WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description


Padało cały tydzień. W Greenwater padało i tu w Seattle też. Błotniste, wyżłobione w piaszczystych ulicach kałuże, zamieniły się na te w szczelinach betonowych, co skrywały się w nich dopóki się nie przelały, ginąc w studzienkach ściekowych. Ot, ułatwienie dla życia w mieście. Tylko, że Sol nie lubiła dużych miast. Nie cierpiała betonu, a wysokie blokowiska napawały ją lękiem. Irracjonalnym, doprowadzającym krew w żyłach do wrzenia. Dochodziły krótkie impulsy. Strzały jakby z wycinkami retrospekcji, uzbrojone w kolorowe obrazy, które były oderwane od rzeczywistości i nie pasowały do niczego.
Pamiętała tylko swój pokój na końcu korytarza. Był niewielki, zaniedbany nieco, z łóżka już wyrosła, a zabawek miała raptem kilka, w tym lalka ukrócona o głowę, w biestialskim akcie nadepnięcia jej na plastikową tchawicę, stopą nie Sol malutkiej, a dorosłego, co to za Sol w pogoń się rzucił i dosięgnąć nie mógł, bo skulona tkwiła z jedną nogą w kratce wentylacyjnej. Mieszkanie na przedostatnim piętrze się znajdowało, w bloczysku starym i choć Prowansja, piękne krajobrazy na myśl przewodziła, to ta okolica ze wspomnień wyblakłych, niepiękna się być zdawała.
Niedobrze, że padało. Bo włosy znów mokły, ale to nie o nie się teraz martwiła, wytachawszy z gruchota starego suknię ślubną, przyszłą. Z drugiej ręki, bo po co przepłacać jak to zaledwie jeden dzień na całe życie miał przypaść? Gdyby nie tradycje i błagania z zewnątrz (bo nie od Woody'ego), w białą garsonkę by się ubrała albo kremową. Skromnie, bez przepychu, choć i ta dzierżona przez nią wcale wysoce urozmaicona nie była. Koronek kilka raptem, tren dłuższy, rękawy delikatne jakby mgłą ręce otulały, tylko wszystko za szerokie na tak drobne ciałko. Przynajmniej o rozmiar albo i dwa.
Mówił jej Woody - Sol, inną Ci znajdziemy, w rozmiarze dobrym, ale Sol nie chciała. Ta była w sam raz i na kieszeń jej własną, tylko poprawić tu i ówdzie należało żeby jak worek z tiulu nie wyglądała, a przyzwoicie, w sam raz. Uparła się więc, że sama ją zawiezie do krawcowej, z polecenia od pary jakiejś co w zajeździe przebywała. Podekscytowani byli, słysząc, że Woody i Sol są zaręczeni, i choć pierścionek na jej palcu tkwił już od dni wielu, to za suknią rozejrzeć się nakazali i koniecznie warsztat krawiecki na obrzeżach miasta. Tam pani blondynka, ładna, długowłosa, cuda robi z rzeczy, więc i jej pomoże.
Może to ten czas był? Właśnie żeby ruszyć w przód, a nie w miejscu stać i na śmierć czekać? Do ołtarza żaden ojciec jej nie odprowadzi to jasne, ale żeby kolejnego z rodziców nie było? Taka tragedia...

Uchyliła drzwiczki nieśmiało. Zaskrzypiały, a dzwonek nad nimi obwieścił jej przybycie. Kichnęła raz, drugi, warstwę kurzu wzbijając do góry. Mikroskopijne drobinki zawisły w powietrzu, odbijając dogasające promienie światła, którym udało się wydostać zza gęstych chmur. Obserwowała je przez chwilę jaki zahipnotyzowana, nim spostrzegła ruch zza kotary, zwiastujący wyjście z zaplecza.
- J-ja... J-a przyniosłam sukienkę ślubną- przez gardło jej przejść nie chciało, jakby wciąż fakt ten nierealny się być zdawał. - Za duża jest troszkę i śmiesznie przez to wygląda... To znaczy... Ona ładnie, ja w niej śmiesznie wyglądam. I... I pomyślałam sobie, że pomogłaby mi p-pani? Klienci u mnie w pracy bardzo panią zachwalali - wytłumaczyła cichutko, spoglądając to na ladę z suknią na niej ułożoną, to na rąbek swojej własnej w kwiatki drobne, który mięła w dłoniach niespokojnie, jakby z myślą, że wcale jej tu być nie powinno. Pomyliła się. I Ci goście z zajazdu. Oni też się mylili. To nie czas ten. Za wcześnie jeszcze może, nie gotowa jest.
Ostatnio zmieniony 2021-05-26, 11:54 przez sol fraser, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kłębiaste chmury deszczowe - barwy tej szarej odmiany chrobotka, co porastała gęsto dęby za domem w Greenwater - z wierzchu naszpikowane kryształkami lodu, od spodu spuchnięte zaś deszczem zimnym i lepiącym się jakoby do skóry, gdy tylko, nieopatrznie, skrawek jej jakikolwiek spod dachu i ubrania wystawić - wisiały dziś nad Seattle nisko, łykając łapczywie czubeczek Space Needle i szczyty co wyższych budynków. Kałuże, faktycznie, chmarami całymi - jeśli to słowo adekwatne, gdy kałuże, a nie owady na przykład o ciałkach śmiesznych i ruchliwych przychodzi opisywać - wyrastały w nierównościach chodników, w asfaltowych wyrwach pod załomem krawężnika, pod progami, nad którymi łatwo się zagapić i plask!, w wodę wpaść prosto stopą nieodpowiednio ozutą.
Do tego - ciśnienie niskie, ciężkie, na barkach, co może by i chciały trzymać się prosto, osiadające i pchające je do dołu, skronie obejmujące uciskiem, powieki obsiadające ołowianą plamą. I jeszcze wiatr ten, co pod kołnierzyk i nogawkę spodni się wdziera nieproszony!
Lepiej było izb się trzymać.
Czy raczej - pomieszczeń zamkniętych.
Bo "izby" przecież, jak to Lucernę kiedyś-ktoś poprawił, zarezerwowane są dla wiejskich chałupek i domostw, co najwyżej, małomiasteczkowych. Nie dla budynków, co wyrosły na piersi wielkiej, prężnej metropolii - tu miejsce jest dla mieszkań i salonów, loftów i hal produkcyjnych. Przestrzeni wielkich, respekt budzących - nie jak polany i łąki jednak, bo dachem jakimś zawsze osłoniętych (a więc i sprzyjających klaustrofobii, co rodzi się, gdy człowiek czuje, że nie ma drogi ucieczki - ani miedzą, ani w krzaki, ani w rów nawet przydrożny nawet).
Wśród wszystkich tych przestrzeni-ogromnych znalazło się jednak, nawet w sercu miasta (no, w aorcie może raczej bardziej, co do serca-serca doprowadza - trochę na obrzeżu bowiem, ciut poza areałem centralnym), cudem jakimś, miejsce na wyjątek - wnętrze sklepiku małego, studyjka może raczej, co w razie potrzeby i salonikiem herbacianym się stawał, i poradnią małżeńską czy pedagogiczną, i konfesjonałem - zależy z czym i na ile klientela przychodziła. Tak, czy siak, salon krawiecki, w którym Luce już piąty rok pracowała, o wiele więcej funkcji miał niż ta główna, na którą wskazywałby szyld ("Sa_on krawiecki - G_zik z Pętelką") nad drzwiami zawieszony.
W jego środku za to, od ósmej trzydzieści rano, do siedemnastej z minutami - choć często znacznie dłużej, w nim bowiem odnajdywała nie tylko zajęcie, jak i względne poczucie bezpieczeństwa, urzędowała L. Lynch właśnie. Taka właśnie (jej) pok(ł)uta - igły, nici, wstążki i lamówki. Kurz, uparcie się na belach tkanin panoszący, co nozdrza klientów gościł, ale na tych do pracownic należących nie robił już wrażenia (do wszystkiego wszak się można przyzwyczaić? chyba?). Cisza - zwłaszcza w dni takie jak dziś, gdy była w saloniku sama; cichym szmerem deszczu i podzwanianiem kropel o rynienkę tylko przerywana.
I dźwiękiem dzwoneczka, co spokój przerywał. Do czujności nakłaniał.
I znad placka kukurydzianego i herbaty na zapleczu napoczętych podnieść się nakazywał; sweterek na sukienkę skromną i pod kolor deszczu chyba dobraną narzucony poprawić, włosy roztrzepać w dziewczęcym jeszcze, nie kobiecym zaś, odruchu.
- Już, już! Idę! - zawołała, przez kotarę, co zaplecze ciaśniutkie od reszty przybytku oddzielała, przemykając - Dzień dobry... pani?

Pani?
Ale-ale, jakiejż Pani znowu?! Przecież dziewczyna musiała być w jej wieku, chyba, parę lat może raptem starsza - ale z twarzy młodsza jakby, płochliwsza (samo to już nie lada wyczynem - od Luce być płochliwszą!). A jednak kurtuazja takiej formy właśnie, grzecznościowej, obydwu póki co trzymać się nakazywała.
Kto je tak wyuczył? Matki?

- Mhm, oczywiście. Tak, zobaczmy - zgodziła się prędko, na sukienkę raptem popatrując. I: - To z drugiej ręki? - oczy jej rozbłysły; traf szczęśliwy, ukryć się nie dało - szyta na zamówienie chyba, z dbałością o zaszycia i każdy koralik bielutki przy dekolcie nanizany - Piękne znalezisko! Ale tak, tak... - cmoknięcie; takie (zawodowe już - bo początkowo od starszych krawcowych podłapywane nieśmiało, ale teraz w krew naturalnie już jej jakoś weszło), z którym na palec nakłada się naparstek, a w dłoń drugą pewnie igłę cieniusieńką chwyta - Zdecydowanie za duża. Pani taka drobna, a tu... Już, gołym okiem widać, w talii materiał do zebrania... I w ramionach może by... poduszki jakieś albo... o... - rozłożyła materiał szerzej, pewniej, na ladzie jednego zabrudzenia pozbawionej (świeżo przeczyszczonej szmatką fioletową i puchatą) - Tu fiszbinę... I tu by poprawić... - I tak pięknie by do tych włosów ciemnych i oczu ogromnych pasowało; zwłaszcza, jakby przy szyi jeszcze materiału trochę dobudować, smukłość podkreślić - fantazjowała sobie Luce, na dziewczynę popatrując z podziwem, ale bez zazdrości (bo nie wypada przecież, grzech to - choć by twarz taką w lustrze widywać, wiele by oddała). Szybko przyszło jej się zreflektować - To znaczy... Ja p-przepraszam. Nawet nie spytałam czy o to aby chodzi? Czy poprawki tylko życzy sobie pani podstawowe? Tak czy inaczej... Może byśmy założyły? To znaczy pani. Może by pani założyła, to sprawdzimy, co nie leży.
(I co leży. Na sercu gołębim, na przykład).

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Podniszczały był budynek i fasada jego, stożki z tynku usypująca (drapująca), lecz nie można było odmówić uroku tej okolicy, choć budżetu na renowację jej poskąpiono. Wyglądała jakby została wyrwana z filmu, o którym niegdyś było głośno, a teraz nie pamięta już nikt. Niegdyś życiem tętniąca, teraz wypełniona jedynie szepczącymi widmami i echem przeszłości. Nie to lękiem Sol napawało. Dawno nie czuła się tak spokojna jak dziś, a przynajmniej chwilowo, bo rozedrganie wzmagało z każdą kolejną myślą, a rychłym zamążpójściu. Jak kapuśniaczek, mżawka taka co kap-kap-kap robi, ale nikt nie pamięta o tym, że każda kropla drąży skałę.
Spokojnie tu. Nie czyhał za rogiem nikt, ani gonić jej nie miał zamiaru. Tylko niebo swój bunt przejawiało, chmurząc się i strosząc, deszcz coraz mocniejszy zsyłając. Nim zamruczało choć raz jeden, zniknęła w czeluściach pracowni, uprzednio zarejestrowawszy, że w sąsiednim budynku lodziarnia włoska, podobno lody od pokoleń, szyld ma ładny, taki jak w filmach za dziecka oglądała, w białe i czerwone paski, a każdy jeden kończył się własnym językiem. I warsztat stolarski po przeciwległej stronie, chociaż w "... i Syn dojrzeć nie mogła, czyjże to syneczek był, ale sądząc po napisie leciwym, ojca na świecie już dawno nie było. Ach, jeszcze kota dostrzegła i serce jej w piersi zatłukło na widok tego szczurka chudego, z sierścią wyleniałą miejscami, burą w kolorze nijakim. Zabrać go nawet ze sobą chciała, stwierdzając z miejsca w duchu, ze jakoś to będzie. To nic, że w zajeździe na koty uczulenie mieli, będą trzymać go w domu. I żeby smutno mu nie było, to jeszcze jakiegoś do pary znajdą, a jeśli nie na ulicy to w przytulisku, ale tam to pewna była, że wyjdzie nie z jednym, a kilkoma, i rodzicami gromadki zostaną nie dzieci jeszcze! Kocyki im kupi albo uszyje nawet, a Woody drapak z drewna zbije, tam ustruga, tam przytnie i... Krok zrobiła, a kot zbiegł.
To znak był, że rękę na klamce trzeba złożyć i może omen jakiś dobry, bo gdy drzwi się zatrzasnęły w dźwięk dzwonka pomruk pełen niebiańskiej dezaprobaty się rozległ, nie docierając do uszu niewiasty.

Zbawienie spojrzało wpierw na nią przez zasłonę bursztynową z zieloną obwolutą. Potem na sukienkę i na licu ciemnymi piegami usianymi zachwyt się ukazał, tak gorący, ze rozluźnił spięte mięśnie Sol, która w słup soli (o ironio!) zamieniła się przed minutą. Wszystko to za sprawą tych włosów ładnych, lśniących blond, co zarumienione w słońcu zboże przypominało. Zupełnie takie zawsze mieć chciała, tylko geny ją mysim brązem obarczyły, choć niektórzy nazywali to czekoladą, bądź orzechem. Laskowym chyba.
- O, tak! - rozbłysła jej twarz w zachwycie równie mocnym, tyle że ona nie sukienką, a ów pani reakcją się zachwycała. Co po niektórzy przecież krzywili się wręcz. Używana? A kto to słyszał żeby jakiś łach po kimś na ślub własny zakładać! - Dorwałam ją w komisie takim w Soho, Winetage się nazywa, bo i wino tam dostać można, sprowadzane z ichniejszej winiarni chyba, bardzo dobre - wytłumaczyła pokrótce, w razie gdyby krawcowa równie mocno co ona kochała albo lubiła chociaż, dawanie życia używanym przedmiotom. Albo ubraniom w tym wypadku.
Jak uczennica, co jej się tłumaczy równanie skomplikowane, w skupieniu i milczeniu obserwowała, jak młoda kobieta, co w jej wieku była chyba, mierzy wzrokiem suknię (sukienkę w zasadzie), palcami rozprostowuje materiał, a zaraz zbiera go i przyszczypuje. Zna się na rzeczy, Sol pomyślała, nieświadomie głową kiwnąwszy dwa razy i nagle drgnęła gwałtownie dosyć, przyłapana na gorącym uczynku. Podsłuchiwała wszak!
- Och nie! - zlękła się, że wystraszyła złotowłose dziewczę swym brakiem reakcji. Ni to przytaknęła, ani nie zaoponowała, jakby zupełne zignorowała rady cenne. Pewnie już za jakiegoś gbura ją ma, a to nieprawda! - T-to znaczy ja zdam się na Panią, bo to o Pani mówią, że czarodziejka, ja się nie znam. Tylko łachy umiem czasem ładne znaleźć tam gdzie nikt nie chce szukać... I... I tak właśnie sobie myślałam, że za szeroka i żeby zwęzić, no i ten dekolt... Chyba jest trochę za głęboki - wzrok spuściła to na piersi, to na nadgarstki jakby i te były winne, a potem znów w sukience go utkwiła. - To znaczy... Piękny jest i szkoda trochę, ale nie dla mnie. Rozumie Pani? Chyba niekomfortowo bym się czuła... To znaczy, na pewno - przeniosła znów oczęta sarnie, skryte za gęstą kurtyną rzęs na krawcową, która "niejedną rozebrała" i płocho jej się w sercu zrobiło. Rozebrać się? Że tak tutaj? Ach, ale tam kotara była! To nie będzie patrzeć chyba?
- Z-założyły? - a czemuż to liczby mnogiej użyła? - Hm, mmm, to znaczy, tam przebieralnia jest, tak?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zatem dwie myszki szare - choć w praktyce jedna w barwie leszczynowego owocu, a druga blond (sianowata: bo złota cała, fakt to, lecz także sucha i łamliwa niczym słomki traw, żarem na wiór wypalone) - nad materiałem połyskliwym się schylały, burzą zlęknione, jedna-w-drugiej obecności otuchy jakiejś chyba nieświadomie szukając. Niepewnie. Wzrokiem spłoszonym rykoszetując od sylwetki rozmówczyni, od kantów jej ramion, dłoni, przez linię talii, poniżej granic przyzwoitości lady się nie zapędzając. Nieufnie. Choć z rosnącą ciekawością - spojrzeniem i słowem badając, ile to można i ile wypada, i na ile wolno tej drugiej zawierzyć.
Lynch nie wiedziała, jak u klientki to wygląda (choć przeczuwała w niej tę samą płochliwość, którą co dzień napotykała witając się z własnym obliczem w tafli spękanego w lewym górnym lustra), lecz siebie znała na tyle, by wiedzieć doskonale, że nim oddychać głębiej w obecności drugiego zacznie, zawsze czeka ją długi proces oswajania (się). Niczym zwierzę dzikie, raz już przez matkę człowieka skrzywdzone, co może i chciałoby przyjść, się przytulić, kark pod dotyk dłoni nadstawić, ale powoli musi. Ostrożnie. Trzy razy sprawdzić (i czwarty, na zapas), czy gardę spuścić wolno choćby o milimetr.
Czy można.
- Czy można?
Krok drugi, konieczny: Lucerne zgarnęła materiał ruchem prędkim, wprawnym, uniosła suknięienkę na wysokość oczu; głową pokiwała - niby to kompletnie zaczarowana widokiem splotów tkaniny, ale jednak wsłuchując się uważnie w słowa rozmówczyni. Bo przecież:
...za szeroka i żeby zwęzić, no i ten dekolt... Chyba jest trochę za głęboki... piękny... szkoda trochę...
Racja. Wszystko racja. Matka zawsze przed dekoltem za głębokim przestrzegała, bo w dekoltach zbyt obszernych - diabeł siedzi (lecz - o, tu zdziwiłaby się matula, szatan mieszkał też w kołnierzach pod samą brodę haftkami zapiętych, w skromnych szarościach zapasek co biodra kryć mają, a tylko podkreślają ich łuk, w rajstopach grubych, gryzących, z klinem, który ma robić za pas cnoty chyba i w zdrowaśkach przed snem wyjęczanych odmawianych).
Rozumie Pani?
Rozumiała.
Sukienka - choć piękna, zdobycz prawdziwa, zwłaszcza, jak na taką co ze sterty ubrań z drugiej ręki wygrzebana - faktycznie miała cięcie zbyt głębokie, za oczywiste na sylwetkę tak drobną, dziewczęcą jak ta u klientki. Luce udrapowała materiał, puściła, znów zebrała, sprawdzając, czy wstawkę trzeba wszyć będzie, czy da się może bez tak skomplikowanych operacji.
-Tak byśmy zrobiły, proszę pani - zakomenderowała w końcu, spod lady wyciągając jakieś stare katalogi, głęboko w półmroku szafeczki ukryte, pod stertą rzeczy pilnych i ważniejszych. Foldery miały rogi wyświechtane, wskazujące, że dłoń dziewczęca nie raz już do nich biegła (gdy w sklepiku pusto i żaden wzrok wścibski jej na rozmarzeniu nie przyłapie); na okładkach litery wielkie i smukłe: VOGUE i BELLE i BRIDES, tytuły tylko dla szczęściar, które ktoś zechciał mieć na zawsze, zarezerwowane. Otworzyła pierwszy, palcem namierzywszy róg wcześniej zagięty, a potem drugi jeszcze, połyskliwe kartki przed Sol rozwierając - Czy tak, jeśli trzeba? Żeby się pani tylko czuła komfortowo...
Choć ona sama na miejscu brunetki pewnie przy głębszym wycięciu zostać by wolała. Te ramiona, obojczyki - choć teraz pod połami swetra pilnie poskrywane - odkryć, światu ukazać choć trochę.
Kolejne słowa Sol wybiły Lucerne z łagodnego rozmarzenia, wtrącając ponownie w popłoch jej zwyczajny. Policzek rumieńcem się spłonił.
Boże. B o ż e. Panie Nasz w Niebiosach.
Jaki wstyd!
- Ach, tak, oczywiście! - żachnęła się, wychodząc z za lady i krokiem krótkim, ptasim jakby, drobiąc wgłąb wnętrza, ścieżkę dla drugiej kobiety dziewczyny wyznaczając. Obejrzała się przez ramię, głową kręcąc, ramionami wzruszając jakby na usprawiedliwienie - Przecież bym... nie prosiła, żeby tak... - chichot krótki, nerwowy, pensjonarski niemal - Na środku sklepu... Proszę. Niech pani założy. A ja może herbaty zrobię? Nie mamy takich luksusów tu może, jak w salonach sukni ślubnych w centrum... - przepraszająco - Ale nie pożałuje pani. Mam różaną na przykład, albo z rumianku. Sama zbierałam, poza miastem, w moich rodzinnych stronach... - odsunęła kotarę malutkiej przymierzalenki, wewnątrz miejsce dla przyszłej pani Lynch panny Fraser robiąc - A pani? Pani jest stąd? Czy spoza Seattle? Bo akcent ma pani taki miękki. Ładny bardzo. Nie jak inni stąd, taki kanciasty jakby...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jakoś raźniej jej się zrobiło, że tłumów nie było, że nie czyhał nikt jeszcze za kontuarem, ani żaden przechodzień przez okno nie zaglądał. Tylko one dwie, w niewielkim saloniku, ladą odgrodzone, co pierwej dała jej poczucie bezpieczeństwa, jakby co najmniej złotowłosa Lucerna miała zza niej wyskoczyć i wcisnąć ją w sukienkę nachalnie, na siłę, bo tak właśnie Sol sobie wizyty u krawcowych wyobrażała. Przeważnie sama szyła dla siebie, ale okazja przeto była zgoła inna, ważniejsza niż wizyta u rodziców, teściów przyszłych, czy to wyjście koktajlowe. I choć przez chwilę upierała się, że nie ma sensu wydawać ciężko zarobionych pieniędzy na taki dzień, co zdarza się raptem raz w życiu, to właśnie tym faktem przekonali ją wszyscy dookoła, że skoro już suknię z drugiej ręki wybrać postanowiła, to i krawiec jest przystankiem, którego pominąć się na tej drodze nie da.
Dobrze więc stało się, że z polecenia tu przyszła, bo goście z zajazdu prawdopodobnie poza włosami różnych kolorów, inne cechy wspólne znaleźli. W wystraszonych oczach, błyszczących jakby łzami wypełnione po wsze czasy były, w ustach czasami nerwowo w wąską linię ściągniętych i głosie, niby zlęknionym, ale i ciepłym, co wywnioskować się z niego dało, że i sercem dysponują, co miejsca ma nieskończenie wiele.
- Można - skinęła głową i głosem asystentki, co swojemu maestro przeszkodzić by nie chciała, zarzekła się, dłońmi nieśmiało materiał wysuwając w jej stronę.
Z rosnącymi oczami, które powiększały się z sekundy na sekundę, obserwowała jak ta przerzuca materiał między palcami. Kiwa głową raz i drugi, coś pod nosem szepnie, i znów ten materiał przerzuci, jakby we krwi krawiectwo miała (a bo miała, to widać!).
Rozumiała.
Że i Sol dekolt podziwia, ale to Luce prędzej by w nim widziała, nie siebie przecież. Nie z tą marną namiastką piersi, za bluzką schowaną i z ramionami bladymi, podkulonymi, co nigdy dumnie wyprostować się nie potrafiły. Ot, zbyt frywolna to suknia była, piękna lecz odważna, dla takich co głos miały stanowczy i zawalczyć potrafiły, a nie przed burzą uciekały.
- Osobiście, o takim drugim sobie myślałam, ale nie wiem czy nie za dużo, czy nie lepiej ten pierwszy, bo całe życie tak pod szyję chodzić? - zastanowiła się na głos. Wszak nie raz słyszała złośliwości w swoją stronę rzucone, że cnotka, że za grzeczna, że taką to na pewno zakonnice wychowały. I ten raz jeden chciałaby chociaż trochę, odrobinkę się odważyć i odsłonić co nieco, obojczyk chociażby. - A co Pani myśli? - spojrzała na nią takim spojrzeniem, jakim patrzy się na wyrocznię, w oczekiwaniu na odpowiedź, która miała zmienić życie.
Prawda była taka, że i życie Sol miało ulec zmianie. A nawet już zmieniać się zaczęło w chwili, w której wypełzła podczas burzy spod stołu i zmienić się miało, o czym jeszcze nie wiedziała, i długo po odbiorze sukni wiedzieć nie będzie. Jak w tych momentach, co przeczucie nagłe ją dręczyło, ale dopasować się go nie dało do niczego, bo pustka w głowie. Czarno i dziura.
- Och! - wyrwało jej się piśnięcie, kiedy tak nagle potok słów z ust Luce się wyrwał. Różana? O tak, brzmi świetnie! Ale rumianek, zebrany przez Panią? To może rumianek?
Tak, tak, już idzie się przebrać, poczeka.
Ale nie sugerowała wcale, że tak na środku... No może troszkę.
Może bała się, że to wszystko piękne być nie może i haczyk gdzieś schowany w kieszeni siedział, czekając na dogodną okazję by wychynąć przezeń i dziabnąć ją w dłoń otwartą.
- Z rumianku poproszę. Skoro to taki zbierany prosto przez panią... Ja lubię sama też chadzać do lasu i zioła zbierać, i parzyć, i zielniki mam dwa nawet! Mogę jeden kiedyś Pani przynieść... Taki stary, pachnie przeszłością, rozumie Pani? - och, na pewno!
Wsunęła się za kotarę, drobiąc małymi kroczkami, w razie gdyby czar prysnąć miał, ale zza kotary nic nie wyskoczyło. Zaden hak, żadne licho! Znów poczuła się bezpiecznie.
- Ja ze Seattle, to znaczy, we Francji jako dziecko mieszkałam, ale mama... U babci zamieszkałam tutaj, o i tak zostałam, na dobre już, chociaż na obrzeżach mieszkamy, bo miasta żadne z nas nie lubi - skonsternowała się trochę, bo strachem się przejęła, że może uraziła Luce w ten sposób, miastu urągając?

autor

Zablokowany

Wróć do „Gry”