WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

I know it's bad to open yourself up this much
To girls from posh schools
Still somehow I convinced myself that
Time is better spent alone with you

Call time, guess it's better to dive in the deep end sometimes
I wouldn't waste a prayer on you
'Cause I meant
'Cause I meant to hurt you


Nie tak się umawiali.
Och, oczywiście, że nie - ale czy kogokolwiek jeszcze w ogóle dziwiło, czy zaskakiwało to, jak nałogowo (o ironio! matko głupich smutnych!) Othello Kingsley łamał złożone komuś obietnice? Czy niespodzianką było, że brunet mówił "A", robiąc "B" za chwilę, lub - na przekór sobie, światu, a przede wszystkim tym, którym dane słowo składał - "XYZ", na wspak, na odwrót, z samego końca alfabetu?
I Luny nie powinno było więc zaskoczyć - choć może, bo przecież nie znała go wcale za dobrze - że Kingsley zrobi rzecz dokładnie odwrotną do tej ustalonej. Bo czy to nie ona miała, jeśli najdzie ją ochota (na co liczysz, Kingsley?) lub smutek niemożliwy do zwalczenia tak po prostu, w pojedynkę, do jego drzwi zapukać (dłonią szczupłą, wąską - taką, co stworzona do serc kradzieży) pod osłoną bezgwiezdnej nocy rozsnutej nad Ośrodkiem? I czy nie po to w myśli jej zasiewał tę trzynastkę, adres swój, ośrodkowy, w pamięci notując?
To ona przyjść miała. O niego się dopraszać.

Dwa dni nie minęły tymczasem - długie, nużące, przesycone zapachem lurowatej kawy z automatu, syntetycznego dżemu serwowanego na stołówce (fuj!) i papierosów wypalanych jeden za drugim, co przerwę w zajęciach terapeutycznych (z braku laku; tylko na zwykłe fajki tutaj przecież pozwalali, a, jak to mówią - na bezrybiu i rak ryba ponoć) - a on wykradał się właśnie ze swojego pokoiku chyłkiem absolutnym, czujnie głowę to na lewo, to na prawo okręcając w desperackich próbach uniknięcia przyłapania.
Co by mu zrobili? Postawili minusik z Zachowania Na Odwyku? Napiętnowali szkarłatną literką podczas porannego apelu? Wypieprzyli na zbity pysk - choć rodzice jego płacili przecież sumy bajońskie za ten jego mały retreat antynarkotykowy?
A jednak coś kazało mu ostrożność ogromną zachować, gdy przemykał się cichcem wzdłuż wypełnionego półmrokiem korytarza; w takt szmeru, co z automatu z przekąskami się wydobywał i w rytm miarowego pochrapywania lokalnego ochroniarza, rzekomo mającego chronić młodocianych nałogowców (serio?! facet nie potrafiłby ochronić chyba i samego siebie!). Nogę stawiał za nogą ostrożnie, na skrzypnięcia listew przypodłogowych i linoleum uważając; niespiesznie, choć w tempie równym, na wdechu. Pod pachą - obleczoną w materiał luźnej bluzy, zwyczajowej zbroi Kingsley'a, która występowała w różnych odmianach (miał bowiem jednokolorowe bluzy, i dwu - jakby z łatek posklejane, i tie-dye, i w ciapki, i w paisley), lecz zawsze tym samym celu (ukryć ciało wątłe, osłabione, przed wzrokiem wścibskim uchronić) - targał prostokąt dużego pudełka i koc w kostkę równiutko zwinięty. Włosy w nieładzie zwyczajowym splątane przeczesał dłonią raz, czy drugi, i w końcu stanął na progu swojego celu, dłoń z zawahaniem minimalnym unosząc.

Skąd? Skąd wiedział, że pod dwudziestką-dwójką akurat ją znajdzie? Czyżby śledził? Wzrokiem wodził za nią, sylwetkę jej szczupłą, strzelistą, w pauzach zajęciowych podłapaną, pod drzwi odprowadzał?
Nie, żadne takie. Rejestr sprawdził, uśpiwszy wcześniej czujność jednej ze starszych pielęgniarek kurtuazją rozmowy o niczym. Przebiegł palcem wzdłuż listy kuracjuszy (losowi dziękując, że jasnowłosa zjawa dziewczyna miała imię raczej rzadko spotykane) i już wiedział.

Stuknięcie było tak ciche, że jeśli Luna słuchała muzyki - Othello miał przerąbane. Pozostawało mu się modlić jednak, że może dziś akurat panna Harlow delektuje się ciszą, przez którą jego zaczepka, i szept konspiracją zduszony -
- Pssst, Luna!
- mimo wszystko się przedrą.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

retro #4
outfit

Alright, close your eyes to what you can't imagine
We are the Xanny-gnashing, caddy-smashing, bratty ass


Planowała do niego przyjść.
Chciała do niego przyjść.
Jednak spotkanie z bratem wytrąciło ją z równowagi na dobre dwa dni, przytłaczając masą emocji, z którymi teraz próbowała sobie poradzić. Chociaż spotkanie z Othello mogło być dobrym oderwaniem od rzeczywistości, doskonale wiedziała, że nie jest nastroju i nie chce też go psuć komuś innemu. Rozmowa z Lucasem o rodzinie, o jego uzależnieniu, o wspólnym mieszkaniu, kiedy tylko Luna wyjdzie z odwyku, wcale nie była łatwa. Tym bardziej że w pewnym momencie, w jej trakcie, padło imię Williama, kompletnie zaburzając wszystko, co zdołała sobie do tej pory poukładać. Dobrze wiedziała, jak samo jego wspomnienie na nią działało, a co dopiero rozmowa albo świadomość, że dowie się o jej odwyku, będzie malował jej pokój albo postanowi ją odwiedzić. Nie potrafiła się z niego wyleczyć, tak naprawdę to on był jej uzależnieniem, leki zajmowały zaszczytne drugie miejsce. To od niego potrzebowała odwyku. I miała przecież ten odwyk od kilku cholernie dłużących się jej tygodni. Nic jednak nie pomagał.
Myślała jednak o śmiało złożonym zaproszeniu do pokoju numer trzynaście. W głowie pojawiał się obraz ciemnych loków spadających na jego czoło oraz tego zawadiackiego uśmiechu, który wtedy jej posłał. To również nie pomagało w próbie poskromienia gonitwy myśli. Nie, żeby pomagał głupkowaty romans dla nastolatków, który znalazła na półce z książkami w pokoju wspólnym i który teraz próbowała czytać. Tak, próbowała, nie było to wcale takie łatwe zadanie, kiedy nie potrafiła się skupić na kolejnych akapitach.
Ciche stuknięcie oderwało ją od lektury. Ściągnęła brwi, zastanawiając się, skąd dochodzi ten dźwięk i rozejrzała się po pokoju, spoglądając również w stronę okna, by upewnić się, czy to nie jakaś gałąź stukająca o szybę. Szept Othello był ledwie słyszalny, ale jakimś cudem do niej dotarł. A może tylko się jej wydawało? Niezależnie od tego, podeszła do drzwi i nacisnęła klamkę.
– Othello? Co ty tu… – mruknęła, kiedy tylko jej spojrzenie napotkało jego twarz. Zmrużyła lekko oczy i wyjrzała na korytarz, chcąc się upewnić, czy ktoś się po nim nie kręci, zaraz potem wpuszczając go do swojego pokoju. – Wchodź. – szepnęła i zamknęła za nim drzwi. Przygryzła policzek od środka, sunąc wzrokiem po jego sylwetce. – A to podobno ja miałam odwiedzić ciebie. – zauważyła z delikatnym uśmiechem. – Musimy jakiś tajny kod na stukanie w drzwi wymyślić, bo przez chwilę wydawało mi się, że sama sobie te dźwięki wymyśliłam. – wywróciła teatralnie oczami i zaśmiała się. Po turecku usiadła na brzegu łóżka i gestem dłoni zaprosiła na nie Othello.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Nie po wszystkie lekarstwa jesteśmy w stanie sięgnąć tak od razu - nieważne, jakby wyraźne nie były te wdrukowane w blister, równiutkie litery, co to informować nas mają, że Othelloo nasze remedium!
Nieważne, że instrukcję pod ręką mamy, a instrukcja krzyczy bez skrępowania: nie siedź sam(a), nie analizuj, nie maltretuj własnej gonitwą rozmyślań, wyścigiem bez mety ("oj", powiedziałby Kingsley, "meta to by się przydała...").
I nieważne, jak wiele osób nie wygłosi nam wykładu, jak wielu samarytan dobrych nie poradzi, że trzeba się koniecznie czymś zająć, rozproszyć, aktywności jakiejś, konkretnej, poświęcić, zamiast zapętlać w gęstwinie rozterek.
I nieważne nawet, wreszcie, co głos wewnętrzny, echo jakieś, niosące się po komorach wątłego ciała, podpowiada.
Czasem człowiek po prostu potrzebuje potaplać się we własnym nieszczęściu.
(A czasem - przypadkiem może, lub celowo, choć nieświadomie - wybiera, by się w nim utopić).

Nawet mimo swojej zwyczajowej zuchwałości i, nazywając rzeczy po imieniu, najpospolitszego ignoranctwa, Othello Kingsley miał na tyle pokory, by rozumieć, że sam jest chyba ostatnim, który mógłby pouczać Lunę w kwestii rozbierania w myślach świata na czynniki pierwsze. On, który przez ostatnie trzy - oj, Othello, rzuć okiem na kalendarz: niebawem już cztery, bo czas to tyran nieprzekupny, w szaleńczym rajdzie rozpędzony - niczym innym się w zasadzie nie zajmował, jak tym właśnie.
Wiwisekcją przeszłości prowadzoną bez znieczulenia. We własnej głowie. We własnym sercu. We własnej duszy. Na okrągło, bez pauz i wakacji, bez litości dla siebie - i, co idzie za tym, także otoczenia.
No, chyba, że był naćpany. Wtedy biały szum rzeczywistości milkł na chwilę, rój myśli przysiadał na rozprężonym, chudym ramieniu. Na godzinkę, dwie - czasem zasnąć mu się udawało.
A potem?
A potem budził się z jednego koszmaru, w drugi.

Nic dziwnego więc, że ostatnie dni spędzane na odwyku nie były dlań bynajmniej najłatwiejsze. Bez możliwości przekupienia własnego umysłu koksem czy kwasem, Othello nie miał wyjścia - musiał stawiać mu czoła (a w walce tej z góry skazany był na sromotne fiasko). I to właśnie chyba przeważyło szalę, na której ważył bieżącego wieczoru decyzję, czy wpaść do Luny znienacka, czy się jednak powstrzymać.
Bał się, że - o ile to w ogóle jeszcze w jego przypadku było możliwe - zwyczajnie postrada zmysły, jeśli skaże się na kolejne samotne godziny.
(I, tak się jakoś składało, niezwykle sprecyzowaną miał wizję tego, z Kim chciałby zabijać ten czas).

- Mhmm... - zakłopotał się nieco (w dziesięciostopniowej Skali Zakłopotania osiągając mniej więcej czwórkę, co i tak było jak na jego osobę wynikiem wybitnie wysokim); obejrzał się raz jeszcze ze siebie, konspiracyjnie, ruchem szpiegowskim (a więc: płynnym, szybkim, zwinnym, ze śmiesznym dygnięciem, jakby przemykał się pod linią wzroku całego świata) wsuwając do pokoju. Ostrożnie zamknął drzwi, stojąc teraz na środku pomieszczenia ciut nieporadnie, z pudłem nadal w dłoniach, jak Czwarty Król z podarkiem, o którym wszyscy zapomnieli jakoś w cieniu Szopki - Umówmy się, że cierpliwość nie jest moją najmocniejszą stroną. Aaale... Skoro... Jeśli ci nie przeszkadzam... To, no wiesz, zlitujesz się nade mną? Posiedzimy trochę razem? Słowo daję - przestąpił z nogi na nogę, w końcu nieśmiało odkładając pakunek na brzeg łóżka - Już nie miałem siły znosić wyłącznie własnego towarzystwa, a wszystkie chłopaki w moim skrzydle to jakieś przypały. Więc pomyślałem, że... Dałabyś się porwać na piknik? Obiecuję, że ryzyko, że nas złapią, jest tylko umiarkowane.
Przycupnął zaraz na pojedynczym krześle - dokładnie takim samym, w jakie wyposażony był i jego pokój, stukając szczupłymi palcami w równie kościste kolano, w próbie opracowania propozycji tajnego kodu.
Jezu, życie byłoby o tyle łatwiejsze, gdyby pozwalali im tu używać messengera...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Grace i Arthur Harlow było mistrzami zamiatania problemów pod dywan. Luna wiedziała o tym doskonale, nie jeden wyskok mający na celu potwierdzić jej teorię miała na sumieniu. W tej rodzinie niewygodne sytuacje załatwiało się wysokim kieszonkowym, nowym gadżetem, czy drogimi wakacjami, na które wysyłali swoje dzieci, gdy miały one zniknąć im z oczu. Luna tego zamiatania pod dywan uczyła się latami. W pewnym momencie dostrzegła też, że wielu problemów mogła się pozbyć, zanim ujrzały światło dzienne. Wtedy z pomocą przychodziły różne substancje, skutecznie wyciszając skołatane nerwy oraz plątaninę i gonitwę myśli.
Również teraz chciała te myśli zagłuszyć, choć było cienia szansy, by było czym. Głos Othello wydawał się jedynym ratunkiem, a czas spędzany z nim swego rodzaju ucieczką. Nie była zła, że do niej przyszedł. Odetchnęła z ulgą, że braku jej wizyty nie odebrał jako ogólnej rezygnacji z ich znajomości. Choć nadal była ona w zalążku, mieli przecież przed sobą jeszcze sporo czasu, by się poznać. Potrzebowała w tym miejscu kogoś, z kim byłaby w stanie normalnie porozmawiać, kto zrozumiałby jej położenie i jej sytuację. Miała wrażenie, że z Othello byli podobni. A to dawało nadzieję, że pojawi się nić porozumienia.
Na jej twarzy pojawił się uśmiech, kiedy Kingsley zaczął mówić. Wyglądał jej na takiego, co to mu czekanie absolutnie nie przeszkadzało, a uciekający przez palce nie był problemem. Nie wiedziała dlaczego, ale było w nim coś, co sprawiało pozory spokoju.
– Nie przeszkadzasz. – pokręciła głową w odpowiedzi. – Posiedźmy, pewnie. Wiem, że miałam do ciebie wpaść… ale miałam niespodziewanego gościa i trochę mnie to… zbiło z tropu. Nie chciałam psuć atmosfery swoim nastrojem. – wytłumaczyła się, marszcząc delikatnie nos i wlepiając przepraszające spojrzenie w swojego towarzysza. Jej wzrok przeniósł się jednak szybko na pakunek, który ułożył na brzegu jej łóżka. Uniosła pytająco brew, zaraz otrzymując odpowiedź na swoje niezadane na głos pytanie.
– Oh. – mruknęła, marszcząc przy tym czoło. – Dziewczyny też nie są dobrymi kandydatkami na towarzyszki dłużących się tu wieczorów. – parsknęła, kręcąc przy tym lekko głową. Chyba z nikim nie udało się jej nawiązać dobrego kontaktu, chociaż kilka osób dało się jakość znieść. Nie zamierzała tu jednak szukać przyjaciół, czy dzielić się z innymi swoimi problemami, trzymając się raczej na uboczu i odliczając dni do końca tej nieszczęsnej odsiadki.
– Piknik, teraz? – odparła nieco zdumiona, ale na jej twarzy szybko pojawił się szeroki uśmiech. Była to o wiele ciekawsza propozycja, niż siebie w pokoju, w którym i tak spędzała o wiele za dużo czasu. – Pewnie. Bardzo chętnie. – zgodziła się szybko, nie chcąc, by jej zaskoczenie zabrzmiało jak niechęć. – Masz jakiś plan? Jak się stąd wymkniemy, gdzie pójdziemy? – zagaiła od razu, zerkając na jego palce, którymi niespokojnie uderzał o własne udo.
– Czy to nasz… kosz piknikowy? Mogę? – wskazała na pudło, które chwilę wcześniej odstawił na jej łóżku i powoli wyciągnęła w jego stronę ręce, czekając na odpowiedź Othello.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Jak to się dzieje, że w każdej chyba rodzinie zawsze się trafi jakaś czarna owca (przynajmniej jedna, a przy odrobinie nieszczęścia, i całe, pokaźne ich niejednokroć stadko), co to wszelkie starania starszyzny, by to, co niewygodne, ukryć pod dywanem (albo za ramą antycznego obrazu, czy pod podstawką chińskiej wazy, lub urny z prochami nestora rodu, na przykład, ustawionej w centralnym punkcie saloniku), postanowi zniweczyć?
Czy to jakaś niepisana reguła postępu? Tajemna zasada (r)ewolucji?
Zupełnie, jakby każde kolejne pokolenie, w każdej jednej familii, musiało wytypować tego delikwenta, co to rodzinne sekrety i hańby postanowi obnażać. Odkrywać. Po imieniu nazywać, zuchwale (nawet, jeśli szeptem tylko, lub w myślach jedynie i ze łzami w oczach), wadliwe mechanizmy rządzące systemem danego rodu od lat.

Problem - którego buntownicza młodzież zazwyczaj z początku nie brała pod uwagę - był tu jednak jeden. Z tym, co wywlekło się spod dywanu - a więc i z tym, co się dojrzało, mimo rodzicielskich prób, by przysłonić nam oczy (i uszy, i usta, i serca) - trzeba było sobie jakoś poradzić. A nikt tym dzieciakom - w rodzinach, w których ból duszy leczy się podwyżką w kieszonkowym, a złamane serce - barbituranami na receptę - nie pokazał przecież, jak. Jak - jak inaczej?
Jak rozwiązywać, nie zagłuszać.
Jak przepracowywać, nie zatajać.
Jak naprawiać, nie przymykać oko.

Każdy musiał znaleźć swój sposób (musiał, hm? a jeśli nie? jeśli nie, to co? to śmierć!, podpowiadał cichy głosik w tyle głowy); Othello i Lunet zaś wpadli na podobny. I może stąd to dziwne, rozmyte jakby poczucie porozumienia, ta nić upleciona kilkoma ledwie słowy, jakie dane im było zamienić podczas pierwszego spotkania, które to dawało Lunie... wrażenie, że byli z Othello do siebie podobni.
- A zatem... wiwat koedukacja! - zaskandował szeptem, darując sobie prawdziwy okrzyk entuzjazmu, który to - w oczywisty sposób - zdradziłby ich przed cerberującymi u szczytu korytarza pielęgniarzami (choć bardziej niż cerberów, przypominali oni raczej pieski kanapowe: senne, przytyte, niekoniecznie skłonne do jakiejkolwiek pogoni), w reakcji na wyznanie Harlow, że dziewczyny z jej oddziału były równie nudne, co chłopcy z jego. Im dłużej o tym myślał, tym bardziej cieszył się, że jednak rzuciła weń tym patykiem. Ledwie co się poznali, a on już zyskiwał świadomość, że bez Luny byłoby tu jakoś tak...
łyso, dziwnie, jałowo.
Mdło - tak, jak mdły był koktajl od Logana Shepherda jest napój z elektrolitami, który matka wymownie przesuwała w jego stronę po blacie kuchennej wyspy, gdy znów siadał do śniadania na sakramenckim kacu.
- Mhm. Ja zawsze mam jakiś plan... - uśmiechnął się półgębkiem, z typową dla siebie nonszalancją. Podarował sobie przy tym ostrzeżenie Luny, że połowa z tych dumnie anonsowanych planów nie wypala. Och, szczegóły! - Słuchaj, Luna, kojarzysz ten dziwny załom korytarza na pierwszym piętrze? Między salą plastyczną, a gabinetem higienistki? - poruszył brwiami w dość ostentacyjnym zaproszeniu do wspólnego wpakowania się w potencjalne tarapaty - No, świetnie. A zdarzyło ci się, będąc tam kiedyś, zadrzeć głowę i spojrzeć na sufit? Bo jeśli nie, to pozwól, że ci powiem, co byś tam dostrzegła...
Zadarł głowę teatralnie, tak, jakby znajdowali się nie w niewielkim pokoiku jasnowłosej, a już na wspomnianym piętrze, w mroku korytarza.
- Otóż, klapę. Niepozorną, ale ważną, z punktu widzenia naszego pikniku. A wiesz, dokąd ta klapa prowadzi? Na dach, Luna. Na dach - ekscytacja w jego głosie brzmiała tak, jakby opowiadał Harlow co najmniej o wyprawie na księżyc, nie zaś ponad linię stropu ośrodka odwykowego na wypizdowie za Seattle, ale, jak to mówią, na bezrybiu - i rak ryba! - Nasz dzisiejszy cel. Tam nigdy nie sprawdzają.
Mierzył Lunę wzrokiem, gdy przymierzała się do eksploracji zawartości pudła. Miała tam znaleźć największe skarby, jakie udało mu się skombinować przy ograniczonych możliwościach, jakie dawał ośrodek odwykowy. Komiks jakiś, z kilku stron odarty, napoczętą paczkę małych świeczek w aluminiowych osłonkach, zwiniętą ze składziku pielęgniarek, cały zestaw parszywych przekąsek wykradzionych zza tylnej ścianki automatu (tego w części podpiwnicznej, do której nikt się zwykle nie zapuszczał), koc, dwie urodzinowe czapeczki zdobione brokatem i zwitek serpentyn, które wylądowały tam totalnie bez przyczyny, plastikowe kubeczki przenośny projektor na baterie, oraz parę innych drobiazgów.
- Hm, jasne, że tak! - potaknął z nieśmiałą ciekawością czekając na reakcję dziewczyny. Uśmiechnął się dość nieporadnie, gdy pierwszym obiektem, jaki w swej wędrówce napotkały palce Harlow, okazała się być rozczarowujący karton soku pomarańczowego - No, żaden z tego Moët-Chandon, ale robiłem, co mogłem! - wzruszył ramionami - A teraz ważne pytanie. Wchodzisz w to, Luna? Nie obrażę się, jeśli nie, ale to jedyna taka okazja...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czy ktokolwiek z rodziny Harlowów albo Kingsleyów poświęcił swój czas, by zastanowić się, dlaczego właściwie te czarne owce się trafiały i dlaczego kolejne pokolenia wybierały zupełnie inne drogi życia? Czy dziadkowie i rodzice świadomi byli tego, że życie w obłudzie młodych męczyło? Czy wpadli na to, że według nich próba życia w szczerości wydawała się im dobrym pomysłem, bo pozawalała na nie powtarzanie utartych przez starszych schematów? Jak mogli chcieć kłamać, skoro sami przez kłamstwa byli krzywdzeni? Jak mogli chcieć żyć w tych sztywnych ramach i złotych klatkach, skoro się w nich dusili? Nie byli jednak nauczeni innego życia, a to które zaczynało im doskwierać, okazywało się być równie bolesne, co dotychczasowe. Jednak był taki moment, w którym ze swojej drogi zawrócić nie mogli, kiedy o jeden krok za dużo wykonali i teraz cofnięcie się mogło nie być rozwiązaniem. Bo nadal mieli nadzieję, że im się uda wyfrunąć z gniazda, odnaleźć siebie, chociaż nadzieja ta przygasała z każdym dniem.
Nadzieja, której potrzebowali i której szukali w innych… okazjach, substancjach, ludziach. Albo, dzięki którym na chwilę zapominali o tym, że ta nadzieja się w nich tliła, bo po prostu schodziła na drugi plan.
Luna szukała w swoim życiu punktu zaczepienia, który dawałby jej siłę, by walczyć. Walczyć z rodziną, walczyć o swoje życie i swoją przyszłość. Leki pozwalały radzić sobie z tym pierwszym, a do niedawna William pomagał z tym drugim. Teraz tego światełka w tunelu nie było, chociaż… był Othello. I świadomość, że on jeden aktualnie ją rozumiał.
– Świetnie. – zaśmiała się, nie mając zamiaru wątpić w jego słowa. Skoro przyszedł do niej z pudłem i miał plan na piknik, wierzyła w to, że na kolejne jego etapy również miał pomysł. – No. – mruknęła, przytakując. Może kojarzyła, może nie, w zasadzie aż tak nie przyglądała się ośrodkowemu budynkowi i jego otoczeniu. Nie chciała mu jednak przerywać.
Zmrużyła nieco oczy, przyglądając się mu uważnie, gdy tak stopniował przekazywanie jej informacji, nadając swojej wypowiedzi tajemniczy ton. Czuła się, jakby niemal omawiali plan napadu na bank, co szalenie ją bawiło. Podążyła wzrokiem za jego, gdy zadarł głowę do góry i zmarszczyła czoło. – Dach. – powtórzyła rozbawiona. – Dach brzmi świetnie. Niech będzie naszym celem. – przytaknęła, konspiracyjnie ściszając głos. Nie zamierzała wnikać w szczegóły tego planu, bo wydawał się jej całkiem przemyślany, co oznaczało tylko jedno – Othello w ciągu ostatnich dni, które minęły od ich pierwszego spotkania, myślał o tym, że ma się z nią spotkać. Czy może planował ten wypad na dach sam, a tak w ostatniej chwili przypomniał sobie o niej?
Sięgnęła do pudła, sprawdzając, co takiego udało się mu wcisnąć do środka. Nie było tego wiele, ale i tak była pod wrażeniem, że coś w tym ośrodku znalazł i nadawało się to do zabrania na dach. Najpierw wyciągnęła sok. – Nie myśl sobie, że oczekiwałam szampana w ośrodku odwykowym. – parsknęła śmiechem i teatralnie wywróciła oczami. Na jej twarzy pojawił się uśmiech, gdy ujrzała urodzinowe czapeczki. – Pomyślałeś o wszystkim. – przyznała, nie kryjąc podziwu. Zawartość koszyka teraz stawała się jednoznaczną odpowiedzią na pytanie, które krążyło jej po głowie wcześniej – zaplanował to myśląc również o niej. Co było urocze i sprawiło, że przeniosła iskrzący się wzrok na jego twarz. – Oczywiście. Nawet sobie nie myśl, że pozwolę, by taka okazja się zmarnowała. – odparła poważnie. Nie chciała siedzieć sama, poza tym… wypad na dach wydawał się świetną przygodą, jak na warunki, w których się znajdowali. Na chwilę odwróciła się od niego i sięgnęła do szafki nocnej, wyciągając z niej tabliczkę czekolady, którą przemycił dla niej Lucas. – To też umili nam piknik. – stwierdziła, wkładając ją do pudła.
– Obawiam się, że nic więcej nie mam… chyba że zamiast komiksu masz ochotę na wspólne czytanie Zmierzchu… nie oceniaj, naprawdę niewiele można znaleźć na półce z książkami na korytarzu. – zmarszczyła nos i rozbawiona przygryzła dolną wargę. Zamknęła pudełko i wstała z łóżka, gotowa do realizacji ich planu.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Othello światełkiem w tunelu?
W reakcji na myśl, że ktoś w podobny sposób mógłby interpretować jego obecność, Kingsley chyba nie potrafiłby powstrzymać parsknięcia gorzkim, cynicznym śmiechem.
Jasne, jasne, może być i tak. O ile tylko byłby to ten tunel, którym cztery lata temu pędzili wraz z Adamem i Runą na spotkanie z niechybną śmiercią konsekwencjami własnych, błędnych decyzji.
W innym kontekście Othello zwyczajnie chyba nie byłby w stanie pomyśleć o sobie w kategorii Nadziei. No bo na co, niby? Na kolejną porcję tarapatów? Na nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, wypadki przysłowiowo chodzące po ludziach? Na konieczność znoszenia jego gorszych dni? A więc nadzieją na niezrozumiałą ciszę, wieczną irytację, pełne gniewu sarknięcia wymierzone w osoby, które chciały mu pomóc? Na, jak to nie omieszkała mu wyrzucić w trakcie jednej z ostatnich rozmów jego własna matka, "permanentne problemy"?
Jeśli tak, to jasne. Mógł to wszystko zagwarantować.

A jednak... - i ta myśl wykiełkowała gdzieś na marginesie jego umysłu mniej więcej w tej chwili, w której wzrok Lunet roziskrzył się żywym blaskiem ekscytacji (widok tak niesłychanie rzadki u stłamszonych powtarzalnością codziennej, szarej rutyny pacjentów ośrodka odwykowego...) - ...może... może...
Może było w nim coś więcej? Cholera! (Eureka! - wyrzucone na wydechu przez nieśmiały głosik mieszkający za jego lewym uchem; ten, należący do Othello sprzed wypadku, sprzed nałogu, Othello, jednym słowem, któremu jeszcze chciało się żyć) - może miał jej światu do zaproponowania coś więcej, niż tylko toksyczność i zaraźliwość własnego bólu?
W końcu... Czy nie uśmiechała się? Czy nie zaglądała do pudła z ciekawością? Czy nie proponowała, że dołoży doń własną czekoladę? Czy nie zgadzała się na jego niecny plan, mimo ryzyka i późnej pory?
A to oznaczałoby przecież, że chyyyba... możeee... ewentuuualnie... jakimś-dziwnym-cudem... chciała spędzić z nim ten czas? Chciała ciut bardziej się zaangażować? Chciała być z nim, a więc wybierała go. Fakt, może jedynie z braku innych, lepszych opcji... ale przecież zawsze mogła mu odmówić, przedkładając wizję wieczorku spędzonego w towarzystwie nastoletniego wilkołaka i błyszczącego na słońcu wampira ponad możliwość wpieprzenia się w kłopoty z białym jak pergamin, i dość zgorzkniałym rówieśnikiem.
A jednak:
-Oczywiście. Nawet sobie nie myśl, że pozwolę, by taka okazja się zmarnowała...
Othello Kingsley uśmiechnął się szeroko.
...
Powietrze - choć pora była późna, a oni znajdowali się sześć stóp pod całe-dwa-piętra nad powierzchnią ziemi - było zaskakująco ciepłe, rozpachnione zapowiedzią lata. Teren ośrodka, który z tej perspektywy bez trudu można było objąć spojrzeniem, spowijał łagodny mrok, poprzecinany tylko tu i ówdzie pojedynczym błyskiem latarni. Ścieżki, po których Othello żałośnie snuł się za dnia, wyglądały w tym świetle jak sploty cienkich, zasuszonych odwodnieniem żył. Kingsley wiedziałby, jak sobie z tym poradzić...
Ale, o dziwo, nawet przez moment o tym nie pomyślał.
Ani o tym, ani o drzwiach ośrodkowego składziku z lekami, które pędem mijali z Luną w sprincie na klatkę schodową. Ani o tym, że mijał już kolejny tydzień spędzony na czysto. Ani o tym nawet, że przecież wszystkie pikniki na dachu lepsze są podobno, gdy je zaprawić wódką i piksami?
Zamiast tego, Kingsley skupił się na galopie własnego serca (a kondycja - chorobą nałogiem osłabiona), w próbie uspokojenia rozedrganej piersi kilkoma głębszymi wdechami (choć może na inne kilka głębszych miałby, w istocie, ochotę, gdyby ktoś proponował...). Z rozmyślną ostrożnością zamknął klapę wlotu na dach tak, by zaśniedziałe rdzą zawiasy nie zdradziły ich przypadkiem przed czuwającym na nocnej warcie pielęgniarzem, a potem przeciągnął się serdecznie, z ulgą więźnia, któremu wreszcie przyszło opuścić (choć na moment) jego karcer.
- Ja pierdolę... - mruknął w mieszaninie podziwu i euforii; wreszcie samemu, ale nie samotnie, z dala od cerberujących pracowników Kliniki - Co za ulga, Luna! Co za cholerna ulga!
Zadarł zaraz głowę, rozentuzjazmowanym spojrzeniem mierząc migoczące w górze konstelację gwiazd. Spojrzał na Lunę - najpierw jedną, tę, co na nieboskłonie jaśniała, potem - na drugą. Tę w zasięgu białej wśród ciemności dłoni.
- Mogę cię o coś spytać? - zagaił tonem osoby, której ani się śni czekać na faktyczne pozwolenie - Bardzo tęsknisz za tym, co zostawiłaś na wolności? Czujesz, że masz do czego wracać...? Myślisz... - jak gdyby nigdy nic, zabrał się za rozkładanie na smołowanej powierzchni dachu koca, ale wzrok, jakim mierzył rozmówczynię, zdradzał, że tak naprawdę znajduje się wiele mil dalej, daleko poza granicami placówki - Myślisz, że tęsknią za tobą? Ci, których zostawiłaś... tam?
Ci, co są po drugiej stronie płotu.
Ci, co są po drugiej stronie Śmierci, jak jego przyjaciel, Adam.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tonący brzytwy się chwyta, co?
Być może w tym przypadku było podobnie. Nikogo jednak nie powinna dziwić potrzeba odnalezienia swojej bezpiecznej przystani. Nikt pewnie nie dyskutowałby z tym, że takie światełko w tunelu jest czymś, co pozwalało się utrzymać przy życiu. Pragnienie posiadania w swoim życiu drugiej osoby, na której można polegać, było czymś normalnym.
Tylko że… oni nie byli do końca normalni.

W końcu czuła, że żyje. Oddech przyśpieszył, gdy szybkim biegiem pokonali długi korytarz, serce zaczęło walić mocniej, gdy podjęła próbę wspięcia się po schodach prowadzących na dach, aż w końcu zachłysnęła się świeżym powietrzem, które gwałtownie uderzyło ją w twarz silnym powiewem. Tu, na dachu, jego przepływ nie był tak ograniczony, jak na dole, gdzie gęsto było od krzewów i niższych drzew, a teren ośrodka otaczał wysoki mur. Na górze księżyc jakby świecił jaśniej, cały nieboskłon wydawał się bliższy, a gwiazdy pięknie błyszczały na ciemnym tle. Było wyjątkowo ładnie. Może to dlatego, że dawno nie widziała tak przejrzystego nieba, w końcu w Seattle pełno było smogu i mgły, która utrudniała widoczność. A może dlatego, że i ta noc w pewien sposób była wyjątkowa, dając wrażenie intensywności innych doznań. Niecodziennie w końcu ma się okazję ukradkiem wymykać z pokoju w ośrodku oddechowym, by udać się na piknik na dachu.
Roześmiała się głośno, słysząc słowa Othello, zaraz jednak zakryła usta dłonią, by samą siebie nieco uciszyć. Energicznie pokiwała głową i uśmiechnęła się do niego szeroko.
– To było… wow. – mruknęła, nie mogąc teraz znaleźć słów, by opisać ten stan. To było jak ten moment, gdy jedzie się na motorze i w końcu można przyśpieszyć, a szum wiatru uderza o kask, jak wskoczenie do chłodnej wody w upalny dzień, jak ulubiona piosenka w klubie.
– Nie spodziewałam się, że wyjście na dach sprawi mi taką przyjemność. – odparła w końcu, poniekąd zgadzając się z jego słowami. Czuła ulgę. Na chwilę chociaż zostawili za sobą niewidzialne kraty ośrodka, te łańcuchy, którymi ich do niego przywiązano.
Uciekli. Chociaż tylko na dach i tylko na kilka (może) godzin, było to niesamowite uczucie.
– Mhm… – kiwnęła głową w odpowiedzi, chociaż nie miała nic przeciwko pytaniom. Jakoś przecież musieli rozmawiać, a zadanie pytań było jedną z form rozmowy. Przeniosła na niego wzrok, zaciekawiona tym chwilowym zamyśleniem.
– Za jednymi tak… bardzo. Za innym niekoniecznie. – odparła zgodnie z prawą, wzruszając przy tym ramionami. I choć zagłębianie się w ten temat mogło doprowadzić do głębszych przemyśleć, ta odpowiedź była na razie dość bezpieczna. W końcu były w jej życiu osoby, za którymi cholernie tęskniła, były też takie, których nawet nie chciała widzieć. A były też takie, po których serce nadal bolało na samą myśl, a których nigdy więcej miała nie zobaczyć. Jedna osoba, żeby być dokładnym.
– Chciałabym myśleć, że tęsknią, ale obawiam się, że rzeczywistość jest zupełnie inna. – przygryzła policzek od środka, zastanawiając się nad tym chwilę. Czy rodzice za nią tęsknili? Może i tak, chociaż nie daliby tego po sobie poznać.
– Może mój brat. Nie, na pewno mój brat. Ma na imię Lucas. Obiecał, że mnie stąd zabierze i zamieszkam z nim, dopóki nie stanę na nogi. I to jest chyba jedyna osoba, jedyne miejsce, do którego wrócić mogę.– cichym głosem podzieliła się tą osobistą sprawą, dość nieudolnie pomagając Othello z wyciągnięciem ostatnich rzeczy z pudła. Usiadła zaraz obok niego, niemal stykając się swoim ramieniem z jego, by być blisko i móc na niego spojrzeć, gdy jego twarz oświetlał jedynie blask księżyca.
– A ty? Tęsknisz za kimś? Myślisz, że ktoś tęskni za tobą? – odbiła piłeczkę, nie odwracając od niego wzroku.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Ale czym, w takim razie, była w ogóle normalność?

Słownik podpowiadał - ilekroć Othello cudem jakimś zapędził się w areały zaanektowane przez literkę "N" - że synonimiczna była z przystosowaniem, oraz z tym, co typowe jest dla większości. Określała średnią. Złoty środek w określonych statystykach. Stabilność, być może, także.
Wyraz-przekleństwo, niezliczoną ilość razy wypluty Kingsley'owi w twarz przez, dla przykładu, rodzoną matkę, albo jedną z byłych, licealnych jeszcze dziewczyn, którym cudów naobiecywał, a zafundował co najwyżej cudowne rozczarowanie:
Dlaczego Ty nie możesz być normalny, Othello?

Dlaczego nie możesz...
- i tu chłopakowi automatycznie na wargi cisnąć się zaczynały wymowne, kąśliwe skojarzenia wyrosłe na pożywce sarkazmu.
Dlaczego nie możesz, jak większość, zadowalać się - bez słowa narzekania - tym, co przeciętne? Dlaczego nie możesz akceptować tego, co takie sobie jest: ani wyjątkowo dobre, ani też absolutnie beznadziejne?
Dlaczego nie możesz być przystosowany - z mdłym, cierpliwym uśmieszkiem godząc się na wszelkie niesprawiedliwości losu, bo tak wypada, lub jest, po prostu, łatwiej?
Dlaczego nie możesz dostosowywać się do wymogów nudnego, szarego świata, który tych, co się wyróżniają za nadto, najchętniej od razu skróciłby o głowę?
Dlaczego nie możesz, jak Twój własny ojciec, budzić się co rano o szóstej, przebieżki zdrowotnej odbębniać zawsze-tą-samą-trasą, na śniadanie jeść identyczny omlet, do pracy wychodzić o tej samej porze i o tej samej porze z niej wracać, patrząc pod koniec dnia na przemijający czas bez żalu, ale i bez poczucia spełnienia?
Dlaczego nie możesz kłaniać się wtedy, gdy robią to inni, i głosować za tym, za czym opowiadają się inni, i godzić się na to, na co godzi się reszta świata, ot tak?
Skąd ta Twoja wieczna rebelia? Ta wola, by w roli adwokata diabła piórka ledwie-co wyrosłe na wątłym ciałku stroszyć bez powodu?
Buntownik bez wyboru.
Dlaczego, Othello, nie możesz być normalny?

Nie starał się nawet ukrywać uśmiechu satysfakcji w reakcji na taniec różu i bieli odbywający się na jaśniutkich policzkach Laury - zwykle tak jasnych, że prawie trupich bladych, teraz zaś splamionych żywą barwą rumieńca. Nie próbował udawać, że nie cieszył się, widząc efekty swoich - nie oszukujmy się - niemałych starań, by wyrwać blondynkę choć na moment z jej ośrodkowej celi kwatery, i wyciągnąć na świat - czy ten, przynajmniej, marny jego skrawek, który dostępny był miejscowym kuracjuszom.
Była jeszcze ładniejsza, gdy zaczynała oddychać pełną piersią.
Obydwa kąciki ust bruneta wspięły się nieco wyżej po stoku jego szczupłych policzków.

Na moment. Bo uśmiech niedługo nieco zbladł, ochłodzony rykoszetem jego własnego pytania. Ech, Othello - powinieneś był spodziewać się rewanżu. Bo kto pyta, jak to mówią, ten w końcu dopyta się (lub doprosi o niewygodne rozmowy).
- Za jednymi tak, bardzo... Za innymi? Niekoniecznie - spapugował odparł z leciutkim przekąsem, podłapawszy spojrzenie Luny; czujny na to, czy blondynka obruszy się na jego zaczepkę. Wyglądała poważnie: bystry, baczny, badawczy niemal wzrok, dwie tarcze prawie granatowych w nikłym, nocnym świetle, oczu, ciało niby-to-rozluźnione, a jednak nadal naprężone jakby, napięte w oczekiwaniu na odpowiedź. Spoważniał, naprawdę biorąc sobie jej ciekawość do serca.

Kto wie... Może właśnie o to mu chodziło. Może właśnie tego, i niczego więcej, podświadomie pragnął.
By. Ktoś. Go. Zapytał.
I to nie w ramach sztuki dla sztuki, a z faktycznej woli poznania choćby ułamka odpowiedzi.

- Może. Jedna, dwie osoby... - zaczął, co nie było aż tak odległe od świętego graala prawdy.
Automatycznie pomyślał o Meadow, o jej ciepłym, rozumiejącym uśmiechu i anielskiej cierpliwości, z którą ratowała mu skórę za każdym razem, gdy z kretesem dał dupy na wszelkim możliwym życiowym polu.
O matce i siostrach... Wróć, siostrze, tej młodszej - bo przecież, na miłość boską! - nie o cholernej Yael.
O Runie. I o Adamie.
Ale martwi nie tęsknią. Martwi tylko czekają.
(Niektórym przyjdzie robić to jeszcze dziesiątki lat; innym - udać się może lada moment).
Przełknął. Odchrząknął. Nerwowo potarł osłoniętą mgiełką ciemnych kędziorków skroń. Poprawił kaptur bluzy - ot, seria nerwowych mikro-gestów, niezawodny sygnał, że Othello Aaron Kingsley krępuje się bardziej, niż w pierwszy dzień szkoły (albo ten, rok, czy dwa później, gdy na zajęcia sportowe na basenie zapomniał zabrać kąpielówki i całą godzinę pluskania się w ozonie i chlorze musiał zaliczyć w slipkach żałosnych w Spongebob'a.
Jak to robiła, że zdawał się znów mieć przy niej siedem siedemnaście lat?

- Zdradzić ci sekret? - zapytał, odruchowo sięgając po tabliczkę czekolady (na bezrybiu, by kolejnym przysłowiem zabłysnąć, jak gwiazda, co we własnym żarze się spala, i rak ryba). Ułamał kawałek, najpierw, kulturalnie, przesuwając srebrny pakunek w stronę Lunet. Potem wsunął w usta spory, niesymetryczny kęs, czubkiem języka chwilę rozprowadzając po podniebieniu słodki, uzależniający smak - Jest taka osoba. Myślę o... - Nim - ...niej każdego dnia. Czasem nawet budzę się z jej imieniem na wargach, absolutnie idiotycznie zresztą. I chciałbym myśleć, mówię serio, że ona wraca do mnie myślami choćby jedną piątą tego, co ja do nie.. To i tak byłby już sukces - żachnął się, przekonany, że dla Logana jest już od dawna niczym oprócz niewyraźnego powidoku wspomnień z przeszłości - A najbardziej jestem wściekły na samego siebie... Że spieprzyłem sprawę, kiedy miałem jednak okazję nie położyć jej z kretesem. Jak zawsze, kurwa - bolesne, lecz wypowiedziane ze spokojem; głosem osoby, która już dawno przyzwyczaiła się do bycia kowalem własnychego tragedii losu.

Przez chwilę spoglądał w bezkres nieba. Obraz tak wyraźny, kontrast gwiazd i czerni nieboskłonu tak silny, że aż przeszły go dziwne, chłodnawe dreszcze.
Potem odwrócił się do blondynki; ich spojrzenia przecięły się w tej samej chwili i, o dziwo, tak sobie-niepodobnie (na trzeźwo, oczywiście), to Othello musiał walczyć z sobą o to, czy odwróci wzrok.

- A najgłupsza rzecz? Najgłupsza rzecz, jaką zrobiłaś na wolności?

A gdy spytasz - "jaka była moja", powiem Ci:
Najgłupszą rzeczą było zakładanie, że pewne rzeczy po prostu mi się należą, a inne - tak czy siak przyjdą bez trudu, Lunet.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech i cicho parsknęła śmiechem, w momencie, gdy powtórzył jej słowa. Czy odpowiedź mogła być inna? Tak prawdziwa i szczera, a wymijająca zarazem? Świat musiałby być idealny, by każdy za każdym tęsknił, darząc innych takimi (pozytywnymi) uczuciami, by tęsknotę odczuwać. Świat musiałby być choć trochę dobry, by tęsknotę w sercu nosili ci, co powinni. A kto powinien? Najbliżsi, prawda? Matka, która pod sercem nosiła przez dziewięć miesięcy, a potem do własnej piersi tuliła, która wpierała, pocieszała, kibicowała i kochała. Ojciec, który od maleńkości chronił, by ręki sobie nie złamać na rowerze albo w bezpiecznym domy dorastać. Brat, który zawsze był obok, pomocną rękę wyciągając i zawsze stając w obronie. Najbliżsi. Tymczasem oni tęsknić nie potrafili, poza Lucasem, który i tak czasem w swoim pijackim ciągu pewnie zapominał o całym świecie, również o siostrze.
– Za kim? Za kim tęsknisz… bardzo? – uniosła pytająco, cicho wymawiając te słowa, spoglądając na bladą twarz swojego towarzysza.
Za kim tęskniła Luna?
Za Farrah, która na wolności mogła robić, co chciała, korzystając ze studenckich przywilejów, wykorzystując dla własnej wygodny pieniądze rodziców, świetnie się bawiąc w towarzystwie innych znajomych. Była jedną z niewielu osób, które ją znały. Rozumiała, co to znaczy dorastać w bogatym, próbującym utrzymać reputację, domu. Wiedziała, jak to jest mieć rodziców hipokrytów. Znała to uczucie, gdy wszyscy znajomi chcieli się z nią zadawać, bo to u niej nad basenem można było robić najlepsze imprezy, przy okazji wypijając zawartość barków jej rodziców. One we dwie, tak zawsze było niemal, przeciwko całemu światu.
Za Lucasem, którego życia powinna brać jako przykład i uczyć się na jego błędach. Ten, który postawił się rodzinie, by w swoim własnym kierunku iść i rozwijać karierę, który gdzieś miał pieniądze i konwenanse. To on zawsze zachęcał ją do wychodzenia poza własną strefę komfortu, by zrobić coś, co wydawało się niemożliwe.
Za Lennoxem, och jak bardzo ona tęskniła za Lennoxem. Tym, który śmiał ich tu samych zostawić, odważył się własne życie sobie odebrać, pozostawiając pustkę w sercach innych. Tęskniła za jego śmiechem, za jego żartami, za życiowymi mądrościami jedynie pięć lat starszego brata.
Za Williamem, którego wspomnienie zawsze przywoływało to przyjemne, ciepłe uczucie. To on pomógł jej wyjścia z dołka po stracie Lennoxa, to on pokazał jej, że można żyć inaczej, że są sposoby, by radzić sobie z tym niesprawiedliwym światem. On budził tak skrajne uczucia, od pożądania, czasem po chęć przyłożenia mu w twarz. To on był bezpieczną przystanią, do której zawsze wracała. Tym razem jednak do niego wrócić nie mogła.
– Mhm… – mruknęła w odpowiedzi, przytakując powoli głową i odbierając od niego tabliczkę czekolady, od której ułamała mały tafelek, jednie jego połowę odgryzając, by poczuć słodycz w ustach. Nie zamierzała się odzywać, chciała jedynie słuchać. Wiatr przyjemnie omiatał jej twarz, wprawiając włosy w ruch. Blask księżyca odbijał się delikatnie od jasnego nosa Othello, a kosmyk z jego ciemnej czupryny opadał mu na czoło.
Uniosła dłoń, by zaraz ułożyć ją na jego szczupłym ramieniu i westchnęła cicho.
– A ona… wie, że o niej myślisz? – spytała po chwili namysłu, unosząc głowę, by spojrzeć na księżyc.
– To chyba taka nasza… uroda, że zawsze coś spieprzymy… a potem jest za późno. Mam nadzieję, że nie jest za późno u ciebie, że będziesz miał okazję, by powiedzieć, że o niej śnisz. – odetchnęła głęboko, przygryzając na chwilę wargi.
– Chciałbyś, żeby wiedziała? – ciche pytanie pojawiło się po chwili ciszy, wraz z jej spojrzeniem, które odnalazło jego twarz. Chłodny błękit jej oczu skrzyżował się z ciemną głębią jego, wyczekując odpowiedzi.
– Powinnam mieć chyba listę najgłupszych rzeczy, które zrobiłam na wolności. – parsknęła, a kącik jej ust uniósł się nieco. – Ale obecnie, po małej analizie, stwierdzam, że najgłupsze było to, że… się zakochałam. – przyznała szczerze, odwracając głowę w stronę ściany lasu. – To było tak głupie… – mruknęła, bardziej sama do siebie, na chwilę chowając twarz w dłoniach, pocierając wnętrzem dłoni o własny policzek.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

No... więc... za kim?
Za kim tęsknił Othello?

Brunet zadarł głowę, napotykając nad sobą niezliczoną mnogość migających punktów. Światy niezbadane i odległe, tylko za sprawą optycznej iluzji - tak bliskie, że wystarczyło wyciągnąć po nie chłodną, drżącą dłoń.

Za Runą.
Kosmosem całym, chmarą galaktyk zamkniętą w rachitycznym, wiecznie-chmurnym ciałku. Nieprzewidywalnością jej zachowań, niezbornością ruchów - raz płynnych, jak u baletnicy, co cały świat swój ma pod kontrolą, raz zupełnie chaotycznych, jak w ataku emocjonalnej epilepsji, która równowagę rozrywa jednym ruchem na miliard drobnych części.

Za Meadow.
Za powoli traconą beztroską, którą emanował każdy jej gest. Za śmiechem, jakim potrafiła zarazić cały świat. Za urokiem osoby, której życie nie zdążyło zahartować jeszcze - bezbronnością, ale i siłą, co z tej bezbronności w paradoksalny sposób płynie. Za wytrwałością, z jaką chciała walczyć o niego.
Ale... czemu przestała?

Za mamą.
Boże, jak on tęsknił za mamą. Tą, którą z dzieciństwa pamiętał. I tą, której nigdy nie miał. Za dotykiem wyobrażonym, za bliskością wyśnioną jedynie - w realnym świecie dawaną mu tylko przez niekończące się zastępy nianiek i piastunek. Za "jestem z Ciebie dumna, synku", w miejscu "muszę uciekać na kolejne spotkanie".
Za mrzonką.

Za Yael.
Za trzaskaniem drzwiami, za Janis Joplin drącą się przez ścianę. Za pstrokacizną noszonych przez nią sukienek i zapachem kadzidła bijącym w nozdrza na odlew, i bez litości. Za logiką kryjącą się w bezsensie podejmowanych przez nią decyzji. Za czasami, w których była obok, tak, jak nie potrafił być nikt.

Za Loganem.
Za niespełnioną obietnicą czegoś, czego nazwać nawet nie potrafił. Za stalowym błękitem tęczówek utkwionych w jego sylwetce bez litości, lecz z uwagą. Za sposobem, w który mężczyzna patrzył nie na, ale przez niego. Za bólem...
- Othello wzdrygnął się krótko, przed samym sobą udając, że winić należy wieczorny chłód -
jaki mu sprawiał.
I za obietnicą rozkoszy.

Za Adamem.
Za swoim najlepszym przyjacielem.
Tym, którego zabił.
Tym, którego kochał.
Jak się brata kocha, lub kogoś bliższego nam niż rodzeństwo własne. Za porozumieniem, które budować potrafili bez słów. Za komunikacją prowadzoną przez najczulsze tkanki duszy. Za tym ulotnym poczuciem, że z całym światem się zmierzą, o ile dane im będzie mierzyć się z nim we dwóch.

A teraz został sam.

Za sobą, w końcu, z czasów gdy było dobrze przed wypadkiem.

Zwilżył spierzchnięte wargi, przełknął. Pokręcił głową, odmawiając tym samym odpowiedzi.
Nie Lunet odmawiał, lecz sobie.

- Nie sądzę, żeby go to obchodziło - odparł, nagle sam zmrożony racjonalnym chłodem, który emanował z jego słów. Jakże przyziemnie to stwierdzenie brzmiało, jakże parszywie dorośle! Tak się zachłysnął tą dziwną konstatacją, że aż przegapił moment, w którym zaimkiem cwanym zdradził płeć tej osoby. Odchrząknął, dłonie splatając z sobą na kościstym szczycie ugiętego kolana - Wiesz, cholera, to skomplikowane. To jedna z tych relacji, których nie da się nazwać. Zresztą... taka z tej relacji relacja, jak ze mnie... - zagryzł brak metafor skradzionym Lunie kawałkiem czekolady - Zresztą, nieważne. Kurwa, absolutnie nieistotne. Wyjdę stąd, i zacznę nowe życie, czaisz? I nie będzie się liczyło, kto o mnie teraz myśli, a kto nie.

Kłamstwo. Słodkie, bo wytaplane w rozgniecionej językiem czekoladowej papce.
Obrzydliwe. Sam nawet sobie nie uwierzył.

- O rany - zawtórował zaraz dziewczynie westchnieniem, które tylko zawoalowaną w sobie nutą niesłyszalną dla niewprawionych uszu zdradzało, że dramatyzmowi towarzyszy też cień czułego rozbawienia. Zakochała się! Jakże jej zazdrościł, że potrafi to przed sobą przyznać - To faktycznie... przewalone... - cichy, zaczepny chichot. Nie był złośliwy, raczej zwyczajnie droczył się - Z wzajemnością?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– Och… – krótkie westchnie wydarło się z jej ust, gdy Othello odpowiedział na jej pytanie. Zaskoczona zmianą zaimka, próbowała powstrzymać zaciekawione spojrzenie. Była ciekawa, czy wymsknęło mu się przypadkiem, zdradzając płeć osoby, a tym samym preferencje Kingsleya. Czy w takim razie ich niewinny flirt był jedynie grą, czy bez znaczenia było dla niej, czy Luna była kobietą, a w jego głowie tkwił mężczyzna? Czy kogokolwiek jeszcze w tych czasach obchodziły takie szczegóły?
– Rozumiem. – mruknęła w odpowiedzi, doskonale wiedząc, co znaczy skomplikowana relacja. Jej była taka od samego początku. Budowana w tajemnicy, napędzana pragnieniami, zatruwana przez to wszystko, co sprawiło, że wylądowała w tym właśnie miejscu. Długo nie wiedziała, czym tak naprawdę był jej związek z Willem, nie potrafiła określić tego, co ich łączyło. A łączyło ich wiele. I przeradzało się powoli w miłość, bez której Luna nie wyobrażała sobie życia. Miłość ta sprawiała ból, a jednak nie chciała, by uczucia, które żywiła do Hayesa, zniknęły.
– Jakby było nieistotne, to byś o tym nie mówił… – odparła cicho, lekko wzruszając ramionami. – Mam jednak nadzieję, że zaczniesz to życie od nowa, jeśli faktycznie jego to coś, czego pragniesz. – przyznała, a kącik jej ust uniósł się nieco, wykrzywiając różowe wargi w nieporadnym uśmiechu. Ile było prawdy w jego słowach? Nie miała pojęcia, ale chciała wierzyć, że rozmawiali ze sobą szczerze. Sama podobne plany snuła już od kilku dni, kiedy powoli przechodziła ze złości na samą siebie i świat, że wylądowała w ośrodku, do chęci odwrócenia się od wszystkich, zostawienia wszystkiego za sobą i rozpoczęcia całkiem nowego życia. Bez rodziców, którzy próbowali kontrolować ją na każdym kroku, bez studiów, które nie sprawiały jej satysfakcji, bez znajomych, którym zależało im tylko na imprezach w basenie albo poznaniu jej brata. Nowe życie dawało nadzieję.
– Chciałabym, żeby to było zabawne. – wywróciła oczami, gdy zauważyła cień rozbawienia na jego twarzy. Pokręciła z niedowierzaniem z głową i westchnęła cicho. – Żebyś wiedział, przewalone. – przytaknęła, wtórując mu cichym śmiechem. Teraz może to było zabawne, ale gdy spędzając samotny wieczór w swoim pokoju celi, gdy analizowała każde rzucone w złości przez Williama słowo, żałowała, że pozwoliła na to, by czuć do niego coś więcej. Chłód, który bił od niego tego dnia, gdy informował ją o tym, że to koniec łamał jej serce.
– Do niedawna myślałam, że tak. Teraz już sama nie wiem. – odparła zgodnie z prawdą, wzruszając ramionami. Nie wiedziała, co myśleć o tym, że zostawiał ją w takim trudnym dla niej momencie. Była dla niego ciężarem, z którym nie chciał się już użerać? Była problemem, który mógł przynieść jeszcze więcej kłopotów? Była ćpunką, która mogła stracić życie, poniekąd z jego winy. Może nie chciał żyć z taką świadomością. Nie miała pojęcia, bo każda rozmowa z Williamem była cholerną walką o każde jego słowo.
– Ale to nieważne. Też zacznę nowe życie, gdy stąd wyjdę. Zainspirowałeś mnie. – trąciła go łokciem, uśmiechając się pod nosem. Niecodzienne okoliczności ich spotkania sprawiały, że mogła sobie chociaż pomarzyć.
– To co, za nowe życie? – rzuciła po chwili, wyciągając z pudła butelkę z sokiem, którym mogli wznieść toast.
– Othi… – szepnęła, odstawiając butelkę gdzieś na bok i zerkając na chłopaka, przykładając przy tym palec wskazujący do jego ust. Drugim palcem wskazała mu ochroniarza, który wyszedł do ogrodu na papierosa. Ułożyła się na dachu, pociągając ze sobą Kingsleya, by mężczyzna stojący na dole nie mógł ich zauważyć. – Ciii. – mruknęła, układając się na boku, by obserwować Othello, próbując przy tym ukryć rozbawienie.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Jego. 

Jego - mimo całej jego otwartości, i absolutnego braku potrzeby oznaczania innych łatkami, które czytelnie określałyby ich preferencje, pochodzenie, czy poglądy - to Othello Kingsley’a we własnej osobie, bardzo obchodziły takie właśnie szczegóły. 
Wówczas, oczywiście, gdy cała sprawa tyczyła się jego.
I nie chodziło, bynajmniej, o to, że brunet od zawsze uważał się za zorientowanego na płeć żeńską, albo męską, albo którąkolwiek, co to zmieściłaby się w wąwozie pomiędzy dwoma krańcami spektrum. Nie o to, także, rozchodziłoby się, że niekomfortowo mu się robiło jakoś, niewygodnie, gdy pociąg czuł do facetów, nie zaś do koleżanek z klasy. Nie miał problemu z tym, że - w liceum nawet - na jednej imprezie całował Bena, na drugiej Betty, a na trzeciej Be, po prostu, identyfikujących się jako osadzeni gdzieś pośrodku między lustrem Wenery, a strzałą Marsa. Nie fizyczne przyciąganie bowiem…
A ten inny, zdawać-by-się-mogło-szkopuł, który równowagę całą jego, chwiejną, zburzyć mógł kompletnie.
Othella nie martwiło, że Logan Shepherd go kręcił.
Martwiło go…
… i przerażało, i rozjuszało, i wprawiało w stan rozedrganej dziwnie konfuzji…
To, że Logan Shepherd go poruszał.

Na nerwach i emocjach wprawnie grając, słowem i spojrzeniem te struny w nim trącał, których szarpnąć, czy przycisnąć - jak to się czyni w wirtuozerii - nie potrafił naprawdę nikt inny. I, pal to sześć!, naprawdę nie to było najgorsze, że Logan był facetem.
Najgorsze było to, że Shepherd był dla Othello zagrożeniem.
Bo przecież brunet, ponad wszystko w świecie, nie chciał czuć.
A do tego właśnie młody wykładowca zmuszał go raz-po-raz, i absolutnie bez litości.

Skinął głową - choć robił to nader opornie i jakoby bez przekonania - niechętnie godząc się coraz bardziej z treścią słów blondynki.
Jakby było nieistotne, to byś o tym nie mówił, Othello…
Były tylko przypuszczeniem przecież, stwierdzeniem - czemu więc brzmiały mu jak wyrok?

Na szczęście jednak w złożonym mu przez Łunę zapewnieniu, że i owszem, rozumie, było coś, co pozwoliło Othello spuścić na moment zwykle zadartą ku górze, i trzymaną tuż przy sercu twarzy gardę. Jakiś błysk w jej spojrzeniu, ulotna iskra nie tyle wesołości, co żalu chyba, albo niezgody na to, jak rzeczy potrafią być - w swej złośliwej naturze - trudne, sprawiły, że Kingsley faktycznie poczuł, że może…
Może…
Moooże mógłby jej zaufać? Troszeczkę. Bez przesadnego entuzjazmu, bez straceńczej wesołości, co w ogień każe nam się rzucać z radosnymi okrzykami. Rozmowa z Lunet była raczej jak stopniowe przesuwanie się od brzegu, ku epicentrum skutego lodem jeziora. Teraz, gdy rozmowa stawała się poważniejsza, i bliższa najdelikatniejszym tkankom duszy, stawiał kroki małe, i ostrożne, pilnując, by nie wykonać nader gwałtownego ruchu. Ale - i znów, zupełnie jak na zmrożonym jeziorze pośrodku stałego lądu - im dalej się posuwał, tym więcej widział. I tym więcej chciał zobaczyć.
- Za nowe życie! - podążył za nią, tylko przez ułamek sekundy żałując, iż to sok pomarańczowy przychodzi im dziś pić, nic choć trochę mocniejszego. Było jednak coś pocieszającego w świadomości, że nie musi robić tego sam - dotąd bowiem wszystkie swoje smętne toasty wznosił tutaj w pojedynkę - stygnącą kawą zbożową, wodą gazowaną wzbogaconą o musującą tabletkę mającą wzmocnić jego kręgosłup moralny, włosy, skórę i paznokcie, obrzydliwą zieloną herbatą czy nektarem-multiwitaminą. Nawet ten głupi sok, choć cienki i przesłodzony, pity z gwinta w towarzystwie osoby, która faktycznie zdawała się być zdolną, by przyjąć jego perspektywę, faktycznie smakował Othello inaczej…
Nie, cholera! Dość tej asekuracji!
Lepiej. Smakował po prostu lepiej.


- Ale… - zaczął, chcąc chyba nawet podzielić się z Lunet tymże spostrzeżeniem, ale zaraz ruchem zaskakująco stanowczym - szczególnie, gdy wziąć pod uwagę raczej wątłą konstytucję fizyczną jego towarzyszki - ściągnięty został na chłód powierzchni dachu. Przywarł brzuchem - kośćmi biodrowymi boleśnie szorując teraz o zgrubienia smoły - do powierzchni, podpełzłszy do krawędzi dachu. Nacisnął lekko skrzypiącą dachówkę i cofnął się zaraz po tym gwałtownie, spostrzegłszy, że przecinający nocną niszę hałas zwrócił uwagę strażnika. Taki chrobot można było jeszcze zwalić na jakąś targaną insomnią wiewiórkę, ale więcej podobnych dźwięków z pewnością zaalarmowałoby mężczyznę.
- Cho-le-ra! - wysylabizował, dramatycznie przewracając oczami, i kulać się koło Harlow. Wsparłszy się na łokciu, obrócił twarz w jej stronę, a potem wyciągnął wolną dłoń, by przytknąć szczupły, chłodny palec wprost do wciąż lekko wilgotnych od soku warg dziewczyny - Ćśśś… - powtórzył za nią. Chciał jeszcze w śmiesznym geście zasygnalizować jej, że choćby słowo, i mamy przejebane!, ale to wymagałoby odeń cofnięcia ręki.

Tego jednak, z jakiejś przyczyny, nie zrobił.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miło było móc wyrzucić z siebie (w końcu!) chociaż cząstkę prawdy, która ciążyła na jej barkach. Ciążyła, bo od trzech lat dokładała do tego bagażu kolejne elementy, ignorując fakt, jak przytłaczające były. Wiedziała o nich tylko Farrah, której i tak nie mówiła o wszystkim. Ufała jej, jak nikomu innego, ale nie chciała obciążać jej swoimi problemami, wciągając w wir tajemnic. Luna sama zaczynała się w nich gubić, nie mogła więc oczekiwać, że ktoś za tym nadąży i będzie potrafił utrzymać jej tajemnice tylko dla siebie.
Uśmiechnęła się do niego szeroko, gdy podjął toast, przekazując mu butelkę z sokiem. Przyzwyczajona była do zupełnie innych toastów, słuchanych na sztywnych bankietach, podczas których ludzie posiadający zdecydowanie zbyt dużo pieniędzy, życzyli sobie ich jeszcze więcej. Nie chcieli nowego życia, zadowoleni ze swojego – luksusowego i wygodnego – życzyli sobie jeszcze więcej. A ona chciała nowego życia – spokojnego, pozbawionego bólu i tęsknoty, ale też pożerającego ją od środka pragnienia połknięcia kolejnej tabletki, która miała zapewnić jej chwilę relaksu.

To chyba adrenalina sprawiła, że była w stanie pociągnąć ze sobą Othello na płaską powierzchnię dachu. Przywarła do niego, napierając swoim ciężarem, co przyniosło pożądany efekt. Nie spodziewała się jednak, że postawowi się odsunąć i przeczołgać do brzegu dachu, by spojrzeć na strażnika.
– Ej! – mruknęła cicho, niemal bezgłośnie, bojąc się, że strażnik ją może usłyszeć, a jednocześnie mając nadzieję, że jej głos usłyszy Othello. Spojrzeniem skarciła go, gdy znów pojawił się obok niej. Nie mogła jednak nic powiedzieć, dlatego przyglądała mu się uważnie, gdy ułożył się bokiem tak jak ona, twarzą naprzeciwko jej. Serce biło jej szybciej, a rozbawienie nie schodziło z twarzy.
– Wiem! – przyjęła jego sposób niemej rozmowy, poruszając jedynie ustami. Miała nadzieję, że przerwa na papierosa, którą miał teraz strażnik, skończy się szybko, a on wróci do swojego pokoju i wróci do drzemania.
Powędrowała spojrzeniem za palcem, który Othello przytknął do jej ust. Na moment wstrzymała oddech, nie przerywając kontaktu wzrokowego, ani nie cofając głowy. Wręcz odwrotnie, przysunęła się do niego, opierając głowę na ręce i układając się wygodniej na boku. Nogi podkuliła nieco, stykając się kolanami z chłopakiem.
Nie chciała, by cofnął rękę.
Również wyciągnęła dłoń w jego stronę, przykładając palec do jego ust, jednak nie w uciszającym geście. Dotknęła opuszkiem jego wargi, przesuwając delikatnie po łuku kupidyna, następnie podążając za konturem jego ust, badając powoli każdy milimetr tego wyjątkowo wrażliwego miejsca. Delikatnie rozchyliła własne wargi, znienacka przygryzając lekko opuszek jego palca.
Super rich kids with nothing but loose ends.
Super rich kids with nothing but fake friends.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Czy nie jest bowiem trochę tak, że czasem łatwiej jest największym bólem podzielić się z kimś poznanym zupełnie przypadkiem, przelotnie, w przepuście jakimś między dzisiaj, a jutrem, niż z osobą najbliższą naszemu sercu - taką więc, za którą czujemy się o d p o w i e d z i a l n i ? Czy nie prędzej wyprujemy czasem flaki swoich sekretów przed podróżnym, z którym przedział dzielimy w pociągu, albo pokój w hostelu na drodze donikąd, niż przed ojcem-matką-bratem-przyjacielem, którego los, zdaje się, w rękach naszych częściowo choćby spoczywa?
Bo tych, których znamy dobrze - ranić nie chcemy. Obciążać. Do ziemi przyginać ich barki napięte pod wagą skrywanych przez nas sekretów.
W rozmowie zaś z istotą dopiero co poznaną - z kartą więzi z nami niezapełnioną, o historii wyczyszczonej anonimowością - tajemnice lżejsze się stają. Łatwiej je jakoś w myśli uchwycić, w słowa ubrać, na tacy podać jak deser wisienką ozdobiony, albo jak zwłoki spreparowane, gotowe, by je poddać dokładnej wiwisekcji.
W myśl tej samej idei i Othello tajemnicami niechętnie dzielił się z tymi, których znał - choć miał ich w swoim otoczeniu coraz mniej, pozrażanych sposobem, w jaki osobowość jego, zdawać by się mogło, zmieniała się, gdy narkotykami się futrował; o wiele łatwiej zaś przychodziło mu wytrzewić się...
Otóż to, przed Luną, na przykład. Nad kartonem soku na pół dzielonym, nad mrokiem spowitym podwórkiem ośrodka odwykowego. W dziwnym załomie czasoprzestrzeni pomiędzy dniem, a nocą. Pomiędzy tym, co prawdziwe, a co wyśnione.

Ciało i umysł Othella w instynktownym odruchu podążyły ścieżką wyznaczaną przez te należące do Luny. Nie zwiększył dystansu, nie odsunął się i nie wycofał, bacznie śledząc wzrokiem tor ruchu szczupłej dłoni blondynki - od chropowatości dachu, na którą ją wspierała, przez dzielącą ich przestrzeń, aż do spierzchniętej odrobinę połaci jego warg. Uśmiechnął się, gdy poczuł lekki ucisk chłodnego opuszka palca - tym razem był to jednak uśmiech zupełnie inny niż poprzednio, nie tak szeroki, pozbawiony towarzystwa cichego chichotu, czy wymownego, ironicznego nieco wywrócenia oczami. Lewy kącik uniósł się ledwie, leniwie, z zawadiackim ociąganiem. Othello zmarszczył odrobinę brwi - nie w konsternacji jednak, czy, bynajmniej, jakimkolwiek sprzeciwie, a z ciekawością.
On, który jako kilkulatek już został wstępnie zdiagnozowany z deficytem uwagi i nadpobudliwością, które to stawały uparcie na drodze jego atencji!
Z jakiejś przyczyny nie miał teraz najmniejszego problemu, by wygłuszyć wszystkie dystrakcje, zapomnieć o szmerach z tła i myślach gnających przez nadaktywny umysł.
Skupiony tylko na Lunet, ogniskował spojrzenie prawie czarnych w tym świetle oczu w centrach jej źrenic. Rozszerzonych, ale nie za sprawą narkotyków.

- Luna? - zapytał bezgłośnie; nie szept nawet, a tylko cień dźwięku, widmo głosu, dostępne tylko dla nich dwojga. Znajdował się blisko.
Nie, chwila... - powolny ruch ciała przesuniętego w stronę dziewczyny po gładzi dachu - znajdował się bliżej.
Oddychał głęboko, spokojnie, tylko łopotem serca zdradzając, że emocje huczą w nim wbrew temu, co sugerować mogłaby niewzruszoność zewnętrznej powłoki ciała. Zahaczył leciutko czubkiem palca o krawędź zębów dziewczyny, nim przesunął go na dolną wargę, sunąc wolno po gładkiej, różowej tkance. Do skraju zdrowych zmysłów.
- Mogę? - pytanie bez melodii. Wargi blisko warg, ale nadal trzymające się na odległość. Zbliżanie-oddalanie, oczekiwanie - w grze bez wygranych i przegranych.

Lunet? Pora na Twój ruch.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”