my story
Złoty chłopiec, którego największą przeciwnością był on sam. Początek tej historii trąci o klasyczny mezalians: matka, jako młoda dziewczyna porzuciła cenne przywileje nowojorskiej elity i odcięła się od rodziny - ojciec dopiero na łożu śmierci wybaczył jej tę zniewagę - żeby związać się z co najwyżej przeciętnym rzezimieszkiem, z którym wyjechała do Seattle. Chet był pierwszym z ich dzieci: urodzony w dniu, jaki zdarza się raz na cztery lata, co dawało przesłanki do złudnego poczucia nieprzeciętności; ten najbardziej rozpieszczany, na którego rodzice chuchali i dmuchali od samych narodzin. Choć i to do czasu, gdy ojciec postanowił zrealizować swój pomysł na biznes i zainwestować wszystkie oszczędności w podupadający lokal, w jakim oczami wyobraźni widział doskonale prosperujący pub. W tym samym czasie Chester doczekał się młodszego rodzeństwa i zanim po raz pierwszy pomaszerował do szkoły, mógł się już z dumą nazywać starszym bratem. Miał udane dzieciństwo, był błyskotliwym łobuzem, który już wtedy zjednywał sobie ludzi za jednym spojrzeniem tych ciemnych oczu i uśmiechem uwieńczonym parą dołeczków w policzkach. Rozrabiał tyle, co każdy w tym wieku. Szkolne lata wydawały się wtedy trwać wiecznie, ale patrząc z perspektywy czasu, brunet wspomina je jako jedne z najlepszych w życiu. A w każdym razie najprostsze. Nauczyciele widzieli w nim ogromny potencjał, zakrawał na matematycznego geniusza (który dodatkowo zawsze lubił grzebać w komputerach i łamać zabezpieczenia w ramach samodoskonalenia), a prognozy dla niego były dość klarowne: mógł mieć wszystko i być każdym. Po pierwszych, młodzieńczych miłostkach, pierwszych wagarach i pierwszych życiowych doświadczeniach nadszedł czas pierwszych wielkich wyborów. Chester otrzymał stypendium naukowe na MIT, w międzyczasie dorabiał w dużej firmie informatycznej, a po godzinach tworzył z kolegami z akademika oprogramowanie, jakim finalnie zainteresował się gigant z dziedziny IT; ale nie chcąc siedzieć do końca życia za biurkiem, jeszcze w czasie studiów postanowił pójść w innym kierunku i spróbować swoich sił w FBI. Po ukończeniu szkolenia, jako żółtodziób został odesłany do pracy pod przykrywką. Rzucony na głęboką wodę - wypłynął, a kiedy wreszcie mógł nazywać się agentem federalnym, jego kariera rozpędziła się błyskawicznie - co nie było takie znowu oczywiste, bo już podczas pierwszego oficjalnego śledztwa został dość poważnie ranny w strzelaninie, po czym pozostała mu blizna w okolicy lewego obojczyka. Chet był jednak piekielnie ambitny, inteligentny, godzinami trenował na siłowni i na strzelnicy, by być najlepszym. Ta praca szybko go pochłonęła, wszystko inne przestało się liczyć. Mijały kolejne lata, a on piął się w górę, choć koniec końców to własna ambicja sprawiła, że tym boleśniejszy był jego upadek. W ostatnim, prowadzonym przez niego wraz z partnerem śledztwie Callaghan nie cofał się przed niczym - niestety nie cofali się również przestępcy, których usiłował dopaść. Kiedy subtelne sugestie, aby odpuścił, nie przynosiły skutku, a kolejne groźby tylko motywowały go do dalszego działania; postanowili zniszczyć go w inny sposób. Odbierając mu życie, a gdy i to nie poskutkowało (weszli w pułapkę, w wybuchu zginął jego partner, zaś on sam wylądował w szpitalu z wstrząśnieniem mózgu i pourazowym krwiakiem, który właściwie może go zabić w każdej chwili, choć jak dotąd manifestuje się tylko poprzez przewlekłe bóle głowy) - odbierając mu karierę. Gdy okazało się, że wszystkie dotychczasowe działania były sabotowane przez wtyczkę w FBI, to Callaghan został oskarżony o granie na dwa fronty. Przesłuchiwali go wiele godzin, przetrząsnęli jego mieszkanie, ale bez jednoznacznych dowodów mogli tylko odebrać mu odznakę i odesłać na urlop do czasu wyjaśnienia sprawy. Więc postanowił wyjaśnić ją sam. Trochę to trwało, ale człowiek o jego umiejętnościach - krótko mówiąc: haker - zawsze znajdzie sposób. Niezupełnie legalnie zdobył dowody, by zdemaskować podwójnego agenta, ujawniając przy okazji gęstą sieć powiązań wysoko postawionych, skorumpowanych urzędników państwowych z potężną organizacją przestępczą. Koniec końców ów wyciek informacji wywołał spore poruszenie w opinii publicznej, a sam Chester został oczyszczony z zarzutów. Otrzymał nawet propozycję powrotu do służby w innym mieście, ale, choć praca była dla niego wszystkim, to - rozczarowany tym, jak potoczyła się jego kariera; tym, że zszargano jego reputację, by ktoś inny mógł grzać stołek - odszedł. Przynajmniej na teraz. Nie mając lepszego pomysłu, zmuszony niejako do tego, by przewartościować całkowicie swoje życie - puste dotąd, bo nastawione na skrajnie egoistyczne wartości i rozwój własnej kariery - Callaghan wrócił nieco ponad rok temu do rodzinnego miasta. Podjął pracę jako informatyk w redakcji lokalnej gazety, by robić dokładnie to, czego zawsze wydawało mu się, że nie chce - siedzieć za biurkiem. Trochę z nudów też zaczął rościć sobie prawa do baru, jaki on i rodzeństwo dostali do równego podziału po śmierci ojca kilka lat wcześniej, a który stał się kością niezgody pomiędzy nimi. Prywatnie zaś - wciąż więcej psuje niż buduje, ale kiedy na jego drodze stanęła młodsza od niego o dekadę dziewczyna, jaka w krótkim czasie zawróciła mu w głowie, zrozumiał chyba wreszcie, że pora coś w sobie zmienić, aby odwrócić tę tendencję.