiek do głowy, że będzie w swoim życiu walczył z toczonym wścieklizną wilkiem szarym na stoku górskiego zbocza?
Co tu dużo się rozwodzić: nie, niezupełnie.
Czy sobie kiedyś akty podobnego heroizmu wyobrażał? O, to tak - w chłopięcych marzeniach. Ale czy wpadło mu do łba, żeby sobie na taką ewentualność faktyczną strategię przygotować?
Oj, nie.
I błąd, Bluejay. Błąd koszmarny.
Bo gdybyś przyszykował się na podobny scenariusz, to wiedziałbyś, za co i jak takiego wilka chwycić, i by ciskać nim raczej o ziemię czy z górskiego urwiska, niż się wdawać ze zwierzęciem w jakieś bzdurne przepychanki. I wiedziałby, w które miejsce wilczego podgardla celować. I jak zwierzę ogłuszyć, lub zabić po prostu.
Niestety - nie wiedział. A w dodatku - wiecie co to za męka, o, dla weganina. walczyć z bratem mniejszym (co z tego, że wściekłym)?
Nie wyszło więc do końca tak, jakby chciał by wyszło, lub jakby powinno. I podczas gdy Tottie - na jego komendę - pędziła z powrotem do samochodu z drobnymi gałązkami chwytającymi się wrednie nogawek jej spodni i sznurówek w butach - on właśnie tarzał się na żwirze polany, z rozdziawionym pyskiem stanowczo za blisko pobladłej adrenaliną twarzy.
Kur-wa - przebiegało mu przez umysł. Żadne tam światła w tunelu albo twarz matki, łagodnie uśmiechnięta. Tylko po prostu: Kur-wa-mać!
I może to dobrze? Bo może to był znak, że Krzyzanowski nie żegnał się jeszcze z życiem?
Jakimś cudem udało mu się odepchnąć zwierzę i odegnać w krzaki, z których przyszło. Niestety dopiero po tym jak poczuł dziwaczny, tępawy jakby ból na prawym przedramieniu.
- Kurwa! - teraz już nie tyle pomyślana, co wypowiedziana. Jasna cholera!
Dźwignąwszy się z pół-klęczek, w których trwał chwilę w walce o oddech (i w boju z przerażeniem), pognał do samochodu. Nie zapomniał chyba nawet o tym głupim koszu piknikowym - będzie głodny już wkrótce. Jeśli wcześniej nie umrze na wściekliznę, oczywiście.
- Tottie! Tottie? - nawoływał; imię dziewczyny brzmiało już normalniej nieco - jakby w ich języku, choć w dziwnym jego dialekcie. Dopadłszy samochodu rozejrzał się dokoła w szczerej nadziei, że jego cholerne starania nie poszły na marne. Już pal sześć zakrwawiony rękaw i ból rżnący go od łokcia po koniuszki palców. Nie wybaczyłby sobie, gdyby Whitbread coś się stało.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Biegła trochę na oślep, powtarzając w głowie jak mantrę: szybciej, szybciej!, chcąc sprawniej maksymalnie oddalić się od stwora, który wprosił się na ich biwakowanie. Nie była pewna, co to był za zwierz, bo od momentu alarmującego: Tottie, jakby automatycznie wyłączyła się na inne zbędne dźwięki, dodatkowo przytykając klapki do oczu, by widzieć jedynie warianty dróg ucieczki, a nie cały, chwilowo oburzony i warczący, majestat przyrody, którym dopiero co się zachwycała. Bezpański pies? Wilk? A może smok - tak żeby było romantyczniej - czyhał na ich życie? Cóż to by była za historia! Śmiały, blondwłosy rycerz w nieodłącznej piankowej zbroi, dzierżący deskę surfingową jako tarczę, zasiadający na gdzieniegdzie wypłowiałym siodle białego rumaka - Bluemobila, stający mężnie w obronie swej wybranki - może nie tyle serca, cale bardziej zabiegającej o tytuł wdzięcznego, marchewkowego dodatku do vege śniadania, stawia czoła rozwścieczonej bestii, która mogłaby posłużyć za symbol demonów przeszłości dręczących Tottie i może też Blue. Owe toczące pianę maszkary mają zadatki na zrujnowanie nie tylko uroczego pikniku, ale i innych wspólnych planów, więc może to dobrze, że już na tak wczesnym etapie znajomości pojawił się ten wilk, który wydawał się najmniej groźny i trujący ze wszystkich innych podświadomych drapieżników czyhających na potknięcie? Czy przechodząc pomyślnie tę próbę ognia (choć w tym przypadku raczej wody (?) biorąc pod uwagę podejrzenia wścieklizny u czworonoga) staną się silniejsi? Oby…
Nie była pewna jak długo biegła i jaki dystans pokonała podczas tej swojej wielkiej ucieczki, ale gdy w końcu zwolniła i pierwszy raz obejrzała się za siebie, nie spostrzegła żadnego pędzącego na nią zagrożenia, a jedynym i nieodłącznym towarzystwem były drzewa, które nawet zostawiły we włosach Tottie ślad swojej obecności; rudowłosa wyjęła z rudych kosmyków kilka gałązek, obleczonych w charakterystyczny dla regionu szmaragd igieł. A skoro już o drzewach mowa, Whitbread spojrzała w prawo, mając nadzieję, że gdzieś wciąż będzie widziała prześwit jeziora - starała się bowiem tak biec, by wciąż dostrzegać wodne refleksy gdzieś pomiędzy mijanymi pniami. Teraz jednak straciła je z oczu, ale wciąż wydawało jej się, że znajduje się na ścieżce (a przynajmniej w jakimś stopniu wydeptanym szlaku), więc przeszła jeszcze kawałek, w końcu natrafiając na rozwidlenie. Nie do końca wiedziała, którą opcję powinna wybrać, ale coś jej podpowiadało, by teraz skręcić w lewo, więc zdecydowała się zaufać intuicji. Cisza zaczynała jej doskwierać, bo o ile mogła się w nią wsłuchiwać przez chwilę przy boku Krzyzanowskiego, tak teraz była sama, a do tego wciąż nie wiedziała, czy dobrze zrobiła uciekając, a nie uparcie zostając z Blue na polu bitwy. Może powinna być jego wsparciem? Zmiennikiem? A co, jeśli został ranny i wykrwawia się na zboczu? Kurczę, ta i jeszcze gorsze wizje sprawiły, że rudowłosa ciaśniej owinęła się kurtką, bo o ile podczas biegu było jej gorąco, tak teraz chłód przeszył ją od stóp do głów. W tym wszystkim nie mogła przypomnieć sobie żadnej optymistycznej piosenki i zaczęła nucić jakiegoś smęta, tylko po to, żeby myśli pokierować na odtwarzanie tekstu.
Tottie!
Przystanęła słysząc swoje imię. Wydawało jej się? Zmarszczyła brwi i nadstawiła uszu, po chwili słysząc ponownie nawoływanie w znajomym języku.
- Blue! - powiedziała z pewną ulgą, bo skoro się się odzywa, to chyba nie może być z nim tak źle! - Blue! - powtórzyła głośniej, nie do końca wiedząc z której strony faktycznie dobiegał dźwięk. Przyspieszyła kroku, ale po kilku minutach Tottie było słyszalne coraz mniej. Nie wzięła pod uwagę tego, że niekoniecznie jest to wina odległości dzielącej ją od mężczyzny, a na przykład Bluejay może słabnąć...
- Kurczę, poszłam w złą stronę? Jak to możliwe? Przecież nie mam problemów z orientacją w terenie… Może powinnam określić kierunek? Ale jak to było z tymi mchami? Rosną od północy? Tylko co mi to da? - zapytała samą siebie, obracając się wokół własnej osi, aż w końcu wpadła na pomysł, że musi spojrzeć na wszystko z innej perspektywy, dlatego... wdrapie się na drzewo, licząc, że może uda jej się coś wypatrzeć.
Tak też zrobiła, z rozpędu wybijając się na tyle, że chwyciła się gałęzi i wgramoliła się pierw na jedną, później na drugą i kolejne, mając nadzieję, że nie załamią się pod jej ciężarem. O ile wcześniej miała we włosach kilka igieł i liści, teraz mogła uchodzić za przykład prawdziwej Pani Jesieni, bo zgromadziła między rudością o wiele więcej darów lasu, łącznie z mieszkającymi pod liśćmi owadami, o czym przekonała się chcąc nabrać powietrza…
- Blue? Gdzie jesteś? - krzyknęła, stając na palcach, by jeszcze powiększyć kąt widzenia. Będąc na wysokości zauważyła jezioro i wyglądało na to, że szła w dobrym kierunku, o ile dobrze umiejscowiła gdzie zaparkowali. Uśmiechnęła się na tę myśl i postanowiła się jej uczepić, znajdując dzięki temu siły na dalszą wędrówkę, zwłaszcza, że zejście z drzewa nie było tak łatwe jak wspięcie się na nie (o czym przekonały się jej pośladki, gdy finalnie to na nich wylądowała na ostatniej prostej...).
W pewnym momencie zauważyła między drzewami ruch, a po chwili była już niemal pewna, że widzi nie kogo innego jak surfera. Natychmiast przyspieszyła, by po chwili się z nim spotkać.
- Bluejay, jak dobrze cię widzieć! - Całą sobą przylgnęła do ciała mężczyzny, by go uściskać, czując przy tym ogromną ulgę, że udało się im odnaleźć, całych i zdrowych… choć co do tego za moment Tottie miała wątpliwości, bo gdy tylko otworzyła powieki, które przymknęła w momencie przytulania, zobaczyła, że coś jest nie tak z ramieniem Krzyzanowskiego. - O nie… Jesteś ranny! - Odsunęła się gwałtownie, patrząc z przestrachem na blondyna. - Bardzo cię boli?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie chciał przyznać się do tego nawet sam przed sobą - w końcu nie takie mantry i zasady kładli do głowy przez lata wszyscy ci starsi i mądrzejsi: najpierw ojciec, podczas wielogodzinnych wypraw do lasu w okolicach Mount Rainier, a potem wszelcy jego guru i przewodnicy, starsi czasem metryką, ale zwykle po prostu doświadczeniem - jednak z każdą kolejną chwilą spędzaną na polanie bez Tottie, ogarniał go coraz to większy niepokój. Nie popłoch może jeszcze, i z pewnością nie panika, lecz - jeśli dobrze (czy raczej "niedobrze" właśnie...) - z pewnością jednoznaczne do nich preludium. Wbrew temu, że przecież "tylko spokój może nas uratować, Blue" i "strach ma wielkie oczy" oraz "nie taki diabeł straszny..." i, na koniec, temu że "odwaga to nie brak lęku, lecz nad nim panowanie...", Blue zaczynał się niecierpliwić. Denerwować.
Ech, bądźmy szczerzy: martwić po prostu.
I nie o siebie, bynajmniej - choć fakt, że ból jego ręki bynajmniej nie słabł, a raczej, gdy adrenalina, ten naturalny, organiczny znieczulacz, nieco opadła, zaczął wręcz przybierać na sile - lecz o Tottie.
A co, jeśli się gdzieś potknęła? Jeśli wpadła, cholera jasna, we wnyki? Jeśli wilk ze wścieklizną - wbrew naturalnym prawom niby, ale Bluejay'a mało co mogło już chyba zaskoczyć - nie był jedynym w tej okolicy? Albo, jeśli rudosłowa natknęła się w swoim pędzie na coś jeszcze gorszego?
Co, jeśli nie odpowiadała na jego wołania, bo nie mogła? Co, jeśli pognała nie w tę stronę, nieświadoma, że niedaleko stąd, na północy, na nieopierzonych wędrowców czyha pułapka w formie urywającego się znienacka, a jakże przy tym stromego stoku? Boże... Co, jeśli się poślizgnęła, tam właśnie... - Blue, wycieńczony nie tyle nawet utratą krwi, co, przede wszystkim, gonitwą wszelkich tych myśli, pochylił się i wsparł dłonie o szczyty ud jak po maratońskim biegu. I, Bluejay, Jezu Chryste, co to w ogóle za pomysł, pozwolić dziewczynie wybrać się z Tobą na taki spacerek w... trampkach, stary?! Jak mogłeś jej, Ty idioto przeklęty, pozwo...
- Blue?
Krzyzanowski zadarł głowę tak prędko, że aż mu się w niej lekko zakręciło. Wciągnął powietrze przez nozdrza, rozejrzał dokładnie na boki i -
I o, proszę. Rudowłosa dziwożona wpadła w jego objęcia, przylgnąwszy policzkiem do jego klatki piersiowej, jakoś tak... Trochę może nieporadnie (a więc dokładnie tak samo, jak Blue objął ją - zważywszy na postępujący niedowład w ręce, którą jakby coraz trudniej było mu podnosić...
- Tottie, Chryste!- wysapał w czubek marchewkowej głowy, uśmiechając się serdecznie do poprzetykanych drobnymi patyczkami i igliwiem kosmyków. Pozwolił ściskać się odpowiednią chwilę, a potem odsunął od Tottie łagodnie.
- A ty, Tottie? Ty? Wszystko okay? Nie stało ci się nic po drodze?! - zasypał ją gradem pytań, od dłuższej chwili się już wszak czających na jego języku. Z tego wszystkiego chyba zapomniał o własnych obrażeniach, tak się potwornie cieszył, że widzi ją całą (no, przynajmniej w najważniejszych kawałkach, wydawałoby się) i zdrową (choć zobaczymy, jak będzie się kształtowało zdrowie - w tym i to psychiczne - panny Whitbread po ich bieżącej randeczce...)
- Tottie Whitbread, wyglądasz... - nadal trwając nieopodal dziewczyny, blondyn wykorzystał okazję by powolnym ruchem zdrowej dłoni wyplątać z pukla jej włosów zygzak małej gałązki. Przyjrzał jej się z uśmiechem, odrzucił na bok i ponowił akt tego śmiesznego "iskania", obierania towarzyszki z jakże naturalnych dodatków do włosów - Jak leśna rusałka...
Może to już majaki budzone panoszącą się po słabnącym ciele wścieklizną?
Nie, raczej nie. Bo Bluejay Krzyzanowski, dzięki Ci Panie, raz, cholera, w życiu!, był na wściekliznę przeszczepiony taką ilość razy, że pewnie mógłby się z tym wilkiem choćby wycałować, a i tak nie zrobiłoby to na jego super-odpornym ciele większego wrażenia.
Inna sprawa, że nikt go nigdy na upływ krwi już nie zaszczepił. A ciemniejący rękaw koszuli zwiastował, że jeszcze trochę takiej radosnej ślamazarności, i zrobi się nie za wesoło...
- To... chyba nic takiego - wyjaśnił, starając się brzmieć pogodnie i opanowanie - Wilk był chyba wściekły, wiesz? Ale jestem szczepiony. Na Bali... To obowiązek. Przez wszystkie te małpy, które czasem zakradają się do mieszkań... I otwierają ci lodówkę w poszukiwaniu różnych smakołyków... I potem musisz z nimi walczyć o masło o-orzechowe... - brzmiał, jakby majaczył, ale mówił tu akurat najszczerszą z prawd - No niemniej, cholera, chyba powinien zobaczyć mnie lekarz, ok? Sam tego nie zaszyję. Kurczę, Tottie, tak bardzo cię przepraszam!
Głupio mu było, co tu dużo mówić - bo zapowiadało się, że zamiast na pięknym szczycie góry, czeka ich co najwyżej piknik na SORze. I Blue naprawdę nie miałby Tottie za złe, gdyby wolała, by odbył tę wizytę sam.
Choć nadzieję miał, że go jednak nie zostawi.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pokiwała głową, by za moment pokręcić nią w zaprzeczeniu.
- Tak, tak. Nie, nie - odpowiedziała podwójnie wzmacniając swoje zapewnienia, przytrzymując spojrzenie na wysokości oczu surfera, żeby dodatkowo mógł dostrzec, że jest z nim szczera. - Mogłam się dorobić jakiś drobnych zadrapań, ale to na własne życzenie, bo poczułam zew natury i chcąc się z nią zjednoczyć łaziłam po drzewach - dodała trochę speszona tym występkiem i uciekła wzrokiem, chcąc tym samym uciec od tego tematu. Były bowiem ważniejsze rzeczy, niż jej jogging po leśnym trakcie!
Zaśmiała się, słysząc to porównanie, gdzieś przy okazji rejestrując, że mężczyzna próbuje wyplątać z jej włosów pamiątki tej ich leśnej przygody, choć pewnie było to nie lada wyzwanie patrząc na długość rudego włosia Whitbread.
- Ty za to, Bluejay’u Kszysz… Skrzycza… - ucięła tę żałosną próbę poprawnego wymówienia jego nazwiska, ciężko wzdychając nad swoją nieudolnością. - Bluejay’u po prostu, zaczynasz przypominać Black Knighta. Kojarzysz takiego rycerza z Monty Pythona, któremu zaczynało brakować kończyn, a twierdził, że to tylko powierzchowna rana? - zapytała żartobliwie, dopasowując kolor dowcipkowania do odcienia zabarwienia koszuli blondyna. Nie musiała mieć doświadczenia medycznego, by zdawać sobie sprawę, że powiększajaca się plama na ubiorze mężczyzny nie wróży niczego dobrego. Tottie miała wrażenie deja-vu, bo choć rana umiejscowiona była w obrębie innej kończyny, była bliźniaczo podobna do urazu nie kogo innego, jak jej bliźniaczki. Pamiętała jak się to skończyło, a raczej jak mogło… i wizja, że podobny los mógłby spotkać Blue, była co najmniej przerażająca. Bynajmniej dodatek o wściekliźnie nie polepszał sytuacji i rudowłosa zbladła jeszcze bardziej.
- Tak, lekarz, tak! - podłapała, chcąc jak najszybciej sięgnąć po komórkę, ale tę najwyraźniej musiała zostawić w Bluemobilu. - Może póki co jakoś prowizorycznie zatamujemy to krwawienie? Tylko... czy mam czym…? - Prędko przeszukała kieszenie, ale jak na złość w tej kurtce nie miała żadnych swoich rupieci. Za to smętnie zwisająca włóczka z zaciągniętego swetra wyglądała obiecująco. Tottie nie zastanawiała się długo - sprawnym ruchem zaczęła pruć kolejne sploty, nawijając na rękę czarne pasma wełny. - Nada się? Ja już biegnę wezwać pomoc - zapewniła, odrywając włóczkę. To był chyba pierwszy moment w jej życiu, kiedy pożałowała, że nie ma prawa jazdy i musi polegać na innych, jeśli chciałaby się przemieścić gdzieś sprawniej niż na jej jednośladzie (i dobrze, że nie pogrążała się w tym żalu, bo jeszcze zaczęłaby biadolić, że jest tancerką z nie ratującymi życie pląsami).
Chciała już rozpocząć licytację, kto da więcej przepraszam, bo jakby nie patrzeć, to ona zaproponowała spotkanie na śniadaniu, zamiast przystać na jego pomysł cywilizowanej kawy, czy innego wypadu w miejsce bardziej ludne. Otwierała już usta, by dorzucić swoją skruchę, kiedy w oddali zamajaczyła postać, a im bliżej była tym bardziej widoczne stawało się, że to ktoś związany z lasem - zielonkawy ubiór od razu dawał nadzieję!
- Blue! Ktoś tu idzie. Wygląda jak... leśniczy? Pomoże nam! Wesprzyj się na mnie, co? Tak na wypadek, gdybyś słabiej się poczuł. Już niedługo ktoś się tobą zajmie. Mam kogoś powiadomić? - zapytała jeszcze, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej, nim Krzyzanowski całkiem straci siły.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ależ Bluejay'owi do Black Knight'a daleko było o tyle, że choć ręka nie zwisała mu nawet z barka bezwładnie, a tym bardziej nie brakło mu (uff, na szczęście!) jakiegokolwiek członka, surfer nie próbował zgrywać nie-wiadomo-jakiego twardziela. No dobrze, inna sprawa, że nie było typowym dlań wpadać w panikę - z natury raczej stoicki i opanowany nawet teraz, choć przedramię drętwiało jakoś tak śmiesznie i troszeczkę puchło, nie poddawał się fali lęku czy strumieniowi oplecionych przerażeniem myśli. Nie zamierzał jednak robić dobrej miny do gry nie tyle może "złej", co przede wszystkim po prostu "bolesnej" (a bo i owszem, bolało! - nie "jak cholera" jeszcze, bo resztki kortyzolu i adrenaliny wciąż robiły swoje; ból, ten prawdziwy, przyjść miał pewnie dopiero dnia następnego, gdy blondyna z płytkiej drzemki wybudzi nagły płomień trawiący gojące się przedramię - ale na tyle, by i sam Krzyzanowski wiedział, że sprawa jest raczej poważna) i udawać, na przykład, że może w tym stanie bez większej trudności prowadzić.
Taksował wzrokiem półksiężycowate pobojowisko o nieregularnych, poszarpanych wilczym kłem krawędzią, przenosząc zaraz wzrok na pełne determinacji ruchy ramion Tottie prującej na sobie własny sweter. Jakieś takie... symboliczne mu się to wydało, przedziwne (ale może majaki to już i urojenia? Śmierć, śmierć, Krzyzanowski, u progu!).
- To wystarczy. Na razie. Mam w Bluemobilu apteczkę, styknie nim nie dojedziemy do miasta... - osądził. Dobrze, że w całej swojej lekkoduszności był jednak na tyle rozsądny, aby w bagażniku vana wozić tak podstawowe opatrunki, jak i czysty spirytus do potencjalnej dezynfekcji ran (i innych potencjalnych celów, gdyby był Lake'm - na szczęście, nie był!).
Przytrzymawszy jeden koniec podanych mu przez Tottie materiałowych włókien zębami, zaczął wprawnie owijać je powyżej łokcia. Nie pierwszy raz zdarzało mu się być zmuszonym do wyczyniania takiej prowizorki - tak na sobie (wtedy, na przykład, jak zarył udem w rafę koralową, a na plaży był zupełnie sam, jedynie z durną hawajską koszulką służącą za szarpie), jak i na innych (gdy, by podać przykład odmienny, choć równie dramatyczny, prując na swoim skuterze między Ubud i Daviną natknął się na dwójkę australijskich turystów, ledwie opierzonych i bardzo przestraszonych gówniarzy, świeżo po wypadku na wciśniętych im, wadliwych motorach). Zawiązawszy włóczkę na podwójną ósemkę, tak trochę, jakby mocował deskę do dachu Bluemobila, ocenił owoc swojego wysiłku na mocne siedem-w-skali-dziesięć i z lekkim, choć i zbolałym uśmiechem skonstatował, że trochę wytrzyma. No, powiedzmy sobie: zadrapanie papierem, choć i te potrafiły być niezwykle uciążliwe, to to nie było; ale i nie taka rana, która mogła go kosztować życie.
Tak długo, jak nie postanowią kontynuować tu sobie pikniku i po prostu ruszą dupę w troki, zbierając się czym prędzej z powrotem do Seattle.
- Mhm... Nie wiem tylko czy będę w stanie prowad... - zaczął, nim dotarło doń, że Tottie nie ma przecież prawa jazdy.
Oj, cholera. Tu się istotnie pojawiał jakiś problem - bo czy (Blue znów spojrzał na rękę, starając się poruszyć przy tym palcami; ze średnio imponującym efektem) da radę zacisnąć dłoń na kierownicy i dojechać do Wielkiego Szmaragdu, nie tracąc panowania nad kółkiem?
Miał już zacząć wpadać w leciuteńki popłoch, gdy Tottie zwróciła jego uwagę na nadciągającą z naprzeciwka postać.
- Nie, daj spokój... - mruknął. Kogo miała powiadamiać? Jego matkę albo Linden, aby jedna z drugą dostały teraz histerii? - I ani mi się śn... - z przekornym uśmiechem rozpoczął nawet protesty, ale stawiając kolejny krok poczuł jakąś taką dziwną słabość - coś jak niedotlenienie, na przykład gdy człowiek nurkuje i się, zahipnotyzowany cudownościami podwodnego świata, zapędzi gdzieś tam za daleko, nie przewidziawszy, że zapas tlenu w butli jest ograniczony... I w końcu, choć niechętnie, głupią samczą dumą trochę się przy tym krztusząc, wsparł się lekko na ramieniu towarzyszki.
- Hej! - zawołał do majaczącej w odległości postaci. - Mamy tu, moja... - dziewczyna!? - Yyy... Tottie i ja... Mały problem. Czy nie wie pan, czy w parku nie ma jakiegoś schroniska? Lekarza? Ewentualnie... podrzuciłby nas pan do miasta?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chciała pomóc mężczyźnie, ale zarazem też nie przeszkadzać, zwłaszcza gdy dostrzegła jak sprawnie i samodzielnie robił sobie tę prowizoryczną, wełnianą opaskę uciskową. Widać było, że to dla niego nie pierwszyzna. Była pełna podziwu, nie tylko dla umiejętności Blue, ale też i jego opanowania, bo cóż... miała różnych kolegów, którzy na o wiele mniejsze urazy reagowali... nazwijmy to: przesadnie emocjonalnie i nim wokół miejsca skaleczenia, stłuczenia, czy innego auć pojawiła się opuchlizna, przebywającym z nimi osobom zdążyły już porządnie spuchnąć uszy od narzekań na niedolę poszkodowanego.
- Chciałabym kiedyś zrobić quiz, czego nie masz w Bluemobilu - zażartowała, nie chcąc w tej całej trudnej sytuacji dokładać dodatkowo swojego zdenerwowania, wolała sprezentować odrobinę radości, bo może dzięki temu Krzyzanowski nie będzie myślał o bólu? Skoro takie zagadywanie działało na dzieci, odwracając ich uwagę, czemu nie przetestować jego skuteczności na starszych osobnikach! - Ja często mam przy sobie plecak i on też jest dobrze wyposażony, więc mógłbyś mi zadawać rewanżowe pytania. To mogłoby być zabawne - stwierdziła Tottie, pisząc tym samym zasady gry, którą może kiedyś będą mieli okazję rozegrać, o ile ta dzisiejsza przygoda nie wpłynie niekorzystnie na chęci do kolejnych spotkań.
Zmartwiło ją to, że okazała się tak nieużyteczna.
- Gdyby na moim miejscu była Aura, to by sobie poradziła za kierownicą... - skomentowała cicho, odkrywając kolejną zaletę bliźniaczki. Ba! Whitbread była pewna, że siostra samym swym spojrzeniem odstraszyłaby tego wilka i w ogóle nie byłoby sprawy. W porę jednak ugryzła się w język, nim powiedziała to głośno. To nie był czas i miejsce by się nad sobą użalać i stawiać się w gorszym świetle na tle innych. Teraz liczył się Bluejay i bezpieczne odholowanie go do punktu medycznego, by go tam załatali.
- Nie złość się, nie chciałam źle. Pomyślałam, na przykład o Mavericku, że może dać znać komuś by go nakarmił albo wyprowadził, bo w sumie nie wiadomo ile nam zejdzie... - oznajmiła, cały czas kontrolując, czy Blue nie zgłasza, że czuje się gorzej (zwłaszcza od tego jej trajkotania).
Posłała ciepły uśmiech w stronę blondyna, gdy ten się lekko oparł.
- Możesz mocniej. Gdybym ci opowiedziała jak na zajęciach tanecznych ludzie potrafią się uwiesić... - zaśmiała się krótko - Blue, jestem zahartowana, możesz testować, bo na pewno podołam temu zadaniu - rzuciła zaczepnie, napinając bardziej mięśnie, by pokazać, że wcale nie jest z niej takie chuchro na jakie może na pierwszy rzut oka wyglądać (zwłaszcza gdy pozbyła się warstwy swetra, który dodawał jej objętości).
Nie spodziewała się, że surfer zagada nieznajomego. Gdyby miała wybierać, to całą rozmowę wzięłaby na siebie, tylko dlatego, by Krzyzanowski mógł oszczędzać siły.
- Może jest, może nie ma. Za darmo wszystko by chcieli. Za darmo, to w ryj mogę dać - burknął mężczyzna, który jakoś nie był szczególnie przejęty losem Blue, jakby ranni spacerowicze byli tak częstym widokiem, że zdążył się na niego całkowicie znieczulić.
- W porządku, zapłacę panu. - Rudowłosa sięgnęła do wewnętrznej kieszonki kurtki, by wyjąć z niej portfel. Popatrzyła na mężczynę - Proszę. Nie wiem ile tam jest, ale może wystarczy, żeby mu pomóc? Zależy nam na czasie - powiedziała z powagą, wkładając w dłonie mężczyzny kilka banknotów.
Facet przeliczył, zerknął na Bluejay'a, w końcu machnął ręką, by ruszyli za nim.
- Macie swój samochód? - zapytał, ponownie spoglądając na ranę Krzyzanowskiego. Wyglądało na to, że nie uśmiecha mu się, by ktoś brudził jego tapicerkę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A więc w bieżącej chwili... było ich dwoje. W stanie podziwu dla tej drugiej strony, ma się rozumieć. Tak bowiem, jak koledzy Tottie w kryzysowych sytuacjach stawali się patentowanymi jęczybułami, gotowymi zafundować otoczeniu poważny przypadek białej gorączki jeszcze nim ich własne ciała objęłaby wysoka temperatura (wzbudzona na przykład rozpełzającą się po ciele gangreną, czy czymś równie paskudnym...), tak i sam Krzyzanowski bez trudu mógł podać przykład przynajmniej kilku koleżanek (i, nie oszukujmy się, nie tylko koleżanek), które na miejscu Tottie wykazałyby się, niestety, stereotypowym babskim dramatyzmem (mimo całej bluejay'owej niechęci do tego szowinistycznego stwierdzenia).
A Tottie?
Otóż Tottie, Panie i Panowie, nie dość, że zachowała zaskakujący spokój, a nawet i pogodny wyraz piegowatej twarzy, to jeszcze siliła się na całkiem zabawne, w gruncie rzeczy, komentarze, z automatu podnoszące Krzyzanowskiego na (pokąsanym) duchu.
I jakkolwiek bardzo by Bluejay nie wolał, oczywiście, żeby podobna do bieżącej sytuacja nigdy nie miała miejsca - a już z pewnością nie na ten pieprzonej randce (bo jak inaczej to nazwać, huh? - a w ustach faceta tak zwykle zdystansowanego do świata jak Bluejay, była to poważna deklaracja) - to już teraz mógł dostrzec pewne korzyści wypływające z całego tego absurdu. Taką, chociażby, że - w myśl wielkiej, ludowej mądrości: dopóki było fajnie, to było fajnie - to sytuacje niespodziewane i kryzysowe zaś dopiero miały potencjał, by ujawniać więcej cennych informacji o prawdziwym charakterze danego uczestnika wtopy. A więc takich, na przykład, czy dany delikwent okaże się być panikarą? A może narcystycznym histerykiem rozedrganym nad stanem własnego ramienia jak osika?
Whitbread i Krzyzanowski zaś - jak wyraźnie malowało się to na tak zwanym załączonym obrazku - mimo całej podbramkowości okoliczności, radzili sobie z nimi chyba... zaskakująco dobrze?

Burkliwy kierowca z ostatniej łapanki nie zrobił na Blue najlepszego z możliwych wrażeń, ale, no, bądźmy poważni - surfer nie zamierzał teraz wybrzydzać.
Nie zdążył też zaprotestować - z atencją spowolnioną chyba przykuwającym ją bólem - na czas, nim Tottie nie przekupiła sprawnie mężczyzny. Błyskiem (no, na tyle, na ile "błysk" brzmiał w ogóle realistycznie, zważywszy na mgłę gorąca płynącego z krwawiącego przedramienia, zasnuwającą lekko zmysły blondyna) dodał do listy mentalnych zadań (Zadzwonić do Linden, Poprosić o dużo paracetamolu, Upewnić się jeszcze dwadzieścia razy, że Tottie nic nie jest), krótką sentencję o absolutnej konieczności zrobienia dziewczynie przelewu.
- A potrafi pan prowadzić vana? - spytał, uznając prędko, że rzucenie facetowi - typowemu samcowi alfa, mogło się wydawać, który we własnym przeświadczeniu potrafił pewnie podołać wszelkim kryzysom i poprowadzić wszelkie środki transportu, poczynając na trójkołowym rowerku, a na amfibii albo sterowcu kończąc... - może pozytywnie zastymulować jego ambicję i zmusić do popisania się rzekomymi umiejętnościami.
I - dzięki Ci, losie! - Krzyzanowski nie był w błędzie.
- Ja bym nie potrafił? - mężczyzna obruszył się nieco, ale błysk jego oczu wskazywał, iż pytanie faktycznie zadziałało nań motywująco - Patrzysz, synku, na mistrza wyścigów ciężarówkowych stanu Waszyngton w roku 97', 98' i 02'! O, tu, dokładnie! - klepnął się w pierś jakimś takim małpim niemal ruchem, a potem przejął od Blue kluczyki - Ja bym tego... cuda... - machnął ręką w stronę Bluemobilu - Nie poprowadził? Wolne żarty!

I tym oto sposobem nie minęło nawet dziesięć minut, a pobladły nieco Blue, zatroskana całym światem, ale jakże przy tym, mimo wszystko, optymistyczna Tottie, oraz rozprychany za kierownicą Mistrz Wyścigów Ciężarówkowych Stanu Waszyngton - mknęli leśnym duktem w stronę nieodległego wyjazdu na drogę główną. Bluemobilem rzucało jakoś bardziej, niż zwykle, a przy każdym podskoku Blue walczył ze sobą, by tylko za bardzo się nie krzywić, ale sytuacja nie wyglądała... No cóż, nie wyglądała tak znowu tragicznie. Przynajmniej (chyba) zmierzali we właściwym kierunku.
- Tottie - rozsiadłszy się nieco bardziej komfortowo na tylnym siedzeniu, z przedramieniem ułożonym jakoś bezwładnie tak na linii uda, Blue skoncentrował spojrzenie akwamarynowych niemal w tym świetle oczu na przycupniętej obok dziewczynie. Jezu Chryste, było mu tak... Tak potwornie głupio.
- Co za idiotyczna sytuacja! - żachnął się, ale więcej niż gniewu czy choć irytacji, było teraz w jego głosie jakiegoś niedowierzającego rozbawienia zanurzonego w przepraszającej nucie- No, umówmy się, że nie do końca tak to miało wyglądać.. Nawet, jeśli dzięki temu... - vanem znów rzuciło, i teraz surfer nie opanował już bolesnego grymasu twarzy; zaraz uśmiechnął się jednak ponownie, choć może odrobinkę krzywo - Prawdopodobnie wymyśliłaś właśnie jedną z lepszych gier w zgadywanki, o jakich kiedykolwiek słyszałem. Jeśli nie najlepszą.
Wyjechawszy na szosę, siedzący za kierownicą facet faktycznie obrał kierunek na najbliższy szpital, a Blue mógł wreszcie odetchnąć z ulgą. Odchylił głowę, wsparłszy ją na chropowatym obiciu zagłówka i zapatrzył się na chwilę na Tottie, nim (och, gdyby tylko wiedzieli, że chyba dywagowali właśnie dokładnie nad tym samym: czy cały ten niesłychany zwrot akcji, cały ten żenujący pastisz, w jaki zamienił się niespodziewanie ich potencjalnie romantyczny piknik, nie odstraszy tej drugiej strony od perspektywy kolejnych spotkań?) zdrową ręką sięgnął, jakoś tak nieśmiało, po jej chłodną od zdenerwowania dłoń.
- Wybacz, Tottie - powiedział, skruszony tak, jakby sam się prosił o ten wilczy atak jakąś zuchwałą szarżą - Czy... Tak sobie myślę... - może to już majaki? - Dasz się jeszcze kiedyś... Zaprosić... - zacisnął szczęki pod kolejną falą bólu, ale potem zaśmiał się krótko - Na piknik? Ale tym razem może jednak na plaży. Albo w jakimś przydomowym ogródku...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Meli wyjątkowe szczęście do tych wtop, choć te, które przytrafiały im się podczas niezaplanowanych spotkań, mogły być trochę podkręcone by uzyskać lepszy efekt bohaterski - na jarmarku, gdy trzeba było wcielić się w obrońcę uciśnionych białogłowych (choć w tym przypadku lepiej pasowałoby: rudogłowych), która przecież mogła wyolbrzymiać i wcielać w życie wyuczoną niezdarność i niesamodzielność; czy w drugim przypadku - plażowym, gdzie może Blue podświadomie zwęszył okazję dla Tottie, by ta mogła zrewanżować się za przysługę. Wyszło pięknie, bez szwanku, z uśmiechem, dodatkowo rozochacając na kolejne spotkanie (albo i spotkania), by zobaczyć, kto w bardziej owiniętych niteczką planów, kontrolowanych warunkach pierwszy rzuci - może nie kamieniem, a pianką dobrego uczynku. Schrzaniło się koncertowo już na dzień dobry, bo niewiele było trzeba, by Blue był zmuszony budzić śpiąca królewnę pocałunkiem, by później magicznym Bluemobilem zrobić przeskok w zupełnie inną bajkę, gdzie ważną rolę odgrywał wilk... i gajowy, który także i w opowieści pisanej właśnie przez Krzyzanowskiego i Whitbread, miał swoje pięć, jak nie więcej minut...
Tottie z lekką obawą oczekiwała na odpowiedzi obu panów, bo zarówno surfer mógł kręcić nosem, by jakiś typek siadał za kółko jego przyjaciela, tak i ów typek wybrzydzać i nie daj Bóg podnosić cenę, tym razem chcąc nie tylko wsparcia materialnego, ale może też i towarzyskiego, bowiem raz, czy dwa zerknął na rudowłosą, która co prawda miała na sobie kurtkę, ale pod nią już prawie nie było sweterka...
Na szczęście panowie się dogadali i wkrótce cała ferajna siedziała w vanie blondyna, gdzie można było nie tylko dać odpocząć napiętym mięśniom, ale też odetchnąć z ulgą, bo zawsze już bliżej niż dalej było im do szczęśliwego finału - tylko taki Tottie brała pod uwagę i to nie podlegało żadnym dyskusjom!
- Może wolałbyś się jakoś na mnie położyć? - zaoferowała gdzieś już na wstępie ich przejażdżki, czując jak o mały włos nie przygryzła języka na jednej wertepie, więc co dopiero taki obolały towarzysz! - Albo jakoś mam się przesunąć, żeby było ci wygodniej? - zaproponowała, gotowa zrobić cokolwiek, żeby poprawić mocno zachwiany komfort Bluejay'a.
Uśmiechnęła się trochę bezradnie i rozłożyła ręce, pokazując tym samym, że wyszło jak wyszło, no i trochę nie ma wyjścia, pozostało cieszyć się z tego, co jest.
- Zawsze mogło być gorzej. Wilki mogły być dwa, do tego pogoda wcale nie musiała okazać się dla nas tak łaskawa. O i jeszcze w Bluemobilu mogło zabraknąć paliwa. Patrząc na to w ten sposób, to chyba całkiem nam się poszczęściło, prawda? - zapytała mężczyznę, omiatając spojrzeniem jego przecinaną grymasami twarz. Długo mu się nie przyglądała, chcąc dać mu swobodę do odczuwania; nie chciała by zaciskał zęby mocniej, bo ona patrzyła, a głupio było pokazać, że ma się jakieś słabości.
Odrobinę zaskoczona tym dotykiem Blue, popatrzyła na ich dłonie. Rozpromieniła się i wraz z posłaniem surferowi mocniejszego uścisku, poszerzyła uśmiech, a nawet cicho parsknęła śmiechem, słysząc te jego przeprosiny, które wydały jej się całkowicie zbędne.
- Nie żartuj, Bluejay! Dawno nie spotkało mnie tyle przygód. Te pościgi, te wybuchy... śmiechu - skwitowała, zmuszona puścić dłoń blondyna, by wprawić w ruch gestykulację, bo tylko tak mogła zobrazować ogrom zaserwowanych jej wrażeń. - Zastanawiam się tylko, czy nie lepiej nam wychodzą przypadki, więc może następnym razem wybierzemy się w jakieś losowe miejsce? - podsunęła ku rozważeniu, bynajmniej nie mając pretensji do Krzyzanowskiego, że jego wybór lokacji okazał się niewypałem... chociaż czy na pewno? Tottie nie wyglądała na niezadowoloną. - Ale zanim, to musimy cię poskładać... - zrobiła krótką pauzę, nachylając się w stronę surfera - Bluemobile chyba nie jest w dobrych rękach - stwierdziła konspiracyjnym szeptem, ruchem głowy wskazując na obecnego kierowcę vana.
Po dotarciu do szpitala, Tottie pomogła Blue ogarnąć kilka formalności i poczekała na załatanie Krzyzanowskiego, choć może o to nie prosił, to i tak nie wyobrażała sobie, żeby miała go zostawić, zwłaszcza nie wiedząc czy sobie - w jej ocenie! - poradzi.
Na szczęście odbyło się bez komplikacji, a wypuszczony po kilku godzinach Blue usłyszał, że: do kolejnego wesela Linden się zagoi!

// ztx2

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Znów robiła to samo. Wpadała w ten sam niezdrowy ciąg radzenia sobie z problemami natury emocjonalnej. Kiedy wszystko zaczynało się komplikować najłatwiejszą drogą do zaradzenia sytuacji było uciekanie w innych ludzi. Ludzi, którzy nieśli za sobą powiew świeżości i nowości, której tak potrzebowała zaplątując się w swoje gnające myśli. Przeprowadzając się do Seatttle nauczyła się niezdrowego nawyku radzenia sobie z bólem emocjonalnym poprzez uciekanie w ramiona innych osób. Z początku nie potrafiła przemóc się do tej felernej aplikacji ciągle myśląc jedynie o Arianie, dopiero zdystansowanie się od byłej i czas pozwoliły jej przekonać się do zainstalowania tindera. Po czym przepadła w nim bez pamięci. Za każdym razem, gdy na horyzoncie myśli pojawiała się Ariana z całym bagażem emocjonalnym jaki za sobą niosła niczym kostucha ciągnąca za sobą swąd zbliżającej się śmierci, odpalała aplikację, znajdywała pierwszą chętną osobę do spotkania i oddawała się poznawaniu kogoś nowego niejednokrotnie później kończąc z nią w łóżku tylko po to by choć na chwilę zapomnieć. Teraz sytuacja była dużo bardziej skomplikowana. Spotkała się z Arianą po latach i to nie raz. Była stanowczo zbyt blisko jej ust zatrzymana na ostatnim kawałku drogi, która je dzieliła. Spędziła całą noc w jej objęciach i nie potrafiła przejść nad tym do porządku dziennego. Wspomnienia tego wieczoru spędzonego w ciemności zakłócanej jedynie parosekundowym mruganiem żarówki powracały co rusz nie pozwalając jej myśleć trzeźwo. Z tego też powodu znów weszła na tindera szukając kogoś kto pozwoli jej się oderwać od myśli, które ją prześladowały, od wspomnień, na które nie miała teraz siły. Szybko udało jej się znaleźć pierwszą chętną osobę, z którą to zamieniła ledwie parę wiadomości i już umówiła się na spacer. Znowu zbyt szybko. Znowu pozwalała sobie zbyt szybko spotykać się z ludźmi, zbyt szybko się do nich przystawiać, zbyt szybko kończyć tam gdzie nie powinna. Zut, Liane, kiedy ty się nauczysz nawiązywać zdrowe relacje?
Czekała nad jeziorem dopalając kolejnego już papierosa. Ostatnio zbyt często paliła. Wmawiała sobie, że każda kolejna fajka wtykana między rumiane wargi pomoże jej poradzić sobie ze stresem, który nie dostawał żadnego innego ujścia. Zaciągnęła się szarym dymem wypełniającym przepalone już płuca. Rozejrzała się próbując dojrzeć sylwetkę zbliżającego się w jej stronę mężczyzny. Wsunęła rękę w kieszeń skórzanej kurtki nerwowo bawiąc się spoczywającą tam zapalniczką.
Cieszyła się, że znów znajduje się wśród natury. Dawało jej to pewne mityczne ukojenie, przynosiło spokój, którego normalnie nie doznawała znajdując się między wieżowcami wielkiego Seattle. Pojawiając się wśród natury i przyrody odnajdywała spokój, którego od lat jej brakowało. Dawała się pochłonąć miejskiemu życiu zapominając jak ważne jest oderwanie się od tej aury. Zaciągnęła się zapachem rosy osadzającej się na trawie pod jej stopami mieszającego się z kąśliwym zapachem trzymanego w dłoni papierosa. Pachniało jak dom.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

jeden

Ostatnio coraz częściej przeglądałem profile na tinderze, coraz bardziej angażując się w to przesuwanie w lewo lub w prawo, że kompletnie traciłem kontakt z otaczającą mnie rzeczywistością. To nie tak, że starałem się za wszelką cenę znaleźć miłość życia, bo do tego się zupełnie nie nadawałem, zresztą, swoją szansę już miałem i rzecz jasna ją zmarnowałem, dlatego postanowiłem, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie po prostu rzucenie się w samotność. Przynajmniej w ten sposób nie zrobię nikomu krzywdy, nikogo nie zawiodę, nie zranię i nie zostawię, gdy emocje sięgną zenitu, a ja jedyne racjonalne wyjście z sytuacji będę widział w ucieczce, ewentualnie w jakiejś innej głupiej rzeczy, której później będę żałował. Przelotne znajomosci natomiast, były czymś zupełnie innym, pozwalały mi zapomnieć o problemach, na moment oderwać się od spraw, od muzyki, którą kochałem z całego serca, ale wiadomo, że czasami nawet od największej pasji trzeba sobie zrobić chwilę przerwy, by nie zwariować i nie stracić nią zainteresowania.
Właśnie dlatego zdecydowałem się napisać do jednej z dziewczyn, z którą miałem matcha, nie mając w planach zaciągnięcia jej do łóżka, chociaż...? Takie spotkania potrafią być nieprzewidywalne, podobnie jak dziewczęta, szukające wrażeń w internecie, z przypadkowymi osobami, w przypadkowych miejscach.
Dziesięć minut, dokładnie tyle zajęło mi doprowadzenie się do względnego porządku i skierowanie się w kierunku lasu, który to miał być miejscem naszego spotkania, co nie powiem, w jakimś stopniu mnie zaintrygowało. Dziewczyny z reguły wybierały restauracje, puby, bary, czy po prostu mieszkania, a Liane? Lubiła góry, lasy, co odróżniało ją od innych przedstawicielek płci pięknej. -Hej, wybacz to spóźnienie, ale... po drodze coś mnie jeszcze zatrzymało- nigdy się nie spieszyłem, nigdy nie zdarzyło mi się biec na autobus, mimo że ten stał już na przystanku, a ja powinienem jechać właśnie nim, a nie następnym, za piętnaście minut. Spóźnianie się było chyba jedną z moich cech charakterystycznych, ale stało się normą, kiedy moi przyjaciele przestali zwracać na to uwagę. Wracając jednak, z dziecięciu minut zrobiło się piętnaście, może dwadzieścia, nieważne, w każdym razie posłałem jej przepraszający uśmiech, lustrując dziewczynę wzrokiem, gdy dopalała fajkę. Sam też zresztą wyciągnąłem z kieszeni bluzy paczkę papierosów, jednego z nich umieszczając między wargami i odpalając od zapalniczki. -Trochę mnie zaskoczyło, że tak łatwo dałaś się namówić na to spotkanie- powiedziałem, wypuszczając dym z ust. -Dziewczyny są raczej ostrożne z takimi tinderowymi znajomościami- wzruszyłem lekko ramionami, tłumacząc moje wcześniejsze słowa.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie wiedziała czego powinna oczekiwać, bo rozmowa z Ernestem ograniczyła się do ledwie kilku wiadomości. Po tym tempie poznawała, że znowu wpada w swój toksyczny schemat radzenia sobie z emocjami. W końcu łatwiej było spotkać się z kimś i zapełnić dziurę w sercu, która nie dawała spokoju, niż zmierzyć się otwarcie ze swoimi rozedrganymi emocjami. Nie umiała radzić sobie normalnie ze stresem i przeciążeniem, które łapało ją, gdy tylko na horyzoncie myśli pojawiała się sylwetka Ariany. Ariany, która tak otwarcie i bezpruderyjnie ją objęła zupełnie jakby wszystko było jak przed laty. Znów znalazła się w jej objęciach, w których wszystko inne zaczynało tracić sens bo jedyne co miało znaczenie to jej bliskość, której brakowało Liane przez lata rozłąki. Gdy opuściła próg domu ukochanej wczesnym rankiem zdała sobie sprawę jak okrutnie za nią tęskniła i jak mocno dostosowała swoje życie pod dyktando życia Ariany. Prawdopodobnie gdyby teraz Ariana po raz kolejny spytała ją o coś pokroju przeprowadzki na drugi koniec świata Liane by znowu zmiękła pod jej prośbami i rzuciła wszystko co znała dla tej jednej osoby. Jednej, jedynej osoby, która w ten irytujący sposób znajdowała się tak bardzo poza jej zasięgiem.
Z rozmyślań o osobie, o której myśleć nie powinna wyrwał ją głos ewidentnie skierowany do niej.
-Salut!- odparła zanim jej mózg zdążył na dobre przestawić się z języka francuskiego na angielski. Stary nawyk, którego nie była w stanie wyplenić. Nieważne jak bardzo się starała zawsze zamiast hej pierwsze na języku pojawiało się francuskie salut. Przynajmniej poskromiła już nawyk francuskiego witania się dwoma całusami w policzki nauczona, że tak szybka bliskość z obcymi ludźmi w Stanach nie należy do zbytnio pożądanych. -Nie przejmuj się, i tak nie czekałam długo.- a przynajmniej tak jej się wydawał bo ogarnięta myślami o Arianie nawet nie czuła upływu czasu. Trzymana w palcach fajka powoli zaczynała spalać filtr, więc Liane szybko skierowała się do postawionego niedaleko śmietnika by wyrzucić doń papierosa. Nienawidziła śmiecenia, zwłaszcza na łonie natury. Kiedy ktoś w jej otoczeniu wyrzucał na ziemię kiepy momentalnie był w jej oczach stracony. Momentami miała wrażenie, że o naturę dba bardziej niż o ludzi.
-Ostrożność zabija przygody. - odparła delikatnie wkładając dłonie w kieszenie skórzanej kurtki. Faktycznie, nigdy nie należała do zbyt ostrożnych osób, stanowczo zbyt często dawała się porwać emocjom decydując się na rzeczy, na które być może nie powinna. -Lubię spontaniczność. W taki sposób przeżywa się najciekawsze doświadczenia. A przynajmniej tak mi się wydaje.- przypomniała jej się rozmowa z Blakiem o znoszeniu konsekwencji nierozsądnych decyzji jako najlepszym ich aspekcie. Uwielbiała konsekwencje dnia następnego i mierzenie się z moralnym kacem, który chwilami nie dawał spokoju. W pewien masochistyczny sposób sprawiało jej to przyjemność. Ruszyła powoli z miejsca w celu przejścia się co najmniej parę kilometrów. Ostatecznie przecież umówili się na spacer.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeden dzień, jeden sms i jedno słowo, wystarczyło żeby każdy następny pachniał lasem, owocowym szamponem do włosów i jej skórą. Inaczej niż dotychczas, jakby kierunek się zmienił, a droga się urwała w lesie. Uczył się na nowo. Jej blizn nierówno ułożonych na górnej części uda, że włosy gubiła nie tylko na jego łóżku, ale i w toalecie, na podłodze, na stole i w jajecznicy naprędce przygotowanej. Uciekania wzrokiem, kiedy nachodziły ją myśli, o których nie chciała mówić. Drobnych drgnięć, ledwie zauważalnych, jakby duchy minionych nieszczęść wałęsając się czasem na nią wpadały. Uśmiechów nakrapianych igiełkami smutku, ale i tych szczerych, szczęśliwych, co pojawiały się coraz częściej i na dłużej. Na przykład wtedy kiedy pranie robił i wśród bieli nieskazitelnej jej czerwona bielizna się zawieruszyła, samotna pośród tłumu zupełnie jak ona i on. Oboje z dala od reszty, choć gwar ulic cichł dopiero wieczorami, ginąc w targanych wiatrem falach, co o brzeg się rozbijały. Albo wtedy co zza winkla wyszedł niemalże na śmierć ją przerażając pośród ciemności, gdy spod stopy rozległ się trzask samotnej, leciwej deski. I tych chwil smutnych się uczył na nowo przeżywać. Nie osobno, a razem. W ciszy, czasem słowem rzucając, jakby upewniając się nawzajem, że są tutaj obok siebie, choć w rzeczywistości dzieliły ich raptem centymetry, a czasem ściana cienka.
Nie wypływał o świcie i nie wracał gdy słońce znikało za horyzontem, rytuał swój zamieniając na powitanie świtu bledszego od każdego następnego w cienkiej, białej koszuli ukrytego, umieszczonego w ciele skulonym wpierw, a rosnącym w siłę z każdym dniem kolejnym. Płacz znad wody ucichł, pozornie ukołysany spokojem, grzebiąc gdzieś pod deskami pokładu wyrzuty sumienia. Świt zamienił się w nadzieję, wątłą i kruchą, która składała nieśmiałą obietnicę, że może być lepiej, że nie skazany na wieczną pokutę był, a zdołał grzechy odkupić, świat mu odpuścił i z Maxem lepiej, więc...

Cóż złego mi jeszcze ześlesz Boże?
Stwórco miłosierny, co w swej łasce mnie przekląłeś?


Tego dnia zmarnował świt.
A tego nie wybaczy mu żadne niebo.

Bo wrócił gdy słońce już w zenicie się żarzyło, przypiekając łódź mieszkalną bez grama miłosierdzia dla tej co jeszcze powieki snem zlepione miała. Jakoś jaśniej na przestrzeni czasu się zrobiło i nawet zacieki na szarych ścianach, blasku nabrały jakby i one zawładnięte czarem zostały. Deska znów zatrzeszczała, ta sama cały czas. Ciche wołanie na kawę instant, co jej zapach pod nosem zwykła mieć. On zaś w koszulce lepiącej się do ciała, z włosami wilgotnymi na linii czoła, wbity w krzesło przed ów kubkiem parującym. Czekał.
Wzrok uniósł, raz jeszcze powtórkę materiału robiąc. Długie włosy ciemne omiatając spojrzeniem, kuse majtki i nic więcej, bo gorąc. Klawiatura żeber wystających, bladych, jakby słońce jej śmiertelnym wrogiem było i postanowiło się nigdy nie zbliżać. Dłoń luźno puszczona wzdłuż ciała, za którą złapał, by szarpnięciem czułym posadzić ją sobie na kolanach.
- Kawa i śniadanie, jeśli nie chcesz żebyśmy się utopili we własnym pocie po drodze, radzę szybko zjeść - klimatyzacja umarła jakiś parę dni temu, na amen, na zawsze, na auta wymianę, ale po co to, jeśli wciąż sprawne, tylko kaszle czasem? - Ach - krótka chwila na frasunek i cięcie. - Zabieram Cię. Gdzieś. Zobaczysz - mruknął mimochodem, jakby nic nie znaczyło to wszystko, a w rzeczywistości plan uknuty, od tygodnia w głowę wbity czekał. Ale to wszystko nic przecież. Uczyli się, jak poruszać się po tym świecie okrutnym.

Samochód zachrzęścił na ścieżce żwirowej, krótkiej, kończącej się pod drewnianym parkanem. Miles, dżentelmen (choć nim nie był), drzwi otworzył, wysiąść pomógł (choć radę dałaby sobie sama) i torbę sportowa zabrał z tylnego siedzenia, dużą co mogła skrywać sznur, siekierę, strój rybacki albo koszem piknikowym na pięć minut się stać. Oznajmił, że dalej muszą iść pieszo, ale że grzech jej oczy zasłaniać, bo widoki piękne, ale i w obawie, że przed zmierzchem nie dotrą do celu.
Nim przekleństwa pod adresem komarów, zepsuły urokliwą wycieczkę, zasłonił jej oczy dłońmi i następnych kilka kroków prowadził powoli, wbrew protestom, ku końcu ścieżki, co na połacie polany prowadziła, ku kwiatom polnym w mundurki liliowe i czerwone poubieranym, mniejszym i większym, ale i tym co wyłącznie zielonymi liśćmi się mogły pochwalić, nie pogodziwszy się ze swoją tragedią. Dopiero gdy palce opuścił, oczom jej ukazało się jezioro obszerne, a na brzegu łódka, którą świtem bladym przycumował w nadziei, że nie połasi się nikt , by przechwycić cudzą własność.
- Przychodziłem tu kiedyś jak byłem mały, z rodzicami, z Maxem... Tak było łatwiej zapomnieć o Szkocji, o tym wszystkim do czego już miałem nie wrócić, wiesz? - nie wiedziała. - I... - urwał, jak człowiek, któremu słowa nagle w gardle zaciążyły. Niewygodne, uwierały. - Potem przychodziłem tu sam. Żeby pomyśleć. Nigdy dotąd nikogo tutaj nie zabrałem, jak Ci się podoba? - spojrzał na nią wzrokiem nastoletniego raptem Milo, co serce na dłoni wystawił i choć wiele go to kosztowało to gotów był na wszystko. Na wpuszczenie do świata swojego, tym razem boczną furtką, bez dywanów, bez wrót na zaproszenie, od tyłu, od zaplecza, tam gdzie wszystko prawdziwe, a nie skryte pod fasadą.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

I tych chwil smutnych się ją uczył na nowo przeżywać.

Bowiem taka mądra ta Farrell, rozumy wszystkie pozjadała, o politykę się będzie wykłócać z mądrzejszymi od siebie (i wygra), nazwy wszelakich ścięgienek ponapinanych najmniejszych w ciele wyrecytuje (o północy zbudzona), a oksy-moron to jakiś, bo jednocześnie głupia.
G ł u p i a - to znaczy?
Głupia, to znaczy niedouczona. Niekompetentna. Nieprzygotowana - choć było z czego się uczyć, i na czym; gdyby oceny mieli jej stawiać, oberwałaby dwóją na szynach. Głupia Farrell. Głupia Phoenix.
Głupia tak strasznie, że żyć nie potrafi bez Everetta?
To takie to proste przecież, takie powszechne. Siedem miliardów, zdawałoby się, potrafi, a ona, jak zawsze: nie-taka.
Żyć.
Farrell nie umie. Zajęta powtarzaniem nazw aort i zginaczy wszelakich, na klasówkę z egzystencji zapomniała się wykuć.

Coś dziwnego się działo jednak, zmieniało się coś - tak w niej, jak i w okolicznościach, choć ciężko stwierdzić, czy to okoliczności zmianę w niej inicjowały, czy odwrotnie.
Nowa jakość się w Phoenix rodziła, nowa strategia - pewnie w obliczu faktu, że ta stara, kiedyś, w przymusie powtarzania stosowana neurotycznie wszędzie i ze wszystkimi, już nie działa: mechanizm wyparcia się przetarł, zaprzeczenie zgrzyta, nienaoliwione, a dysocjacja? Dysocjacja wysiadła - jak korki wysiadają znienacka. Inaczej radzić sobie trzeba.
A więc Phoenix Grace Farrell bierze się za zupełnie nowy rodzaj nauki.
Nie, nie, zaraz.
Nie "bierze się za", a "otwiera się na Niego nią". Nie walczy już, lecz ufa (próbuje). Może to ze zmęczenia, zwyczajnie niezdolna już ciężką oręż dźwigać za dwoje (bo jak to tak - z sercem rozoranymą?). A może z miłości?
Rozluźnia mięśnie, szpony dłonie w supły zaciśnięte, zamyka oczy.
Daje się prowadzić.
(Na smyczy? Na postronku szorstkim, w kręgi szyi się wżynającym z każdym krokiem coraz bardziej? Nie. Jedynym jej powrozem - głos milesowy. Gwizd przeciągły, niski, melodie co wiatr i wrzos szkockich wzgórz w sobie noszą, melancholię, tęsknotę za Molly domem utraconym, oddanym bez walki za dziecka, gdy na Nowym Lądzie żyć mu nakazano. Z pościeli wyplątywać jej się każe, na pomost wychodzić - boso, ze żmijowiskiem włosów wijącym się między skrzydłami łopatek. Oko przed świtem kantem dłoni osłaniać, wypatrywać go).
Daje się prowadzić. Pozwala mu oswajać siebie - podejrzliwa najpierw, jak zwierzę, któremu właściciel poprzedni ran zbyt wiele zadał; lecz systematycznie. Nie płoszy się już tak bardzo, jak w pierwszy dzień się płoszyła - i nawet, gdy ta deska głupia skrzypnie czasem przeraźliwie.
(I Molly też się już mniej obawia - jej wzroku, jej zemsty, jej płaczu, co czasem niesie się o porze przypływu znad zatoki, cieniuchny niby, a wytrzymały jak pajęczyna).
Bo co ma do stracenia?
Co ma do stracenia człowiek, który wszystko już utracił?
Nic.
A co ma do zyskania?
Co ma do zyskania dusza, której to, co najcenniejsze, odebrano?
Wszystko.

[Dwoje ich było w takim samym położeniu].

Nie weszła w dyskusję - tak dla siebie nietypowo, bo czy to nie Phoe Grace Farrell, co pierwsza w rolę diablego adwokata by się kiedyś pakowała? - snem niedawnym ujarzmiona, w akcie nowej zupełnie uległości (istoty załamanej całkiem? czy takiej, co kocha i czuje się kochana? bo uległość ta sama - przyczyny tylko różne dwie kompletnie). Wciągnęła sukienkę, wsłuchując się w jej szelest na obrysie własnych bioder, dokoła kolan kościstych i łydki naznaczonej przeklętym półksiężycem. Kawy łyk i strzępek śniadania jakiś też porwała w locie, pakując się zaraz posłusznie na siedzenie pasażera.
Za oknem panował skwar. Z nieba lał się, parował z asfaltu i tańczył nad nim w falach rozedrganego gorącem powietrza. Rzadka tak dla Seattle fala, co na myśl przywodzi tropiki, nie wadziła Phoe zbytnio - tym bardziej, że przez większość czasu wciąż przebywała przecież na przypadkowym, przymusowym, wymuszonym okolicznościami urlopie. Fakt, wróciła do pracy w maju, lecz tylko na pół etatu - co to za pielęgniarka w końcu, co dłoni po paru ledwie godzinach (sześć godzin, pomyślałby kto, a co to w ogóle za "zmiana"?!) musi dać odpocząć? Kilka dni w tygodniu spędzała zatem poza szpitalem. Przez większość czasu - na łodzi.
I tak, jak uczyła się Milesa, uczyła się też jego domu. Klamek mosiężnych, z których każda miała własny swój charakter - a więc tę trzeba było z czułością, tamtą zaś brutalnie niemal naciskać, nie wadząc na jęk jej przeciągły, zgrzyt i opór. Drzazg sterczących spod stołowego blatu, czyhających tylko by człowiek się gdzieś zanadto kolanem w ich stronę zapędził. Kuchni otwartej, szafek wszystkich, które pod nieobecność jego odczyściła starannie, medytując nad każdym widelcem (naliczyła ich siedemnaście, z rodowodem z jedenastu różnych kompletów) i każdym wieczkiem bez słoika lub słoikiem bez wieczka. Łóżka, szaf, ganku. Dachu, po którym wiatr pomykał nad ranem, budząc ją z płytkiego snu. Nawigacji wśród cieni, gdy czasem zerwała się w środku nocy i, MacCarthy'ego zostawiając w sennej nieważkości, na pomost szła, myśli własnych posłuchać.
Potknąć w tej drodze zdarzyło jej się czasem potknąć o jakieś wspomnienie, poślizgnąć na myśli natrętnej, rozlanej niczym to mleko, nad którym płakać podobno nie warto, lecz wędrówki te służyć musiały czemuś.
Bo robiła się spokojniejsza. Pogodzona może z tym, co nie wróci.
Rany nie znikały (rany nigdy nie znikają, Phoe - nie wiesz o tym?), lecz bliznowaciały wolno pod palcami Milo MacCarthy'ego.

- Jak mi się podoba? - zamrugała, gdy zdjął z jej powiek opaskę naprędce splecioną z własnych dłoni (mocnych, ciepłych, nieznoszących sprzeciwu). Musiała być tu kiedyś, może za dzieciaka, ale czy świat zupełnie inny, zupełnie nowy się nie zdaje, jeśli go oglądać u boku tego, do którego niegdyś pisało się listy miłosne? Miles mógłby ją zatem zabrać na jej własną ulicę, ba, do jej własnego mieszkania, na progu stawiając, a ona i tak spoglądałaby na to, co jej pokazywał, tak, jak pierwszy raz na świat się spogląda. - Jak mi się podoba? Milo... - miękko, słodko - jak miód spijany z igieł ostrokołu - Pytanie, jak tobie się podoba... Teraz, gdy po raz pierwszy nie jesteś tu sam.
Teraz, gdy po raz pierwszy nie jesteś tu sam.
Teraz, gdy po raz pierwszy nie jesteś z Molly.
Wspięła się zaraz na palce, zamykając linię szczęki MacCarthy'ego w pół-łuku dłoni, drugą ręką odgarniając wilgotny potem kosmyk włosów z jego zmarszczonego czoła.
Teraz, gdy jesteś tu ze mną.
Podoba Ci się?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przyjedź proszę.

Co z Phoenix, wszystko dobrze?

Hej Miles, odezwij się.

Miles odpisz.

Miles?

I w nim wszystko na nowo się budować zaczęło. Jakby te dwa słowa, na szybko wystukane ręką niepokrwawioną, niepoharatanymą sercem, grubą linią wszystko odgrodziły.
Prolog w powieści - Miles przyjechał.
Podziękowania - Miles w łóżku ją ułożył.

Koniec tomu pierwszego.

Nowa księga. Zamiast wstępu krótka instrukcja, legendą czasem zwana. Mapa ciała Phoenix Grace Farrell. Tu linia, tam skos nieplanowany, linia kolejna, szrama, szrama, linia głęboka, tu żyletka za łatwo weszła, a tam ku pamięci Molly.
Przypisek - Molly* Meriolly Farrell, bohaterka części pierwszej, zmarła wskutek wypadku.
Zjawą została. Ktoś odebrał jej głos. Już nie zawodziła rzewnie albo to morze ucichło, rzeki i wichry. Deszcz lać przestał, bo lato nastało. Promienie wysuszyły łzy w kanalikach zalegające. Susza ponoć niebezpieczna bywa, ale to nic. Nie teraz, nie w tej konfiguracji. Tu była zbawienna, raz pierwszy głos oddając Milesowi niemowie. Do czynów go nie-zmuszając. Indyferentny na nią pozostał.

Działało jego ciało, jakby nagle trybiki pod jego skórą zostały w magiczny sposób naoliwione. Już nie zmuszał się by jeść, spać, wstawać, oddychać. Coś zdjęło głaz, co go przygniatał i na dół ściągał do kipieli. Nie tonął, nie chwytał się po omacku, nie napełniał ust haustami powietrza. Dryfował po burzy, na tratwie, która znikąd się pojawiła, przez los podstawiona. Zlitował się nad nim nagle, dając szansę (może?) na życie nowe, start świeży. Choć bolało. Bolało czasami jak diabli. Wspomnienie co rykoszetem się odbiło albo wzrok jej, Phoenix nieobecny, jakby tęsknotą wypełniony za Bastianem kimś. Nie za Milesem. Nie za Milesem, co łapać się zaczynał, że myśli wokół pozawijanych włosów ciemnych krążą. Nie Meriolly. Te jaśniejsze były i gładkie. Idealne jak fasada, którą wokół siebie wybudowała. Jak skóra bez skaz i twarz bez ani jednego piega, w symetryczne pieprzyki przyozdobiona.
Już dość ideałów.
Nie istniały. Nie było życia idealnego. Nie było snu co na jawie się spełniał.
Ale i koszmarów nie było. Smagnięć wyrzutów ostrych, co pręgi niewidzialne po sobie pozostawiały. Ani podświadomości zaciekle szepczącej, wbijając ostre, długie wiertło, z magmy zastygniętej, toksyn, płynów ustrojowych zrobione.
Było dobrze, wspaniale inaczej. Metanoja.

Zamrugał i on, gdy pytanie wsunęło się gładko do uszu, odbijając się po ścianach czaszki. Pytanie, jak tobie się podoba.
No Miles, odpowiedz na to pytanie. Jak TOBIE się to podoba?
I czemu Miles, Molly tutaj nigdy nie zabrałeś? Czy bałeś się, że jej obecność zbezcześciłaby miejsce, co za święte niemal uważałeś?
Nie. Świętości nie ma.
I brzydka to relacja była. Brzydka miłość. Brzydka.
A czy miłość to w ogóle była?
Nie - odpowiedział krótko, pozwalając żeby szczęka jego wpasowała się w jej dłoń, stworzoną na potrzeby tej chwili. Gładko oplatała jego brodę, kształt idea-lny przybierając.
- Nie podoba mi się tu, dlatego, że nie jestem sam - usta wykrzywiły się mimowolnie, w następstwie słów, które miały nadejść. Słów gęstych jak lepka masa. Stworzonych z cukru i resztek czarnej magmy, zastałej w sercu i płucach.
- Podoba mi się, że jestem tu z tobą - z nikim innym, tylko z Phoenix Grace Farrell. Z tą, która stworzyła go na nowo. Ulepiła ze słów proszę i przyjedź. Obnażyła się, blizny wystawiając na wzrok krytyczny, co krytyki wcale nie wystosował. Na zrozumienie. Na teraz, na potem, na kiedyś, splunięte pod nogi w lasku, na festiwalu przed kilkoma miesiącami.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Mount Rainier National Park”