WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przyjeżdżała co sobotę.

W poranki słotne, gdy niebo koloru synogarlich skrzydeł przypomnieć pragnęło, że, choć lato trwało niby i czasem percepcję ludzką, tak omylną, na manowce zwieść ciepłem swym i wiatrem suchym zwieść usiłowało, to nadal Siła żadna poza stan Waszyngton ich nie uniosła, nie rzuciła na nowy, cieplejszy i mniej deszczu głodny skrawek pańskiej ziemi.
W dni pogodne, ładne, ciepłem z każdym tygodniem dojrzalszym spuchnięte, jak brzoskwinia drobniutkim włosiem pokryta, co w wargi łapczywe łaskocze i słodyczą soku dłonie po nią wyciągnięte plami.
Zawsze wcześnie, by dnia nie marnować. Autobusem pierwszym, więc i ze wspomnieniem snu wplątanym tu i ówdzie w kosmyk jaśniuteńkich włosów, na szybko w gruby węzeł ręką niecierpliwą splątywanych. Ze sznurówką w pętelkę, zamiast na kokardkę ładną, zawiązaną, i pod języczek trzewika w pośpiechu wciśniętą (lub, jeśli gorąc, z paskiem sandała głupio-niedopiętym; kostkę jej obetrze). I z ociupinką pasty do zębów w ust kąciku - wyrzutem sumienia, w chwili jakiejś, dużo później, skórką kciuka startym; wymownym przypomnieniem, że jak się człowiek śpieszy, to Diabeł...

Diabeł?
Diabeł nie spał, bo on nigdy nie śpi. I na pokuszenie wodził. I do zła namawiał na sposoby najmniej oczywiste. Nie do grzechów wielkich - tym odmówić czasem bowiem jest najprościej, lecz do małych. Niepokzornych takich. Do grzechów jak kamyczki na dnie Ich potoku, co w słońcu drogocennie połyskują. Do grzechów jak marcepanowe kwiatki - słodkich na języku; prowadzących do zatrucia.
Więc?
Czasem z ramienia podszepnął: Lucie, a może by tak bez biletu? Bo za jeden uśmiech można - gdy kierowca stanowego błyskiem ząbków białych, równych, rozproszony, skasować zapomni?
Czasem spod lady wychynął we wrednej sugestii, że na odwal się też można - ściegiem prostym, na chybcika wszystko ponaprawiać - bo i tak się klient nie spostrzeże; a tym prędzej wróci - na poprawki.
Innym razem - nad wilczą czytanką oczy jej przymykał. "Sam się uśpi, i do snu utuli", nagabywał, "kto Ci, Lucie, czas dla Ciebie znajdzie, jeśli nie Ty sama?"; i za rzęsy ciągnął, gdy syn o rozdział jeszcze jeden naglił. Gdy się żalił, że inaczej - zaśnie wprost w koszmary.
Albo: "Nie jedź", mówił Diabeł czasem. Lub, co gorsza: "Jedź, ale nie do swego ojca".
W tę samą stronę.
W te same strony.
Lecz z pobudki innej.
Jedź, Luce... Jedź... Ale nie do Ojca...

Jeździła do ojca jednak; po robocie najporządniej wykonanej, z dzieckiem sumiennie dnia poprzedniego do snu ułożonym, na bilecie przyzwoicie skasowanym i z ciastem, choć wiedziała, że ich ojciec nigdy nie dojada. W sukience czystej, z kołnierzykiem na sztywno krochmalonym - dziecko, co się rodzicom pragnie przypodobać.
(Może? Może tego właśnie chciała? Bielą w kant zaprasowaną matkę jakoś udobruchać. Do powrotu zmusić namówić. Pod jej dłoń się oddać, ku pokucie).
Ubranie na zmianę miała z sobą zawsze, bo w domu robić było co - zawsze. Tu - fasola wyjątkowo tego roku obrodziła, długie, jasne strąki kiśćmi niemal z tyczek smukłych hojnie zwisające; tam - kurz książki warstwą coraz grubszą ponakrywał, kołderką szarości do snu wieczystego. Ile razy to morele popodnosić z ziemi było trzeba - bo marniały, szkoda (a Wolfie przepadał, jak to by więc nie pozbierać miała?)? Ile razy - obrus biały na niedzielę przeprasować. Ojcu włosy przystrzyc, nad uchem zwiśnięte.
Odźwiernemu, jeśli się przybłąkał, rzepa przy pachwinie wczepionego, z sierści powywlekać?

Unikała tylko brata.
Nie tak, jak unika się szerszeni, gdy przez szczelinę przy stropie dębowym przylecą - w panice, ciału na ruch nagły, popędliwy, zgodę w atawizmie przed-pierwotnym dawszy, lecz jak deszczu. Gdy on - zza winkla, to ona - za winkiel, krokiem spokojnym, choć prędkim. Gdy on - z pola, to ona - do sadów, płaszcz z balustrady schodów wolno pochwyciwszy. Wzrok nad stołem przenosiła, by się z jego wzrokiem nie skrzyżował. Po kwietniku niskim, po rancie serwety, po nakryciu z jasnej porcelany w drobniuteńką łączkę.
Plan dnia zawsze skrupulatnie układała, by mu w drogę nie wejść.

(Sobie za to w drogę - wciąż wchodziła. O wstyd własny się potknąwszy. O pragnienie.)

Bo odległość im dawała bezpieczeństwo. Spokój ducha, i spokój sumienia.
Zresztą - gdy się sezon letni zaczął, do rozłąki przyczyn było co nie miara.
Ale nie dziś. Nie, nie dzisiaj.
- Woodrow? - szafa matczyna otworem stała; buk pociemniały, lakieru odpryski przy stiuczkach kwiecistych, pod zygzakiem ramy. Naftalina i perfumy prawie już zwietrzałe, buty na żerdzi bocznej rządkiem ustawione. Mauzoleum. Modlitwa. W myślach tylko prowadzona, w siadzie skrzyżnym, z naręczem zdjęć starych.
Na dnie szafy - kuferek kłódeczką strzeżony.
Palce skubią krawędź bledziuteńkiej fotografii.
(Po krokach go poznała).
- Woodrow - odwraca się wolno, kłos warkocza ponad barkiem przełożywszy - Tu jesteś.
(...) a kto do serca trafi – Luce – na zawsze już tam zostaje.
- Pomożesz mi? - nie na bruneta patrzy (jeszcze nie potrafi), lecz na skrzynię zdobną - Pomożesz mi? Sama nie uniosę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Człowieka, rzecz jasna, w kolejności pierwszej po twarzy się poznaje. Pierw lico jego przestudiować należy uważnie – każdą zmarszczkę i bruzdkę, i smukłość, i znamię. Bo twarz w zdradliwości swojej naturę ludzką odsprzeda po taniości (to, jak na „dzień dobry” reaguje – i czy, na przykład, w rzeczy samej, dzień ten za dobry uchodzi w jego myśli). Czasem tylko, gdy świadomość rozmówcy górę bierze, nad wszelkim odruchem pozwalając mu zapanować – w proces rozeznania większe pokłady wysiłku należy włożyć.
Ale cząstka to jest wyłącznie – z objęć fal morskich ledwie kropla podebrana. I kiedy w rozpoznaniu wstępnym pierwsze braki się ujawniają, wtedy dalszym indukcjom należy dać się pochłonąć. Dłonie, na przykład, to fenomen dopiero – ręce działaniem strudzone, nie o tym świadczą jaki kto jest, ale na pytanie obrazu dopełniające (mozaiki złożonej starannie z charakteru szkiełek kolorowych i przemalowywanych regularnie) – czym delikwent konkretny się para. Czy rzemiosłem jakim, czy artystą jest może – czy zajęcia jego wokół ogniska domowego skupione wyłącznie.
A latem dłonie Woodrowa zmieniały się, choć niecałkowicie. I tylko wprawne oko różnice dostrzeże. Pochwyci w tym ruchu wahadłowym, ilekroć on sam, marszem miękkim, przemykać będzie korytarzem dwie izdebki ze sobą łączącym.

Zimą, na przykład:
otarcia, których nabawił się siekierką operując – drwa rąbiąc i do drewutni znosząc. Tam właśnie, gdzie knykcie, w dni cieplejsze chwyt na uprzężach konnych się zaciskał. Gdzie też palce smagnięte węgla malunkiem, z piwniczki dźwiganego na piętro wyższe, byle sień rozgrzać odpowiednio – by i ojcu o krążeniu słabszym już, ciepło zapewnić – dziś prochem mączystym były obtoczone. O poranku bowiem poszczęściło się; i czasu uszczknąć się udało, by tobołkami lnianymi kuchnię zastawić. I pracę, tym samym, łatwiejszą siostrze uczynić (anioł, stróż).
Kiedy psa oporządziwszy, by chadzając po późnojesiennym ziąbie nie marzł nadaremno – do wnętrza go wpuszczając, za paznokcia księżycowym sierpem błoto przysychało natychmiast – dziś tam kurzawa letnia, na słońce przyklejona do sierści psiej, jak na ślinę skleić można koperty papierową klapę.

Z liścikiem spisanym. Niedbale – pozornie tylko. Słowa zbyt wyważone, by o pośpiechu świadczyły.
Że potrzebna nami jesteś.

A Jej dłonie? Jakie były Jej dłonie? Dobre były. A Bóg widział, że były dobre. Jej dłonie w cętkach pojedynczych – z trudem rozpoznać, które z nich piegiem śmiesznym, drobnym, które strupkiem wielkości mikronowej; efektem naparstka na opuszkę nienasadzonego przy pracy. I linie na wnętrzach dłoni – te, co za wyrocznię im onegdaj służyły (a z praktykami na granicy pogaństwa stojącymi, należało przed wzrokiem matki się chować czym prędzej), za wgląd w przyszłość odległą. Dziś linki napięte przy palcach prostych, jak słupeczki, te same przypominają, które o, tam, pejzaż za-okienny przecinały. Sznureczki, przez które pranie świeżo przewieszone, schnie w przerwach krótkich między godzinami deszczu wysyconymi.

I może gdyby nadal arkana magii zagłębiał, z linii poduszeczek pracą naznaczonych wyczytałby obecność dziecięcą, w los ich Jej wpisaną. I może gdyby instynkt jaki w nim się rozognił, po dworze się przechadzając, materiał sukienki bacznym spojrzeniem by zlustrował. Powyciągany miejscami, gdy piąstka chłopięca – uwagi się domagając – za skrawek spódnicy szarpnie z wyrzutem. Ślad niedający się wywabić, po flamastrze, gdy nad kolorowanką, wspólnie – poty kreatywne przelewali.
I te morele (na apetytu wilczego zaspokojenie), raz z ziemi podniesione; jeśli ładne, nie nadpsute – innym razem wprost z gałązki oberwane (jeśli dojrzałe wystarczająco) – zapakowane sumiennie i zabrane ze sobą, do miasta, drogę całą na kolanach trzymane.
Chociaż czasy już nie te, by podróży jej samotnej wzbraniał – Woodrow po dziś dzień upominał, żeby miejsce obok siebie zastawiała zawsze (tknąć jej zakazuje). Wszakże trasa nieuczęszczana nazbyt często – i w autobusie, nigdy, miejsca nie brak. A to nie grzech, przecież, kiedy dobra danego pod dostatkiem i nikt pokrzywdzonym nie będzie.

Nie wiedział jednak.
Nie rozumiał
  • – dlaczego go unika (wzrokiem, sobą, sercem swoim).
[ – Woodrow […] Tu jesteś. ]

A gdzie indziej miałbym się podziewać? I ty jesteś, tutaj – wszakże dom ten nas pełen.
Lucerne. – W progu staje. Sylwetka zamknięta w obrębie tej luki obszernej; w przesiece pomiędzy ścianami dwiema, wzorcem kwiecistym zdobionymi. W koszuli z rękawem – jednym – zakasanym. I pozwala, by rozpostarł się przed nim widok zakazany (nie za sprawą pragnienia czy pokusy, ale groźby za matczynego życia stosowanej). – Luce? Co ty… Co ty wyprawiasz? – pyta. A pytanie to, choć głosem zaskoczonym – szorstkie jest równie, jak i gorzkie. I podchodzi do niej, i zdjęcie z dłoni wyrywa (nieświadoma, że sparzyć się może, jeśli dowie się kto?!) – i spojrzeniem po puzdrze ciężkim przesuwa.
Przecież te rzeczy do matki należą! To ojca pomysł? Ojciec ci pozwolił?! Przecież wiesz, jakie są zasady. Znasz zasady, Luce! Nie wolno tych rzeczy-
Nie wolno nam zapuszczać się w głąb pokoiku ascetycznie urządzonego.
Nie wolno nam zbliżać się do siebie drobiazgów jej, ani dotykiem wiedzy żądnym – z ciekawości, choćby – sfery świętej prywatnej naruszać.
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Człowieka, rzecz jasna, w kolejności pierwszej po twarzy się poznaje. Pierw lico jego przestudiować należy uważnie – każdą zmarszczkę i bruzdkę, i smukłość, i znamię. Bo twarz w zdradliwości swojej...

Nieprawda.
Nieprawda, Woody
- sprzeciw nieśmiały, dziewczęcy, głosem chwiejnym w brzmieniu swoim wyrażony. Protest, który nie wie, czy protestować w ogóle chce potrafi. Opór, co (do) polemiki różem pokraśniałe bielą pościeli krochmalonej świeżo chłodzić każe nagli.
Nieprawda, Woodrow.
Przeczysz naukom swoim. Przeciwko prawdzie własnej, a i mnie z ust do ust przekazywanej, stajesz.
Nie twierdzę jednak, że bluźnisz.
Twierdzę, że zapomniałeś.

(Czy to miasto Cię tak odmieniło?
Czy Ona?)

Bo kolejność poznania nie taka jest. Nie-taka.
Nie od twarzy, wcale, poznanie się zaczyna. Nie od brwi w skupieniu zbiegłych u nasady nosa, na wysepce bezludnej, oceanem skóry jasnej, myślą jakąś wzburzonym, otoczonej. I nie na hali czoła, na której piegi się pasą, pierwszą zmarszczką dorosłą pilnowane. I nie od różu warg, tych kourchanków dwóch, wcięciem sercowatym połączonych, co to snłów wszelakich strzegą, nocą czujność tylko czasem tracąc. Nie od jarzma nawet, pod na które ja dłoń posłana, łuki dwa kości wysokich nakreślić pozwala.

Sam mówiłeś, Woody, przecie - na tyle innych sposobów człowieka można rozpoznać, niźli tylko w lico jego patrząc.

Po zapachu, choćby. Jak zwierzę, które trop najniklejszy nawet w całej gamie innych podchwyciło i wie już, czy wychylić się z kryjówki, czy kamuflaż wśród listowia swój wykorzystywać dalej.
Ty - rdzą pachniesz. Chorobą więc? - spytasz; taką, która plony ojcowizny naszej trawi, źdźbła zbóż i traw ceglanym w barwie osadem kalecząc, trójdzielne listki grochu plamiąc cętką żółci? Nie o taką chodzi.
Korozją, Woody. Korozją, która metal serca zżera. Po ostrzu scyzoryka rozpełzłą zuchwale, wywabianą kwasotą cytryny i wściekłą pianą sody wciąż, i wciąż od nowa. Grzechem jest korozja? Czy grzechem - nie poddać się korozji, gdy walka z nią zuchwała, krnąbrna, na fiasko skazana?
I herbatą czarną. Suszem gęstym, na wzór poszycia leśnego, w puszkach licznych uchowanym. Owocem aronii, może? Pojedynczą perełką czarną, śmiesznie pomarszczoną. Goździkiem - potem, w zapomnieniu, trzonowcem zgryzionym - co smak metaliczny po tkankach języka rozsnuwa? Nie wiśniowym wsadem jednak - nutą zakazaną. Miodem, który słodycz swą utracił.
Wiatrem, także. Jesiennym, choćby wiosną nawet - jakby zawsze cząstka jego jakaś, niskie brzmienie wichru, co słoty sprowadza, w Tobie się ostało.
Drzewem, wreszcie. Młodą bukowiną i pędem akacji. Posoką bezbarwną - na syrop - z cętkowanych ciałek brzozy wiosną wysączaną.

I po brzemieniu - jak się ptaki rozpoznaje.
Po melodii tęsknej, która Duszę rozszarpie na dwoje. Po trelu wesołym, gdy się Ta weseli. Po śpiewie, po szlochu. Po jęku i szepcie. Po oddechu rwanym.
Krokach; echem się odbiły w sercu sieni.
Wiedziałeś Ty w ogóle, bracie, że z obcasa chodzisz? Nie ze środka stopy; także - nie od palców, jak sarenka, gdy w listowiu drogi z lękiem szuka. Krok to wilczy. Pewny mądrą ostrożnością. Czujny. Gdy mnie stada pilnujesz.

Po smaku - jak grzyby, zioła, i korale wawrzynka, co za porzeczkę czerwoną, dojrzałą, podać by się chciały.
(Jak wilk w owczej skórze. Sam diabeł w cielątku ukryty).
Tak, jak się dom rozpoznaje. Słodyczą kruszonki - nie goryczą kruszyny, w lesie znalezionej - w kąciku warg uchowanej na dowód zbrodni (ręka, pod nieuwagę matki, po ciało ciasto ciepłe wyciągnięta). Sokiem owocu zaukazanego o poranku samym, co zerwany; z ogrodu cudzego, kryształkiem rosy leniwej, zaspanej wciąż, zwilżony.
Złe od dobrego.
Dobre od złego.
Czyste, nieczyste; i wszystko, co pomiędzy nimi.

I dotykiem, w końcu. Jak korę drzewną, nawet jeśli oczy zaślepionewiązane.
W dziecięcej zabawie - pamiętasz? - pościgu od dębu, do sosny. W chowanego, gdy zapędzić nam się czasem w areały przez matkę zakazane przyszło. Za studnię starą, na dnie której tylko licho świszczy. Nad urwisko leśne - za krawędzią jego bezkres pokrzywą i bluszczem tętniący. Nad potoku linię, który nurtem swoim, rwącym dziko, woła.
W raz-dwa-trzy, Baba Jaga patrzy... - szczenięcą psotę, przez Lucyfera-podpowiedzianąerne uwielbianą.
W ciepło-zimno. Cieplej.
Cieplej, Woodrow -

- parzy!
Luce gwałtownie rękę cofa, żarem gniewu jego zaskoczona. Dłoń odpartą do podołka przyciska; ptaszyna o skrzydłach przetrąconych, sił nabrać musi przez lotem ponownym. I tylko spojrzenie podrywa nareszcie, jak ze snu długiego zbudzona - nie wyrzutu, lecz zdziwienia pełne.

(Zły na mnie jesteś, bracie?
Zły, żem wróciła? Czy zły, żem Ci czekać tyle na siebie kazała?
)

Nie rozumiesz, że którykolwiek zmysł by mi Bóg los, w ramach próby, odebrał, ja i tak bym Cię poznała?
A gdy(by) mi odbierze (odebrał) wszystkie zmysły…

- Woodrow... - z klęczek się podnosi. Bose stopy tak układa, by dystans między sobą, a bratem zachować. Ale co to za dystans, gdy na niego wreszcie patrzy?
Co to za przepaść, Luce?
Mostem płonącym połączona.
- Woodrow, mama...
Do sklepu wyszła, a rower zabrała. Dalej więc, niż za wioskę pobliską się wybierać musi - przed wieczerzą nie wróci na pewno.
W kościółku dłużej została, ołtarz trawą wiosenną zdobiąc przed niedzielą. Wosk na lichtarzach czyści, szmatką mokrą smugi jego zmywa. Gromnice wymienia przed burzą, dla domu pańskiego ochrony (o swoim tylko, własnym - jakoś zapomniała).
Czy na polu jest dziś, może? Bzy zbiera i cykorię, rozety cieniutkie, a żywo błękitne. Z konwalią je wetknie razem w lejek porcelany, na parapecie pokoju mojego ustawi.
Mama śpi, Woody. Chodź. Mama zasnęła.
- Mama umarła.

Wolno nam wszystko.
I nic nam nie wolno.
On zawsze patrzy. On zawsze widział.
Czyste, nieczyste. Wszystko, co pomiędzy naimi.

Wzrok swój Lucerne Lynch na obrazku świętym wiesza - nad framugą drzwi, za plecami Woodrowa przeciągiem zamkniętych. W lico Chrystusa Pana Naszego amen zagląda. W oczy niewidzące, bielmem śmierci zasnute. Spokojne.
Raz, dwa, trzy. Nie patrzy.
Potem na twarz brata spojrzenie przenosi.
- Pokaż mi - dłoń rozkłada, w powietrzu zawieszoną. Stygmaty pod linią życia ukryte - Pokaż mi, co skrywasz.

...sercem Cię rozpoznam.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • Bóg ci grzech udowodni
    » Rzekłeś: "Nauka moja czysta,
    niewinny jestem w Twych oczach".
    Lecz gdyby Bóg przemówił
    i zaczął z tobą rozmawiać,
    objawił ci tajniki rozumu,
    gdyż wieloraka to mądrość:
    poznałbyś, ile Bóg ci zapomniał. «

    Hi 11, 4-6
Przypomnij mi, choć
nie zapomniałem – ale to Ja staję przed tobą właśnie, z prośbą na ustach spierzchniętych, co wody nie zaznały po tułaczce czterdziestoletniej. Przeciwkod tobą staję (czy i więc przed Sądem Ostatecznym?). Proszę, byś i ty, litościwie, mi zapomniała. Bo zbluźniłem, Lucerne.
  • Bo
    • poznać na jeden jeszcze ze sposobów można. A nie zaznał nikt sposobu wspanialszego w czystości i łasce, niźli ten, co z wnętrza samego pochodzi. Gdy wzrok epicentrum światłości się staje; z ogniska pod sercem trzymanego, gdy i ono – lżejsze, bo z grzechu omyte.
Kiedy twarzy nie widać.
I głosu nie słychać.
I pod dłonią czucia braknie.
I kiedy żadnej innej przesłanki nie ma ku temu, by wierzyć.
Siłę, i słowo, w siebie można przyjąć.
[ A Słowo – Ciałem się stało, do życia, tak nagle, powołane. I zamieszkało ze mną, jak ja; zamieszkałem w tobie. ]

„Woodrow, to… to twoja siostra – Lucerne.”
Najpierw więc – Słowo (s i o s t r a? - znane dotychczas w sposób inny całkiem – wiele miałem wszakże sióstr i braci, bliźnimi zwanych), a potem;
twarz (otoczona kosmykami lichymi, nie jak kłos letnim słońcem wygrzany – blond był to mysi, wypłowiały nieco, otawa zmizerniała), i głos (kwilenie tak ciche, jak modlitwa na ojcowskich wargach przed snem bajdurzona raczej, niźli odmówiona – bo Ojciec nie odmawiał). Przypadkiem i losem złośliwym wkupiona w rodu naszego brzemię. W każdą z tajemnic Greenwater, których stała się częścią. Które, jak bakcyl czy parazyt inny – do niej się dobrały.

Ale nam azymutów potrzeba. Punktów odniesień, istoty namacalnej. Więc, spójrz tylko, choć nie do niego to ciało należy (i nie wiedzieć kto twarzy owej użyczył);
to sylwetkę do krzyża ma przybitą. Tą samą, przed którą na kolana padasz, pokornie w pierś się bijąc za wszystko, co sobie i mnie uczynić pozwoliłaś. Widzisz, siostro? Tacy są ludzie. Krzyżować będą cię na eony wieki po śmierci. Z pokolenia na pokolenie przekazywać będą sobie ten obowiązek, przysługę wyświadczając. Nad beleczką lichą, skruszałą, ponad drzwiami powieszą – i głowę pochylą. Ale czy to smutek? Czy żałość za grzechy gdy w drodze są je popełniać? Czy bojaźń, może, wzrok dziczyzny zlęknionej, gdy oko w oko z przeznaczeniem własnym staje – nieuchronnym?

I na tysiące sposobów krzyżować będą.

Musisz uważać na ludzi.
Bo zbyt wiele miłości w sobie nosisz. Zbyt wiele dobra jest w tobie.
Zbyt wiele empatii w płaszczu twego światła.

Krok powziął w jej kierunku. Dłoń kobieca, rozwarta; pulsem ciepła rozlewanym między meandrami życiowych linii – na jego klatce piersiowej przystaje. On jednak palce własne zaciska poniżej garstki w duszę jego wczepionej. Przy sobie trzyma – wzrok Jej. Ten, który ku Mesjaszowi poległemu w zwycięstwie wznosi. I Ją, całą – przytrzymuje nie inaczej. Widok na boleść bożą przysłaniając. – Zapytałaś mnie kiedyś, czy to boli.
Kciukiem po przegubie przemyka; pod zadaszenie stygmatu się wkrada.
Czy Jego to boli. – Tonem tubalnym. Jeśli kto pod murem domostwa przechodził; posłyszał by bez trudu najmniejszego. Ale sami są. Ani doszukiwać się wokół żywej duszy. Opuszką punkcik pojedynczy dociska. Stacja na drodze krzyżowej – czy ukrzyżowanie to już, dokonane? Do mnie tyś przybita, czy z powodu mego?

Że ja; Korozją.

Korozją, Luce?
A jeśli tak, to jaką?
Korozją zniecierpliwio? Nie odchodź, Lu.
*Ko-ro--zją cier-niową-ną?

Pamiętasz? – Głos cichnie. Ujadaniem psim wiatr wprost w okno rzuca.

Powiedziałem, że boli. I powiedziałem też, że to nie tylko cena jest, jaką przyszło [Jemu] zapłacić za grzechy nasze. Że to akt jest, także, dobroci Jego; a ona – nieskończona. I że śmierć Jego symbolem miłości jest, także.

A matka nasza?
Woodrow, mama… [ „Mama”? Ty przecież słowa tego, jak ognia, unikasz zawsze. Ona nigdy ci mamą nie była. ]
Na kolana osuwa się; głowę uchyliwszy – stygmatem jej, ciemię własne znacząc.
Czy i Ona ze Śmiercią na spotkanie wyruszyła, z miłości do nas?
Czy to my, uczynkiem nieżądnym, życia ją pozbawiliśmy?

Czy nie tego nas uczyła? O Bogu karzącym.
O Bogu, który każdą niecnotę przeciwko człowiekowi zwróci – w ten czas lub inny.

Więc dziś bliżej nas jest, niż kiedykolwiek dotąd. Myśmy zawinili. A to? – Skroń o udo rozedrgane opiera. Poręcz mostu płonącego, z którego pogląd na kurhany przeszłości się ściele. Na strach dziecięcy. – To jest jej grobowiec. Tu nie ma życia, Lu. Przysięgę złożyłem sobie, że tego progu nie przekroczę.
A oto jestem jednak; twoim tropem, ponownie, podążając. Za wonią krwi stygmatycznej, którą z owocu zapachem pomyliłem nieopatrznie.

Oto, co w sobie skrywam. Profascynację.

*Korozja cierna – rodzaj korozji, która występuje, gdy dociskane do siebie dwa elementy wzajemnie przemieszczają się, w niewielkim stopniu lecz powtarzalnie.
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Kaskada linii spojrzeń, od ołtarza odbita. Twój wzrok w Jego spojrzeniu, mój - w Twoim utkwiony. I dłoń w dłoń wsunięta (lękliwie); ciało w ciało.
Szeptem:
- Czy jego to boli, Woody?
Szeptem, Luce.

Pan Jezus …skazany na śmierć... - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - Pan Jezus ...bierze krzyż na ramiona… - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - ...i Pan Jezus upada pod krzyżem po raz pierwszy... - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - ...i Pan Jezus spotyka swą Matkę... - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - Szymon z Cyreny ...i pomaga(m) nieść krzyż Jezusowi... - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - Święta Weronika ...i ociera(m) Jego twarz… Pana Jezusa - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - …Pan Jezus upada pod krzyżem po raz drugi... - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - Pan Jezus do Miast wyjechał, pociesza(ć) płaczące niewiasty - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - …Pan Jezus z szat obnażony... - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - …Pan Jezus przybity do krzyża - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - …Pan Jezus najmniejszą ze Śmierci umiera na krzyżu... - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi- ...Pan Jezus z krzyża zdjęty… -Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - Pan Jezus i do grobu złożony... - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - Pan Jezus...skazany… na śmierć - Święta Maryjo Matko Boża módl się za nami grzesznymi - Pan Jezus bierze krzyż na ramiona…*

Módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.

- Pamiętam - drży, na wzór szyby okiennej drżenia - w ruch spazstygmatyczny, choć nikły, dla obserwatorów niemal niewidoczny, wprawionej chłostą wiatru i razami przez echo męskiego głosu zadanymi. Puls własny pod palcami brata czuje.
Tętent życia zapomnianego na lata, bo u boku jego, teraz jej im przywróconego.
- Ale nie tak powinnam była, Woody.
I głos jej się łamie; żalem dławiona, o oddech walczy przez chwilę, wzrok niewidzący-już-wiele (widzący wszystko) ku krzyżykowi nad framugą przytwierdzonemu zwracając.

Panie... Siłę mi daj, i spokój.

Dotyka go. Przez przeszłość go dotyka. I (znów) scypułu** szuka w jego włosach. Tej pierwszej rany, co raz jeden zadana, odnawiać się ma po wsze czasy. Znamienia, które z grzechu poznania się bierze - Ciebie. Powinnam była spytać, czy to boli ciebie, a nie Jego. Nie on mi miłością wtedy, ni troską był największą... - Ni krzyżem - A ty.
Bluźni, czy do grzechu się przyznaje?
Bluźnisz, Lucerne! - matczyna nagonkaana; cios głos zza grobu; strzemię pod serce wbite - szlakiem przez palce przetartym.
Nie wolno, nie wolno, nie wolno, nie...
Luce szarpie się ruchem nagłym. Ku bratu; z czernią grobowca ziejącą chłodem za napiętymi plecami.

Wilk to, czy pbies, co się ze smyczy zrywa?

Bracie mój...
Nie punktów odniesień mi trzeba, ale zwrotnych.
Zamachów, nie zamachnięć. Zrywów.
Zmian.
Ale: czy zmiany – Ty sam – odczuwasz pragnienie?

Ręce, co chwilę cierniemię muskają, na skroniach Twoich układam. Czy nimbem świetlistym się sparzę, czy kolcem korony*** pokłuję?
Jak w bitwie z Diabłem prowadzonej (pytanie tylko, czy bitwa nasza z Nim, jako przeciwko Niemu, czy z nim, jako - ramię w ramię, po tej samej stronie?) - wiem, że zranię.
Cię, czy siebie - co to za różnica?
Co to za różnica, Woodrow? Co to za różnica?

Koronka**** bezgłośnie zmawiana z jasności czoła zdjęta z namaszczeniem, i w ręce brata oddana. Jej ból - jego bólem.
Jej grzech - jego, także, grzechem.
- Panie Boże, miłosierny... Dla Jego bolesnej męki, miej miłosierdzie dla nas i całego świata...
I jego dom - jej domem. Te tapety, te podłogi, te stropy. Kwiatki drobne, bukieciki trójbarwne wstążeczką z tuszu związane, w rytmie powtarzalnym pnące się od posadzki po powałę. Drewno bejcą jałowcową pokryte, dwukrotnie na słońcu suszone nim w podłogi i ściany się zmieni. Listwy, drzazgi, kanty i załomy. Tu uczyła się (chodzić). Tu się uczyła (upadać).
Nocą. W ciemności, z kagankiem srebrzystym jedynie w dłoni niepewnej trzymanym. Ten dom. Te progi, te zamki, przejścia i otwarcia. Te wnętrza. Porcelana do posagu nigdy jej przez matkę nie danego. Sukienki bure, brzydkie, lecz przynajmniej tyle razy prane, że zmaza grzech się w ich strukturze żadnaen nie uchowa. Pościel z kory, skórę młodziutką drażniąca, i bawełniana od świąt tylko dopuszczona. Pierwszy wstyd, gdy rdzawą plamą hańba w ciele kryta przez Światło musi zostać ujawniona.
Schody, półpiętra i piętra. Korytarzyki, ślepym wzrokiem Ojca-Architekta zaułkiem zakończone.
Ten dom.
D o m.
Słowo - znane jej na wiele różnych sposobów - lecz przy jego boku: w jeden tylko sposób prawdziwe.

Serce-sercem. Krwawiąca korona***** (pod) stygmatem.

Schyla się, ale nie korzy. Ciału, jak nawa jasnemu, nad tym braterskim zamknąć się dziwnie pozwala. I pomaga mu. Krzyż wzrok unieść. Jeśli trzeba - podtrzyma.
- Nie wolno nam... - (Nie wolno nam, Woody. Nie wolno, nie wolno, nie wolno.) szepcze, nim go w czoło rozpalone pocałuje - Tobie, Woody. Nie wolno ci wciąż w winie żyć. Ja ci nie pozwalam.

*Droga Krzyżowa - nabożeństwo o charakterze adoracyjnym;
1. Pan Jezus skazany na śmierć.
2. Pan Jezus bierze krzyż na ramiona.
3. Pan Jezus upada pod krzyżem po raz pierwszy.
4. Pan Jezus spotyka swą Matkę.
5. Szymon z Cyreny pomaga nieść krzyż Jezusowi.
6. Święta Weronika ociera twarz Pana Jezusa.
7. Pan Jezus upada pod krzyżem po raz drugi.
8. Pan Jezus pociesza płaczące niewiasty.
9. Pan Jezus upada pod krzyżem po raz trzeci.
10. Pan Jezus z szat obnażony.
11. Pan Jezus przybity do krzyża.
12. Pan Jezus umiera na krzyżu.
13. Pan Jezus zdjęty z krzyża.
14. Pan Jezus złożony do grobu.

**Scypuł - obumierająca, delikatna, ochronna warstwa skórna, porośnięta drobną sierścią. Z początku jest zbudowane z tkanki łącznej, ale już po trzech miesiącach u jelenia szlachetnego prawie całkowicie kostnieje; pokrywający je scypuł jest jednak jeszcze bogato unaczyniony i łatwo ulega obrażeniom, i krwawi. Scypuł pokrywający poroże jeleniowatych odpada z nich po czasie wzrostu.

***Poroże, nazywane także koroną lub wieńcem, zrzucane i nakładane jest corocznie. Stanowi oręż niezbędny do obrony, i w walce o samice podczas godów.

**** Koronka - forma modlitwy polegająca na powtarzaniu w określony sposób i określoną liczbę razy różnych modlitw np. Koronka do Miłosierdzia Bożego, Koronki Maryjne.

*****Podstawę serca tworzą przedsionki, oraz korona serca: aorta, pień płucny, żyły płucne, żyła główna górna, żyła główna dolna.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

» A żona jego Anna rzekła: «Dziecko moje zginęło i już go nie ma między żywymi». I zaczęła płakać i lamentować [...], i mówiła: «Biada mi, dziecko moje, że ja ci pozwoliłam iść, światło moich oczu». «

Tb 10, 4-5
Dłoń w dłoń wsunięta.
Kiedy potworność jaka ściągnie na siebie spojrzenie postrachu pelne (dla kurażu; dłoni bliskiej się szuka, znajomej – dwa półksiężyce zamknięte ze sobą w jednej pełni – więc w tarczy, tej, która broni – i która bronią jest, jednocześnie). W krzewnej pierzynie liści coś się poruszyło. Sumienie to, najpewniej.
  • Woodrow tłumaczył jej, gdzie powinna wzrokiem wodzić, by zagrożeń wypatrywać w porę – jeśli się głębiej, w knieje leśne, zapuszczała. Nigdy samotnie jednak; zawsze w zasięgu [Jego] wzroku pozostając.
Dłoń w dłoń wsunięta.
Kiedy palce jednej dachem się stają dla drugiej; z żerdzi paliczków złożonym – pieczę sprawują nad pięścią pokornie zdartą. Nie w walce – a podnoszeniu się po niej (po upadku nauce).
  • Woodrow pokazywał jej, jak modlić się należy – jak sposób swój znaleźć w nieskończonym nurcie możliwości. Stanąwszy za sylwetką siostrzaną za nadgarstki pochwytywał; trajektorię gestów religijnych objaśniał. Kciuki jak ogień krzyżowy, na siebie nałożone (i wzrok starszego z rodzeństwa Lynchów, który pośrodku tej kanonady znajdował swoje miejsce). „Dobrze, Lu. Tak właśnie winnaś się modlić. W pokoju swoim, kościele lub lesie – tam, gdzie ciszę, prawdziwą, znaleźć jesteś w stanie (czy jesteś?)”.
Dłoń w dłoń wsunięta.
Splot ciasny w zrywie półświadomym. Dłoń-dłoni szukająca; jak odpowiedzi, intuicyjnie, poszukuje się na pytania w wiarę wprost godzące (o to, której z Drogich Mu się pożąda którą drogą się podąża). Ale nie jest to warkocz ni z kłosów palczastych, ni z igliwia jodełki złożony (choć palce, które warkocze plotły na życzenie ciche – dobierane do jednej ze stron kompozycji rzeczonej). To sidła żelazne, zazębione ze sobą (zwierzyny niegłodne). Ręce wzniesione do Boga ponad rezonansem serca o tendencji arytminacznej, Woody. Tętent ten z kolei warunkowany zawsze krokiem najlichszym, co z matczynego przeciwka uchodził.
Serce rozdygotane moc w sobie miało. Do przebaczenia zdolne.
I ona, przebaczać, potrafiła; więc m o c w n i e j, również (z miłością i empatią, w Trójcy samozwańczej).
  • Woodrow uczył ją człowieczeństwa. Cudem okrzyknięta; darem wprost od Boga pochodzącym. ”Czy Luce jest nagrodą, Mamo?” Pióra więc, uczynnie, przycinał – pierzenia każdego – by od lotu ją ustrzec. A każdy grzech od człowieka pochodzi; i z jego woli.
Szept na ustach jego gaśnie:
Zmiłuj się nad nami.
I tak właśnie przygasa, jak światło blednie – przepuszczone przez kolorowe szkiełko witrażowej mozaiki; gdy intencje powoli nawykiem się stawały;
jak światło – przed spaniem gaszone; lub jak kaganka płomyk wątły, zamykany cichutko pomiędzy kciukiem śliną zwilżonym, a opuszką palca wskazującego.
Mruga. Dojrzeć jej próbuje (wzrokiem niewidzącym-już-wiele). Wpędzony w jeden z zaułków ślepych. Wiedział, że jeśli zapędzać się weń, to bez opamiętania (bez umiaru; i z braku którego spowiadał się też regularnie – a przecież nie z powodu zachłannie jadła przyjmowanego, ale upojenia, któremu poddawał się nazbyt często. Bo w ogóle).

Schody, półpiętra i piętra. Korytarzyki, ślepym wzrokiem Ojca-Architekta zaułkiem zakończone.
Ten dom.
D o m.
Słowo - znane jej na wiele różnych sposobów - lecz przy jego boku: w jeden tylko sposób prawdziwe.

Syn uzdrawia ślepotę ojca
Księga TobiNasza


A kiedy zbliżyli się do Kaserin naprzeciw Niniwy domu, powiedziała Rafał Lucerne: «Ty wiesz, w jakim stanie zostawiliśmy twego ojca. Wyprzedźmy twoją żonę, aby dom przyprowadzić do porządku, zanim oni nadejdą». I wyruszyli wspólnie. A Rafał Lucerne rzekła do niego: «Weź żółć w ręce!» A pies biegł z tyłu za nimi i za Tobiaszem Woodrowem. Tymczasem Anna matka siedziała i wypatrywała drogę swego syna. I spostrzegła go powracającego, i zawołała do ojca jego: «Oto zbliżają się syn twój i człowiek, który poszedł razem z nim». A Rafał Lucerne rzekła do Tobiasza Woodrowa, zanim ten zbliżył się do ojca: «Wiem, że otworzą mu się oczy. Potrzyj żółcią ryby jego oczy, a lekarstwo wygryzie i ściągnie bielmo z jego oczu, a ojciec twój przejrzy i zobaczy światło». Anna Matka tymczasem wybiegła, rzuciła się synowi na szyję i zawołała do niego: «Ujrzałam cię, dziecko, teraz już mogę umrzeć», i rozpłakała się. Także Tobiasz [starszy] ojciec podniósł się i utykając na nogi wyszedł do wrót podwórza. I przystąpił do niego Tobiasz Woodrow z żółcią z ryby w ręku, i dmuchnął na jego oczy, dotknął się i rzekł: «Ufaj, ojcze!», i przyłożył mu lekarstwo, i odczekał chwilę. Potem zerwał obiema rękami [bielmo] z kątów jego oczu. A Tobiasz starszy ojciec rzucił mu się na szyję przez ramię syna na córę zerkając, zaczął płakać i zawołał: «Ujrzałem cię, dziecko, światło oczu moich».

Tb 10, 1-13
Masz rację. Nie powinnaś była. – Słowa ostrożnie dobiera; w obronie wartości, które zakorzenione ideą powtarzaną po wielokroć, pomiędzy instynktami należało uchować (jako jeden z nich – gdy „amen” w odpowiedzi na matczyne modły należało rzucić w odruchu pierwszym). A jednak w walce instynktów inne – silniejsze – dominacji swojej upust dawały.
Rząd piór podciąć. Zatrzymać Ją przy sobie. Zabieg bezbolesny. Krzywda na zawsze wyrządzona. Bliskość odzyskana przez wolności zabór. – Nie powinno było cię tu zabraknąć, nigdy. – Oczy nie bielmem zachodzą, ale powiekami ciężkimi – każdym fragmentem istnienia własnego skupiony na ustach dociśniętych do punktu pomiędzy-skrońmionego.

Bo chociaż żyję w winie… – Przejrzał nagle. Spojrzenie wznosi. Bielmo [niewinności symbol] zdziera z oczu własnych. – Do winy [dziś] się nie poczuwam.
Z kolana lewego powstaje – fuzją postaw różnych pochylony wnet zastyga ponad ramieniem kobiecym siostrzanym. Dystans jakiś – niepoważny – dzieli go od tętnicy, co skórę delikatną, na szyi rozpiętą, każdym wyrzutem krwi zdaje się rozdzierać. Ale zwierzę oswojone wie już, że: Tobie, Woody. Nie wolno ci [...]

Gardło zaciśnięte szorstkim śliny przełknięciem. I znów w ciemni bytności własnej, doczesnej, zamyka [oczy] instynktu umysłu poszczególne cząstki. Oddycha; w siebie przyjmując ciała powidok wonny. Nie okiem nadwyrężonym mnogością barw spłowiałych – ale w kąciku nozdrzy zastygły.
Na próby godziny. Zawsze więc, kiedy nie ma jej obok.

Zamachów, nie zawahań.
Zapachu, nie strachu.

Nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego.

I zmiłuj się nad nami – powtarza raz kolejny; pół-Słowem Bożym, pół-oddechem, policzek dziewczęcy gładząc. Odsuwa się, ale nie opuszcza jej. Do ściany podchodzi, po krucyfiks sięgając. Zrywów [Jej trzeba]; więc zrywa. Ściąga go; na twarzy umęczonej skupion był przez momentów parę. Krzyż ten jeden, nad pokojem matczynym czuwający – nigdy jego dłonią ciosany nie był. Żaden z tworów synowskich nie zasłużył na miejsce w królestwie rodzicielskim.
Do grobu go składa. Do szuflady go chowa.
O świcie tu bądź, Luce. Wyczekiwać będę. Ty wiesz, że pomocy nigdy ci nie odmówię.

Skrzydła przycinał – anielskie, nie wiedząc, że należą do jednego z tych, który upadł, a nie zstąpił.
A wszystko, co upada; do padołu ziemskiego zdaje się należeć.
W przyrodzie wszakże, także i upadlina, nagrodą stać się może.
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

uwaga: lekkie 18+ & możliwa obraza uczuć religijnych

Cicha (to) noc.
A cisza tu brzmi inaczej zupełnie, niźli w mieście, i inaczej także się ją czuje.
Nie w przełyku, jak nieustające tętno metropolii, pulsowanie miarowey, co krew brud w tętnice ścieki wytrwale wtłacza.
Nie w spiralach małżowin usznych, po których rykoszet echa wiruje, wizg opon samochodowych o asfalt trących, i śpiew syren alarmowych niosąc z sobą donikąd, bo do piersi jakoś finalnie nigdy nie dociera.
I nie w głowie się słyszy - tam, gdzie głosy, co przez przepierzenia ścian nader cienkich (nie jak te, siłą i wolą ojcowską stawiane, co szmery wszelkie wytłumią, w sękach i słojach drzewiny wiatrem i słońcem hartowanej na wieki wieków, amen je więżąc) prędzej czy później po zmroku zawsze cudem jakimś przenikną.

Tę ciszę tutejszą czuje się głębiej, niż światło wszelakie sięga.
U źródła [”tam się spotkajmy, tam czekać na Ciebie będę, u szczytu potoku, gdzie wzrok żaden nie dotrze"].
Bo to taka cisza, co pierwsza tu była, na długo przed nami, i po nas tu, także, zostanie.
Nie ona od nas zależy, jak ta miejska, lecz my od niej. I nic jej nie obchodzi, czy w nas mieszka przelotnie, czy też raczej poza nami. Nie nami się żywi ta cisza, lecz nas.
A jeśli się żywi kogoś…
To czy zabić go, także, nie można?

Lucerne klęczy, ale się nie modli.
„Dobrze, Lu. Tak właśnie powinnaś się modlić”.
Na przy krawędzi wytrzymałości łóżka swego panieńskiego, ze strony każdej ograniczonego bejcowaną na błękitno listwą, co do wąskiej pryczy raczej jest zbliżone, niźli do posłania, jakiego nie powstydziłby się dojrzalszły już człowiek. Kolana deszczem waszyngtońskim bielone, szczecinką włosków złotych, żadnych, pokryte, w pawiment ubogi - bo drewniany, i ze zdobień wszelakich matczyną oszczędnością wypłukany - wbija. Dłonie splotła. I pod dachem palców, z żerdzi paliczków złożonym wzrok kryje.
“W pokoju swoim, kościele lub lesie – tam, gdzie ciszę, prawdziwą, znaleźć jesteś w stanie (czy jesteś?)”.

I ciało w ciało.
Wargi rozchylone, koniuszkiem języka w oczekiwaniu rozsuwane. NieCierpliwość z(a)wodzi; różowość zuchwała, wilgotna, nagli, że to już, teraz, że dłużej czekać nie wolno.
Na kolanach czeka. Powieki pobożnie spuszczone, ale wzrok - za podszeptem szatańskim chyba jedynie - baczny, linie posadzki odlicza. Oczu zamknąć nie może. Chce wiedzieć.
Pierwszym sygnałem jest dźwięk. Szelest jakiś, rękawa chyba. Trzepot skrzydeł anielskich palców. Zapowiedź ekstazy, w uszach - serpentynką loku zuchwałego przysłoniętych - dzwoni.
Potem: ruch. Cień, co jednoznacznie bliskość zapowiada. Ciepło z dłoni męskiej emanujące - przy jej twarzy, za sprawą najwyższego skupienia o kilka lat w czasie nagle posuniętej.
Kolejnym znakiem jest biel. Kolor mleczny, mętny, blady - ale czysty jednak. Nieskażony, wprost między wargi podany.
Na końcu dopiero smak się pojawia. Zęby z sobą śmiesznie klei, po wnętrzu policzków falą słodyczy zduszonej się rozpływa. Język, do nawy podniebienia instynktownie przyciśnięty, w dół go spycha, do gardła. Głębiej mu wniknąć pozwala.
- Ciało Chrystusa.
Teraz wstać dopiero, i powieki unieść, można; hostię w sobie niosąc od ołtarza u braterskiego boku.
- Amen.
Ulga.
Tak, Luce, smakuje wszelkich grzechów odkupienie.

I ciało w ciało.
Lucerne ryczy; łzy jak groch stokiem policzka się toczą. Chłodne, ciężkie, torem żałością płonącym - nim na kołnierzyk koronką zdobiony padną z grani brody, w ziemię biel dziewiczą odświętną wsiąkając. Nie chce - bo płacz oznaką słabości jest, ułomności w obowiązku podołania próbom wszelkim, i karom boskim - ale przestać nie może.
Surowość matczynego głosu błonkę świadomości przebija:
Nie wmaż się.
Ale Luce maże się nadal, i marzy - jej - się - ustąpotępienie bólu. Tylko, że nie wie. Nie wie, jak to zrobić.
Zatem: Ciało w pół zgięte, czoło nad kolanem nagim pochylone. Buzia w ciup, usta w tutkę nieporadnie zwinięte i do skóry przytknięte w szczenięcej desperacji. Wargami skórę szczypie, do obrzęku zwiększenia się jedynie przyczyniając.
Nie tak, Luce.
Woody znikąd się zjawił - choć w istocie zewsząd pewnie, bo on tu wszędobylskim takim się stawał, w miarę dojrzewania (a więc w sadach go można spotkać było, w zagajnikach niskich, nad potokiem i w wyższych lasu partiach, gdzie zwierzyna dziksza, i Słońca mniej dochodzi) w łazędze swojej coraz to pewniejszy - i przed sylwetką siostrzaną stanąwszy, za nadgarstki ją chwyta.
Nie tak, Luce - cierpliwie trajektorię gestów religijnych ruchów objaśnia - Pokażę ci. Ssać musisz.
I wargi do jej skóry przyciska, dłoń na udzie zacisnąwszy w walce o własną równowagę. Powieki przymknął; twarz jego - poważna.
Raz jeszcze. Od nowa. Inaczej.
Luce patrzy na niego.
Zaufanie.
Ulga.
Woodrow uśmiecha się, żądło owadzie spod kolana siostrzanego wyssane na tarczę dłoni wypluwając.

I ciało w ciało.
Boi się. Nie jego, nigdy Jego, lecz bólu po prostu. Instynktu raczej, intuicji dzikiejwnej słuchając w tej rozumie, niż rozumu.
Bo rozum nigdy roli wielkiej grać nie może, gdy wiara do głosu dochodzi. A Lucerne wierzy. Jemu wierzy. Bardziej niż matce, i ojcu, i słowu bożemu. Bardziej niż książkom, w bibliotece Enunclaw raz dorwanym. I bardziej niż Hazel, córce Grady'ch, gdy ta do chłopaków wiejskich ją wysyła - bo Hazel, z ciałem rozlazłym, powolnym, i litaniami przekleństw spomiędzy warg na grubo szminkowanych się wylewającymi, to autorytet żaden.
Wierzy mu, bo go kocha, jak bliźniego swego nie należy; bardziej niż siebie.
A miłość lepsza jest niż chleb, i winao. Właściwsza.
- Tak.
Słowo o-Boże!. Ząbki w wargę dolną wbite. Dla kurażu dłoni bliskiej się szuka. Biodrem szarpie, nim na ruch pewniejszy, i miarowy bardziej, mu pozwoli.
Dwa półksiężyce ciała zamknięte w jednej pełni na sobie.
Oddech jego słyszy - pulsowanie w sobie.
Głębiej niż Słońce dociera. U samego źródła.
I nic poza nim. Nic poza Nim.
Po raz pierwszy - a już wie.
Woodrow?
Tam tylko ciszę prawdziwą znaleźć jesteśm w stanie, gdzieś Ty.
A im bliżej-ś, tym cisza ta pierwsza głośniej mnie woła.
Wzywa mnie. Krzyczy do mnie. Za mną pohukuje.
Słyszysz jak wyje?

Ulga. Bo głosy milkną, wreszcie ujarzmione.
Gdy ciało w ciało wsunięte.
Upojenielga.
Upodlenielga.
Upadeklga.
Gdy ciało w ciało wsunięte.
Ulga.

Wzywa ją. Krzyczy do niej. Za nią pohukuje.
Wyje. Lucerne słyszy, jak wyje.

Podłoga - listwy w przedpokoju w jodełkę ułożone - niespodziewanie zupełnie staje się jej sojusznikiem. Nie zdradza jej skrzypnięcie żadne, najlichsze choćby, i szelest jaki także ojcu nocy głuchej czujnej nie wyda. Jeśli ściany uszy mają, po dobroci pajęczyną je zatkały. Jeśli licho nie śpi, tylko zza załomów łypie - wzrok odwraca.
A Lucerne idzie.
W bieli idzie. Poniżej wzroku Zbawcy. W jasności, co przez mrok się przedziera.
Zjawa to jaka? Duch święty? Anioł-upadlina?

Do świtu kawałek jeszcze, ale:
Ty wiesz, że pomocy nigdy ci nie odmówię.
  • Pomóż mi zatem. Ratuj mnie.
    Dopomóż mi.
- Zawsze przyjść do mnie możesz, Luce. Zawsze. Gdy cię zmęczy coś, czy zasmuci, czy przestraszy. Do mnie przyjść możesz. Nie do matki idź, i nie do ojca.
- Woody? Nigdy do innych pójść bym nie zechciała.


W progu staje. Z krzyża zdjęta.
- Woody?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Lekkie +18 i – jak wyżej – możliwe naruszenie wartości religijnych.

A jeśli się żywi kogoś…
To czy zabić go, także, nie można?

Można, Lu.
Nie wolno, ale da się, czy też: można.
Jeśli kto po twoją dłoń sięga, kiedy głód mu doskwiera, życie – w gruncie rzeczy – powierzyć ci jest zmuszony.
Ale pamiętaj, że na śmierć wiele jest też sposobów.

Przez jadła i napojenia – i straw konkretnych niedostatek; przez wycieńczenie więc – i wegetację dramatyczną. I nawet ogień, choć żywiołem potężnym, szaleńczym, nieokiełznanym; jeśli brak mu pożywki, którą strawić mógłby – w ciszy głębokiej gaśnie, ledwie rysę lotną znacząc, mętną szarzyzną meandrów, w smugę krętą zlepionych ze sobą.
Przez rozbestwienie.
Przez do i od (choć droga to bezpowrotna); dopust i odpust,
przez zbliżenie i odcięcie (przed nimi? napięcie tylko).
A jeśli przez odcięcie; to i przyjęcie Ciała w ciało siebie.
Przyklęknąwszy na kolanie zbolałym czy otartym nie schadzkami dziecięcymi, ale modlitwą wielogodzinną. W czas mszalny, ale i poza nim, równie często. Na kolanie zaczerwienionym w sposób, w jaki twarz się, najczęściej, rumieni. Pąs to, co prawda, nachalny bardziej. Na Ciało Boże otwarta. Z cienką granicą, pomiędzy którą podawane były ręką nie tyle cud, co obcą, po prostu – i On, z pięścią zamkniętą, że przed człowiekiem innym mogłaby upaść (skoro jako dar Jemu i Rodzinie przeznaczony – tak była traktowana, nigdy nie na użytek, jednak).

Przez śmierć wieczną. Nie pozwoli Jej dotknąć.
I jedną z wielu, bo – małą. Tylko On może Jej dotykać dotknąć.

A przecież uczono go. Gdy w kąciku kuchennym, w przerwie pomiędzy zajęciami na dzień owy, wyznaczonymi, zasiadał po cichu, w ruchy siostrzane wpatrzony; gdy ponad stolnicą pochylona, dawała kurzawicy białej osiąść na przedramionach wątłych w fizjonomii, ale silnych w zacięciu. Gdy ciasto lepkie wyrabiała, pokarm oskubując spomiędzy palców – dłoni, którymi karmić go będzie.
Ciasto wzorem, ornamentem florystycznym przyozdobione – gałązką spod krajaka wychodzącą przez nieopiekanej, bladziuchnej wciąż skórki nacięcie.
Jak odbicie naturalne na poduszeczce z haftem opuchłym w mnogości kwiecistych esów-floresów; gdy przysnęła w trakcie drzemki poobiedniej – i gdy wrócił, nad siennikiem jej przystanąwszy, wiedząc, że wzrokiem samym jej nie obudzi. Wodzi więc, oddech własny rwąc czym prędzej, gdy tylko okazja się nadarzała, by szlakiem zakazanym podążyć. Z baśni prosto, wilczego pobratymca tropem gnając. Oddech przyspiesza. Bo ciało jej prążkami pokryte, świadectwem głębokiego snu będącymi – i marzeń lekkich, mar sennych, wznoszących ją daleko ponad połacie rzeczywistości. Głowę odwraca. Ale ogień wspomnień rozniecić się daje – wiedząc, że do paleniska drwa dorzucono gałązkę lub dwie – dziś nie da odegnać się w ciszy.

Innymi śladami dawało zdobić się Jej ciało; nazbyt kruche by otarciom się oprzeć, gdy przy wieczerzy wspólnej, rodzinnej – zasiadali po jednej stronie dzielonego stołu. Kiedy rancik sukienki poprawiała, brzeżek niewinnie podmywany sylwetki zgięciem, gdy modlitwę dziękczynną toczyli przygotowując się do posiłku – do jego spożycia. Kiedy ten pływ morski zawracał czym prędzej, wstydliwym gestem dłoni zaciągany poniżej linii niebezpiecznie znaczonej – korą brzozową, skazą na bibułce pergaminowej, którą błękit nieba zalepia się w formie obłoków pierzastych.

Kiedy matka złapała ją za ramię – zbyt mocno, kiedy uczyniła nie tylko niezgodnie z zaleceniami komenderowanymi, ale na przekór im po raz pierwszy; włosy odgarniając, zalążek nie wieńca, a skazy rogatej odsłaniając. Córa Mojżeszowa – obecność Jej przekładem na rzeczywistość zagrożona; dziecię niewinne, a-nie-diab-lica?

Kiedy za karę kolanami tkwiła na grochu ziarnach, lnianym tylko worem powleczonych. Kiedy i on, oświadczając – że krzyż niesiony wspólnie mniejszą goryczą smakuje; przyłączał się do niej. Dłonie na ramionach zaczepione, policzek od łez wilgotny opuszkami palców muśnięty z naleciałością czułą.
Wiem, że boli, Lu. Ale przeprowadzęjdziemy przez to. Cicho, obietnice poniżej skroni wyszeptana; jedna z Tajemnic Bolesnych przed matką uchowana do czasu.

I dłoni nie-Jego bał się na Niej. I śladu tuszem permanentnie w świadomość, podskórnie, werżniętego.
I tego, że jak i wśród zwierząt niektórych zdarza się – że młode splamione zapachem obcym, przez rodziców własne nierozpoznane być może; i zagryzione, kiedy za zagrożenie uznane zostanie.
Bronić jej będzie – obcym zapachem nie da jej skundlić.
Ślepia strudzone gęstą zawiesiną snu pragnął przemyć; z ich kącików, jak bielmo nie siłą zerwane, a sposobem; tak zmęczenie wygnać. A czuł się, jakby spać już nie potrafił wcale. Powieki otworzywszy w ośrodku nocy głębokiej. Przed oczami powidmo i fantazjom ustąpienie (wyobrażeń urealnienietak-tu-taj?. Duch o cerze pyłu kredowego czy talku (ciepłem dłoni na miejsca otarte, nałożone). Eksponat naukowy; arkana anatomii i anomalii w jednym ciałku zamknięte. I ból, chroniczny – ciało własne z ciała wyrwane. W centrum samym posoki onirycznej, zjaw i zwid rozhulanych wokół ciała bezwładnego. Sprzeciw nagle, skowyt watahy – choć w progu Ona jedna; już nie szczenię – a jednak głosem stada wciąż otulone zewsząd. Ujadaniem legionów dzikich.

A jeśli żywi się do kogoś uczucia, to czy zabić go można?
Można, Lu.

Spać nie mógł tamtej nocy; aura sprzyjająca, więc zachwianie jego skądinąd pochodzić musiało (z wnętrza, z podświadomości, spod świadomości – z instynktu pierwotnego źródła). Ostatni to obchód dnia był, lub pierwszy, zależnie od granicy umownej, przyjętej. Obchód wokół ofiary zapędzonej nad przepaść; gdy droga Jej odcięta.

Woodrow w progu staje. Chodem miękkim – krokiem zrośniętym z organizmem, jakim jest wnętrze domostwa, jednocześnie trzewiami lewiatana będącego (żywe wiecznie, mutujące, zmian ciągiem nabrzmiałe, w tym szczególnie, co niezmienne). Krok czyni w Jej kierunku, w głąb izdebki kierując, nie pozwoliwszy odwrócić się przedwcześnie. Kosmyk włosów jasnych za ucho zagarnia; gestem modlitewnym dłonie w dół osuwa; po trajektorii z sumienia i blizn jego bliźniego uplecionej.

Na komódce nocnej krucyfiks – z pokoju matczynego podebrany.
Słyszy, jak wyją.

Z-mar-twych-wstała.
Z krzyża zdjęta.
Z mar mych; wstała.

V. Écce Crúcem Dómini, fúgite pártes advérsae.
{Behold the Cross of the Lord, flee away ye hostile forces. }
R. Vícit Leo de tríbu Júda, rádix Dávid.
{The Lion of the tribe of Judah, the root of David hath conquered }
V. Fíat misericórdia tua Dómine, super nos.
{May Thy mercy, O Lord, be upon us, }
R. Quemádmodum sperávimus in te.
{Because we have hoped in Thee. }
V. Dómine, exáudi oratiónem méam.
{O Lord, hear my prayer, }
R. Et clámor meus ad te véniat.
{And let my cry come unto Thee. }
V. Dóminus vobíscum
{The Lord be with you }
R. Et cum spíritu tuo.)
{And with thy spirit.}
Orémus
{Let us pray}
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

na razie 18+
<i>a gdy dorosnę, będę prawdziwym hajdem!!!</i>


Z mar Twych powstałam.
Ze snów upleciona.

Zmaza nocna; wstyd potworny, gdy czujność snem ululana i instynkt z rygorem wygrywa: rozbestwienie z bezbronności zrodzone; na honorze, na sumieniu plama, szorstką irchą modlitwy zmywana. Więc i plecionka zdrowasiek bez końca, obsesyjnie niemal, powtarzana [czy dlatego, że z warkoczem siostrzanym kojarzy się, może?].

Zmora senna, bo dopiero co (z tej drzemki popołudniowej, chyba, w którą zapadła w objęciu hamaka miękkim, gdy ruchem kołyszącym gonitwa myśli i głosów wreszcie na moment spowolniona) rozbudzona; piąstką drobną reszteczki snu z kącików oczu wycierane; niewinnym (niż wszystkie) wzrokiem na brata swego spogląda(ć zwykła).

Sen-mara, Bóg - wiara. Kosmyk włosów jasnych za ucho zagarnia - odgarniającsłaniając, zalążek nie wieńcaniec, a skazę rogatą. W woal bieli półprzejrzystej spowita, pod skrzydeł pierzastych zasłoną. Diablica nocnica, kirem mroku otoczona zdolna pokazać się tylko. Płomień rozumu świecy gasząc jednym pocałunkiem.

Ofiara Tobie składana nad przepaść zapędzana wielokrotnie. I droga powrotna tak cudownie odcięta. Woodrow? Czy droga inna kiedykolwiek dla Nas w ogóle istniała?

Woody? - oczy przesłoną rzęs złotych okolone, ku Niemu zwrócone z ufnym uwielbieniem. Wiara, nadzieja, miłość, i wierność mądrości braterskiej, bo któż ją przeprowadzi lepiej świat jej objaśni trafniej, niż ten, co wcześniej niż ona, ale i niedawno całkiem, drogę w nim musiał nawigować sobie? - Woody? A co, w ogóle, ofiarą nas czyni?
Krok przed nią, lecz tempo dziewczęce na uwadze zawsze mając, brat jej odwracał się przez ramię. Zwalniał. Przystawał przy niej, przyklękał czasami, wgniecenia płytkie kolanem żłobiąc w miękkości pościeli leśnego poszycia.
Cierpliwie, choć plany niekiedy miał inne - jak to plany od rodzinnych różne ma się często w wieku późno-nastoletnim - na prośbę rodzicielską siostrę wiódł w głąb lasu, bo tak mu polecali.

Weź ją sobie z sobą, Woodrow.
Wytłumacz. Naucz ją. Pokaż jej.

I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy.

- Co ofiarą nas czyni? - objaśniał więc, głosem nabożnie, choć z szacunku do Matki Natury, nieboskiej nie Boskiej, przyciszonym.
- Widzisz, Luce… Czasem, gdy zwierzę słabsze, inne zwęszyć to potrafią. Lub, gdy nieswoje (jakieś się robi), bo chore, na przykład. Albo, gdy zranione w sposób nieuleczalny, raną niegojącą się pomazane naznaczone. Czy, jeśli wadę ma jakąś, już wrodzoną, bo Przyroda mądra jest, choć i jej błędy popełniać się zdarza. Wtedy często to ono zostaje wybrane. Poświęcone, by reszty gromady nie obciążać. I ofiarę z siebie składa ofiarą pada.

Tyle razy Tobie się oddałam.
O wiele wcześniej, niż przypuszczać kto mógłby. Nie ciałem, a duchem. Nie czynem, lecz umysłem całym.
Wszystkim co mam; wszystkim, co kiedykolwiek miałam.

Ponad Śmiercią i życiem.
Ani Ona bowiem, ani Nikt Inny -
Tylko Ty prawo masz mnie dotykać dotknąć.

Drży na ciele, w wilcze łapska* pochwycona, choć zaskoczona nie jest przecież wcale. Jak to zwierzę - ogniwo słabsze, czy (naj)mocniejsze raczej właśnie - które dla miłości wartości wyższej samo w hołdzie Śmierci się składa. Dobrowolnie (po dobroci).
A więc i Wina na siebie wzięta wielokrotnie, i sobie przyznana całkowicie-ostatecznie, by pokutę zań znieść, skoro krzyża ponieść mu nie mogła.
Woodrow? Tym jest miłość właśnie
.
Bólu się spodziewa.
Pragnie go.

Woodrow siaonie w dół osuwa; po trajektorii z sumienia i blizn ran Jego uplecionej:

POZDROWIENIE WSZYSTKICH RAN JEZUSA CHRYSTUSA PANA
  • Gdy Św. Gertruda na uczczenie wszystkich ran Ciała Pana Jezusa 5466 razy tę modlitwę powtórzył, ukazał jej się Pan Jezus z lśniącym kwiatem na każdej ranie, a mile ją pozdrawiając, rzekł: Ukażę ci się w tej zachwycającej postaci w godzinę śmierci małej Twojej, i tak Cię przyozdobię, jak Ty moje rany tą modlitwą zdobisz, i pokryję wszystkie grzechy Twoje i tych wszystkich, co w podobny sposób rany moje pozdrawiać będą, odmawiając tę, albo podobną modlitwę. (...)
We wnyki palców kosmyk włosów jasnych chwyta; za ucho zagarnia; odsłania nie wieńca zalążek, a skazę rogatą.
A Lucerne? <i>Wszędzie go czuje</i>. Całego. Choć dopiero zbliżył się przecież, i ledwie skórę karku, nagą, oddechem płonącym muska.
Krok za nią, lecz i przed nią, tym samym - bo każdy ruch jej, i gest, i oddech, i migotanie światła drgnienie ciała przeczuwa, wyprzedza. W mrok wiedzie ją przed, i za sobą.
Jasność na ścięcie prowadzona. <i>Owieczka na rzeź</i>, czy <i>wilczyca</i> w skórze owczej po prostu?
  • (...)Bądź pochwalona najsłodsza, najwdzięczniejsza, najszlachetniejsza, najłaskawsza, najwyższa, najchwalebniejsza, najwyborniejsza, zawsze jednostajna Trójco Przenajświętsza za drogie rany najsłodszego Jezusa Chrystusa jedynego brata przyjaciela, jedynego wybranego duszy mojej (...)
Storę powiek opuszcza.
Ślepe -
Pożądanie.
Podążanie.
W dół, w dół, w dół na kraniec świata jasności ciała.
Dłońmi, którymi karmić go ją będzie.
Po cięciwie talii, naprężonej. Napiętym łukiem biodra.
Szerzej pewniej nad przepaścią staje.
  • (...)Panie Jezu Chryste, Synu Boga żywego, przyjmij ode mnie modlitwę niniejszą z tą niepojętą miłością, z jaką wszystkie rany na Ciele Twoim podjąłeś, a zmiłuj się nade mną i nad wszystkimi grzesznymi oraz nad każdym prawowiernym żywym i umarłym.
    Daj nam Wszystkim łaskę, udział w miłosierdziu Swoim odpuszczenie grzechów i żywot wieczny.
    Amen.

I gdy on próbuje, być może, odwrócić ją <i>ku sobie</i>, matka złapała ją za ramię Lucerne za nadgarstek go chwyta, zbyt mocno. I czyni <i>nie tylko niezgodnie z zaleceniami komenderowanymi, ale na przekór im po raz pierwszy</i>.
Piekieł pożąda.
Do piekieł podąża.
Nie-dziecię niewinne, a-nie-diab-lica? kobieta.

Słyszysz, jak <u>wyję</u>częy?.

A jeśli zabiło się kogoś? Czy można wrócić go życiu?
<i>Można, Woody.

Raz, i jeszcze, i jeszcze raz.</i>

*<b>Sidła</b> - inaczej: <i>wnyki</i> lub <i>łapska</i> - pętle z drutu, linki stalowej, włosia i tym podobnych, zastawiane przez kłusowników na przejściach (przesmykach) zwierzyny.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

+18 Skłonności upadłej natury
Spoiler
» Wiemy przecież, że Prawo jest duchowe. A ja jestem cielesny, zaprzedany w niewolę grzechu. Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę – to właśnie czynię. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, to tym samym przyznaję Prawu, że jest dobre. A zatem już nie ja to czynię, ale mieszkający we mnie grzech.
Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać – nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka. A zatem stwierdzam w sobie to prawo, że gdy chcę czynić dobro, narzuca mi się zło. Albowiem wewnętrzny człowiek [we mnie] ma upodobanie zgodne z Prawem Bożym. W członkach zaś moich spostrzegam prawo inne, które toczy walkę z prawem mojego umysłu i podbija mnie w niewolę pod prawo grzechu mieszkającego w moich członkach. Nieszczęsny ja człowiek! Któż mnie wyzwoli z ciała, [co wiedzie ku] tej śmierci? Dzięki niech będą Bogu przez Jezusa Chrystusa, Pana naszego! Tak więc umysłem służę Prawu Bożemu, ciałem zaś – prawu grzechu. «

Rz 7, 14-25
Kąpiel zażywana każdorazowo o porze wczesnoporannej. Przed Lynchem głęboko nastoletnim – zapatrzonym już w stronę adolescencji rychłego końca – ryczka niewielka, drewniana; krzywa trochę, boć to pierwszy mebelek, który wyszedł był spod jego ręki. Prosty w formie, w kształcie nieskomplikowanie ociosanym. Na niej wiadro się, z kolei, chybocze. Chlust wody, wzburzenie nagłe, chaotyczne, gdy z impetem dłoń w mydliny mętne wpada. Na twarzy młodzika obrzydzenie od dawien już okiełznane – własnym potu ponocnego odorem, zapachem charakterystycznym – brzydkim – wody lokalnej i zmazą, grzechu echem. Irchą – jeśli nie pamiętał. Czasami po pemzę sięgał, kiedy myśli przywoływane rozpoznać się dawały szczegółem co śmielszym (bólem je zastąpi); z czołem do kafelki ściennej dociśniętym, własne ciało zdzierając z obrzydzenia warstwy.
Do krwi. Do krwi.

[ Pierwszy wstyd, gdy rdzawą plamą hańba w ciele kryta przez Światło musi zostać ujawniona. ]

Do krwi.*

[ Powinnam była spytać, czy to boli ciebie, a nie Jego. ]

Krok przed nią, lecz tempo dziewczęce na uwadze zawsze mając, brat jej syn pierworodny rodziców ich, odwracał się przez ramię. Zwalniał. Przystawał przy niej, wyciągał się, czasami – ramiona prężnie w kierunku wici słońcem skroplonych, wyciągając. Przyklękał innym razem, wgniecenia płytkie palcem żłobiąc w miękkości grzechu pierworodnego owocu z sadu zerwanego.
Wśród bylin łydki łaskoczących, plon mu wydany, zbierając;

innym razem, gdy skóra jabłka obita, choć wcale nie upadkiem z gałęzi najwyższej. Z korony szczytu miękkie strącenie; i tylko on – podnosząc je, zagarnął zbyt silnie, wykwitem sinym znacząc. Wzdycha ciężko, bo wie, że zniszczenia porzucenia tego rozkazu Matka mu nie daruje.
– Za mną idź, Luce. Koszyk u tyłu trzymaj, zwyczajnie całkiem. Serwetą jaką się zakryje. Bo jabłka dobre, to jedno, faktycznie, na przygniłe wygląda, ale nie jest. Obite tylko, więc dobre. Mama nie zauważy.

Matka się nie zorientuje, Luce; rękawów tylko nie zakasuj, omyłką.
To rana jedynie – nie zaś, zepsucie.

W ciszy tkwią. W bezruchu nocy, w stagnacji – na ziemi niczyjej, gruncie znanym niegdyś, dziś jednak dającym pozuɐʍɐć się na nowo [ Raz, i jeszcze, i jeszcze, jeszcze, Lu raz ]. Pod stopami popiół; pogorzelisko win, nie z głowy strącony, a myśli i czynów grzesznych, jak w katolickim obrzędzie, w dniu Popielca, zasypywało się grzechy w fundamenty wiary poważnie godzące.

Wielki post trwał więc 6 tygodni lat […]

Woodrow chyli się przed nią. O odpust nie prosi – ale porƶąda Jej go.
Szerzej pewniej nad przepaścią staje.
Azymut zagubiony; głośniejszym przełknięciem śliny – gdy w obręczy hyclowskiej nadgarstek (a jakby szyja to pod palcami kobiecymi grzęzła; grdyka – część owocu zakazanego utknięta w gardzieli; przypomnienie grzechu, w jakim płɐʍᴉł się z rozkoszą).
Lu? – Chrzęst głosu – przyrdzewiałego godziną nocną, pomorem chwilowym istnienia; szeptem i głębią rezonującą w komnacie ciszy.
Zmianę wyczuwa. Zapach nie-swój, pierwiastek cudzy; jak ciało obce. Przyzwolenie to, czy opór?

Wilk to, czy pbies, co się ze smyczy zrywa zerwać próbuje?

Nie zerwie się. Smycz skraca – w pokazie sił rzemienie pętelką dodatkową na pięść nawijając (chwyt jej – chwytem obustronnym zawsze, więc do siebie ją przyciąga).
ALucerne.? Wszędzie go czuje. Całego. Choć dopiero zbliżył się przecież Układ straceńczy, dominacji rytuał napięciem nienasycony. Osobnikami wszakże stają się teraz, dwoma – choć w jednej watasze wychowanymi – gotowe rany zbluźnione zabliźnione na nowo rozewrzeć.
Brodę na ciemieniu siostrzanym opiera. Owieczkę na rzeź prowadzi; uciszeniem akutowym uspokoiwszy serce rozedrgane – między drzwiami zatrzaśśśniętymi w pośpiechu nim Słońce wzejdzie, a Barłogiem posłanie nocą bezsenną rozchełstane. Przed stacją trzecią łóżkiem własnym zatrzymuje się dopiero. Zawsze porzucał ją miękko i czule. Upadek na swoje barki bierze; znów, jak zostało na drodze jego krzyżowej przepowiedziane. Policzek na kolanie kobiecym ułożywszy; dłonie nagle bylinę przypominają z czasów jedności zamierzchłych.
Wnętrza ud niegdyś korą brzozową otarte (bardzo piecze, Woody); kiedy indziej turzycą, gdy w pieczy słońca wylegiwali się popołudnia niedzielnego. Dziś inną szczeciną drażnione.

Jak pies u nóg lojalnie warujący. Posokę metaliturgiczną zwęszył; stygmat bolesny. Nieswoje rany gotów językiem szorstkim ułagodzić.
Tej pierwszej rany, co raz jeden zadana, odnawiać się ma po wsze czasy. Znamienia, które z grzechu pozuɐuᴉɐ się bierze.


* Phlebotomy was known as bloodletting [...] They believed that the process of releasing blood from the body would cure various diseases, such as the plague and acne. Some even believed that it could cast out evil spirits. In this case, the procedure would be performed by a priest […]
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

18+
a także, uwaga, zaczątki ekstazy religijnej


Upadł przezd nią.
_

W górę.
Lucerne zadziera głowę.
Powieki, aurą letniej suszy podpuchnięte, wbrew podszeptom instynktu rozwiera szeroko - na przekór sile solarnej; w każdym kadrze napotyka migotanie światła.
Witraż to misterny, kształtów i barw wirtuozeria prawdziwa. Ogrom jasnej zieleni zewsząd ją otacza - pod, i nad ciałem w zachwycie stężałym, zamknięty - plamkami złota i oranżu przetykany. Krawędzie Gałęzie jakby ze złota stworzone, żywicą kropione, błyszczącą jak brokat - w ich ramach: feeria kolorów cała. Kompozycja w-pół-zamknięta (a więc: w pół-otwarta, także). Kalejdoskop istny, podmuchami wiatru łagodnymi tylko poruszany.
Szum, co światy niezliczone nad główką ledwie-nastoletnią raz po raz tworzy, i niszczy.
Dziewczynka usadawia się pewniej, dłonie na konarze, o który uda po żmudnej na szczyt wspinaczce zaczepiła, opiera.

W dół.
Zerka.
Na rzeczywistość, która teraz poza nią zupełnie, rytmem swoim własnym tętnić się wydaje. Na przecinki wąziuteńkiej wylot, między wikieł i grochodrzewiu zaroślami tajemnicą ziejący.
Uśmiech - gdy czuprynę ukochaną wzrokiem wśród zieleni nieskończonej złowi; kędziorki zuchwałe, którym ruch posuwisty matczynego zgrzebła niestraszny. Niesfoporne - jeśli na moment nawet siłą prostowane, zaraz znów w spiralkę złośliwie się kręcą.
- Woody! - zuchwałe w swojej radosności z koron sokorzyny się niesie. Nim brat ją wypatrzy - witki dwie nóg dziewczęcych, na osiczynie oplecione, warkocz gruby, wzdłuż ciała puszczony, wypieki niezdrowe, ekstazącytacją podsycane - sukienkę zbożnie, i skrzętnie, wygładza. To ten wiek już, głos piastunki niewidzialnej wiernie przypomina, wstydu zalążek pielęgnować trzeba wciąż wytrwale by prężny rósł, i silny; już jest, choć niedawno jeszcze - wcale go nie było. - Tu jestem!

Tu jestem.
Taka jestem - Widzisz mnie?

Biel ud ciemnością rozchylanych.
Widzisz mnie.

W górę.
Patrzy.
Na łuki, w ostentacyjnej perfekcji nad jej głową się domykające. Na gładź kamienną - strop, co przed wszelką katastrofą chronić ma Dzieci Boże, ratunku pod nim szukające. Biel żebrowaniem surowego drewna tu, i tam, przeciętą.
W rozety zagląda, po dwóch stronach nawy równo rozrzucone, lukarny wąskie i iluminatorów mnogość, wpiętych w strzelistość witraża.
A witraż to inny całkiem, niż ten, do którego mała Luce nawykła. Przez człowieka, nie Boga Naturę stworzon.
(Podziw w krtani zaciśniętej z przestrachem się miesza).
Bo - sama tu jest zupełnie - jeszcze nim brat za nią w chłód krucha taka - pod dotykiem Jego wzmocni się, czy rozpadnie?ty się wsunie; lecz i ze wszech stron otoczona. Bezlik spojrzeń niewszystkowidzących na barkach, i sumieniu, ciąży z każdym krokiem coraz silniej. Łatwiej szarość znieść posadzki, kurzem oprószonej, niż z nimi spotkanie - gdyby tylko głowę podnieść niepokornie.

W dół.
Więc Lucerne wzrok spuszcza.
Grzechy w myśli liczy - te do do powtórzenia odkupienia.
Wspomnienie ran braterskich - rys na ciele gładkim, kar samemu sobie chyba wymierzanych [czemu? nie rozumie] - pod rąbkiem rzęsy na wypadek wszelki kryje.
Nie odda wyda go Nikomu.
Transeptu długość krokami drżącymi mierzy, stukot lakierek odświętnych, przez się samą noszonych, chwytając w drodze do ołtarza. Jakby poza sobą - bo ruch to przyziemny taki, a ją niesie przecież zupełnie inna siła.
(Piżmo i mirra ścieżkę najwłaściwszą mu jej pokażą).
Pod Krzyżem przed Panem Swoim Jezusem Chrystusem się kładzie.

Tu jestem.
Taka jestem - Czujesz mnie?

Kapitulacja w walce o dech, uderzeniem roztrzepotanych palców o pościel, wyrażona.
Poddaje się.
Czujesz mnie.

W górę -
Język sumienie rozkrzyczane dotąd, z każdym ruchem coraz bardziej milknie. Uspokojone. Rany na dwoje dzielone.
U l g a.
Boże. Boże. Boże. Jezu...
- Ch-chryste…
Głos na progu dbluźnierstwawięku grzęznący. Na wolność wyrwać by chciał się, spomiędzy okowów warg żarem popielonych, ale nie potrafi. Odrzwia bowiem obsypane - dla ochrony, czy dla przypomnienia?
Solą. Ziemi Twojej.
Żyzna ona, powiedz? Do owoców na świat wydawania zdolna? Czy jałowa, i nieurodzajna? Obca Sól.
- Chryste... - głośniej. Tembr z piersi się wreszcie oswobadza.
Bluźni. I bluźnierstwa tego już się wstydzić dłużej nie potrafi.
(Nie chce.)

W dół.
Rękom więc puścić się biegiem pozwala. Stepem ramion męskich, mgłą lnu szorstkiego przykrytym. W załomy, w których szyja napięta ze ścięgnem barkowym się łączy.
(Jednym ruchem dłoni pozbawić życia by go mogła.)
Szarpie - się. I jego szarpie. I wiedzie go ku pokusie sobie, przyciąga.
Wilgoć z warg jego - opuszkiem kciuka ściera.
On. Pomazaniec.
On. Wybranekiec.
Dziesiąta stacja, więc - skóra przy skórze. Nagaroda za sześć lat postnej cierpliwości.
Boże. O Boże, o Boże, o Boże.
Niech Tobie będą dzięki.
Przywrze do niego całą sobą, płonie, ogniem i głodem trawiona.
Myślała, że już nigdy go nie dotknie. Myślała, że już go nie odzyska. Myślała, że...

Woodrow? Zmiłuj się nade mną mnie.

Tu jestem.
Taka jestem - Weźmiesz mnie?

- Chodź.
Weźmiesz mnie z sobą sobie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

+18
  • Ciemność
      • bielą ud
          • rozjuszona
Na granicy nocy i świtu – jak linia brzegowa, ukoślawiona koronką, falbaną pienistą, na brzeg wypluwaną w cyklu rytmicznym. Pływ wzbierający w postaci anomalicznej; bo prowadzony przez dłonie spracowane – przez szelf bioder nieśmiało w Jego stronę wysuniętych. Połacie szaty półprzejrzyste; przez ich rozchełstanie coraz drażliwsze, do warstwy wstydliwej dobierał się sumiennie. Drżeniem miękkim po mieliznach ciepła sunąc. Wzdłuż miednicy, na wzór wąwozu płytkiego prowadzącą – po grani żywej, rozgorączkowanej tchnieniem wstrzymywanym nazbyt długo; po zboczach żeber. Odsłania ją. Przywłaszcza sobie.
Gwiazdarz¹, przed którym galaktyk płótno, wymodlone, uniżyło się pokornie. Opuszką palców przebiegać nagle wolno – po ścieżynce bladej, mlecznej zupełnie. Znamię² zbadawszy drętwo, ostrożnie; ale bez trwogi wtenczas widocznej, gdy ściegi zmysłów w pogoni gnały za prawd innych obnażeniem.
Czy nadal Jego była? Czy pokalana śladem wonnym – lecz obcym. Czy kto inny w kosteczkach drobnych i spojrzeniu mętnym, smutnym, fetysz odnalazł, który za ośrodek kultu począł mu służyć? Wyznawać. Adorować. Plamić.

Jak żarnik artretycznie wykrzywiony, gdzie świat niczyj się wydaje (i jaśnieć może, i dogasać nagle). Po żadnej stronie nieopowiedziany, szalą cielska obło-eterycznego wahnąwszy się pomiędzy porą stagnacji i trwania. Tak oto pierwszym życia zrywem – do brzasku należeli; tego, który, choć za horyzontem wciąż – rozlewa się powoli wskroś pejzażu leniwą mdłością barwionego.
Ciszą głęboką, rozbuchaną wiatru jesiennego skowytem, więc i obumarłą – do zmroku wciąż, natomiast.
Jak czyściec, który nie Bogu podlega, ni sile mu przeciwstawnej, ale duszom których wina jątrzy się w obiegu samowolnym. Ciała w przepustkowiu pomiędzy winą a przebaczeniem. Jesteśmy sami, Luce.

A cichy był. I przed Słowa nadmiarem się wzbraniał, do mowy rozpasanej nie przystępując chętnie. Tak mówili o nim, przywarę milczenia za wadę uznawszy. Bo potrzebę czuli tajemnic rozwiązania – gdy tkwił w fortyfikacji korytarzy głuchych, niby z sieci pajęczej utkanych. I nieraz potępiony słowem matczynym, kiedy pośród homilii wszelakich usta pieczęcią obiecaną smagnięte; tajemnicy światła nie wyjawiać pod pozorem żadnym, ni pokarania groźbą. Niczym był więc ból; i Mesjasz bliższy jego sercu wydawał się nagle.
W ciszę zapadał tym śmielej – bo tylko ta cząstka istnienia zachować dawała się jemu; i jemu tylko. I w ciszy samemu sobie pozwalał doświadczać mocniej; i każde uczucie, i pragnienie, i złość, i tęsknota wzbierała na sile, potęgowana bezruchem wszechbytnym.
W ciszy, po raz pierwszy, i Jej doświadczył.
W tajemnicy.
Upust dając uwielbieniu względem cielesności bliźniej.
W ciszy każdy szept – krzykiem się stawał, wołaniem.
Estygmat w ustach grzęźnie. I usta – na ustach zamknięte. Kontaktem intensywnym, rwanym przez rozochocenie wyślizgujące się z kolebki rytmów naturalnych, rozpalonych gorączką wyczekiwań wieloletnich.

Tak przynależeli dziś więc do nocy – na granicy jej, w załomie życia. Dynamiki przeciągłej i ruchu wartkiego. Rąk, które – w przeciwieństwie do człowieka z materiału woli i wyboru zrodzonego – żądzą wyłącznie dawały się karmić. Bardziej jego dziś była, niż kiedykolwiek – i mniej poddane mu, jednocześnie. W poszukiwaniu Jej, utęsknione – w pogoni za pulsem rytmicznym; przez trzcinkę włosków przejrzystych, nastroszonych, którymi ramiona wątłe, napięte, obsypane. Pokuta (ruchem jednym zbawić by go mogła…) szaleństwem udręczona.
Szalej to, cykuta spijana, z ust jego otarta dłonią siostrzaną. Dotykaj, trzymaj, trzymaj-mnie. Chcę wiedzieć, że jesteś.

Wartości inne na znaczeniu traciły. I nawet pozłota krucyfiksu, co na półeczce połyskuje czasem w ciemnościach – kiedy łypie ślepia żółcią. Z zawodem, zdaje się – lecz zawodzenie cierpiętnicze ginęło gdzieś pomiędzy oddechów salwą wyrzucaną w siebie nawzajem. W skórę mgliście mleczną, na dotyk wrażliwą, wyłącznie, nie na Słowa brzmienie, tak małomówny był, gdy żyły obrzmiałe bluźnierstwem.

[ On zawsze patrzy. On zawsze widział.
Czyste, nieczyste. Wszystko, co pomiędzy naimi. ]
Między nami – żadnej przestrzeni już. Swąd grzechu tylko – ciała wrastające w siebie, w przerwę każdą, w konstelację z drobnicy piegów i skaz rozpostartej na nieboskłonie, stropach mięśni stęsknionych firmamentu rozstąpieniem.

Uwolnić go miała. Opuszką palca po bliznach okrąg zataczając – obwód rany, na nieba podobieństwo w dniu sądnym, rozwierając. I zamiast w górę – w dół go zawodzi. Wgłąb szram, w przeszłość rozognioną nagle. Gdzie cerber czy szafotlik; gdzie woda w krew chrystusową przedzierzgnięta. Do krwi. Do krwi. Do krwi. Uratować go, obiecała; zamiast tego samej w otchłań mętną zaglądając. Za dłoń go chwyta; prowadzi, dna sięgnąwszy rękoma splecionymi – pozwala rozlać się krwi, wzburzyć, rozpanoszyć wskroś ciała dotychczas chłodnemu stoicko.
Zimnemu jak kościelne stalle.
W mateczniku my. W azylu naszym. W raju – przed poznaniem siebie dobra i zła. Nieskrępowani więc, nadzy zupełnie a nie obnażeni.
W lesie; z młodnika, od dawien już, wyrosłego. W lesie, po którym głos równie szybko gubi się, co człowiek w podróży niewprawiony. Drzewa każdy westchnień wiersz szept przekazują sobie nawzajem; błądzić nakazują. Myśli i ciału, i źrenicom rozbieganym. – Lucerne. Patrz na mnie.W Niej się gubił. I chłoną oddechów rwanych słodycz pogłos każdy, w siebie go przyjmując jak i Ona Go przyjmowała.
W mateczniku. W przesiece utkwieni pomiędzy Bogiem a serca trwożnym grzmieniem. Ścieżką ze stron obydwu zerwaną nagle; więc którędy droga?
W dół.
Lub
w górę.
Pochłonięcie żalu, w oprawie świateł jutrzenki surowej, gwiazdy zarannej.
Lucerne – Kciukiem przez wargę siostrzaną, spierzchniętą, przebiega. Przysięgą milczenia obłapia. – Lu... Patrz. Na. Mnie. – Podbródek przytrzymuje; nacięty śliny wezbranej przełknięciem. Ostatnią jej ucieczką – ciemność. W siebie samą zajrzeć – ale i tam Ją, wkrótce, znajdzie.

W tobie się gubię zatracam ja głodny łaski i światła i pomroku.
W sobie zakorzenieni. Ciało w ciało zwabione. Bliżej już tylko – bliżej, coraz mocniej warstwę duszy rozdrapując; każdą pustkę pragnąc wypełnić własnym jestestwem. Każdy ból i cierpienie i mękę i słabość i upadek – w półtrupkiksiężyc oczu kurtyną powiek i powidoków zamierzchłych przysłonięty.

¹ gwiazdarz - badający gwiazdy, astronom
² znamię - jakiś gwiazdozbiór
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

18+

Na granicy nocy i świtu – w walce o balans na cienkiej liniei, którą ostrze brzasku pomrok nocy orze. Krótkiej, coraz krótszej; ciągłej: od ciała do ciała prowadzonej, od piersi - do piersi. Spektralnej, widmo nocy tnącej na wskroś, zuchwale i samiutkim środkiem; wskutek nadmiaru, i deficytu, powstałej.
Bogactwo, czara tkanek krwią ciśnienia rozpiętych, meniskiem wrzenia przepełniona; rozkoszbólzewwola - wzbiera, wzbiera, wzbiera w sercu nie masz i nigdy, Lucerne, nie miałaś.
UBóstwo; głódpragnienieprzymuspotrzeba, sześć lat na wzór pustyni martwej - jałowe, serca komory puste, jak pokój panieński, zostawiany za sobą w roztargnionym popłochu - tylko obce Ono jakieś, cudze, nie-nasze, Abrahamie; myliłam się! - upadłe, zgnilizną trawione, o skrzydłach przetrąconych gniewem niebios.

Przesyt. Niedosyt.
Przesmyk wąski. Węższy. Między tym, co moje, a co Twoje. Coraz. Mniej. Przestrzeni.
I -
Niedotyk. Wargi od warg milimetrami dzielone. Ścięgna napięte w dążeniu. Żądaniu. Błaganiu bioder do bioder przypartych. Bezdźwięcznym wołaniu dźwięczącym w ciszy.
Jak ten raz pierwszy, pierwszy, gdy na ból Jego patrzeć czekać dłużej już nie mogła.
Woody…

Prowadziła go, czy prowadzić się dawałaje?

W siebie pogonią wszczuci.
Zapędzeni. Nad przepaścią staną.

Czy -
na progu?
  • - Przyjdź. Do mnie. Lucerne? Przyjdź do mnie. Nocą. Przyjdź.

Do Domu wyrosłego za sprawą czarów chyba w samym sercu matecznika. W mroku nieprzemierzonym, gdzie się Diabeł byle jaki nawet nie zapędza.
[ Lucyfer tylko. Ten, co światło niesie. ]
I -
  • - Wejdź. Tam, gdzie nie wolno i tak, jak nie należy. Wejdź. Wejdź i zostań.
Wpuszcza Go -
Wpuszcza Boga -
Wpuszcza boga jedynego -
Wpuszcza, bo gardę w górze utrzymać nie sposób, gdy życie całe dłonie obie - w dłonie jego uchwycone. Palce kruche - w palców silnych kleszcze. Węzeł, tętna pulsowaniem zacieśniany.
Wpuszcza, pogardę wobec bożej łaski i niełaski ruchem każdym hołubiąc; na łaskę i niełaskę brata swojego tylko skazywać się skłonna.
Raz, i jeszcze raz, i jeszcze.

Pchnięcie.
Chryste.
Ty, coś za nasze grzechy…

Tchnięcie.
Życia splotem żył rozpędzonego - w tkanki zgasłe, lodem od wewnątrz, i z zewnątrz, poskuwane.
Z martwych wstanę tylko, jeśli we mnie podniecisz ten ogień, z dawien zapomniany siesz.

Pchnięcie.
  • Patrz.
    Na.
    Mnie.
    Lu.
    Patrz. Na. Mnie.
Szarfa mroku na tęczówkę nałożona w buncie nie dłuższym, niż jedno mrugnięcie powieki. Cofa się - w ciemność - lecz nie wycofuje. Nie wzbroni się, nawet, jeśli w czerni absolutnej ratunku szukać by chciała.
Tam także ją znajdzie.
- Więc patrzy -
Jak zawsze posłuszna.
Jak z nikim innym, nigdy - ufna.

Spojrzenie spojrzeniu oddane. Poświęcone.
Uczucie - ten ognik błędny, dla nich dwojga widzialny tylko - gna tunelem źrenicy. Percią dziką i nieuczęszczaną. Na wskroś.
Na wskroś.
Tam, gdzie miejsce nasze. Punkt, do którego Słońce nigdy nie dochodzi. Nie dociera.
Ale Światło -
Światło dostać się może.
Tu: gdzie ścieżka zaczyna się, i kończy -
My tylko.
I -
Przeszłość, przyszłość; wszystko co pomiędzi naimi.

Pchnięcie.

Kolana przygięte zrywem nagłym, z pościeli poderwane; kostki splecione gdzieś na graniach męskich lędźwi, nad wąwozem zagłębień dwóch, bliźniaczych, nad łezką potu na dnie ich zebraną.
Kołezyska tęsknotą formowana.
Szarpnięcia naglejsze coraz, popędliwsze.
Drzewa każdy westchnień wiersz szept przekazują sobie nawzajem; błądzić nakazują.
Ciała każdy dechu wers jęk przekazują sobie; błądzić bluźnić nakazując. Błagać. Skamleć o więcej - więc skamle. A skamlenie zamieni się w -
Skowyt. Skowyt pod nawę ust rozwartych wpuszczony.
Istm oddechu zawężony. Ciasnota upragniona cieśnina zamknięta. Wypełniona.

Bliżej być się nie da.
Bliżej, Woodrow, niż Ty mnie jesteś, być się nie da.

- Lucerne patrzy -
Kazał jej patrzeć, więc patrzy.

W chłopca schylonego nad brzegiem potoku, w rzepek chudych dwie śmieszne gałki, ryskami cierni i ostów poorane. W chłopaka z miast wracającego, z wiatrem wiosennym w kosmyk włosów nad czołem wplecionym, z plecakiem pełnym dziwów na ramieniu - plecakiem o klapce rozchylonej, rozkłapanej jak paszcza, coraz bardziej, z każdym krokiem, żywym.
W mężczyznę w drzwiach Pracowni. Suknia biała na blacie już czekała.
W mężczyznę w drzwiach Sypialni. Sukno białe zmięte na surowym drewnie podłogi.
W mężczyznę w jej ramionach.

Kochać bliźniego swego kazali.
Kochać blizny Jego.

Więc kocha.
Wstęgi czerwieni żywej, od pręgierza kręgów rozchodzące się łukami. Żebranie o więcej, nieustanne draśnięć feerią poznaczone; jedno musiał oddać przecież ku Jej do życia powołaniu.
Rany jego, wszelkie. Te przez świat, te sobie, i te przez Nią wyrządzane.
- Kocha.
Do krwi. Do krwi.
Woodrow. Do -
Do krawędzi. Do brzegu, i po brzeg.
Do krwi.

Wiraż nagły. Pałąk żaru od pachwin gładzi, przez korytarze duszy, po wargi na wargach domknięte, przebiega.
Słyszysz, Woodrow? Bo ja -
Ja nie słyszę.
Ulga. Głosy - milkną. Ulga.

Maligna i - Odpowiedź ciała:
Eutermia.

Eutermia i - Odpowiedź serca:
Maligna.

- W-woody.

To, co było - rwie się.
Tego, co będzie - jeszcze nie ma.
Tylko krawędź. Przepaść.
Przepaść im pozostaje.
I, zapędzona nad nią, Lucerne na moment przystaje.
Na wszystko przystaje. Godzi ją cios kolejny, sztylet ognia wnętrze plądrujący się. Mu - pozwala -

[ Jestemś.
Jesteśm.
Trzymam Cię.
I Ty mnie trzymaj, gdy bo - w przepaść pchnięta - supadnę. ]

- zbawbić (się) jednym ruchem pocałunkiem.

* maligna - wysoka gorączka, której towarzyszą zaburzenia świadomości i majaczenie;
** eutermia – stan termiczny związany ze zmianą punktu nastawczego organizmu; jest (...) dla organizmu korzystny oraz dobroczynny. Stanem eutermii jest m.in. gorączka (dzięki niej rozwija się odpowiedź immunologiczna - obronna);

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

+18 Jak blisko człowiek – w człowieka – przedostać się może?
Jak głęboko
  • p r z e n i k n ą ć ?
Pchnięcie.
Jak; kiedy w szeregu konkurentów twarz Jego, pod woalem całunu uchroniona – przemyka tylnym rzędem? Jak, kiedy On cię wypełnia? Jak; kiedy duchem jest obecny – nie zaś ciałem ograniczony.
  • Jak ja jestem
        • w tobie.
Pchnięcie.
Jak; kiedy po kryształowym atrium świadomości chóry krzykliwe się niosą? Wielogłos ciebie spragniony, dziwny rodzaj choroby autoimmunologicznej na duszy własnej czy pasożyta w nią wżartego – lub Ty po prostu, która w próżnię ciasną krzyczy – i odpowiada ci próżnia, ton twój rozwarstwiając w pętli wrzasku nieskończonej. Krzywdzą cię, przenikają – widzę jak pulsują pod skórą na dotyk wrażliwą. Jak drżą w tobie. Jak gasną w zaćmieniu źrenic.
  • Jak cichną
        • kiedy
              • patrzysz
                    • na mnie.
    Ale w tobie będąc – w przeciwieństwie do dwojga poprzedniego – trójcy dopełniam jako jedyny zmysłem czucia uprzywilejowany. Który wspomnieniem pozostanie w tobie żywym, prawdziwym, tętniącym – nie jako erzac, nie jako surogat. Pamięć żywa, rozogniona, jątrząca;
    jak bólem rwą pasma nie krwią nabiegłe sowicie, ale naftą; rozorane przez ki płomyk ów, co za sprawą twoją podłożony został – i we mnie się rozprzestrzenia – i zajmuje mnie w tej fali ciężkiej, parnej, ołowianej.

    Dłoń ześlizguje się z podbródka. Z krtani kobiecej rozdygotanej spiekotą. Przez oddech, pojedynczy, wskrzeszany wielokroć, składany sobie nawzajem i oddawany. W siebie przyjmowany. W interwałach krótkich, drażniących – szkwał owiewający usta spierzchnięte, odrętwiałe – a tęskne siebie, przede wszystkim. Dłoń – i śladem jej, druga; kiedy ona go w sobie zamyka – dwa ciała zespolone ze sobą meandrów konturem – pomiędzy nimi nurt pożądania wyłącznie, z ostatków źródła własnego czerpiący.

    Dłoń.
    I śladem jej – druga;
    • pchnięcie
        • przez policzki, na których wykwit – choć nie wstydu, jakiego spodziewać by się należało. Pąsu, co splunięciem sumienia zaplamiłby attykę kości zarysowanej wyraźnie – i nosa żerdzi;
        • do uszu. Przysłania je, ze stron obydwu. Zamykając się na sobie nawzajem. I oddaje jej ciszę – i wie, że tylko tak on jeden w samotni siostrzanej się odnajdzie. Tryptyk, ponad nastawy słodyczą, ze skrzydeł obedrze; siebie w niej – wyłącznie – oszczędzając (i pomagam ci w sobie – siebie odnaleźć). Nad każdym ze zmysłów zapanować pragnie
        • a zamiast tego; traci je wszystkie.
Ulga.
Zbawić się pozwala.
I Jej pozwala – na reguł kręgosłup stąpnąć. Zasadę zlekceważyć, złamać. Na piernacie bierności ciału posługę wyświadczyć – dając mu spocząć.
Możesz zostać, Lu.

Niezależnie od tego, jak długo. Na przekór świtowi. Nie bacząc na Słońce, które za kołtunem chmur przysiadłszy – w okna zajrzy i przekona się, że sen dziś nie zmógł domowników. A jeśli tak; to odszedł przedwcześnie. Gdy to samo Słońce w głąb izdebki niewielkiej zakradnie się, pukle włosów od deszczu spłowiałych na deski rzuciwszy. I usta przysłoni onieśmielone, sprawę zdając sobie z nieładu spraw nas łączących.
Z zawiłości nowej, że ty przecież nigdy
nie mogłaś ze mną tu zostać, Luce.
Że nie wiesz jak pokój ten, na chwilę przed brzasku wzniosem, wygląda.
Ale swoboda co narzeczem inercjalnym na języku pory rannej się okazała – w zdradliwość, jednakowo, bogata. Przyczyną się staje, dla której Woodrow milczy. Słów kamaryla przeciw niemu obrócona w spisku.
Jak dotknąć ciała kobiecego, które pośpiechem niepoganiane, na powrót siostrzanym staje się na jego oczach. Skóra opalona światłem dziennym już niemal, rzeczywistym bardziej – wytrzebionym z iluzyjnych powidoków nocy. Ona z kolei – teraz wyłącznie już po zakamarkach kwatery czelność miała się mościć.

To, co było – rwie się. Czuje. Świadomość przez ramię przewieszona, na ręce patrzy – krew na nich zasycha rdzawo, stygmatycznie.
To, co jest – z tym radzić sobie muszą.

Tej, której nie ma – o plany zapytałby, na dzień nadchodzący. Dotknąłby, jak dotyka się kobietę w życie mu wpisaną; nagle zupełnie, historie z dnia na dzień splecione ze sobą. Jak piorun, inkaustu strzał, słowo na pół drący. Atrament w stronicę wpity na stałe już. Na zawsze. Po kres.
Tą, która jest – zatrzymuje, za nią się kładąc. Na wąskim łóżku, na którym z biegiem lat, coraz trudniej się pomieścić (krzyż coraz cięższy) – ale mieszczą się. W podobnym układzie ciał, gdy nocy pewnej chronił ją przed żywiołem rozszalałym. Jak ognia się strzeże pod dłoni dachem, gdy wichura na sile wzbiera; pod przerwą w drzwiach zawodząc świstem tchnienia. Ramiona wzdłuż sylwetki własnej puszczone – po bratersku nagle, niezdatne puścić się pędem wskroś równin zakazanych. Leży przy niej. Skóra do skóry dociśnięta – a jakby nie dotykał jej wcale.
  • Jestem.
    • Ale zatrzymać cię nie mogę.
Nie tak, jak na opuszkach palców trzyma się Słońce.
Ty się nie boisz.

Ojciec…
Klinem wzroku nieobecnego zakrawa o ścianę przeciwną.
… doceni, że zostałaś.
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W Ciebie siebie krzyczę.

Pod Tobą - milknę.

Gdy nade mną, na wzór Jego panujesz górujesz zastygasz na sekund ułamki, na krucyfiksie brzasku rozwleczony. Wzniesiony na tchu z trudem czerpanego trawersie pod świtu jasne sklepienie. Nie słów kamaryla to już - knowaniem zdradliwym w gardle buntu się dopuszczająca - lecz rozkosz ordynarny, bezwstydny, bunt człowieka przeciw Bogu ciała w kontrze rozumowi wszczęty.

Patrzę.
  • Spojrzenie - Twoim pochwycone, spętane, na ostrości traci - a Światu, tym samym, kontury odbiera.
    • Zamurokczenie.
Widzę.
  • Pod powieki drganiem, pod rzęsy słońcem złoconej filigranem, źrenice z czernią tęczówki się łączą w oćmę nieprzemierzoną. Kirem - w żałobie po niewinności odzyskanej utraconej odzyskanej - osnute.
Nasłuchuję.
Konchą dłoni męskich, ciepłych, mocnych ze wszech stron obydwu otoczona. W niewolę ciszą wzięta; przez Ciebie - sobie wielokrotnie brana.
  • Skóra do skóry -
    • Skóra słońcem rozgrzana, pąsem lata spłoniona, do kory drzewnej przyciśnięta, pod ręką brata w rozkazie bez słów wydanym.
Luce?
    • Pod łaskę i niełaskę boską oddawać się notorycznie przyuczona, tym do natury swojej, grzesznej przypisanym - hołd składała po raz pierwszy. Zahipnotyzowana soków życiodajnych, pod floemem szorstkim, tętnieniem.
Czuję.
Przez Ciebie -
  • toteż z winy Twojej, ale i przez Ciebie, więc - przez nerwów włókna, rozedrgane; przez słodgoryczycz grzechu na ołtarzu warg składaną; przez akrostych oddechów głośny - nim umilkną.
Nim znikną - tak, jak wszystko znika.

znikam - w Tobie.

Depraywacja sensualnaoryczna.
Nad każdym ze jej zmysłów zapanować tylko pragnie, a zamiast tego: odbiera jej wszystkie.

A więc:
  • w ciszy w ciemności w bólu w rozkoszy w przeszłości przyszłości przepaści
Lucerne zmysły traci.
  • Ale
    • odzyskuje
        • życia sens.
I oddaje Woody'emu oddech swój ostatni.
Pierwszy -
    • - ostatni.

Wskrzeszona. Cudem tylko przywrócona życiu.
Ten, który był jej pierwszym, ostatnim jej pozostanie - przysięga po niego samej sobie złożona.

[ - Szeptana. W modlitwie cichej zapętlona, w postnym oczekiwaniu na braterskie z miasta powroty. W piątki wracał zwykle, półzmierzchem wczesnym tak, by zdążyć przed wieczerzą. Z plecakiem przez bark przewieszonym i zapachem obcymch krajobrazów we włókna koszul, czy swetrów (jesienią) wplątanym.
Lucerne w oknie siedziała. A potem - gdy strzelistość sylwetki znanej zamajaczy na horyzoncie tylko - rzucała się w przepaść pędem. I biegła.
  • Do Niego. Jak teraz - sięga.
Nie będziesz miała… Nie będziesz miała… Nie będziesz miała…
Drażetki wielobarwne, jej przywożone w puszkach kolorowych, jarmarcznych, emalią połyskliwą krytych. Obwoluty książek dla panien stosownych, ornamentami misternymi zdobione. Figurynki porcelaną cienką kruche - zwierząt wszelkich zastęp cały, w lasach tutejszych widywany, przelany w formy marblitowe.
Papier pakowy, wstążką jaką przepasany - zagięciem jednym, czy dwoma tylko, zdradzającą chłopięcą niewprawność - raz po raz inne podarunki otulał swą płachtą. Smak tego, co się kryło za ścianą lasu gęstą, za banderolą szosy. Co czekało na nich nią.
Razu jednego -
  • Luce? O tym nie możesz powiedzieć matce -
atłas.
Satyrna jakaś, w dom zabawa. Bratem mi jesteś, Woodrow, czy kochankiem, czy każdym, i wszystkimi, co pomiędzy nimi!? Materiał żaden, na dwóch listewkach z ramion przetęsknotą napiętych się zwiesił. Nie-sukienka, z mgieł chyba utkana, bo przejrzysta zupełnie. I w z fantazji jego.
  • - Nie powiem. ]
Bezruch czuje jego; sobą całą. Niemoc.
Niechęć, Woodrow?
  • Skoro świt ledwie nastał co dopiero… czemu (już) pachniesz Słońcem?
Odwraca się do niego przodem, głowę chyli, a udo nagie pomiędzy braterskie męskie braterskie wsuwa. Upokorzona.
Jak bardzo człowiek człowieka opuścić jest zdolny, przy nim wciąż ciałem pozostając?

Pierwszy -
Ostatni. Pierwszy -

I przysięgała Ci: bogów innych nie mieć przed Tobą.

- A ty?

Co Ty jej mi przysięgałeś?

Po raz pierwszy - że zostać może.
Ale -
  • nie zostanie.
- Nie masz Boga w sercu, Woody.

Na drżących nogach, Lucerne Middleton Lynch wstaje. I wychodzi.
I po raz pierwszy - w Greenwater, lecz i w życiu swoim całym - trzaska drzwiami.

/zt

autor

Zablokowany

Wróć do „Gry”