WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Wyglądał kiepsko. Twarz pobladła lekko – w surowej mgiełce szpitalnego światła wrażenie sprawiała niemal przezroczystej. Uśmiech w cieniu zmęczenia, mimowolnie, ukryć się próbował. A wraz z uśmiechem – towarzystwo widm najróżniejszych; migawek z nocy zeszłej, nie tyle pociętych co poszatkowanych. Film rozwleczony w kadrach błyskiem przeplatanych – niestałych i, co równie istotne, za nic niedających się pochwycić na dłużej niż woń, która z wiatru powiewem do chrapek wpada (jak te Dwellerowe, w rozbawieniu, drżące; migawka, flesz – i już, już, na nowo – zapominał). Jak posmak dla wyobraźni, co równie dobrze – na podobieństwo – na języku da się poczuć, kiedy dezodorantem zbyt wysoko się wyceluje. Goryczka przełknięta z niesmakiem, kaszelek.

I już. Nie pamięta.

Jak sen, którego scenka przez mleczną błonę świadomości nocnej się przedziera. Przez sekundę utkwi w głowie, żołądek ściśnie, zwój mózgowy wyprostuje; podrapie po istocie szaro-białej – i w dalszą drogę wybywa.

I – już. Nie. Pamiętam.

A skoro nie pamiętam – to i gadać nie ma o czym. Harper? Tak, był ze mną. Ktoś jeszcze? Nie – nie, chyba. Potem, może? Zbyt często dekapitacją mi grożą, bym po raz kolejny dał sobie łeb uciąć.
Dałbym, przecież; dałbym i palec i rękę całą, i łeb – właśnie – że kątem oka ją widziałem. Jak do samochodu wsiada. Czy i ona, mnie? Czy zatrzymałaby się, gdyby…? Czy zawróciłaby?

Bo w głowie – tej, co odrąbać ją sobie dam – zawróciła dawno.

Na korytarzu trzask sąsiednich drzwi, z łoskotem przymkniętych, słychać. „Prze-przepraszam, przepraszam n-najmocniej!”; tonem znanym doskonale, bo w Bastiana wykonaniu, przecież. Skrzecząca głosu łamliwość, chrypką basową zalepiona. Hybryda dziwna, kompozycja marna, mieszanina dramatyczna (cyrk na kółkach i dramat na dwóch nogach).
I zaraz kolejne skrzypnięcie, tym razem to, które przybycie jego zapowiada do siostry. W przejściu staje, uśmiecha się szeroko (rześki na tyle tylko, na ile zimny prysznic pomaga, zębów umycie w biegu; mentol pasty potęgowany miętówką w usta wciśniętą).
Charlie? Och, dzięki Bogu, t-to ty. – A kto inny? No, wcale nie jest to sprawa tak oczywista, jak by się wydawać mogło. – Przed chwilą p-pomyliłem pokoje… to znaczy, sa-sale. I, słuchaj, wszedłem d-do jakiegoś faceta, który nie zamknął drzwi od łazienki, a wy-y- je tak bliziutko wejścia macie i… – Śmieje się nerwowo. – N-no, w takim są-są-sąsiedztwie to ja się nie dziwię, że do wyjścia ci niespieszno. Przyznaj się, co? – Torby z ramienia nie ściąga; zamiast tego krzesełko, spod ściany, do łóżka jej podsuwa. Wzrokiem mierzy stojaczek, na którego pałączku jednym – kroplówka, na drugim – buteleczka szklana, ze specyfikiem o nazwie gotowym język mu połamać. Nadzieją płonną myśl była, że uda mu się rozszyfrować, co się na zawartość zbiorniczków wszystkich składa. Sam chciałby diagnozę postawić. I może to szpital tak działa; nerwowość cierpką potęgując (i rąk drżenie niespokojne).
Nie pozostaje nic innego, jak usiąść. Siada więc, spojrzenie przenosząc na Charlie. Palce lewej dłoni, wokół palców prawej zaciska. Do płuc wpada oddech głęboki. Pozwala, by bagaż po grzbiecie ręki się zsunął; i zaraz też jego wnętrze wertuje ostrożnie, od razu w dalszą część przemówienia wpędzony:
M-masz. Tutaj kocyk, p-poduszka, jakieś ciuchy, piżama, ładowarka… yyy… słuchawki też leżały na wierzchu, to ci wzią-wziąłem. W-w ogóle n-nie wiem czy widziałaś, na dole mają a-automaty. Kupiłem sobie batonika proteinowego ale – ale dzisiaj żołądek ściśnięty wspomnieniem wieczoru wczorajszego – ale mi nie smakował, więc jak ci n-nie przeszkadza, że nadgryziony, to też możesz sobie wziąć. Tylko czekolady n-nie mieli malinowej akurat, ale to wziąłem jakąś truskawkową, m-mam nadzieję, że ujdzie? I woda – wzdryga się – grejpfrutowa. A tutaj, h-heh. Słu-słuchaj, zanim się wkurzysz. W sumie to o-obiecaj, że nie. Że nię nie wkurzysz, dobra? M-matka spakowała ci trochę owoców. A-ale się nie denerwuj, OK? To-nie-moja-wina. Rufusa u niej zostawiałem akurat i… Boże, n-no n-nie wiem jak to się stało! Nie wygadałem się, przy-przysięgam. Po prostu powiedziałem, że do ciebie jadę, a ona, że co się dzieje. A-a ja, że nic. To ona, że przecież widzi. No to jej po-powiedziałem, że krew sobie badałaś i musisz trochę wyniki podciągnąć p-po prostu. O szpitalu słowem nie pisnąłem, o-obiecuję! Tylko pewnie będziesz musiała się pośpieszyć z wyjściem, b-bo na pewno matka zaraz nas zacznie bombardować telefonami, żebyśmy ją o-odwiedzili… – Uśmiech. Niewinny taki, wzrokiem maślanym podkreślony niezdarnie.

Była tu? Charlie, widziałaś ją? Powiedz mi, błagam. Była tu?
Była tu, prawda?

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rodzinnie dobrać się musieli, bo przecież jak to tak inaczej? Miała wyglądać jak wschodząca gwiazda filmowa, leżąc w szpitalu po fatalnym dniu? Na upartego powiedzieć by można, że i ona, młodsze dziecko Everettów, po ostrym balowaniu trafiła na ostry dyżur, a karetka wcale nie zabrała ją z cud-ownego powodu.
I braki w pamięci mają, jakby ktoś zgodnie z listą nieobecności wymazał im kilka chwil, możliwe, że dość istotnych.
Co teraz będą o niej mówić? O jej galerii? Że właścicielka słaba jest. Że dziecko będzie miała z tym sławnym piosenkarzem, co kobieciarzem jest i już u boku innejych się kręci. Świetny materiał na ojca, bo nie na tatę, skoro oddzielnie mają żyć i prawdopodobnie w kiepskich relacjach. I wszystko wina Charlie, która nie radzi sobie z tym wszystkim; bo szczęśliwa miała być z Dwellerem przecież, wspólne życie prowadząc. Nic z tego nie będzie. Żadnej rodziny nie stworzą. Chociaż w tym i tak powodzenia nie miałaby. Z Michaelem nie wyszło. I co? Miała mieć taką rodzinę jak ich własna?

Ojciec, co matkę swoich dzieci zastrasza?
Matka, co nie potrafi powiedzieć nie.
Brat, który woli przyjaciółkę od własnej siostry.
I siostra – piąte koło u wozu rodziny, bo szczęśliwą być nie potrafi.

Albo lepiej, hm? Może miałaby z Dwellerem model rodziny jego własnej?
Ojciec, wodzirej życia łóżkowego wielu kobiet?
Matka, apodyktyczna, która bardziej myśli o sobie, niż o innych.
I syn, który zdecydować się nie potrafi ani być mężczyzną. A wystarczyło wziąć sprawy w swoje ręce.

Żenujące były obie te rodziny. I już doszła do wniosku, że nie chce tworzyć własnej, ani rodzić dzieci (Czyżby, Charlie? Kłamstwem tym nikogo nie okłamiesz, bo to jedyne o czym marzysz.), ani mieć domu z trawnikiem i psa, który zostawia ślady z błota po powrocie ze spaceru. Wszystko to nie miało już żadnego sensu.
Teraz nie miało sensu.
Bo i ciąża przecież zagrożona, więc kolejna owiana widmem straty i śmierci. Tylko tym razem to ona nie przeżyje tego. Tak samotna już nie może być. Pusta sala uświadamiała ją jak bardzo jej dom jest pozbawiony prawdziwego życia. Dom ma znaczenie jedynie budynku, związany jedynie ze śmiercią, czy nawet odejściem. Harper odszedł. Wyszedł i od tamtej pory nie widziała go. Nie widziała go cztery – pięć tygodni. Zrobił swoje i zniknął. Czy będzie tak znikał, gdy jeśli na świat przyjdzie ich dziecko?

W drzwiach stanął brat marno-trawny, powodując uśmiech u Charlie. Rzeczywiście, szło pogubić się w zawiłym planie szpitalnym. Ze zmęczenia jednak nie mogła pozwolić sobie na szerszy uśmiech. Blada na twarzy jak trup (żadna nowość, dobre geny Agathy odziedziczone), usta spierzchnięte, a dłoń do kroplówki podłączona, drżąca ze stresu.
- Przyłapałeś mnie. Masz rację, przy takim sąsiedztwie… – mruknęła, odgarniając nieco kołdrę, robiąc bratu miejsce. Obserwowała go uważnie, zaniepokojona jego wyglądem. Bastian ostatnio raczej nie imprezował, więc co się zmieniło? Kiedy wrócił z baletu? Jak się czuł? Z kim był? Dlaczego doprowadził się do takiego stanu?
I jej dobytek na najbliższe dni zaczął wyciągać. Wszystko się zgadzało. Kocykiem serce jej zdobył i wzruszenie spowodował, więc od razu chwyciła go, przytulając do siebie znajomy zapach. Wdzięczna mu była, bo gdyby nie odbudowali swojej relacji, sama by była. Do kogo miałaby zadzwonić?

A może… Phoe by jej pomogła? Może… Nix przyniosłaby jej potrzebne rzeczy? Wsparłaby ją? Kupiłaby czekoladę truskawkową lub malinową? I wodę grejpfrutową? Słuchawki by wzięła, choć o nie nie prosiła?

- Dzię… słucham? Powiedziałeś matce? – cała radość i wdzięczność zniknęły, ustępując miejsca zirytowaniu. Przetarła twarz dłońmi z ciężkim westchnieniem. – Jezu, Bastian. Teraz nie da mi zupełnie spokoju. Przecież to się będzie ciągnęło… miesiącami. Jestem w ciąży, Bastian. Szybkie wyjście ze szpitala nic mi tu nie pomoże. Zresztą, pewnie i tak jej nie donoszę, mam złe wyniki i dziecko jest zagrożone, więc… – spuszcza spojrzenie na poobgryzane paznokcie, a po jej policzkach zaczęły spływać łzy; zupełnie niekontrolowane, wbrew woli właścicielki. Sapnęła, próbując uspokoić się, lecz to było trudniejsze niż sądziła. Wszystkie obrazy z ostatniej straty dziecka powracały do niej mniej-więcej co czterdzieści trzy minuty. Wybiła godzina zero. Bała się, naprawdę się bała, że wraz z kolejnym dzieckiem, umrze i ona. Z cierpienia, żalu i tęsknoty.
Ciąża z Dwellerem miała być przyjemniejsza. Co poszło nie tak?
- Dlaczego… cho-chociaż raz nie może być wszy-wszystko w porządku? D-dlaczego nie mogę być w z-zdrowej ciąży z kimś, k-kto mnie chce i ko-kocha? Wszys-tko jest takie… popierdolone – szloch w niemal wycie się przeradza, jakiegoś wilka zranionego, opuszczonego przez stado, a przede wszystkim – swoją drugą połówkę. Łzy ociera intensywnie, aż jej policzki czerwone się robią; ciało zaś drży i oddechu unormowanego nie potrafi nabrać. Aż w końcu ramiona otwiera, chcąc, by Bastian przytulił ją. Tak jak kiedyś, gdy z roweru spadła na początku swojej nauki jazdy na dwóch kółkach.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

[ Wszystkie obrazy z ostatniej straty dziecka powracały do niej mniej-więcej co czterdzieści trzy minuty. ]
Jesteś pewna, Charlie? Nie, nie w kwestii czasu. Nieważne zresztą, nieszczególnie interesują mnie przecież średnie arytm(i)e-tyczne czy mediany. Niech będą więc czterdzieści trzy minuty. Ale czy zastanowiłaś się kiedyś czy cały ten ból ze straty ostatniego dziecka się bierze? Czy tego pierwszego, którym ostatnie wcale nie było?
Pierwszym dzieckiem, które straciłaś – jesteś ty sama.
Ty sama jesteś dzieckiem, które straciłaś, Charlie.
Skorupa dorosłości pozostała; i nie skrzy się w niej żadne światło beztroskie.
Siebie przekreśliłaś – i nadal w tym nałogu siedzisz, próbując diagnozy wyprzedzać.

W… co…? W… czym…? – Mowy mu, omal, nie odebrało (na jej zwymysł porwonienia, zdolność w jakaś drugiemu z rodzeństwa, odebrana). Stąd pytanie nieprzemyślane, słowa odbite wtórnie; przewieszone przez powietrze – przez oddechu zerwaną linkę. Objąć próbował sprawę całą rozumem – tym samym, który otępiać się dawał w czasie rozwleczonym między wieczorem zeszłym a porankiem jakby przed-wczesnym. Godziny poranne i godziny ran psiego zalizywania.
Brwi wzniesione podskokiem ekscytacji. Kącik ust co rwie się, nim ramiona w kierunku dziewczyny wystrzelą radośnie – by nagle zatrzymać się wpół ruchu. Widzi jak rozety tęczówek siostrzanych zaciągane są roletami łzawymi. I słyszy też jak wiele cierpienia wyczekuje ich po drodze. – Charlie? N-no c-co ty? Jak to? Przecież m-mówiłaś, że to tylko… p-przecież t-to miała być tylko anemia…?
Nie musiał pytać „z kim” (taktu cholernego ochłapy) – wiedział przecież. Zbyt wierna była pasji swojej i fascynacji Harperem; wierniejsza jemu – tak Bastianowi wydawało się czasami – niż pragnieniu, by wejść w rolę matki. By odchować dziecko, które marzeniem pozostawało nie(mal)ziszczonym. Starał się nie myśleć o relacjach łączących jego siostrę z Harperem-przyjacielem Harperem-gwiazdą (sojusznik i wróg w ciele jednym). Ale myślał – zawsze na przekór sobie. Myślał; a teraz do zawiłości i zawirowań (o m_łości przyprawiających), należało dziwny (zadziwiająco niewielki jak na człowieka) ciężar serca maleńkiego dopisać; dwadzieścia gramów żywej wagi (ile to kosztuje? Tyle wartości, Charlie, serce-pod-sercem, nosisz). Wiedział więc – i, co gorsze; stojąc w rozkroku pomiędzy Charlie a Dwellerem – wgląd miał w perspektywy obydwie. Bał się, że choć w relacji szumnie związkiem nazywanej, obietnice spisywali atramentem tym samym (kochali się, podobno – ale miłość sporo ma oblicz przecież – a skoro Harper twarzy ma wiele, to i miłość… zmienna?); jeden z nich zawsze nie tylko funkcję spełniał – ale i do zabawy służył, zatem: zmazywalny, może lub sympatyczny (bajerancki, wkładu sporo i znika po czasie; Harper cyrografy nim podpisuje).

Nie rozumiał.
Nie chciał zrozumieć.
Na poziomie organizmu o dziąsełkach zdartych.
Na poziomie jelit powykręcanych tak, jak śrubki, na których trzymało się sumienie Everetta.
Na poziomie ścisku-ścisku-ścisku-bicia-bicia-bicia-ścisku-w-gardle-w-płucach-w-żołądku.

Zimno mu tu.
Czujesz, Charlie?
A jeśli tak, to co (nie zapach naftaliny i środków do dezynfekcji, przecież)?
Czy niepowodzenia, które pajęczą dłonią gładzą po policzku małą Everettównę z całą przyszłością trzymaną w rączkach; nie są, przypadkiem cholernym, wymarzone?

Prosiłem cię, żeby to nie był Harper.
Czy ty wiesz, w jakiej sytuacji mnie to stawia?
Zdajesz sobie sprawę, w jak niesprawiedliwe miejsce znów mnie zepchnęliście?
W tej kolejce nieskończonego poczucia winy. Za Maxem raz, ale przed Harperem. Innym razem: przed Tobą, Charlie, ale za Harperem. Jeszcze razu innego – przed tobą i Harperem, ale naprzeciw za Phoenix Grace Farrell.

O to ci chodziło, Charlie?
Zimno tu mu.

Hej, Charlie? Wszystko… W-wszystko j-jest w porządku. Wszystko będzie w porządku. Przecież my sobiechyba nieporadzimy.

Chy-ba-nie.
Chy-bie-nie.

Jest blady. Usta zaciska, ząbkiem zgrzyta. Dłoń kładzie na dłoni kruchszej zdecydowanie (czujesz, jak-mi-zimno?); trzymającej się o-tyle-tylko, na tej gałązce wiciowej. W powiciu szpitalnianych pościeli. Zbyt twardych, zdecydowanie; skórę drapiących sztywno i nieprzyjemnych, w zamyśle – choć w spójnej kompozycji z duchem szpitala. Jego aurą.
Nie dociera do niego jeszcze, że rolę wujka miałby odegrać. I chociaż uznałby, że cielę nie ma prawa wcielić się w postać tak znaczącą; nie rzekłby, że nie warto. Gdyby tylko w innym miejscu się znajdował.
Ale dziś, zamiast słów, które wybrzmiewały w swojej dosłowności, słyszał:
– Bastian, będziesz musiał wybrać (po raz kolejny – jak zawsze – [więc źle?]).
– Bastian, kolejny dzieciak, który – być może – z życia twojego zniknie, kiedy tylko – lub zanim jeszcze – oswoisz się z myślą o jego istnieniu (i potem: zawsze już wspominać będziesz, pomiędzy gwiazdy zerkając [„serce, już zawsze, zawsze, na wieki będziesz miał, Bastian, ściśnięte”).
– Bastian, wkrótce na świat przyjdzie twoja siostrzenica dziecko twojego najlepszego kumpla.

Jak się czujesz, Bastian?
Okrop-nie-czuję-się-wcale. Spięty siedzi, kolana łączy; z ramionami w przód, dziwnie, ściągniętymi ku sobie. Obwódek znaczna większość, wokół paznokci, pozagryzana (pies, co własnych łap pozbyć się próbuje). Chciałby jej pomóc – chciałby pomóc Charlie. Chciałby pomóc sobie. Z ślepy zaułek zostaje zapędzony i na oślep biegnie. W panice (ale do kogo?).
Cz-czy j-jest t-tu… Phoe…? Charlie? – Ślinę przełyka (na taki rodzaj śliny, obietnica przyklepana równie wartościowa byłaby, jak wyznania dwellerowe); posmak treściwy na podniebieniu czując jednocześnie. – M-może ona… M-może j-ja pójdę i-i… i ja się d-dowiem, i o-ona coś… na p-pewno…

Phoe będzie wiedziała, co robić.
Phoe powie mu, co powinien zrobić.
Phoe nigdy nie powiedziałaby mu, co powinien zrobić.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Strata i jej poczucie było o wiele silniejszym uczuciem niż radość, którą powinna czuć w tej chwili (niemal) każda kobieta. Wymarzone, upragnione, wymodlone wręcz serce wielkości orzeszka ziemnego biło po jej własnym sercem, a jednak, mimo wszystko, nie potrafiła cieszyć się. Przyzwyczajenie do pustki, która już na stałe zawitała do jej życia, było większe niż wyobrażenia o przyszłości. Już kiedyś tak marzyła; kupowała pierwsze ubranka, dodatki i książki o macierzyństwie, gdy w ósmym tygodniu to dziecko stało się przeszłością, czymś zupełnie nierealnym do spełnienia.
Bardzo chciałaby płakać teraz z radości, bo w końcu! W końcu będzie miała dziecko; mamą się stanie; sama nie będzie. Ale jak ma się cieszyć, gdy znów zaszyła się w niej ta niepewność o przyszłość? Bo, co jeśli donosi ciążę? Sama nie da rady, bo i prowadzić galerię będzie musiała, i nie spuszczać oka z dziecka. Wtedy, kiedy planowała powiększenie rodziny, nie była sama. Miała Michaela (i nie miała pracy). Teraz Harper-Jack nie pomoże jej. Zjawia się, bierze wszystko, co chce i znika. Tym razem nie uwierzy w nic. Postanowiła od razu, by nie mówić mu o ciąży. Ojciec z niego będzie żaden, więc może lepiej zapobiec głębszym bólom jej własnym i tego bezbronnego maleństwa?
- Mówiłam, bo anemia to też prawda – głowę spuszcza jak dziecko; och, sukces! Charlie Everett odzyskuje swoje dzieciństwo! Siebie odzyskuje wraz ze skruchą, bo brata poniekąd okłamała. To dla jego dobra przecież. Bo… wcale nie bała się, że szlaja się gdzieś właśnie ze sprawcą zbrodni. Wcale nie kontrolowała Instagrama Dwellera. Ta miłość umarła tak nagle, ustępując zazdrości złości.
To nie tak, że wierniejsza była swojej fascynacji Harperem bardziej niż pragnieniu bycia matką. Jedno musiało łączyć się z drugim, a Harper-Jack nie miał nic wspólnego z rodziną, którą mieliby tworzyć w trójkę. Może kiedyś, jeszcze przed sławą? Teraz? Nie. Zachłysnął się innym, lepszym życiem, gdzie nie było miejsca na Charlie (i dziecko, w dodatku). Dopiero teraz to zrozumiała, wraz ze współczującym spojrzeniem Phoenix Farrell, gdy przekazywała jej wiadomość o ciąży.
Nie miała już siły, by walczyć o kogoś, kto nie wie, co z tą miłością zrobić.

Łatwiej jej było, gdy nie do końca znała stopnia zażyłości pomiędzy Bastianem a Harperem. Nie miała pojęcia, w jakim położeniu go postawiła, ale mimo wszystko powinien być po jej stronie. Everetty razem powinny się trzymać. Przysięgali sobie; krew z krwi. I nieważne, że Bastian zawsze kiedyś wolał Phoenix od własnej siostry. Teraz musi być przy niej, a nie przy Dwellerze. O wiele nie prosi.
O wiele, kurwa, nie prosi.

Przeciera czerwoną, napuchniętą twarz dłońmi, zmuszając się do uspokojenia. Zapewnienia Bastiana wydawały się przepięknym kłamstwem.
Damy radę.
Drugi raz słyszała to tego dnia. Od kolejnej osoby. Tym razem jednak nie wierzyła w nie.
Samolubny dupku; o sobie myślisz w tej sytuacji? Nie o własnej siostrze, która być może zaraz znów kolejny pogrzeb będzie musiała odprawiać? Nie. O sobie. I o chorej przyjaźni, która z pewnością nie jest prawdziwa – jak wszystkie uczucia, które rozdaje Harper-Jack Dweller. Chorągiewką jesteś, Bastianie Everett. Podążasz tam, gdzie karmią cię lepszymi absurdami. Najpierw: za Phoenix, która uwiązała cię w friendzone, by później porzucić bez mrugnięcia okiem. Później: za Harperem, za kilka gramów białego proszku, który humor poprawia. A potem wierzysz w brednie, którymi karmią cię zdrajcy, byle tylko oddalić się ode mnie i od moich dzieci. I jak ci z tym jest? Bo ja czuję, że tracę grunt pod nogami. Słabo mi się robi i niedobrze przy okazji od tej niemej obrony mężczyzny, któremu oddałam się tak łatwo, a on to wykorzystał.

I znów. Temat pielęgniarki wypływa na burzliwą powierzchnię. Charlie bierze głęboki wdech, kuląc się bardziej; zapadając się jakby w sobie, na ramiona biorąc zbyt wielki ciężar trosk.
- Nie ma jej już. Skończyła dyżur, gdy przyjęli mnie na oddział. Zresztą, powiedziała wszystko, co muszę wiedzieć – mruknęła, zerkając na brata kątem oka. Zaczęła skubać białe prześcieradło w zamyśleniu, odpływając do niedalekiej przeszłości. Wystarczyła chwila zapomnienia, by straciła Harper-Jacka i by… zyskała Phoenix. – Nie mów nic Harperowi. Nikomu nie mów. Chcę… chcę być pewna, że tym razem uda mi się – zwilża wargi językiem, odgarniając włosy za ucho.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Rozmawiałaś z nią? J-Jezu, do-dobrze. – Jak Ona się ma? – T-to dobrze, Charlie. – Śpi wystarczająco? Oczy ma zmęczone? – Jesteś w dobrych rękach. – W najlepszych; w rękach, które siebie same prędzej dadzą pokąsać, niźli krzywdę ci wyrządzić.

Czy paznokcie zachowuje krótko przycięte?

Ile ranek mikrych na wardze przygryzanej?
Jak intensywną barwą wysycone są jej tęczówki?
Bo, wiesz; jaśniejsze się wydają, kiedy rzęsy ruchem zamaszystym wilgoć z oka zgarniają.

Czy jasne miała spojrzenie, Charlie?

H-hej, ej-ej. N-nie zrozum mnie źle, okej? Charlie, błagam. Ja… ja po prostu wiem, że przede wszystkim o-ona jest… jest profesjonalistką, wiesz? Prywatnie? Prywatnie z nas wszystkich są jacyś j-jebani gówniarze, a-ale… ale zawodowo… j-jest… najlepsza jest. B-Boże, czy… czy kiedy z nią rozmawiałaś… traktowała cię… d-dobrze? Nie chciałbym, żeby przez to co nas… żeby przeze mnie… żeby to się na tobie jakoś odbiło…

Phoenix. Charlie. Harper. Cosmo. Bastian.
Dziecko. Dziecko. Dziecko. Dziecko. Dziecko.

Dorośli, którzy zachowują się jak dzieci.
Dzieci, które – dorosłych odgrywając – za spust złoty ciągną (ja też dzieciaka pochowałem; z tą różnicą tylko, że poznać go zdążyłem, plany jego poznałem i marzenia, być może – i uratować miałem szansę, gdybym tylko ją wykorzystał).
Dzieci, które – wkrótce – rodzicami się staną.
Dzieci wieczne we mgle wychowane.

Wszyscy jesteśmy samolubni, Charlie. Bo taka już domena dzieci; sylaba pierwsza z „zabaw” wygięta korozją leciwą w koło błędne. Za-ba-wa w O-ba-wę wieczną. W niepokój i strach realny przed czasem, który palców już nie oplata, ale przelewa się przez nie; jak alkoholu gorycz, przez gardło – ta, która czarę przepełnia (i czar, i wdzięk, i urok rzucony śpiewem syrenim [acz męskim], choć tekst – być może – na kolanie spisany).

Wszyscy jesteśmy też samotni, Charlie.
Jesteśmy cholernie samotni, wiesz? Dziecko, które ramionami wątłymi własne kolana – do piersi dociśnięte – obejmuje; wyobrażając sobie, że rodzicem jest – samo siebie utulając w imię bólu ukojenia. Miłość duszę rozsadzająca, z którą nie wie się, co zrobić.
Phoenix. Ty. Harper. Cosmo. Ja. W siebie samych wtuleni; zrost niepozwalający innym w oczy spojrzeć. Zrost będący pancerzem stwardniałym – kokonem wokół serca miękkiego wzniesionym.

Bastian Everett nie stał po niczyjej stronie. Wręcz przeciwnie – gdy nogi posłuszeństwa odmawiały, nie z tkanek zbudowane, ale z hybrydy drutów drżących cienko i waty kłębów – on skulony leżał pomiędzy łóżkiem szpitalnym Charlie, a sceną (pod nią, nigdy na niej; poza ostrym obrysem klubowych reflektorów) – na której Harper w lansadach kokietował uległe mu tłumy.
Wiesz, Charlie? Nie widzicie tego może, ale… was wszystkich jednakowa pustka zżera. Jak ogień, nerwy trawiący; na ból – bolesne – znieczulenie. I ta sama pustka, dziś już wiem – zagląda także we mnie. I w Nią, być może, również.
Obiecuję. – Przytakuje. Wstaje lekko, niezgrabnie; w ramiona zagarniając ją z ostrożnością niepoznaną dotąd – ze świadomością, co szturmem w głąb myśli się przedostała – że w jej ciele, ciało-ciałko. Bezbronne zupełnie, u początków dni własnych rozpoznane w tym, jak łatwo płacić przychodzi za wybory i winy tych, którzy na świat zdecydowali się je przywołać. – No, j-już, Charlie. Na pewno się… n-na pewno się u-uda.

Tylko…
Tylko że…
Ręce mu drżą. Nie chce tu być.
J-ja… ja nie wiem, co ja mam zrobić. J-ja… j-jak mam ci p-pomóc, kiedy… – Ślinę przełyka, czoło na ramieniu siostrzanym opierając kurczowo. Niedobrze mu.

        • Dziecko
      • Cosmo
    • we mgle
        • dziecko
        Cosmo
          • kosmos
            • kreska
                • kropka
                    • kreska
                  w mgławicy pył proch
                dziecko Harper
            proch popiół
              • ogień
          Phoenix dziecko we mgle
      boli
        • Charlie
      tak
      • boli
[ Kropka, kreska, kreska, kropka.
Kropka, kreska, kropka, kreska, kropka.
Kreska, kropka, kropka, kropka.
Na zawsze? A jak długie jest to „zawsze”?
Kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka, kropka.
Osiem.
Czyli, że błąd obłęd. ]

J-ja… ja sobie n-nie radzę, Charlie. N-nie wiem c-co się... c-co się dzieje. N-nie umiem... – Przytula się do niej uściskiem słonym. Dziecko przytula; to utracone – w sobie i w Niej. Gardło żalem zasznurowane.

Dzieciństwo w szale.
Szaleństwo.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miewa się? Nie wiem, chyba dobrze.
Czy sypia dobrze? Raczej nie.
Zamartwia się czymś? Nie patrzyłam, bo łzy osłoniły moje ciemne tęczówki. I jej spojrzenie jakieś niewyraźne było, gdy lustrowała mnie nim tuż przed finałem mojego samotnego życia.
Brodę wbiłam w jej kościste ramiona, ciała do ciała przylegając i zapach mydła i zmęczenia przyjemne poczucie nie-samotności miałam. Nie tylko opieką mnie otoczyła, ale i zapewniła, że wszystko będzie dobrze. Jako pierwsza na duchu podniosła. Jęzorem klapać nie będzie, w międzyczasie jakąś nową, przedziwną więź tworząc, przypominającą przyjaźń (?) bądź zwykłe zawieszenie broni. Miłe to uczucie.
Miło jest mieć kogoś przy sobie, kto wierzy, że pomimo patowej sytuacji, wszystko się ułoży. Stała się jej nadzieją; nowym spojrzeniem na przyszłość; wiarą i miłością jednocześnie. Dzięki Phoenix uwierzyła, że pokocha to dziecko i da radę wychować je bez żadnego mężczyzny. Bez Harpera.
- To prawda, jest profesjonalistką i wszelkie… niesnaski odłożyłyśmy na bok. Tu nie ma miejsca na kłótnie, Bastian. Chodzi o życie. Ludzkie – przyznała, spojrzenie wbijając w okno.
Od teraz odpowiedzialna jest już nie tylko za siebie. Będzie więcej problemów, nieprzespanych nocy i jeszcze więcej żalu. Gdy będzie patrzeć na własnego brata, nie zniknie nagle, w sposób magiczny więź ich przyjaźni. Nawet jeśli odcięłaby się od Dwellera, on już zawsze pozostałby w kręgu najbliższych Bastiana. Czy właśnie to czuł jej brat, gdy zauważył, że polubiła zdjęcie Phoenix na instagramie? Czułby złość, jeśli dowiedziałby się, jak bardzo Charlie pragnęła wciąż tego wsparcia od Farrellówny? I jak myślała o pokracznym uścisku, który dał jej więcej niż cokolwiek inne od lat?
Bo ona, Charlie, czułaby się źle, gdyby wiedziała, że Bastian wciąż trzyma się z Harperem. Nie dotrzyma tajemnicy, że Charlie urodzi jego dziecko. Za ciężko mu będzie. Nie powinna była go o to prosić. Skazuje na mękę własnego brata, który z pewnością chciałby porozmawiać z kumplem o tym, że wujkiem zostanie. Albo, że jego siostra leży w szpitalu, poniekąd przez jakiegoś dupka. Czy to również jest przejaw dziecinnego zachowania? Prawdopodobnie tak.

Bo wszyscy jesteśmy wiecznymi dziećmi.

I jak to teraz potoczy się? Ja to ma wyglądać? Dziecko wychowa dziecko? Bo pragnieniem dotychczas żyła, a gdy marzenia w rzeczywistość się obróciły – jakoś tak ciężej jest. Ciąża zagrożona. Co, jeśli znów zakończy się to niby-pogrzebem? Gdy znów nie będzie miała kogo pokochać pochować?
A co jeśli urodzi się? Nie da rady. Już ciężko jej z tą świadomością, że być może nie jest zdolna do dania życia niewinnej istotce. Potrafi odbierać jedynie, nie dawać. Może to jedyna rzecz jaka łączy ją z Harper-Jackiem? Może to również łączyło ją z Cosmo?
Oby Bastian w jego ślady nie poszedł.
Patrząc na niego, widziała jakiegoś ducha. Zielono-szara skóra postarzała się o jakieś dziesięć lat. Zmarszczki były widoczne, zdradzając tajemnicę wieku właściciela. Usta spierzchnięte, a spojrzenie daleko stąd. Czy tak się przejął, czy tak zabalował? Żal poczuła, bo ściągnęła go tu dla własnego, dobrego samopoczucia.

Gardło żalem zasznurowane.
Nie żalem, Bastianku, a sznurem. Prawdziwym, szorstkim, grubym sznurem, którego zaciśnięcie zbliża się nieuchronnie.

- Hej, spokojnie – szepcze, domyślając się, że tu znowu o Phoenix chodzi. I nie ma mu za złe, bo czuła się podobnie w związku z Harperem. Ociera własne łzy, wtulając się bardziej braterskie ciało, chcąc zapewnić go, że są razem. - Wymyślimy coś.

Mają siebie.
I mają dziecko, które naprawi wszelkie relacje. Relacje z Phoenix Farrell.

/ zt2
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Zablokowany

Wróć do „Gry”