WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#1 Ubranko

W Seattle była od tygodnia. Aura tego niesamowitego miasta pozwoliła jej odetchnąć od trosk, które nękały jej dusze w Korei. Już pierwszego dnia wyrzuciła kartę sim, zastępując ją całkowicie nową oraz zablokowała swoje konta społecznościowe. Od początku wiedziała, że po skończonym szkoleniu nie wróci do rodzinnych stron. Była tego pewna do tego stopnia, że podczas pakowania walizki zabrała wyłącznie te rzeczy, do których czuła największy sentyment. Z mężem nie pożegnała się wcale. Przeddzień wyjazdu znowu ją upodlił, bijąc i wyzywając. Jednak był to ostatni raz.
Nie wiedziała dokąd zaprowadzi ją ta decyzja. Przyłapywała się na tym, że coraz częściej wspominała teatr: scenę oraz aktorów, wieczory kiedy do późna przesiadywała w budynku i pomagała złożyć elementy wystroju, a także jego nieśmiały uśmiech. Być może dlatego po wyjściu z samolotu natychmiast udała się do miejsca, które było bliskie jej sercu. W połowie drogi jednak zawróciła, uznając, że cztery lata po zniknięciu nie powinna pokazywać się nikomu na oczy. Skupienie oddała pracy nad poszerzeniem umiejętności, związanych z biurokracją.
Mimo wszystko los bywał kapryśny i Hana właśnie miała się o tym przekonać.
Wracała ze szkolenia, kiedy niespodziewanie złapał ją deszcz. Spojrzawszy w niebo, ujrzała nad sobą ciemne i wyjątkowo brzydkie chmury, a spadający z nich pluton kropli sprawił, że zaczęła biec przed siebie. Instynktownie złożyła z rąk daszek, minęła brukowaną uliczkę, niewielki sklepik spożywczy oraz dwie drewniane ławeczki, które pamiętały jeszcze jej ostatni pobyt w Seattle. Potem pchnęła potężne, mahoniowe drzwi i już z progu zaatakował ją specyficzny zapach. Nieco zdezorientowana spojrzała wpierw na hol, a następnie znowu na wejście, musząc się upewnić, że widok nie stanowił części ułudy. Wtedy poczuła nostalgię. Wybudziła się dopiero z tego półletargu w momencie, w którym starsza kobieta w uniformie zapytała, czy powinna w czymś pomóc. Odpowiedziała skinieniem głowy, po czym udała się w głąb teatru.
Z zafascynowaniem doglądała ścian i plakatów. Widniały na nich reklamy przyszłych przedstawień. Wówczas natrafiła na kolejne drzwi - te same, jakie cztery lata temu ochoczo otwierała. Z lekkim zawahaniem ujęła ozłoconą klamkę i weszła do środka, gdzie natychmiast dostrzegła Hyeon-Ju. Stał pośrodku sceny, dzierżąc w dłoniach scenariusz. W tamtym momencie wydał się on Hanie zbyt nierzeczywisty, aby po prostu mogła uwierzyć w ich ponowne spotkanie. Spodziewała się, że oczy spłatały jej figla, dlatego nerwowo przymknęła powieki. Mimo tego mężczyzna dalej znajdował się w tym samym miejscu co przedtem.
Jeong Hyeon Ju— szepnęła na tyle cicho, że tylko ona była w stanie to usłyszeć. — Hyeon Ju — zawtórowała, a jej serce zabiło z łoskotem.
To było tak niespodziewane, że nagle po prostu wyszła. Trzasnęła drzwiami i zawróciła, aby znowu narazić się na padający zewsząd deszcz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

2) All we are is an isle of flightless birds
and the ground taunts my your wings
Tym razem przywitała go cisza. Nie ciemność; ciemność wszakże nie witała. Ciemność drwiła sobie ze służalczości – i panoszyła się, i rozlewała. Po każdym zakamarku rzędów mnogo upstrzonych, z obydwu stron, szpalerami siedzeń. Ciemności nikt nie przeganiał. Wydawałoby się, że inaczej całkiem; że wystarczyło palcem po przełączniku światła przesunąć – albo snopem ostrym reflektora łeb odciąć tej zmorze mrocznej. Tylko że nie zależało jej, by trwać wiecznie (a nie martwi się o to – bo wieczność wpisana w jej kontrakt ze światem); ciemności zależało – tej aktorce kluczowej – by na miejscu pojawić się w spektaklu porę. Kiedy na scenie prawdziwe cuda się dzieją. I kiedy prawdziwe doznanie sztuki – od jej właśnie życzliwości stawało się uzależnione.

A Cisza? Cisza była dziś lokajem. Konsjerżem-zjawą; i nie odpowiadała niepytana – choć monologi prowadziła sążniste – w obszerności swojej tak długie, jak długo pozwalało jej się milczeć mówić. Ciszy słowem się przerywa (taka z niej właśnie dziwna istota).

Recepcjonistka – na oko czterdziestoletnia, ale z fryzurą, która dorzuca jej do licznika jakieś niezbyt uprzejme trójwiośnie. Obok niej dozorca teatralnego przybytku – rozmawiają. Sączą sobie kawę z tekturowych kubeczków i narzekają, że – „oj – uważaj, bo jeszcze gorąca”, i że „czarna to jednak lepsza od tej ze śmietanką”, ale – generalnie – „od jakiegoś czasu smak i tak się zmienił – i to już nie jest to samo”. Gadają, ma się rozumieć, o kawie. To tak, jakby nie gadali wcale. Przekrzywiam głowę, dociskając ucho do ramienia – i pocieram je śmiesznie, bo ręce mam zajęte, a potrzebuję wyciągnąć słuchawki z uszu. Lubię muzykę; ale poza dostarczaniem mi tej dźwięcznej uciechy, w praktyczny sposób pozwala zignorować pogłos deskorolkowych kół, który pozostawiam za sobą. Idealny balans pomiędzy przyjemnym chrzęstem, a brzmieniami starannie przygotowanymi na jednej z, wydawać by się mogło, jakiejś setki składanek. No, więc w jednej ręce trzymam teraz deskę, w drugiej kawę – i zgadzam się, że czarna dużo lepsza (chociaż nigdy – tutaj – nie piłem innej). I nagle pani recepcjonistka zatrzymuje mnie hasłem, że ta
  • – Próba
    • (na którą przychodzę zawsze)
        • została dzisiaj przesunięta.
Przeklinam więc pod nosem (ale bardzo cicho, bo to jednak teatr). Już nawet nie tyle na los, bo ten niczemu winny; ale na Caitlyn, która chodzi na zajęcia z dramy i nie dała mi żadnego cynka, że – o proszę – zmiana planów. Ostatecznie wzruszam ramionami. Poczekam. Nieważne ile – bo przyszedłem na próbę, więc na próbie będę. Wsuwam słuchawki z powrotem do uszu i… idę.

Idzie – łagodnym łukiem mijając teatralne foyer i szatnie, i bufecik jakiś wkomponowany w ogół kompleksu, jakby to organizm był, a bufet – załóżmy – śledzioną. Można wyciąć – i pożyje się nawet bez takiego bufetu, ale czegoś brakować będzie, ewidentnie. I nie słyszy echa rozmowy toczonej pomiędzy kawoszami (amatorzy kawy za dwa dolce z pobliskiego automatu), którzy uprzedzają go przecież, że:
– Przesunięta… halo? H-hej! Przesunięta na rano! Już dawno się… Thomas? Może… może pójdź i przekaż mu, że…
– Och, nie. W porządku. Sala jest wynajęta przez… no, wiesz. Zaraz sam stąd ucieknie. – Ha-ha (czym facetowi zaszkodziłaś, Evie?). Recepcjonistka też się śmieje, ale tak właściwie nie ma pojęcia gdzie w anatomii podrzuconego niby-żartu doszukiwać się puenty. Może wycięty został – razem ze śledzioną.
* * * W prawo. Wąskim korytarzem – powoli, niespiesznie – przejściem bocznym do głównej sali widowiskowej Neptune Theatre. Idzie z kurtką przerzuconą przez ramię. Idzie tak, jak chodzi się w wieku dwudziestu lat; machnąwszy ręką na kawał historii związanej z miejscem-ośrodkiem. Ośrodkiem kultury wysokiej – w który przenika jak bakcyl jakiś, mikrob – obdzierając definicje i schematy; i obnażając cały ten blichtr i patos niepotrzebny.
Kochał teatr.
Co? To skąd ta postawa?
Bo kochał teatr. Ludzi. Kochał ten wyrzut fantazji co przez grdykę artyzmu wypluwany był na deski. I, przede wszystkim – kochał pasję tych, którzy stanąwszy w okręgu światła; zamykani zostawali w ślepej bańce. W swoim świecie – po przeciwnej stronie weneckiego lustra. Czwartej ściany.
Bo nie istnieje teatr bez ludzi.
Zasiadających po obydwu stronach tego lustra. Bo bez widowni – bez oklasków, bez wrzawy mile pod włos biorącej; lustro zwykłym oknem się staje. Na salę pustoszejącą – na siedzenia niesprzedane. Na upadek kariery.
To… skąd ta postawa?
A no stąd, że Anthony nie spodziewał się zastać nikogo we wnętrzu Molocha drzemiącego. A pusty teatr to wyłącznie zbiorowisko korytarzy przecież; i pokoi, i sal – i Ciszy rozkrzyczanej (a taka sama jest, jak wszędzie). Nie spodziewał się tylko, że na sali Ciemność urzęduje, we własnej osobie. Ciemność, która anonsem była przez negatyw przepuszczonym; bo obwieszczała nie przybycie, a obecność czyjąś.

I to właśnie mnie zaskakuje. Bo światła – z powodu jakichś tam zaleceń dotyczących bezpieczeństwa – pozostawia się, z reguły, włączone. Na wszelki wypadek stopuję muzykę. Na wyświetlaczu, przebłysk:
[ɴᴏᴡ ᴘʟᴀʏɪɴɢ: Kryptonite [3 Doors Down]

Klik.

Cisza.
(Czyżby?)

Mruczenie świateł. Drżenie surowe; takie, które przyjmuje się w siebie – ale nie zwraca się na nie uwagi, jeśli zmysłów nie aktywować dogłębnie. Promień – na scenę rzucony w postaci chłodnego klosza. I Ona; w tym kloszu właśnie, który jej skórę nie tyle wybiela (wszakże biel zdaje się być to taka, która bielsza być już nie może), ale wręcz wybarwia. Na sali parę krzeseł rozłożonych w sekwencji przypadkowej zupełnie – niedopatrzenie jakieś po grupie (zapewne tej porannej, akademickiej, jemu – docelowej). Ale chłopak nie siada na krześle. Staje przy scenie samej. Scena z kolei – podwyższona solidnie; więc ramiona opiera na deskach. I brodę – na ramionach zawiniętych zabawnie (bo, wydaje się, niewygodnie).

Zabawne to, w sumie. Sama rozumiesz. Że nasze spotkania będą miały okazję spotkać się na wspólnym gruncie wtedy dopiero, kiedy upadniesz. Jeśli upadniesz.
Ale może nie zdajesz sobie na razie sprawy z tego, że tu jestem. A jeśli tak? A jeśli tak, to czy obchodzi cię, co myślę?
O tobie, oczywiście. Bo przecież legendy tak długo żyją – jak długo się o nich myśli.
Nie „mówi” – mówić można bowiem o każdy; legendy natomiast karmione są myślami. Podziwem? Pragnieniem.

Co myślę?
Myślę, że całkiem dobrze uczysz. Szlag! Całkiem dobrze – pani – uczy; poprawiam się w myślach. Nie znam się na tańcu. Na balecie – tym bardziej. Ale regularnie przyglądam się twarzom tych, którzy do ciebie pani przychodzą. A przychodzą pomimo bólu i potu, i całej tej niewygody, i poświęceń przez ciebie panią dyktowanych.
Ale tej roli nie znam, więc…
Po prostu pokaż mi, co powinienem mogę o tobie myśleć.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

— II. Étoile.
Moje Jej brzemię.
Étoile.
Moje Jej korona.
Étoile.
Moje Jej życie.

Codzienność kobiety, którą nie byłam — nigdy więcej. Rzeczywistość gwiazdy świecącej jaśniej niż którakolwiek na firmamencie paryskiego baletu, jakiemu oddałam wszystko. W s z y s t k o. Calutką siebie. Kawałek po kawałku.
Przekleństwo za przekleństwem.
Strup za strupem.
Łza za łzą.
Ból za bólem.
Po wszystkim przywdziewałam na ustach najpiękniejszy, najmniej szczery uśmiech, który skrywała głęboko pośród opustoszałych korytarzy, jakimi nieustannie wędrowałam; jedne drzwi po drugich, wkraczając do coraz bardziej pustego, zimnego świata, gdzie zatracałam dziewczynkę, którą się urodziłam.
Głęboki oddech. Powódź wspomnień odbiera światło i ponownie jestem tam.
  • Jestem Nią.
    Gwiazdą.
    Étoile.
Okaleczone stopy. Podkrążone oczy. Wystające żebra. Jeszcze bardziej — niż w poprzednim sezonie — ostre kontury obojczyków oraz policzkowych kości. Ciasne kostiumy. Włosy oplecione ciasno. Ramiona wyprostowane. Mięśnie zbolałe. Dusza nadkruszona.
Wszystko to razem tworzyło spójną całość. Definiowało kobietę o wychudzonej sylwetce otulonej jedwabiem przydługiej sukni zamiatającej scenę, której deski o delikatnie chropowatej fakturze czułam pod bosymi stopami napiętnowanymi wieloletnimi treningami — stopami ozdobionymi w mozaikę siniejących śladów, niemających ani początku, ani końca; bolesnych otarć przeplatanych krwawymi zadrapaniami zaburzającymi harmonijność alabastrowej skóry oszpeconej niezagojonymi ranami, to znów blednącymi z każdym dniem bliznami przeszłości.
Nie wyzbyłam się lęku przed wspomnieniami.
Nigdy.
Chociaż niezwykle powoli oswajałam własny strach, który — choć zakorzeniony głęboko pośród mrocznych cieni oraz strzępów pozostałych z dawnej Evangeline — stał się przyjacielem i pozwolił zepchnąć na samo dno bezdennej otchłani, skąd nie zamierzałam go przywoływać, wciąż czułam przerażenie. Przeszłość zawsze nas doganiała, prawda? Prędzej czy później.

I nagle,
gwałtownie niczym sztorm,
wspomnienia odpływają.
  • Wciąż stoję na scenie. Dookoła ciemność. Cisza. Bezdech.
Bez pośpiechu stawiam krok za krokiem, troczki uciskają skórę, pointy subtelnie suną wzdłuż desek, ciało przebiegają złowrogie dreszcze, żyłami przepływa rozgrzana lawa artyzmu. Nie pamiętam, kiedy tańczyłam — bo ja nie tańczę; już nie; nie tak — jednocześnie odradzam się wśród własnych, spopielonych szczątków niczym mityczny feniks i dopóki nie odzyskuję dawnego poczucia bezpieczeństwa wraz z cholernie rzadką swobodą, której wonią zaciągam się, trwam w bezruchu. Podziwiam rozciągający się w dole krajobraz opustoszałych krzeseł okrytych atłasem kurzu.
Cmentarzysko.
Całe jest dla mnie, ogrom milczenia zawieszony w przestrzeni, może gdzieś tam nawet napotkam nadgnite truchło legendy oplatającej nazwisko(a). Spróchniała mogiła jestestwa, którego przecież nie odzyskam, bo niby jak. Przecież wiem, co mówili, co wypisywali, co szeptali po kątach.
  • Dziwoląg. Kurwa. Przybłęda.
    Zdzira. Żona. Narkomanka.
    Kochanka. Gwiazda. Skandalistka.
    Muza. Przekleństwo. Wywłoka.
    Choroba. Nicość. Rozpacz.
    U P A D E K

    Byłam (j e s t e m ?) każdą i jednocześnie żadną.
Czułam, jakbym dosłownie dźwigała ramionami ciężar umarłych bytów, jarzmo rozpustnej Messaliny uwodzącej dziesiątki mężczyzn oraz kobiet podziwiających mnie z oddali pozajmowanych krzeseł, jednak uwodziłam tańcem, nigdy ciałem — przynajmniej nie tłumy. Paryskiej opery wszetecznica, co powinna była spłonąć u początku sławy.

Łapię oddech. Chwytam serce. Hamuję myśli.
Jestem tu i teraz.

Wreszcie cofam się ku przesiąkniętej zapomnieniem kurtynie, gładzę fragment szkarłatnego materiału opuszkami palców z czułością stęsknionej metresy, wdycham przyjemnie znajomy, niemalże bliski zapach zwycięstwa, po które sięgałam przez lata. Niczym nieskrępowana zsuwam z ramion jedwabie niebieskawej sukni — to indygo, wiesz? — która bezgłośnie upada ku kostkom, ukazując wyjałowionemu z dusz pustkowiu martwej widowni mnie. Tę, którą jestem tu i teraz. Wciąż wychudzona sylwetka tancerki, wciąż natchniona niesłabnącą gracją, wciąż o smukłej talii podkreślonej przylegającym do każdego załamania ciała czarnego body, wciąż o dłoniach gładzących powietrze. Wówczas oglądam się przez ramię, by dostrzec podniszczony przeszłością gramofon.
Wkrótce pierwsze takty melodii wypełniają powietrze.
Przepływają przez nieruchome ciało, przymknięte powieki, widmo uśmiechu. Pointy odważnie uderzają o nieruchomość parkietu, który właśnie uczyniłam swoim i myślami dostrzegam każdy drobiazg niedostrzegalny dla innych.
Wariacja Wróżek — tętni życiem.
Podświadomie stawiam pierwsze kroki, pozwalając delikatnym dźwiękom przepływać ścianami, by powracać po wszystkim do mnie, zabierając umęczone niedolami ludzkimi ciało przed siebie. Płomienie iluzorycznego ognia zaczynają sięgać wynędzniałego wnętrza, ogrzewając to, co jeszcze pozostało i podpalają ospałe serce tkwiące niby w marazmie, skąd gwałtownie wyrywa do przodu, niemalże zrywając ze smyczy.
  • Croisé.
    Effacé devant.
    Plié.
    Fouettés.
    Tombé. Coupé. Ballonnée.
    Tombé Mogiła.
    Moja mogiła.
Mauzoleum wybudowane na rozkruszonych kościach połamanego ideału.
Przepełniona pasją oraz nieuchwytnym pięknem, emanująca niebywałą siłą zamkniętą w pozornie kruchym ciele, nad którym sprawowałam niegdyś pełną kontrolę, upadam. Upadam boleśnie i (nie)spodziewanie, kiedy kolano wyje donośnie, płonie, cierpi, jednak pozostaję zbyt zaślepiona wściekłością, i pięść agresywnie zderza się z chropowatością sceny. Krzyk zaś wydobywa się z wnętrza gardła.
  • Bezsilność przemieszana,
    no właśnie — czym?
    Upadłam wiele, wiele lat wcześniej.
Pochłonięta obsesyjnymi ideałami wdzierającymi się głębiej, głębiej, dopóki nie dotknęły wówczas rozkwitającego serca, zatruwając dożywotnio wszelakie piękno, które nosiłam pod powierzchnią nieprzeniknionych spojrzeń czy delikatnych uśmiechów. Skonałam na długo przed ukoronowaniem zaszczytnym tytułem étoile. Zdechłam dawno temu, nawet nie wiedząc o istnieniu odmiennego świata.
Tego, do którego należysz, Anthony.
Wejrzeniem barwy wzburzonej, morskiej toni omiatam opustoszałą (niemal) przestrzeń i właśnie tam napotykam chłopca, którego dostrzegłam kilka prób wstecz; zawsze przyglądał się młodym artystom, może myśląc, iż nie widzę. Zachłannie próbuję wedrzeć się pod powierzchnię, zrozumieć motywy, ujrzeć jakąś prawdę, która pozostaje zatajona, lecz kolano boli. Przypomina o sobie ostrym, przenikliwym opiłkiem szaleństwa zagnieżdżonym gdzieś na przedzie i podświadomie oplatam palcami owe miejsce.
— Spóźniłeś się — mówię miękko.
Spóźniłeś na próbę. Na występ. Na lśnienie gwiazdy.
(świetność miałam za sobą)
Zdążyłeś za to na siarczystą kurwę oraz degrengoladę mojej duszy.
Nie proszę cię o pomoc ani nawet nie zamierzam dziękować, jeśli pochwycisz się bezinteresowności, ponieważ nie taka moja natura, ale tego nie możesz wiedzieć, dlatego odchylam głowę do tyłu i liczę do dziesięciu. Jeden. Dwa. Trzy…
— Lubisz sztukę? — pytam powoli, kiedy ponownie odnajduję twą twarz. — Czy po prostu zabijasz nudę? — Możesz pomyśleć, że mą szlachetną elokwencję właśnie trafił, nieuformowany jakimkolwiek kształtem, szlag. Coś we mnie łagodnieje, chyba napięcie ramion oraz szyi, na pewno nie nasycone atramentem dojrzałości spojrzenie. Gramofon wciąż śpiewa.
Jeszcze chwila i igła uroni ostatni dźwięk.
Właśnie teraz — milknie melodia.
Jesteśmy sami.
Jeśli nie liczyć mej blednącej przeklętej legendy, no i może odrobinę rozdętego ego. — Masz jakieś imię? Bo moje chyba znasz — głos zyskuje dźwięczności, jednak zostaje spowity lekką chrypą. Och, chętnie bym teraz zapaliła albo się napiła (alkoholu, mocnego; zabrałam może tę piersiówkę?) albo połknęła opakowanie tabletek, są przeciwbólowe, więc łatwiej wmawiać sobie, iż to dla zdrowia.
Kłamstwa, którymi kiedyś się udławię. Dosłownie i w przenośni.
— Evangeline Éliane — przedstawiam się, owszem. To chyba oznaka dobrego wychowania. — Dawniej to miejsce było inne. Dziwnie jest go dzisiaj nie rozpoznawać — wypuszczam spomiędzy warg luźną refleksję, niespiesznie prostując nogę. Niewiele brakuje, bym ponownie trzasnęła pięścią podłogę. — Chociaż dawniej i ja byłam inna, potrafiłam tańczyć. Nie myśl, że nie.
  • d z i s i a j ?
Dzisiaj bywam jestem bardziej dramatyczna od największych dramatów literatury.
...

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

Outfit, a zdjęcie chyba z kolegami z zespołu technicznego.

Posiadanie pracy dorywczej, teraz, gdy plan jego zajęć na Uniwersytecie Waszyngtońskim został uszczuplony w typowy, przed-wakacyjny sposób (bo wiele seminariów już się pokończyło i czekało tylko na oddanie przez studentów ostatniego eseju czy projektów, niektórym profesorom nie chciało się po prostu dojeżdżać na Uczelnię z nadmorskich domów letnich w Portage Bay, a wykłady, ciężkie do przeżycia w nieklimatyzowanych aulach, nigdy nie były obowiązkowe…) miało niemal same plusy.
Dawało Mercy’emu możliwość odłożenia trochę gotówki przed nadchodzącym latem i poczucie, że w razie potrzeby będzie mógł dzięki niej wesprzeć swojego ojca albo rodzeństwo. Było okazją do nawiązania kilku nowych znajomości i choć nie był pewien czy którakolwiek z nich przetrwa próbę czasu gdy pracownicy sezonowi Neptune Theatre pójdą w swoje strony, to z pewnością pozytywnie umniejszało to doskwierającą mu samotność. W końcu pozwalało też Feathersowi zwyczajnie wyrwać się z domu, bo choć kochał swoją rodzinę nad życie i czuł się odpowiedzialny za wspieranie jej, zwłaszcza w trudnym czasie żałoby, to czasem zaczynał mieć wrażenie że jeszcze tylko trochę i na rodzinnej farmie po prostu straci zmysły. Bezustanne przebywanie w towarzystwie trójki rozkrzyczanych dzieciaków, których obecność wymagała ciągłej atencji i aktywności oraz Pana Feathersa, który, choć starał się tego nie pokazywać, był niemal cały czas mocno przybity i smutny, konsumowało ogromne pokłady energii Emersona. Przebywając w innym otoczeniu, wśród innych ludzi i innych wnętrz, po prostu ładował akumulatory.

Był jednak jeden minus, choć i ten niepozbawiony zupełnie zalet. Smoking. Z jednej strony całkiem fajny pracowniczy strój, zwłaszcza gdyby pomyśleć, że większość znajomych Mercy’ego, którzy poznajdowali sobie różne dorywcze prace na lato, musiała chodzić do pracy w brzydkich i krzykliwych uniformach z poliestru. Z drugiej strony jednak ubranie dość niewdzięczne jeśli trzeba w nim było tkwić przez kilka dobrych godzin, dbając przy tym o nienaganną sylwetkę i o to, żeby materiał za bardzo się nie pogniótł (i żeby nie pourywać żadnych guzików). Fakt, że Mercy czuł się w tym stroju całkiem atrakcyjnie, a i usłyszał już kilka komplementów i szeptanych objawów zachwytu ze strony kilku dziewcząt odwiedzających Teatr z rodzicami. Ale niestety, któraś godzina spędzona pod muszką i w nieszczególnie wygodnych lakierkach naprawdę dawały mu się już we znaki.
Dlatego też odetchnął gdy wszyscy goście Neptune Theatre zajęli wreszcie miejsca na widowni, drzwi prowadzące do głównej sali zostały zamknięte, a korytarze budynku opustoszały i wypełniły się ciszą. W końcu mógł poluźnić nieco muchę, rozpiąć po guziku u obydwu mankietów, a przede wszystkim choć na moment poluzować sznurówki eleganckich butów, wzdychając z ulgą i opierając się o ścianę. Teraz nareszcie nadchodziła chwila spokoju - żadnych rzędów do wskazania, żadnych biletów do sprawdzenia, tylko cisza i ewentualne krótkie rozmowy z innymi bileterami.

Miał jeszcze przynajmniej dwadzieścia minut do przerwy w przedstawieniu, gdy jego uwagę przykuła smukła sylwetka brunetki przemykającej teatralnym korytarzem. Głęboki odcień włosów kontrastował z czerwienią dywanu, jakim w tej części budynku wyłożono wszystkie posadzki, a różnicę barw tylko dodatkowo uwidaczniała jasność jej skóry. Było w niej coś, co chłopakowi przywodziło na myśl skojarzenie z bajkami jakie zwykł czytać swojemu rodzeństwu, zwłaszcza siostrom, na dobranoc. Był pewien, że od razu przyrównałyby umykającą mu teraz istotę do Śnieżki, i pewnie na dodatek stwierdziły, że była ładniejsza niż te wizje królewny, jakie przedstawiano w należących do nich książkach.
Poza tym był niemal pewien, że już ją tu kiedyś widział… Podczas jednego, a może więcej, z tych ośmiu wieczorków ze sztuką jakie zaliczył w minionym miesiącu…
- Pssst! - W dość typowy dla siebie sposób najpierw przemówił, a dopiero potem pomyślał. Gdy jednak jego szept, całkiem donośny, popłynął w głąb korytarza, nieuchronnie docierając w końcu do uszu dziewczyny, było już za późno aby nagle udać że wcale jej nie zauważył albo że to nie on, tylko skryty za tapetą sufler. Z myślą, że skoro powiedziało się "A", to należy powiedzieć i "B", Mercy zrobił krok w stronę brunetki - Hej?

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ettel była głodna.

Była głodna w sposób, który sprawiał, że siedzący przed nią mężczyzna chrząkał stanowczo za głośno, ciężko było jej się skupić na tym, co się działo na scenie, bolała ją głowa i irytowało ją absolutnie w s z y s t k o, zaczynając od akcentu jednego z aktorów, a kończąc na jej własnych butach.

Potrzebowała chwili, by to wszystko połączyć - to, że siedząc na ciemnej widowni kurwiła na wszystko na czym ten świat stoi, a równocześnie, zamiast oglądać sztukę, większość czasu spędzała na snuciu fantazji dotyczących tego co zje gdy wróci do domu. Marzyła, na przykład, o dużej porcji makaronu oblepionego sosem z pieczonych warzyw. Albo o słonych, chrupiących szparagach. I ciepłym cieście drożdżowym, takim, które dobrze smakuje nawet samo. I pizzy z dużą ilością oliwy rozlanej na talerzu, w której możesz potem zanurzyć kawałek ciasta. I…

No, tak. Jak widać, Ettel zdecydowanie była głodna.

Najpierw myślała o tym, co zje po powrocie do domu. Potem, gdy kolejne postacie mordowały się na scenie, postanowiła kupić sobie chociaż jakieś orzeszki w przerwie między jednym aktem a drugim, kiedy już odstoi swoje w kolejce w teatralnym foyer. Na szczęście - zanim zdążyła umrzeć z głodu jak jakiś sim, który zupełnie nie potrafi w dorosłość - w porę zdążyła przypomnieć sobie (a przy okazji się tym odkryciem zachwycić), że przecież w pierwszym akcie Arson, dla którego przyszła tu dziś wieczorem, znika ze sceny pod koniec i nie wraca aż do drugiego aktu.

A skoro on znikał, Ettel też zniknęła - z widowni oraz, na kilka minut, z teatru. Wszystko po to, by kupić sobie frytki z tej budy za rogiem: jednej z tych, które wyglądały, jakby już dawno trzeba było je zamknąć, a równocześnie zawsze ustawiały się do niej kolejki i pachniało obłędnie.

Frytki były znakomite - zbyt słone i tak tłuste, że tłuszcz osadzał się na palcach, miękkie w środku, sprzedawane w wielkich papierowych rożkach, w których oprócz frytek znajdował się też pojemnik na sos. Tak pomyślane,by można było chwycić je w dłonie i od razu iść dalej…

… chociaż może niekoniecznie akurat do teatru, do którego wróciła Ettel, smrodząc tymi frytkami w całym foyer i zwracając na siebie uwagę dwudziestolatków ubranych w smoking…

- Hej - odparła, kiedy już zatrzymała się i odwróciła w stronę Mercy’ego. Wpatrywała się w niego przez chwilę, aż wreszcie dostosowała się do jego - dość nietypowych - sposobów na poznawanie ludzi i dodała: - Psst pssst. Chcesz frytkę? - zaproponowała, wyciągając w jego stronę ten swój rożek.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

Uwaga dwudziestolatków ubranych w smokingi skupiała się na Ettel z co najmniej trzech, stereotypowych ale prawdziwych powodów.
Po pierwsze, ich zadaniem było bardzo uważne pilnowanie aby nikt nie wnosił do wnętrza teatru żadnych produktów, których nie dało się kupić w budynku. Dotyczyło to przede wszystkim alkoholu i innych możliwych używek, ale na pewno obejmowało też takie rarytasy, jak parująca góra słonych ziemniaków wciśniętych w przesiąknięty tłuszczem papier.
Po drugie, ramiona dziewczyny, o czym Emerson przekonywał się teraz coraz dokładniej, wyglądały w jej obecnym stroju bardzo atrakcyjnie i trudno było skupić się na czymkolwiek innym jeśli człowiek raz to już zauważył.
Po trzecie, Ettel miała coś, co chyba na wszystkich dwudziestolatków działa jak lep na muchy albo kocimiętka na dachowce, i nie chodziło tu wcale o wspomniane ramiona albo jakiekolwiek inne cechy fizyczne.
Te frytki. Węglowodany i tłuszcze, i sól. Całe mnóstwo soli. Gorące. Świeżutkie. I pachnące tak, że teraz nie dało się w zasadzie skupić już nawet na jej obojczykach, o pracy w ogóle nie wspominając.

Mercy miał to szczęście, że znalazł się najbliżej dziewczyny, wyprzedzając dwóch innych kolegów zwabionych zapachem jedzenia z głębi korytarza. Wyłonili się właśnie zza ściany, rozglądając uważnie za źródłem kuszącego aromatu czegoś, co wyglądało, smakowało i pachniało jak cukrzyca, zawał i otłuszczenie wątroby, ale zobaczyli, że było za późno. Bo to Emerson Feathers wyciągał właśnie rękę w stronę podsuwanego mu przez drobną kobietę rożka, prawie jakby zaznaczał teren, i odstraszał tym samym innych pretendentów do kalorii i zgagi.
- Jejku - zdążył powiedzieć w ostatnim rozsądnym odruchu, przypominając sobie sumiennie że naprawdę nie powinien robić takich rzeczy jeśli chce z sukcesem utrzymać się w pracy i mieć za co zabierać Teresę Kingsley na randki spotkania przez całe wakacje - Wyrzucą mnie z pracy.
Ale ostatecznie nawet to go nie powstrzymało. Chyba prawie się oparzył w palce, i dlatego też pierwszą frytkę wcisnął sobie do buzi w tempie ekspresowym (tak jakby poparzenie języka było z jakiegoś względu lepsze niż poparzenie rąk).
Najpierw poczuł, że jest mu bardzo gorąco, a potem, że jest mu bardzo dobrze. Ktoś kiedyś powiedział, że jedzenie jest czasem dość podobne do seksu, i chyba naprawdę miał przy tym rację.
- O. Och, o mój Boże - Chłopak dosłownie zajęczał i ktoś, kto go słyszał, ale nie widział, mógł zacząć się obawiać, że na teatralnym korytarzu dochodzi teraz do bardzo nieprofesjonalnych wydarzeń - O Boże. Wiesz jak to jest… - Zamlaskał, korzystając z okazji, ze Ettel nie cofnęła jeszcze rożka z frytkami, żeby skraść jeszcze jedną i uśmiechnął się do nieznajomej, ale jakże dobrodusznej dziewczyny z totalną błogością - Dostać coś, o czym się nie wiedziało, że się tego potrzebuje? I potem nagle to masz, i okazuje się, że to jest najlepsza rzecz na świecie? - Jak playstation na Boże Narodzenie 2010 albo pierwsza Krwawa Mary na pierwszym kacu - To jest właśnie to. Dziękuję! Ale musisz je szybko dokończyć… - Oblizał kciuk z drobinek soli, starając się wrócić do swojej zawodowej powagi - Bo naprawdę będę musiał cię wyprosić.

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miała ochotę powiedzieć chłopakowi w smokingu, że nikt cię nie wyrzuci, to tylko frytki.

Ale, po pierwsze, nie chciała go namawiać - jego ani, prawdę mówiąc, nikogo innego. Mógł nie chcieć zjeść frytek z miliona powodów: bo nie lubił (co prawda wtedy od razu ujawniłby, że jest bardzo złym człowiekiem, no ale i takie rzeczy się zdarzają), bo nie chciał jeść czegoś dwukrotnie smażonego w głębokim tłuszczu o tej porze, bo starał się zrzucić kilka kilogramów, postanowił, że rzuca fast foody… Mógł nawet bać się, że wyrzucą go z pracy za jedzenie ziemniaków na teatralnym korytarzu, a to przecież nie była sprawa Ettel.

A po drugie: gdyby zaczęła go namawiać do zjedzenia frytek i zapewniać, że nic mu przecież nie zrobią, bardzo szybko mogłaby się zapędzić i nieopatrznie, ale w jak najlepszych intencjach, zdradzić chłopakowi na przykład, że Ettel jadła tu przecież cały czas i nikt jej nic nie zrobił. Jasne, wiedziała, że przez Arsona jest w innej pozycji niż pracujący tu od niedawna Emerson, ale przecież koniec końców to były tylko frytki, kto zamierzał go za to ukarać?

Albo: tylko ciastka czekoladowe, które jadła w zeszłym tygodniu w przerwie między aktami, nie opuszczając nawet swojego fotela na widowni.

Albo: tylko białe wino, na które niedawno zostali w teatrze po jednym z przedstawień.

Słowem: Ettel naprawdę nie skłamałaby, gdyby powiedziała, że ciągle tu coś je, ale Mercy, mimo wszystko, był chłopakiem, pewnie pracującym tu dorywczo, który chciał tylko wykonywać swoją pracę i przestrzegać zasad, które przekazało mu kierownictwo. Dlatego była gotowa wycofać się z frytkami gdzieś bliżej wejścia (no ale nie wyjdzie, żeby jeść na ulicy jak zwierzę, bez przesady), gdyby Emerson postanowił przestrzegać Prawa i Porządku.

Na szczęście zamiast tego po chwili uśmiechnęła się szeroko, obserwując jak chłopak jęczy w ekstazie z powodu frytek. - Hm - mruknęła, traktując jego pytanie dość serio. W pierwszej chwili chciała zaprzeczyć - doskonale wiedziała za to, jak to jest bardzo czegoś potrzebować i tego nie dostać, a także dostać coś, o czym marzyłaś i gorzko się rozczarować, ale nie chciała wyjść na aż tak, kurwa, smutną. - Jak wtedy, kiedy kupujesz sobie zupełnie przypadkową książkę z przeceny, o której nigdy wcześniej nie słyszałeś, a potem zaczynasz czytać i jest miłość? - upewniła się, bo może jednak okazuje się, że znała. Albo przynajmniej potrafiła sobie to nieźle wyobrazić.

- Skończę zanim zacznie się przerwa - zapewniła, bo taki był mniej więcej jej plan - była w stanie zrozumieć, że nie wszyscy mogą lubić zapach tłustych, smażonych frytek, tak jak ona nie chciałaby, żeby ktoś jej smrodził burgerem. - Ale jest ich dużo, więc musisz mi pomóc - dodała i wyciągnęła opakowanie w stronę Emersona, bo bez sensu oblizywał te palce przed chwilą.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

Prawa i Porządku Emerson chciał po prostu pilnować tak, jak pragną tego dwudziestotrzylatkowie, którym udało się wreszcie, po długiej przerwie, znaleźć pracę jednocześnie całkiem przyzwoicie opłacaną, jak i nie zupełnie beznadziejną pod względem zestawu obowiązków. I może sam wiedział, że trochę z tą swoją surowością przesadza, naprawdę po prostu wolał nie ryzykować wpadką.
Poza tym nie miał pojęcia, że Ettel łączy coś z kimś z obsady - a wiadomo, że takie osoby cieszyły się tutaj szczególnymi względami i miały trochę więcej przywilejów niż jakiś tam zwykły gość z widowni. Gdyby wiedział, i gdyby wiedział, że tym czymś jest nic innego jak węzeł małżeński, to pewnie nawet nie zaryzykowałby zaczynaniem z nią tej frytkowej pogawędki.
Choć oczywiście nie, żeby obawiał się, że leży w tym wszystkim jakaś szansa na prawdziwe, poważne kłopoty. Przecież byłby głupi, gdyby przypuszczał, że taka dziewczyna kobieta (no, i niewiele, ale wyraźnie jednak od niego starsza), mogłaby go potraktować jak kogokolwiek więcej niż po prostu chłopaczka od biletów tym samym wzbudzając na przykład zawiść swojego męża.

Ale tak czy siak, Mercy naprawdę był serdecznie przekonany, że to co robi - zwracając Ettel uwagę - jest właściwe. I że może mu uratować skórę, gdyby na przykład postanowiłby go zakablować któryś z (zazdrosnych, choć czy o rozmowę z Ettel, czy o frytki - nie wiadomo) kolegów.
No i wszystko zależało od tego, kto był akurat ich menedżerem na zmianie. Jeśli była to Lucy, to w porządku - sama lubiła dopuszczać się takich występków, jak na przykład zapalenie papierosa w teatralnej łazience, albo skradzenie kawałka szarlotki z zarezerwowanego dla gości Neptune poczęstunku. Ale jeśli był to Steve (czy Ettel znała już Steve’a!?), który dosłownie parę dni temu zastąpił przebywającą na urlopie macierzyńskim Kimberley, to już gorzej. Bo Steve był służbistą i, choć akurat to było tylko domniemanie Emersona, chyba też transfobem. Lepiej było mu się zatem nie narażać, choćby w ramach prewencji.

- Rany, dokładnie tak! - Odparł z trochę przesadnym entuzjazmem. To chyba Los - albo Bóg, albo Przypadek, albo Karma, cholera tam wie - znów podrzucał Emersonowi dziewczynę, która była aż tak, kurwa, smutna, ale jednocześnie BARDZO nie chciała się do tego przyznać. Ważne, że żadna szanująca się siła wyższa nie zrzucała podobno swoim dzieciom na barki ciężarów, których te nie mogły udźwignąć. Póki co jednak Ettel nie zdradzała się ze swoimi poważniejszymi rozterkami. Przeciwnie - sprawiała wrażenie osoby całkiem cool. I pewnie już mu zaczynała trochę imponować.
Mercy zacmokał, chwilę dywagując nad dostępnymi mu opcjami, ale w końcu podreptał posłusznie za Schechter - bliżej wyjścia, ale nie na ulicę, gdyż owszem, nie byli zwierzętami. W razie czego zawsze mógł powiedzieć Steve’owi, ze eskortuje intruzkę za drzwi.
- No dobra, skoro absolutnie muszę… - Bileter był z Mercy’ego przyzwoity (i poprawny jak widać), ale aktor żaden, więc Ettel od razu mogła poznać, że chłopak nie czuje się ani odrobinę przymuszany do konsumowania jej frytek, a wpakowanie sobie do ust kolejnej ich porcji to naprawdę żadne poświęcenie - Jakoś damy radę. Zostało nam jeszcze parę minut, co? - Tak, jakby to ona była tu pracownikiem obsługi, nie on, choć biorąc pod uwagę jej doświadczenie z Neptune Theatre, pewnie swobodnie mogli zamienić się rolami.
- Podałbym ci rękę gdybym mógł, ale upaprałem się solą i tłuszczem… - Wytłumaczył z żalem - W każdym razie, jestem Emerson. “Mercy” dla przyjaciół. Feathers… Eee… Na nazwisko - Zupełnie tak jakby Ettel naprawdę musiała mieć te wszystkie informacje aby nadal z nim tu tkwić - A ty? Znaczy… Nie musisz mi mówić jak masz na nazwisko. Ale imię dobrze by było znać. Tak jest łatwiej, chyba? W stosunkach. Eee… Społecznych.
W końcu chyba dotarło do niego, że wygadywanie podobnych głupot na pewno nie pomaga na żadne stosunki, więc tylko wepchnął sobie w usta następną porcję jedzenia i spuścił wzrok po sobie w głupiej obawie, że jeśli go podniesie, to się po prostu zarumieni.

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Oczywiście: bycie żoną Arsona wiązało się z wieloma przywilejami, zaczynając od tych najbardziej oczywistych, jak prawo pobytu w Stanach, konkretnie: w dużym apartamencie w niezłej dzielnicy, a kończąc na możliwości jedzeniu frytek w teatrze.

(Wszystkie te przywileje sprawiały, że oczekiwano od niej wdzięczności i na dobre ustawiło Ettel w roli tej g o r s z e j: biedniejszej, młodszej, głupszej, gorzej wykształconej, pochodzącej z mniej zamożnej rodziny, urodzonej w nie tak atrakcyjnym kraju. Tak teraz, jak na samym początku, gdy zawiązywali ten swój węzeł małżeński nie tyle pod wpływem romantycznego impulsu, co za sprawą urzędu migracyjnego dyszącego im w plecy.)

I Ettel doskonale o tym przecież wiedziała. Ale przy tym nie uważała, żeby cokolwiek jej się należało jedynie dlatego, że była czyjąś żoną (a bycie żoną stało się w którymś momencie jej najważniejszą, definiującą cechą: wszyscy traktowali Ettel wyłącznie jako żonę Arsona). Tego Arsona, który tutaj po prostu pracował: nie robił nikomu przysługi, grał, bo dostawał za to pieniądze. Podobnie zresztą jak Mercy, dlatego była gotowa połkąć te frytki z oddaniem godnym o wiele ważniejszej sprawy. Ale nie chodziło przecież o ziemniaki, chodziło o to, że nie chciała mu niepotrzebnie utrudniać wykonywania obowiązków.

- Mhm. W takim razie nigdy tak nie mam, jeśli chodzi o jedzenie. O tych frytkach zaczęłam myśleć jeszcze zanim zdążyli na scenie kogoś zamordować - co w jej słowniku oznaczało po prostu b a r d z o s z y b k o, skoro oglądała Szekspira. Na szczęście zanim jatka rozkręciła się na dobre, zdążyła się wymknąć i kupić sobie coś do jedzenia, więc teraz mogła wyciągać w stronę Emersona te swoje frytki. - Bardzo mi przykro, nie masz wyjścia - poinformowała, chociaż nie miała przecież żadnego interesu w dokarmianiu ludzi, którzy nosili się w smokingach. Właściwie to musiała sobie przypomnieć, że oprócz wciskania frytek w Emersona, ona też może je jeść, więc po chwili sięgnęła wreszcie po kawałek ziemniaka. Ziemniaki były super. - Tak, jak wychodziłam z sali, to dopiero… hm - urwała, nagle patrząc na Mercy’ego z jakimś nowym rodzajem zainteresowania. - Właściwie… co robisz w pracy po tym, jak już wszyscy wejdą na salę i zacznie się przedstawienie? - Możesz w ogóle wejść i oglądać czy musisz zostać na korytarzu, gdyby coś się działo? Pytam, żeby nie zdradzić ci jakiegoś paskudnego spoileru - zachowywała się trochę tak, jakby sztuka sprzed kilkuset lat mogła jeszcze kogokolwiek ekscytować (i jakby ktoś dzisiaj naprawdę nie wiedział, jak skończył taki Hamlet…), ale przynajmniej to nie ona wygadywała o stosunkach.

Zrobiła co mogła, by nie parsknąć śmiechem, kiedy to usłyszała (pomogło schowanie się za frytkami) i pokiwała powoli głową, po kolei odrzucając każdy z czterech najlepszych żartów, uznając je za zbyt chamskie jak na Mercy’ego. Wreszcie wzięła frytkę i powiedziała: - To ciekawe, że chcesz znać czyjeś imię tylko podczas stosunków społecznych. No wiesz, dość… nowoczesne. Wydawało mi się, że jednak dalej pytasz kogoś o imię, zanim dojdzie do… stosunku - wzruszyła ramionami, jakby przyznawała, że widocznie nie szła z duchem czasu, zjadła frytkę i uśmiechnęła się do niego. - Ale skoro nas łączy tylko stosunek społeczny, to proszę uprzejmie: mam na imię Ettel. A ty musisz mi powiedzieć, czy wolisz, żebym nazywała cię Emersonem, czy od razu Mercym - bo była to przecież bardzo ważna sprawa.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

Owszem. Ziemniaki były super.
Aż dziwne więc, że ktokolwiek miałby czelność uznać połykanie czegokolwiek innego za ważniejszą sprawę. No, ale z drugiej strony może Ettel wiedziała na ten temat coś więcej, bo z Emersona to ekspert od połykania był żaden. Od dziecka nie za bardzo radził sobie z większymi tabletkami, które mama zawsze musiała mu dzielić na dwie albo trzy części, rozkruszać i mieszać z sokiem, albo zastępować czymś o wiele bardziej przystępnym, jak choćby syrop o tych samych właściwościach. Całe szczęście, że te środki, które przyjmował regularnie teraz, jako dorosła osoba, występowały w najróżniejszych formach - w jego przypadku akurat najlepiej sprawdzając się w postaci zastrzyków. Aż strach pomyśleć jakie męki musiałby przechodzić, zaczynając każdy dzień, lub chociaż tydzień, od wciskania w przełyk jakiejś wielkiej piguły.

- Hmm… - Zamyślił się, bezwiednie oblizując znowu koniuszek palca, co zazwyczaj było niemal tak przyjemne (ale bez żadnych akurat w tym kontekście skojarzeń z czymś innym niż po prostu ziemniaki!), jak sama konsumpcja frytek bo w końcu to na opuszkach zbierały się te najcenniejsze, najbardziej słone, i pewnie najbardziej niezdrowe okruszki jedzenia - W sumie to zależy. Wiesz, jest nas na zmianie kilka osób, więc możemy się wymieniać. Czasem mogę się wkraść do jednej z lóż technicznych, i trochę sobie pooglądać. Tylko, że jedna jest położona tak, że nic z niej nie widać, a druga tak, że widać wszystko, nawet rzeczy, których by się nie chciało oglądać… - Jak na przykład sposób, w jaki ten reżyser z zeszłego tygodnia patrzył na zespół swoich tancerek, albo na to, jak szew pantalon głównego solisty sprzed dwóch tygodni wżyna mu się między pośladki - Ale nic nie słychać, bo znajdujesz się tuż nad głośnikiem, więc to trochę tak, jakby siedzieć w… Yyy… Akwarium. Nie żebym sam kiedyś siedział w akwarium, ale wyobrażam sobie, że tak pewnie tam wszystko brzmi.
Biedne rybki - może dlatego nigdy mu nie odpowiadały, gdy próbował się z nimi witać (na przykład w poczekalni u dentysty albo w miejskim akwarium, do którego czasem zabierał siostry).
- Ale są też takie dni, że mamy jakieś ważne rzeczy do ogarnięcia na korytarzu, wiesz. Czasami przychodzą wycieczki szkolne, albo turyści, i wtedy zawsze jest duży ruch, bo ciągle komuś trzeba wskazywać drogę do łazienki albo z powrotem do sali… No i nigdy nie wiadomo, czy nie będzie jakiejś afery. Ostatnio ktoś wszczął raban w połowie przedstawienia, myśląc, że go okradli, a okazało się, że zostawił wszystko w płaszczu w szatni… - Rozprawiał bez chwili przerwy, i Ettel mogła potraktować to za dobry znak, bo Mercy zawsze dostawał podobnych słowotoków jeśli czuł się w czyimś towarzystwie dobrze i komfortowo. Z drugiej strony oczywiście brunetka mogła też uznać go teraz za niezwykle irytującego i podjąć decyzję żeby zakończyć ich znajomość tak szybko, jak tylko dojedzą te frytki - czyli zanim jakakolwiek faktyczna relacja mogłaby się między nimi nawiązać, jeśli wziąć pod uwagę to jak szybko Mercy przeprawiał się przez rożek z ziemniakami.

- Tak, masz rację. Nie dochodzę… To znaczy… NIE DOCHODZI - Zająknął się, odchrząknął, i poczuł, że robi mu się tak gorąco, jakby sam był frytką dopiero co wyciągniętą z podwójnego smażenia w bardzo głębokim tłuszczu. O tyle, o ile wcześniej mógł mieć jeszcze naiwne wątpliwości, teraz był już pewien, że jego twarz płonie żywym odcieniem czerwieni, akurat pod kolor teatralnego dywanu. Może to i dobrze, jak tak dalej pójdzie to pewnie lepiej żeby zastosował mimikrę i zaczął udawać wykładzinę - Nie… Nie dopuszczam do żadnych stosunków, jeśli nie znam imienia tej drugiej strony. Jestem dżentelmenem - Zaśmiał się trochę nerwowo, ale trochę uroczo, i przysłonił oczy dłońmi jak bardzo skrępowany przedszkolak - I robię z siebie kompletnego durnia, co? Wybacz, Ettel.
Zaakcentował jej imię nieporadnie, po amerykańsku, od razu nabierając ciekawości do różnicy między tym, jak on wypowiadał podwójne “t”, a jak ona. Nie trzeba było mieć idealnego słuchu by odkryć w akcencie dziewczyny europejskie zgłoski, ale Emerson nie chciał być wścibski czy nieuprzejmy, więc powstrzymał się od głupiego: “Skąd jesteś?”, które pewnie słyszała wielokrotnie, czując się tak jakby musiała się tłumaczyć ze swojego pochodzenia. A Emerson doskonale wiedział jak to jest gdy człowiek musi tłumaczyć się z tego kim jest, i nie chciał zapewniać podobnych wrażeń nikomu innemu.
- W ogóle… Często tu bywasz? Mam wrażenie, że już cię widziałem.

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie potraktowała monologu Emersona jako żadnego znaku - ani dobrego, ani złego. Była dość przyzwyczajona do podobnych sytuacji: do tego, że zadawała komuś pytanie na temat, na który jej rozmówca się rozgadywał, a ona mogła tylko potakiwać. Czasami słuchała tych odpowiedzi z zainteresowaniem, czasami z trochę mniejszą uwagą, ale i tak cieszyła się, że ciężar tej rozmowy nie spoczywa na niej. Czy może raczej: ciężar zapełniania ciszy, bo skoro to Ettel wybierała tematy, poprzez zadawanie Mercy’emu pytań o poszczególne sprawy, to w jakiś sposób możemy chyba uznać, że to ona kierowała rozmową. Jak? Ot, mogli rozmawiać o czymkolwiek, o czym Mercy był gotowy jej opowiedzieć - chodziło po prostu o to, żeby to nie Ettel musiała mu coś tłumaczyć, używając przy tym zdań wielokrotnie złożonych. Raczej nie potrafiła opowiadać, a już na pewno nie robiła tego w sposób ciekawy.

Dlatego uśmiechnęła się lekko, gdy Emerson wspomniał o tym widzu, który myślał, że padł ofiarą kradzieży (wiedziała już o tym, bo na tamtym spektaklu z zeszłego tygodnia też była) i pokiwała głową. - Wiesz, to brzmi… inaczej niż większość osób sobie wyobraża, hm? Mam wrażenie, że kiedy ktoś słyszy “pracuję w teatrze” to wyobraża sobie same ekscytujące rzeczy i zapomina, że… w gruncie rzeczy to po prostu praca i to nie tak, że cały czas wpadasz tu na wielkie gwiazdy. Chociaż większość ludzi raczej nie musi chodzić w pracy w smokingu, lubisz go? - spytała, bo te ciuszki w tym momencie wydawały jej się największą różnicą między tym, co robił Mercy a obowiązkami kasjera w kameralnym kinie, sprzedawcy czy kogokolwiek innego dorabiającego w usługach.

To naprawdę nie tak, że chciała go gnębić. Emerson wydawał się naprawdę miły i przeuroczy, mogłaby się założyć, że na pewno dobrze traktuje te wszystkie młodziutkie dziewczyny, które zaprasza na randki, a potem zbyt mocno się wstydzi, by złapać ją za rękę. Mogłaby spróbować mu wyjaśnić, że bycie dżentelmenem nie ma nic wspólnego z tym, czy uprawiasz seks z ludźmi, których nie znasz, ale oszczędziła mu pogadanki na ten temat. Zamiast tego powiedziała: - Myślałam, że mówi się spuszczam się, a nie: dopuszczam - temu wyznaniu towarzyszyła Najbardziej Niewinna Mina Świata i lekkie zdziwienie imigrantki, która nie mówi w obcym języku na tyle biegle, by zdawać sobie sprawę, że wygaduje właśnie świństwa (w dodatku Ettel uważała, że miała do tego absolutne prawo, kiedy mieszkasz w obcym państwie, wśród ludzi mówiących w innym języku, wygadywanie świństw jest jednym z niewielu przywilejów, jakimi możesz się cieszyć). - No ale to dobrze. Dobrze, że nie spuszczasz się… i nie dopuszczasz się… w dziewczynach, których imion nie znasz, bo mogą sobie tego spuszczania wcale nie życzyć - dokończyła, wciąż gotowa udawać, że prowadzą całkowicie normalną rozmowę i nie ma pojęcia, czemu twarz Emersona z każdą chwilą przybiera coraz mniej zdrowy kolor.

Uśmiechnęła się do niego i przytaknęła - trochę w odpowiedzi na to, że owszem, często tu bywa, a trochę jakby godziła się z tym, że prawdopodobnie Mercy widział ją tu już wcześniej. - Tak, mój mąż tu pracuje - wytłumaczyła. Była po ślubie już na tyle długo, że to zdanie wydawało jej się całkowicie naturalne - ten mąż nie miał w sobie nic sztucznego i nawet jeśli wiedziała, że wygląda zdecydowanie za młodo na podobne deklaracje, nie dała tego po sobie poznać. Zamiast tego (i naprawdę obiecała sobie, że to będzie już ostatni raz, a potem da temu biednemu chłopcu spokój) dodała: - Na pewno się ucieszy, jak się dowie, że znasz już moje imię, więc teraz możesz się we mnie spuścić.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

- Pytanie, czy to on mnie lubi - Odparł odruchowo, łapiąc się na tym, że znowu bardziej niż o sobie, myśli o innych. Nawet jeśli tym “innym” był smoking z wypożyczalni. Ale kto powiedział, że empatia może się tyczyć tylko ludzi albo zwierząt, a nie przedmiotów nieożywionych? Zresztą Mercy już taki był, choć w sumie trudno powiedzieć czy winić należało za to jego znak zodiaku, fakt bycia najstarszym bratem, czy jego doświadczenia z dzieciństwa i ze szkoły, gdzie nigdy nie przypadała mu rola pierwszych skrzypiec, ale zawsze za to koła ratunkowego, wszelkich tonących gotowego wesprzeć i poratować wsparciem - Nie byłem dla niego zbyt uprzejmy… - Wyznał z lekkim zakłopotaniem, a w dodatku szeptem, jakby smoking miał usłyszeć - Nie chciał mi się dopiąć, więc nazwałem go “skurczybykiem”. A teraz każę mu wchłaniać swój pot, i tłuszcz z frytek… - No cóż, jakby spojrzeć na to z tej strony to faktycznie fucha uniformu tego biletera nie była szczególnie komfortową posadką - Ale uważam, że wyglądam w nim całkiem-całkiem - Dodał z zaskakująco skromnym uśmiechem, choć to nadal nie była bezpośrednia odpowiedź na pytanie, czy tak naprawdę lubi ten smoking, czy nie.

Dokończył swoje frytki, powstrzymując się przed zaproponowaniem Ettel, że może poszliby do tej samej budki po jeszcze jedną porcję, i myśląc, że lepszym pomysłem byłaby może chłodna, orzeźwiająca cola albo jakiś inny napój, którym dałoby się przepłukać gardło i wymyć sól z przełyku. Ruchem głowy wskazał na ścienny zakręt, za którym kryła się teatralna kawiarenka, rzekomo zamknięta pomiędzy przerwami, ale nie wtedy gdy miało się kontakty - a Mercy już mógł się nimi poszczycić. Pewnie nie musiał nic Ettel tłumaczyć, skoro była tutaj bywalcem jeszcze częstszym, niż on sam.
Mimo wszystko dobrze, że nie zdążyli jeszcze nic zamówić, bo teraz chłopak już na pewno by się zakrztusił. Wystarczyło, że płonął zupełnie tak, jakby podpalił go na przykład taki mąż Ettel (nie, żeby miał powód!), gdyby sugerować się jego imieniem…
- Oj, ale teraz to sobie ze mnie… - Parsknął, patrząc na brunetkę z niedowierzaniem i godną Jelonka Bambi nieśmiałością i niewinnością w spojrzeniu. Czy ona tak na serio z tą językową pomyłką?! - ...chyba żartujesz?
Śmieszne, ale najwyraźniej było ich dwoje, w kwestii różnych kompleksów związanych z ich pochodzeniem. Ettel uważała się za emigrantkę, okej. Że nie była “stąd” dało się zresztą rozpoznać po akcencie. Za to Mercy miał potworną obawę, że kobieta uzna go za kolejnego głupiego Amerykanina, takiego, co nie potrafi rozpoznać sarkazmu, a słownik widział w życiu tylko raz, na zdjęciu na instagramie. Musiała sobie żartować!
Prawda?
Prawda?!
- I nie chodzi mi o męża. To znaczy, nie, żebym przypuszczał, że robisz sobie ze mnie żarty, mówiąc, że masz męża. Absolutnie wyglądasz na kogoś kto ma męża. Totalnie - Kiwał energicznie głową, tak “absolutnie” i “totalnie” spanikowany, jak w jego oczach Ettel rzekomo wyglądała na mężatkę. Chodziło mu chyba o to, żeby dziewczyna nie pomyślała, że poddawał jej słowa pod wątpliwość, albo żeby uznała, że ma ją za kogoś, z kim nikt nie chciałby się ożenić… Chryste, jakie to wszystko było skomplikowane!
Mercy w końcu oparł się łokciami o kawiarnianą ladę, zrezygnowany i wykończony ilością myślenia, którą musiał wykonywać jednocześnie. Ale chyba było mu mało kłopotów, bo nagle wypalił:
- To spuszczanie się… Yyy… Biologicznie… Byłoby trochę... jakby... bardzo... niemożliwe - Wykrztusił wreszcie z siebie, nie dlatego, że się wstydził, ale takiego, że się już w tym wszystkim pogubił, i póki co cała jego trans pride była po prostu mocno skonfundowana. Poza tym i tak Ettel pewnie mogła zupełnie nie zrozumieć o co mu chodzi. Odchrząknął.
Dlaczego on jej to wszystko w ogóle mówił!?
Cóż, może dlatego, że do tej pory nie powiedział Teresie. I teraz czuł, że komuś po prostu musi, w dziwnym przeniesieniu.
- Ale może to i lepiej, przynajmniej jeden problem związany z randkowaniem z głowy. To ile mi ich zostało…? - Potarł kark, potem podrapał się w czoło, i wreszcie zmusił się, by spojrzeć prosto na rozmówczynię. Robił to, co zawsze: ratował się poczuciem humoru - Jay-Z powiedział by, że 99.

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie spodziewała się takiej odpowiedzi, tym bardziej, że sama miała z przedmiotami trochę problemów. Starała się do nich nie przywiązywać za bardzo, bo nie była w stanie pozbyć się tej siedzącej z tyłu głowy obawy, że zaraz coś się zepsuje - w mieszkaniu, w jej małżeństwie, w kraju (chociaż tutaj trudno spieprzyć jeszcze bardziej) - i będzie musiała zostawić wszystkie niepotrzebne rzeczy za sobą. Miała już zresztą wprawę w zaczynaniu od nowa, zarówno w Anglii, gdzie przeprowadziła się na studia, a z rzeczy zgromadzonych przez osiemnaście lat życia w Brukseli zabrała ze sobą tylko to, co zmieściło jej się w jedną walizkę i plecak, jak i w Seattle, gdzie od początku starała się sobie wmówić, że rzeczy Arsona należą też do niej. No, a przynajmniej: że może z nich korzystać bez wyrzutów sumienia. Równocześnie teraz, po trzech latach w mieście, zdarzało jej się z zaskoczeniem odkryć, jak absurdalnie dużo rzeczy posiada i do wielu z nich miała idiotycznie osobisty stosunek. Do tej pory nie zawracała sobie jednak głowy tym, co jej rzeczy mogłyby myśleć o niej - czy jej kubkowi przeszkadza, że zwykle zostawia go z niedopitą kawą na dnie i zmywa dopiero po kilku godzinach, zamiast od razu wstawić do zmywarki? Albo czy ta czerwona sukienka w kwiatki ma jej za złe, że Ettel wyciąga ją z szafy tylko gdy chce się poczuć ładnie, na co dzień wybierając jedną z jej koleżanek? Czuła się, jakby Mercy właśnie odkrył przed nią nowy rozkminkowy wszechświat, dlatego uśmiechnęła się teraz do niego. - Skurczybyk rzeczywiście nie był zbyt uprzejmy, ale tłuszcz z frytek… no wiesz, na szczęście jak następnym razem się spotkacie, ty też będziesz musiał się z nim zmagać - z tym, że jego smoking będzie śmierdział jak stara buda z frytkami. - Ale może to i lepiej? Wspólne dramaty czasami potrafią zjednoczyć ludzi, może wytworzy się między wami więź na tyle silna, że żal za skurczybyka przestanie być już ważny - wzruszyła lekko ramionami.

- Z czego? - spytała spokojnie, przenosząc wzrok z lodówki, w której były ustawione te wszystkie małe butelki z colą czy wodą (na kapsel, żeby klienci musieli podejść do kasy i poprosić o ich otwarcie), z powrotem na Emersona. - A! No tak, pewnie, że z ciebie żartuję - dodała, trochę jakby to było oczywiste i nie wyglądała na specjalnie dręczoną wyrzutami sumienia z tego powodu. - Chcesz colę czy coś innego? - spytała Mercy’ego-Amerykanina, którego wcale nie uważała za głupiego. Kiedyś, owszem, ciężko było jej się powstrzymać od podobnych ocen, ale przecież to nie była wina Emersona, jak układano program w amerykańskich szkołach i że większy nacisk kładli na historię czy geografię Stanów niż Europy. Poza tym - jej nauczyli geografii Europy, ale już nie Afryki, niby dlaczego to miało być ważniejsze? - Nie mam pojęcia, czy to komplement, czy raczej przytyk - przyznała z rozbawieniem i wyciągnęła im napoje z tej lodówki. - Chcesz powiedzieć, że wyglądam jak starsza pani? I, przede wszystkim, myślisz, że musimy poczekać aż przyjdzie sprzedawca? - bo przecież wystarczyłoby zajrzeć za ladę po otwieracz, który pewnie leżał gdzieś na wierzchu.

Trzeba przyznać Mercy’emu, że udało mu się odwrócić role i tym razem to on zaskoczył Ettel. Spojrzała na niego z niezrozumieniem wypisanym na twarzy - w zmarszczonym czole i zaskoczonym spojrzeniu - i postawiła przed nim jego butelkę. - No dobra, ale przecież nie będę teraz opowiadała ludziom, że nie możesz… kurczę, “spuścić się” to jakieś brzydkie słowo, masz jakieś ładniejsze? - no bo przecież to nie jest to samo co orgazm, a jednak nawet jej głupio było powiedzieć coś w stylu “trysnąć spermą” do obcego chłopaka. Dlatego zamiast czymkolwiek tryskać, po prostu się do Emersona uśmiechnęła. - Dziewięćdziesiąt dziewięć problemów i tak brzmi dość optymistycznie. Na szczęście… i pamiętaj, że ja na serio mam męża… skoro twierdzisz, że w tym smokingu wyglądasz całkiem-całkiem, możesz to wykorzystać i znaleźć sobie kogoś do randek w teatrze, jak będziesz za nimi wołać “pssst”.

autor

Awatar użytkownika
25
177

student i dorywczo bileter w teatrze

university of washington

belltown

Post

I pewnie całe szczęście, że Ettel nie miała typowego dla Emersona nawyku czytania różnym swoim rzeczom w myślach, bo ta tendencja niosła za sobą całe mnóstwo problemów i zmartwień. Zamiast po prostu delektować się kanapką z sałatką jajeczną jedzoną podczas lunchu, albo beztrosko kosić trawnik w przydomowym ogrodzie, Feathers nierzadko dawał pochłonąć się bardzo zawiłym myślom, w których różne przedmioty nie tylko miały na jego temat opinie, ale zwykły mu też odpowiadać, zwykle nie dbając o konwenanse.
A więc pojemnik na lunch wyzywał chłopaka od łasuchów, a kosiarka od leni. Skarpetki obrażały się, że znów nie dobrał ich w parę, słuchawki, że pozwolił im się poplątać w otchłani kieszeni, a kubki Emersona regularnie gniewały się na niego, za "nadobne" (to znaczy za to, że tak jak Schechter zwykł rozstawiać je po wszystkich dostępnych sobie przestrzeniach, i bezczelnie o nich potem zapominać) odwdzięczając mu się nie tyle „pięknym”, co po prostu grubą warstwą biało-zielonkawej pleśni porastającej dno porcelany, a czasem nawet wpełzającej już na ścianki naczynia.
Może więc lepiej, że nie zastanawiali się nad zachowaniami ich przedmiotów codziennego użytku jeszcze dłużej - kto wie, czego mogliby się dowiedzieć wtedy?

- Tak myślisz?! – Emerson zapytał trochę szybciej niż zdążył zastanowić się nad tym, czy dopiero co poznana przez niego dziewczyna aby na pewno ma chęć zwierzać mu się z nieco bardziej osobistych doświadczeń. Nic nie mógł jednak poradzić na fakt, że jej wzmianka o „wspólnych dramatach” zdołała natychmiast przypomnieć mu o Teresie Kingsley i jej sercowych rozterkach, a to wspomnienie z kolei napełniło go nie bardzo dla niego zrozumiałą, ale i silną nadzieją. Oraz niepokojem! – Że… Że wspólne dramaty jednoczą? Mówisz z autopsji?
W gruncie rzeczy był od Ettel tylko odrobinę młodszy (miał nawet znajomych, z którymi – w każdą stronę – dzieliła go o wiele bardziej znacząca różnica wieku), ale z jakiegoś względu już teraz idealizował ją jako kogoś o znacznie większym bagażu życiowych doświadczeń. W sumie nie wiedział czemu: czy winny był jej nietutejszy akcent, który kazał mu zakładać, że dziewczyna przeżyła więcej niż on sam, czy jakaś powaga kryjąca się pod żartobliwymi grymasami, jakie to co jakiś czas przebiegały po jej twarzy? A może tylko mu się zdawało. Może widział w niej jedynie to, co bardzo potrzebował teraz w kimś zauważyć - kogoś mądrzejszego od siebie, na kogo radę i wsparcie mógłby liczyć. Nawet jeśli cała wymiana wiedzy miała odbyć się nad butelką (nieotwartą) coli i zatłuszczonym, obrażonym smokingiem.
W każdym razie, oczywiście punkt widzenia zależał od punktu… Urodzenia? I żadne z nich nie mogło czuć się odpowiedzialne, że przyszło na świat akurat tu, a nie gdzieś indziej: on w wielkim, ale i młodym kraju, który zakochany był w (bardzo nieobiektywnej) historii swojego powstania, a ona w niewielkim państewku wrośniętym pomiędzy różnych sąsiadów, o których wypadało wiedzieć przynajmniej trochę, a przy okazji może także nauczyć się języków, którymi się w nich posługiwano. Problem leżał jednak w tym, że Emerson najczęściej po prostu czuł się głupi. I im więcej wiedział o świecie, tym silniejsze miał poczucie, że nigdy nie dowie się wszystkiego, czego by chciał, i że zawsze będzie miał w sobie jakiś ułamek okropnej ignorancji.
A na domiar wszystkiego jeszcze głupszy i bardziej nieporadny czuł się, zwłaszcza ostatnio, jeśli przychodziło mu rozmawiać ze szczególnie uroczymi przedstawicielkami płci żeńskiej. Jasna cholera!

- Cola wystarczy, najlepiej zero – pokiwał głową, namierzając wzrokiem, i wskazując odruchowo palcem, butelkę owiniętą nie czerwoną, jak w klasycznym wydaniu, ale czarną etykietką z wyraźnymi, czerwonymi literami – No i… Jeju, raczej tak? Wybacz, ale jeśli wyglądam ci na kogoś, kto otwiera butelki zębami… Jak Nate Jacobs w ostatnim odcinku "Euphorii", który udało mu się zacząć na paręnaście minut przed wyjściem na dzisiejszą zmianę, albo kilku innych przerażających mięśniaków, których miał niefart poznać osobiście – To będę cię musiał rozczarować.
Patrzył, jak Ettel ustawia przed nim szklaną butelkę i zastanawiał się, czy starczy jej tupetu, by włamać się za ladę kafeterii i "pożyczyć" z niej otwieracz. Zaraz jednak zadarł głowę, by uważnie przyjrzeć się dziewczynie, i wypalić:
- Trysnąć s… Ughhh, Chryste! - W odpowiedzi na jej pytanie, bo, jak się okazywało, sam nie znał żadnego lepszego określenia, które mogłoby opisywać akt... No właśnie - A jak to będzie w... Yyy... Jakimś innym języku? Po francusku to chyba... éjaculer? - Zaryzykował, wytężając umysł żeby przypomnieć sobie całą swoją wiedzę z French V i rocznej wymiany w kraju miłości - Brzmi strasznie medycznie! Okropnie!
Nie był pewien jak to się stało, że nagle przyszło mu nieporadnie analizować erotyczne rozmówki z dziewczyną, która nakarmiła go frytkami i sprawiła, że zarumienił się 5 razy w ciągu 8 minut, ale wiedział, że będzie musiał poćwiczyć zanim przyjdzie mu kiedykolwiek prowadzić jakieś zabarwione erotyzmem, nocne dyskusje na przykład z...
No, właśnie.
- Szczerze? Chyba już sobie kogoś znalazłem. No, tak jakby… - Przyznał – Ale, jak możesz się domyślić, sprawy są nieco bardziej skomplikowane niż być powinny. Ona... - Skrzywił się - Ech, ona kogoś ma. Oczywiście. Czego innego mógłbym się spodziewać po moim farcie!?

autor

-

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

No cóż, nie myślała.

Powiedziała to dokładnie tak, jak mówi się rzeczy w trakcie rozmowy o obrażonym smokingu, jedząc frytki z chłopakiem, którego może już nigdy nie spotkać - wystarczy do tego zaledwie odrobina (nie)szczęścia, dłuższy wyjazd wakacyjny lub nieprzyjemna konfrontacja z kierownikiem zmiany, przez którą Emerson postanowi zrezygnować z pracy, wykorzystując do tego fakt, że z dużym prawdopodobieństwem pracował na jakiejś śmieciówce, która nie obejmowała go ubezpieczeniem zdrowotnym, ale też nie mogła go zmusić do pojawienia się w teatrze nawet do końca miesiąca: bez zastanowienia, bardziej w ramach żartu niż poważnej deklaracji.

Dopiero teraz musiała się zastanowić - nie nad tym, czy rzeczywiście tak myślała. Nadzieja, jaką niechcący wzbudziła w Mercym kazała jej poszukać przykładu, który uspokoi chłopaka i doda mu chociaż odrobinę otuchy.

- Z autopsji, z eutanazji, z filmów, z czego chcesz - zapewniła. Nie miała ochoty opowiadać mu o swoich osobistych dramatach, nawet nie ze względu na nią, a na Arsona, który tu przecież pracował (i o którego Mercy nie zapytał ani razu, a Ettel jeszcze nie zdecydowała, czy to ją zaskoczyło, czy sprawiło, że poczuła jeszcze większą sympatię do Emersona). - Nigdy tak nie miałeś? Przecież wszystkie filmy są właśnie o tym. Coś się dzieje, więc musicie ze sobą współpracować, zamiast się kłócić, nawet jeśli zwykle Ron i Hermiona sobie dogryzali, a Mirabel nie dogadywała się z tą siostrą od kwiatów - wzruszyła ramionami, dając przy tym niezły pokaz swojego kulturalnego obycia, skoro jej mąż właśnie grał w Szekspirze, a ona Mercy’emu tutaj o bajkach.

Nie uważała się za dorosłą - nie była też dzieckiem, tkwiła w jakimś dziwnym zawieszeniu między studiami a prawdziwym życiem, jakie planowała mieć. Rzeczy nie poszły zgodnie z planem, co pewnie zdarza się częściej niż sami jesteśmy gotowi przyznać, a Ettel chyba udało się z tym pogodzić (albo udało jej się całkiem nieźle udawać, że to zrobiła), ale wciąż wyobrażała sobie, że dorosłość będzie wyglądała inaczej. Beztrosko ignorowała przy tym to, że większość osób pewnie wyobraża sobie dorosłość właśnie w ten sposób: kiedy większość lata spędzasz w pracy i nie masz już wakacji, a gdy coś się zepsuje w mieszkaniu, to musisz to sam ogarnąć, bo nie ma już ani rodziców, ani właściciela, któremu płacisz zdecydowanie zbyt wysoki czynsz, którzy mogliby się tym zająć za ciebie. Kiedyś pewnie też tak to oceniała, ale potem została tą osobą, która ma pracę i prawie-własne mieszkanie, a ta poprzeczka dorosłości znów się przesunęła. Na szczęście jeśli Mercy’emu wystarczyło to, że nosiła ten rodzaj smutku, którego nie sposób ukryć ani pod makijażem, ani pod uśmiechem, to… w porządku. Z dwojga złego, lepiej chyba analizować erotyczno-lingwistyczne dylematy z kimś, kogo uważasz za dorosłego niż z nieletnią.

- Nie rozczarowałeś mnie - uspokoiła Mercy’ego, bo nie chciała być jakąś zupełnie obcą laską z lobby, którą widział przez dwadzieścia minut, a która i tak zdążyła mu dokopać w sposób, w jaki zwykle obrywamy od naszych rodziców. - Pokażesz mi zęby? - poprosiła, gdy podała mu tę butelkę i jeśli tylko spełnił jej prośbę, pokiwała głową. - Masz rację, masz zbyt ładne zęby na kogoś, kto potrafiłby w ten sposób otwierać butelki. Ja też nie potrafię, ale w drugiej torebce zwykle noszę korkociąg, nadaje się też do kapsli - wyjaśniła w sposób, który mógł sugerować zarówno śmiertelnie poważne wyznanie jak i dość bezczelne robienie sobie z Emersona żartów. Na szczęście miała ku temu wystarczająco dużo okazji, biorąc pod uwagę jak chłopak nazywał zwykły wytrysk. Spojrzała na niego lekko rozszerzonymi oczami, z miną wskazującą na to, że bardzo chce coś powiedzieć - Nie masz pojęcia, ile mam teraz do ciebie pytań - ostrzegła, bo Ettel nie była osobą, przy której można po prostu trysnąć spermą i liczyć, że dziewczyna to zignoruje. Nawet jeśli wszystko rozgrywa się na poziomie werbalnym.

Nachyliła się nad kontuarem, gotowa wypatrzeć ten otwieracz i zostawić pieniądze za dwie cole na blacie, gdy usłyszała za plecami głos sprzedawcy, którego pojawienie się przypomniało Ettel - i pewnie nie tylko jej - że pierwszy akt właśnie się kończy, a co za tym idzie: że cała ta jej komitywa z Emersonem została zawarta tylko na chwilę, a zanim się obejrzą, wróci na widownię.

Za moment.

Teraz chwyciła swoją butelkę, już otwartą, i poprowadziła Mercy’ego nieco na bok, gdzie - taką miała nadzieję - będą mogli jeszcze przez chwilę pozostać z dala od pozostałych widzów, którzy wychodzili właśnie, by napić się, przewietrzyć, a przede wszystkim: sprawdzić telefon bez wyrzutów sumienia.

- Nie musisz iść pracować? - upewniła się, ale liczyła na dość konkretną odpowiedź, skoro właśnie zaczęli rozmawiać o tym, że Emerson chce odbijać komuś dziewczynę. - Jeśli nie musisz, to opowiedz mi o tej dziewczynie, która kogoś ma. No wiesz, same najważniejsze rzeczy: czy wie, że ci się podoba, jaka jest jej ulubiona pizza, czy jej facet jest frajerem…

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”