WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I Have a Dream, a fantasy
To help me through, reality
And my destination, makes it worth the while
Pushin' through the darkness, still another mile


- Nie będziecie mnie trzymać tu jak w więzieniu! – rozdzierający krzyk rozniósł się po pokoju nastolatki, a zawtórował jej trzask drzwi. Od razu tego pożałowała. Bastiana nie było w domu, więc teraz będzie zdana tylko na siebie. Według mniemaniu Marka, teoretycznie nie jest już dzieckiem, więc może dostać nauczkę za swoje pyskowanie.
Jeden.
Serce bijące jak oszalałe, ze strachu i adrenaliny jednocześnie, bo w końcu wykrzyczała co jej na duszy leży.
Dwa.
Kroki, ciężkie, żołnierskie ojcowskie na deskach skrzypiących schodów tuż obok jej pokoju. Wdech i wydech. To będzie tylko chwilka. Minie w końcu.
Trzy.
Mark stanął w progu. W ręku pas dzierżawił jak berło jakieś tanie. Oczy jego zdradzały złość na córkę; furię wręcz. Z nosa obłoczki mu wychodziły jak u byka, który wpatruje się w czerwoną płachtę.
O Chryste. Panie, dopomóż mi, by naprawdę trwało to chwilkę. Modły rozpoczęły się na dobre, gdy dłoń wielka styknęła się boleśnie z rumianym, dziewczęcym policzkiem. Wolałaby już pas na rękach, udach albo tyłku. Nie bolałoby tak mocno. Jednak są wakacje i mógł pozwolić sobie na coś widocznego. Dzięki temu straci chęci na wyjścia z domu, podporządkuje się lepiej rodzicom i zapamięta sobie, by nie rzucała słów pochopnie.
Gdzie ten szacunek do ojca i matki?

Bolało. I boleć miało. Wiedział, której dłoni użyć; która silniejsza była i która sygnet wojenny nosiła. Metal uderzył w kość policzkową perfekcyjnie, zostawiając niewielkie rozcięcie, z którego krew zaczęła się sączyć już po chwili. Nie płakała, bo jeszcze wyśmiałby ją. Zrobi to, gdy wyjdzie.
Nie mówił nic, uznając cios jako wystarczającą lekcję. Pasem strzelił o ścianę, jakby chciał ją dodatkowo nastraszyć, że to wcale nie będzie koniec jeśli dalej będzie się tak zachowywać. Zamknął za sobą drzwi ostrożnie i delikatnie, jakby dodawał temu wszystkiemu jakiegoś dramatyzmu. I klucz od zewnątrz przekręcił, aby nie pomyślała o wychyleniu głowy ze swojego pokoju. To chyba tylko pogłębiło chęć wyrwania się stąd. Otworzy ją dopiero kolejnego dnia, rano, gdy Agatha przyniesie córce śniadanie.
Przebrała się w ciemne spodnie i bluzę tak, by było jej wygodnie wspinać się po pergoli pod jej oknem. Ułożyła na łóżku poduszki, aby przypominały ludzkie, śpiące ciało, pogasiła światło, zostawiając jedynie lampkę na szafce nocnej i otworzyła okno.

Nigdy tego nie robiła. Bastian tak robił, więc to nie mogło być nic trudnego.
Znów usłyszała szum w uszach od adrenaliny w żyłach. Nogi jej drżały, a ręce spociły się ze stresu. Działała jednak szybko, zanim rozmyśli się. Chciała uciec od tej chorej rodziny i poczuć w końcu wolność, którą mają jej znajomi w jej wieku. Nie miała tylko pojęcia, gdzie pójść, by tego doznać. Musiała najpierw zahaczyć o dom Lizzy. Przełożyła jedną nogę za okno, chwilę siedząc na parapecie okrakiem i wpatrując się w ciemność. Da radę. Schodząc, pokaleczyła sobie dłonie, ale nie czuła tego, albo i czuła, ale dodawało to tylko jej więcej odwagi i zachęcało do dalszej ucieczki. Gdy słyszała dziwny, niezlokalizowany dźwięk, zamierała. Wiedziała, że tylko ruch ją może zdradzić. Zaraz jednak znów ruszała w dół. Niedługo później poczuła stały grunt pod nogami, a wtedy pognała sprintem jak najdalej od domu.
Lizzy nigdy nie była tak zaskoczona na widok Charlie o tej godzinie! Ubrała się jednak wystrzałowo, trochę podmalowała Charlie, przykrywając marnie jej rankę („Przewróciłam się na schodach, niezdara!”) i ruszyły na podbój świata. Lizzy poprowadziła ich do niewielkiej knajpki, która słynie z muzyki na żywo. Wchodząc tam, poczuła, że ż y j e. Nieznany jej widok bawiących się ludzi, popijających alkohol i śmiejących się w niebogłosy. Kelnerzy kręcili się wokół kilku stolików, a gdzieś w kącie stała para, patrząca sobie głęboko w oczy. Ciekawe jaki zapach miał ten lokal. Nachosów? A jaki zapach miały nachosy? Pewnie pachniał też starymi meblami i trochę potem, bo było gorąco. A może klimatyzacja działała, marnie, ale działała i wytwarzała odór stęchlizny? Była spragniona wszystkiego.
Poczuła też wtedy po raz pierwszy coś nowego.
Nadzieję.

I believe in angels
Something good in everything I see


Lizzy pociągnęła ją w stronę sceny.
- Chodź, słyszałam ich już i są świetni! Wokalista to takie ciacho, mówię ci! Jesteś mała, więc przeciśniemy się pod samą scenę! – zarządziła przyjaciółka, ciągnąc Charlie za rękę; trzymała ją w uścisku mocno, jakby miała się zgubić, ale tylko na chwilę, bo gdy dotarły na upragnione miejsce, Lizzy puściła Charlie. – Idę po piwo, chcesz?
- Tak, pewnie – pokiwała głową, choć piwa nigdy nie piła. Nie miała też ze sobą za dużo pieniędzy, ale wolała wydać je na niewiadomego-smaku alkohol niż na wymarzone studia Marka. - Oddam ci później, w porządku?
- Pewnie, żaden problem! - Miała fałszywy dowód, więc dla niej kupowanie alkoholu i papierosów to już był pikuś.
Lizzy zostawiła ją samą.
A koncert miał zacząć się lada moment.
Bez przyjaciółki czuła się bezbronna. Trochę się bała? Chyba tak. Włosy ułożyła tak, aby nikt nie zauważył skutku jej przegranej bitwy z rodzicami. Głowę trochę spuściła, kątem oka tylko obserwując krzątających się po scenie muzyków, szykujących się do swojego koncertu.
Lizzy, gdzie jesteś? Wracaj szybko.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

W czasie, gdy - ze źrenicami rozszerzonymi adrenaliną do rozmiarów małych porcelanowych spodeczków z kolekcji Agathy (co to elementem posagu Charlotte się miały przecież stać dnia któregoś i, jak się okaże, wcale nie tak odległego znowu) i sercem cwałującym w rozedrganej zadyszką piersi, mała Lottie Everett dokonywała aktu Wielkiej Dezercji pod osłoną typowo-waszyngtońskiej (czyt. szarej, chłodnawej jak na tę porę roku, czekającej tylko na pierwsze krople deszczu) nocy - Harper-Jack Dweller, wtedy zaś jeszcze, zawsze, "po prostu Jack", zastanawiał się, czy wypicie trzeciego Budweisera sprawi, że będzie musiał przerwać koncert, żeby pójść i się odlać, czy jednak nie. Sączył ciepławy już trunek z dużego plastikowego kubka - lokal, w którym dzisiaj grali miał o sobie na tyle wysokie mniemanie, by obiecywać, że serwowane w nim piwo jest zawsze świeże i cu-do-wnie chłodne, nie dość przy tym jednak ekskluzywnym będąc, aby tych obietnic faktycznie dotrzymywać. Dla młodego gitarzysty temperatura alkoholu nie miała jednak, zważywszy na ogół sytuacji, aż takiego znaczenia. Liczyła się jego ilość - a ta miała być przede wszystkim d u ż a. Jak największa. Do limitu, oczywiście - by ustać można było przy mikrofonie, nie porzygać się na widownię czy wygłupić na jeden z sześciuset innych sposobów, jakie Dwellerowi podrzucała teraz rozpędzona wyobraźnia - ale: czym prędzej. Harper-Jack denerwował się bowiem tak bardzo, że pewien nie był, czy bez porządnej dawki procentów przetrwa choćby jedną piosenkę.
Co nie zmienia faktu, że dylemat - dylemat puchnący nie tyle w myśli, ale i fizycznie, w pęcherzu, za paskiem wąziutkich jeansów przetartych na kanciastym kolanie - pozostawał.
Iść? Nie iść? Zamówić jeszcze jedno piwo i modlić się o cud? Iść? Nie iść?
No, Dweller. Decyduj się, na miłość boską, bo w bieżącym tempie nie podejmiesz decyzji do momentu, w którym prosto w szczupłą twarz buchną Ci światła rampy, a wtedy na pewno już nie będzie odwrotu.

Przegrawszy z tym nakazowo-zakazowym elementem swojej jaźni, która upierała się, że Jack ma zostać na scenie, nigdzie nie łazić, być twardzielem i zachowywać się poważnie (z pozdrowieniami dla Dwellera Seniora, który podobnymi mądrościami zawsze karmił syna, jeśli akurat obydwaj - rzadko - przebywali w domu), Jack machnął kolegom z zespołu na znak, że wraca za dziesięć sekundeczek! i śmignął zapleczem do łazienki mieszczącej się w wąskim, i pachnącym (gdyby Charlie chciała wiedzieć) dymem papierosowym, brzoskwiniowymi i truskawkowymi błyszczykami do ust oraz zapowiedzią nieodległej i dawno nieodkażanej łazienki. Umył roztrzęsione nerwami ręce, strzepnął nad brudnawą umywalką, poprawił włosy (na niewiele się to zdało - nadal zwisały śmiesznie nad skronią, ciemne i oporne na układanie, wystając spod rondka wysłużonego kapelusza - ni to kowbojskiego, ni fedory, dziwnego tworu kupionego za dolca i trzydzieści centów na pchlim targu w SoDo) i podciągnął spodnie.
Czy był gotowy? Absolutnie nie.
Czy musiał tam wrócić? Oj, chyba tak - niestety.

I to nie tak, bynajmniej, że pierwszy był to ich koncert, czy pierwszy podobnych rozmiarów. Grali już w innych lokalach na wzór i podobieństwo tego, grali nawet na festiwalu, jednym czy dwóch, o publice nieco obszerniejszej. Harper-Jack nadal jednak znajdował się na tym etapie, na którym występowanie na scenie początkującego muzyka wypełnia tremą potworną, paraliżującą i nakazującą kwestionować wszystkie dotychczasowe wybory życiowe.
Coś Ty zrobił, Dweller?
Warto było?
Po co to wszystko?
Jak sobie poradzisz?
Na łeb żeś upadł chyba.
Trzeba było w domu siedzieć!
I gitary to w ogóle nie ruszać. NIGDY. Pod żadnym, cholernym, pozorem!

I więcej tych pytań i dylematów - zwłaszcza gdy się okaże, że przejście boczne zamknięte, i z łazienki na scenę wrócić trzeba nie zapleczem, a frontem. Przez cały ten tłumek, co za chwilę będzie się w niego wgapiał, jasna cholera.
- P...przepraszam... - przeciskając się przez publikę, jakimś cudem dotarł wreszcie pod scenę, w miejsce, w którym od reszty zespołu odgradzało go już tylko wzniesienie podestu i metalowe barierki (postawione tu chyba tylko dla picu, bo w lokalu rzadko grywały zespoły tak cenne by tłum gapiów mógł faktycznie chcieć się na nie rzucić... - Prze... Przepraszam.
Z piwem w jednej dłoni (o, otóż to - nawet do kibla je zabrał ze sobą, taki wierny), i kapeluszem w drugiej, żeby go nie zgubić przypadkiem, przystanął przy dziewczynce jakiejś, chudej i samotnej chyba, i równie, wydawałoby się, co on tu zagubionej.
- Sorry - rzucił do niej, nie zdążywszy nawet przyjrzeć się jeszcze tej istocie choć odrobinę baczniej - Będę przełaził. Przez barierki, znaczy. To uważaj, dobra? Żebym ci nie zakopał.
Siniak od czubka sztybletu pasowałby do rozcięcia na kości policzkowej, czy nie? I preludium by stanowił pewnie do tych urazów, co nadejść jeszcze miały. Ale Harper-Jack pojęcia nie mógł mieć przecież ani o tym, ani o tym choćby, że rozcięcie się na twarzy Charlotte Everett znajdowało - bokiem doń stała, z tą połową twarzy skrytą w barowym półmroku.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dezercja pachniała z pewnością potem ludzi, którzy gromadzili się pod sceną coraz tłumniej i w coraz większym ścisku. Napierali na nią, niby przypadkowo, niby nie, ale jej przestrzeń intymna szybko została naruszona bez mrugnięcia okiem. Całe szczęście, że nie musi przeciskać się już do najlepszej miejscówki, tuż pod same barierki, bo nie dałaby rady. Zaginęłaby pod nogami, zadeptana (wkrótce żadna to nowość już będzie) przez swój malutki wzrost. Przynajmniej Mark nie zauważy jej, gdyby wpadł do klubu kierowany wskazówkami z komputera córki i nieważne, że była ostrożna i wylogowała się z czatu, bo Mark potrafił dojść do każdej prawy; nawet tej najlepiej ukrytej. Z czasem mu to minie, albo Charlie stanie się lepszą aktorką. Nie powinien wejść do jej pokoju aż do rana, jednak z tyłu głowy wciąż miała jakiś lęk przed przyłapaniem. A przede wszystkim obawa rozwijała się w niej jak grzyby po deszczu, że oberwie. Porządnie oberwie. Bała się, do czego jeszcze byłby zdolny.

Klimat klubowy (zabawa w ogólnym pojęciu) był jej zupełnie obcy. Ludzie bawili się pewnie dzięki alkoholu, którego ona wypić nie mogła za wiele. Musiała mieć trzeźwy umysł, bo czeka ją jeszcze wspinaczka do domu; słyszała też historie o dziewczynach, które z klubu wracały w ciąży albo zgwałcone, więc i tego chciała uniknąć. Jej zagubione spojrzenie powędrowało w stronę baru, gdzie powinna znajdować się Lizzy i była tam – nie sama, oczywiście. Uśmiechała się wybitnie napalona na jakiegoś chłopaka, dotykając jego ramienia i śmiejąc się tak głośno, że słyszała ją aż pod sceną. Charlie nabrała powietrza w policzki, zerkając znów w stronę muzyków szykujących się do występu. Zazdrościła im z całego serca, że byli w grupie, wśród swoich. Choć klub był pełen ludzi, czuła się potwornie samotna. Całe jej krótkie życie polegało na samotności i życiu tylko w swojej obecności, dlatego teraz był najlepszy czas na zmianę. Nie chciała być pod kluczem do starości.
Chciała w końcu zacząć żyć.
Być jak inne nastolatki. Cieszyć się. Wychodzić wieczorami. Umawiać się z chłopcami. Próbować nowych rzeczy.
Dlaczego wszystko to było utrudnianie przez rodziców aż tak bardzo? Dlaczego nie dawali jej swobody? I jak Bastian dawał radę uciekać non stop, a oni nic o tym nie wiedzieli? Ona nawet nie malowała się, bo każdy przejaw takiego słynnego błyszczyku brzoskwiniowego równał się z awanturą. Może dlatego teraz czuła się tak nieswojo? Obco. Nie pasowała do wzorców dziewczyn ani urodą, ani zachowaniem i radością bijącą z ich oczu. Ubiorem również; gdy one roznegliżowane, w krótkich spódniczkach i w bluzkach na ramiączkach z dekoltem kusiły innych, Charlie ubrana na czarno niemal po szyję, a kusić jedynie mogła… właśnie, czym? Czym, Charlie? Czy ty w ogóle tego chcesz? Odpowiedź była prosta i szybka: nie. Chciała teraz spróbować w końcu piwa, ale jej przyjaciółka wolała flirtować z chłopakiem, który skończył ich liceum dwa lata temu. Tak sądziła, że chciała tu przyjść tylko i wyłącznie dla niego. Może to oznaczało brak jakiegokolwiek sensu przebywania tu? Powinna była uciec w miejsce przyjemniejsze, mniej obłożone ludźmi i spokojniejsze. Tam mogłaby przemyśleć swoje zachowanie, zrobić rachunek sumienia i wrócić do domu nienapojona alkoholem.

Ocknęła się z zamyślenia, gdy chłopak mężczyzna zagadał ją. Oczywiście nie na podryw. Czego się spodziewałaś, dziewczynko? Zaproszenia na randkę? Postawienia ci piwa? A może tańca do pierwszej piosenki? Aj, głupiutka. Nijaka, niepasująca tu. Zmykaj stąd jak najszybciej.
- O-okej – jej spojrzenie (wciąż zamglone zagubieniem i strachem przed niepewnością oraz konsekwencjami) powędrowało do niego i na scenę; następnie ze sceny, na muzyka. Od razu wzięła od niego piwo i kapelusz; trzymała je przed sobą jakby zapewniała go, że będzie tylko trzymać. – To wejdź, podam ci zaraz. Jeszcze zalejesz kapelusz i nie dopierze się – powiedziała wyjątkowo pewnie jak na siebie. Głową wskazała scenę, by wskakiwał i nie protestował, bo jednak był to lepszy pomysł niż wspinanie się tam z trunkiem w jednej ręce.
To był pierwszy raz, gdy trzymała alkohol. Uniosła rękę nieco, by powąchać piwo, ale niestety – nic nie zmieniło się i jej węch wciąż był wybrakowany. Nie czuła absolutnie żadnego zapachu, choć liczyła na to. Lizzy mówiła, że uwielbia zapach piwa. Poczuła ukłucie zazdrości, bo to kolejna rzecz, której nigdy nie będzie jej dane w pełni żyć.
Zdobyła się na uśmiech delikatny, niepewny wciąż i z pewną nutą smutku, mimo wszystko, gdy znów spojrzała na muzyka. A może był tylko pomagierem zespołu? Raczej nie. Nie wyglądał tak. I ten śmieszny kapelusz – po co mu nakrycie głowy w pomieszczeniu? To na pewno rekwizyt jakiś, ładny nawet i niecodzienny.
I muzyk nie pasował tutaj tak jak ona; widziała to w jego oczach. Och, jakie marne pocieszenie.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Spontaniczny gest, którym dziewczyna przejęła od niego tak piwo, jak i kapelusz, zaskoczył i trochę zmieszał Dwellera. Sam w sumie nie wiedział dlaczego - co bowiem dziwnego było w fakcie, że brunetka, widząc, jak gimnastykuje się i zżyma nad zawartością trzymaną w obydwu dłoniach - zapragnęła przyjść mu z pomocą? Przecież nie zrobiła nic nadzwyczajnego - ot, akt śmiesznego, nastoletniego humanitaryzmu. "Daj, pomogę" wyrażone ruchem wąskiej, smukłej dłoni.
A jednak nie mógł nie zmarszczyć brwi, nie uśmiechnąć się w stanie pewnej konfuzji, nie wywindować lewej brwi na spotkanie z opadającym na czoło, niesfornym kosmykiem.
- O - wyrwało mu się wreszcie; absolutny szczyt krasomówstwa, oznaka elokwencji i inteligencji, które usilnie (i bardziej dla siebie, niż faktycznie w interesie syna) próbowała zaszczepić w nim matka - Kurde, dzięki.
Korzystając z okazji, wprawnie oplótł szczyt metalowej barierki obydwiema dłońmi, czubek wysłużonego już buta zaś - o poprzeczną rurkę biegnącą u jej dołu. Uśmiechając się przepraszająco do stojącej obok pary, która to musiała odkleić się od siebie na moment, by uniknąć ciosu podkutą podeszwą, zwinnie przełożył jedną, a potem drugą nogę nad chłodnym drążkiem, i wylądował po drugiej stronie rozgraniczającej go od tłumu konstrukcji. Dopiero teraz, zakończywszy całą procedurę (wbrew pozorom - całkiem stresującą; a co, do cholery, jakby w międzyczasie poszedł mu na tyłku szew wąziutkich - na wzór tych noszonych przez gości z The Strokes i Arctic Monkeys - jeansów?!), mógł przyjrzeć się swojej pomagierce nieco dokładniej.
Nie znał jej, tego był pewien. I nie widział tu wcześniej. Z pewnością więc nie należała do grona małego, acz prężnego, gron(k)a fanek jego zespołu - tych, co zazwyczaj obstawiały pierwszy rząd, a potem jakoś tak, już po koncertach, plątały się przy kulisach, żeby człowiek mógł się o nie potknąć na nie natknąć, jeśli miał ochotę. No, pewnie, że nie. Wydawała się być jak na to zbyt...
Miła.
I to "miła" w sposób, z jakim Harper-Jack stykał się nadspodziewanie rzadko. Nie tak, jak miłe ("no, Jackie, daj się przekonać, Daisy/Lily/Frida/Joni, niepotrzebne skreślić to przecież taka miła dziewuszka, no, idź się przedstaw, na miłość boską!") były na ogół córki fałszywych przyjaciółek jego matki, wszystkich jak dwie krople wody do siebie podobnych, i wszystkich tak samo egzaltowanych. I nie tak "miła", jak mili byli ludzie ze szkoły, co to na uprzejmość porywali się tylko w konkretnym interesie, a potem gotowi byli wbić Ci znienacka pod żebro nożyczki do papieru głęboko sięgającą złośliwość.
Miła po prostu. Miła niewinnie. Miła... Bez drugiego dna.
Miła w sposób, który usypia czujność.
- Wiesz co, mam lepszy pomysł - rzucił, uśmiechając się pod nosem. Przejął kapelusz i nasadził go lekko na głowę rozmówczyni - Przypilnujesz, hm? Obiecuję, że jestem czystym chłopcem. Z dobrego domu. Odbiorę po koncercie.
Kapelusz był rekwizytem, to fakt. Ale był też amuletem - czymś, co się nosi na szczęście i na wszelki wypadek. Im dłużej jednak patrzył na dziewczynę - zagubioną, niepewną w tej atmosferze - tym bardziej dochodził do wniosku, że jej przyda się dziś bardziej niż jemu.
W końcu Harper-Jack przejął także i kubek, krzywiąc się lekko, gdy palce zacisnęły się dokoła spoconej kroplami wody powierzchni plastiku.
I gdyby tylko wiedział, co dzieje się w jaźni Everett, spytałby od razu (i mało taktownie): Jezu! Jak można nie znać zapachu piwa?
W sensie... no dobra, zrozumiałe jeszcze, jeśli ktoś nie potrafił rozpoznać woni jakiegoś rzadkiego gatunku ginu czy konkretnej odmiany różowego wina (i, najlepiej, przy okazji także i jego rocznika) po nutach wciąganych w rozedrgane nozdrza...
Ale zapachu piwa? Chmielu, do cholery? Budweisera jakiegoś, za sprawą cwaniactwa właścicieli klubu rozwodnionego nieco i cieplejszego, niż być powinno - klasyka zatem imprez i koncertów, na które się chodzi w wieku lat nastu. I, co lepsze - także i jego smaku?
Inna sprawa, jeśli dziewczyna miałaby te, powiedzmy, trzynaście lat. Czternaście nawet - no oookay, Harper zrozumiałby może, że po prostu późno dojrzewała, czy może rodziców miała konserwatywnych, albo wychowała się w jakiejś komunie i, wyrwawszy się z niej ledwo-co, dopiero teraz zaczynała poznawać smak prawdziwego życia. Ale - choć ubrana faktycznie dość zachowawczo, w czerni okrywającej szczuplutkie ciało od przysłowiowych stóp do głów - nie wyglądała mu na aż tak młodą, czy też na kogoś, kto się dopiero wyrwał spod żelaznej kurateli wspólnoty Amiszów, czy - przepełnione nonszalancką ignorancją westchnienie i wzruszenie kościstych ramion - innych świrów, jakichś...
Chyba.
I w życiu by mu nie przyszło do głowy, że można chorować na coś, co uniemożliwia człowiekowi odbierania świata zmysłem węchu. Nie był na tyle tępy, by nie zdawać sobie sprawy, że niektórym przychodziło żyć z różnymi niepełnosprawnościami (na przykład z taką, która zwie się: harper-jack-dwelleryzm, choroba niezwykle rzadka, męcząca od urodzenia i, niestety, śmiertelna), ale... żeby zapachu nie czuć, do jasnej cholery? Na to jakoś (całym tym swoim umysłem, tunelowo skupionym jedynie na czubku własnego nosa i pierwszym pędom nieśmiało się rozwijającej kariery) nigdy nie wpadł, ba, przez myśl by mu nawet nie przeszło, że laska - uniosłszy nieco plastikowy kubek pod nos - nie czuje unoszącego się nad nim wątpliwie przyjemnego aromatu.
- Weź, nie wąchaj tego nawet. Ohydna lura - zawyrokował, choć zdawał sobie sprawę, że "lura" to określenie zarezerwowane ponoć wyłącznie dla cienkiej i parszywej w smaku kawy - Postawiłbym ci potem może lepsze, co? Poproszę barmana o takie spod lady. Znaczy... Otworzy przy tobie, żeby nie było - bo wiadomo, co się mówiło o różnych tajemniczych trunkach serwowanych młodym dziewczynom w miejscach jak to - Tylko zagramy parę piosenek...

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Urocze było to zmieszanie, co pojawiło się na jego twarzy. Trochę też przykro jej się zrobiło, bo czy to nie oznaczało, że rzadko spotyka się ze zwykłą pomocą? A może obawiał się, że zawartość kubeczka, lura ta o okropnym odcieniu zbliżonych do moczu (oby w zapachu lepsza) wyląduje na jego czystych ubraniach; albo gorzej – na szczęśliwym kapeluszu? Podziękował. Zrobił to w taki sposób, że Charlie zaśmiała się, ciut za cicho, by przebić tłum szmerów i głosów, ale po chwili usta jej rozciągnęły się w uśmiechu szczerym i promiennym. Powoli odczuwała przyjemność z przyjścia tu, a to dopiero początek wieczoru. Wystarczył jej kontakt z kimś, kto jest choć w niewielkim stopniu miłym wobec niej i czuła się jak zupełnie inny człowiek. Jak doceniony człowiek. I choćby miała stać z tym piwem i kapeluszem cały wieczór, była pewna, że podziękuje jej.
A ona lubiła być doceniana.
- Nie ma sprawy. Szkoda, żebyś zalał się albo zrobił sobie krzywdę, próbując przejść z dwoma zajętymi rękoma – wzruszenie ramion świadczyło o bezinteresownej pomocy; było też znakiem jakimś, śmiesznym takim, że nie przyszła tu, by piszczeć na jego widok, a po prostu posłuchać muzyki. Pomoc ta nadarzyła się przy okazji, wciąż nie licząc na żaden autograf na malutkich, nastoletnich wciąż piersiątkach.
Na moment przytknęła kapelusz do piersi, gdy tłum złożony z dziewczyn i chłopców (pewnie z jednej klasy, bo śmiali się z matematyczki) wparował pod samiuteńką scenę, tuż obok niej. Cudem uniknęła stracenia równowagi i rozlania piwa. Barierka rozdzielająca ją od muzyka tworzyła prawdziwą barierę pomiędzy nią a odwagą. Straciła ją znów, czując się osamotniona, nawet jeśli uczucie owe jest jej znane od lat i będzie z nią już na dobre i na złe. Obecność obcego jej młodego mężczyzny była zaskakująco przyjemna. Miała świadomość, że zaraz wskoczy na scenę, tworząc między nimi kolejną przeszkodę nie do przeskoczenia, a Lizzy wciąż nie było w pobliżu.
To nie jest jej miejsce. Nie powinna była w ogóle wychodzić z domu. A Mark? Jak zareaguje, gdy dowie się, co córka jego zrobiła? Gdzie była! Może pierwszy raz w życiu przeżegna się i odmówi paciorek, by Bóg siłę mu dał, bo rozjebie własną córeczkę. Na samą myśl na jej skórze, okrytą czarną, luźną bluzą, pojawiła się gęsia skórka, a policzki jej zaczerwieniły się ze strachu. Potrzebowała amuletu jaki miał on. Wraz z nałożeniem ciut za dużego kapelusza na jej głowę, na sercu rozlała się ulga; dotąd nieznana, inna zupełnie i przyjemna. Strach mijał powolutku, przeganiany przez szczęśliwy rondel.
- Będę go strzegła jak oka w głowie, obiecuję – powiedziała poważnie, niemal jak przysięgę miłosną harcerską się składa, na zawsze i z ręką na sercu. Patrzyła przy tym mu prosto w oczy, uśmiechając się również delikatnie.
Kapelusz zawsze mógł odłożyć gdzieś na scenę albo występować w nim, a jednak powierzył go Charlie i to ją ujęło. Zapowiedź jej złożył, że będzie na nią baczył (przez kapelusz właśnie), a i przyjacielem jej zostanie, nie takim fałszywym co to udają tylko miłą osobę, a tak naprawdę chcą okraść cię ze wszystkiego. Poczuła, że mu może ufać; choć raz w życiu postawiła na głos serca i odcięła się od rozumu, który krzyczał czarne scenariusze.
Brak zapachu był jedną kwestią, drugą: nie znała (jeszcze) nawet smaku takiego piwa. Nigdy nie piła alkoholu, bo bała się, że ojciec może to wyczuć. Później, gdy jej już Lizzy proponowała, miała w głowie wizję jak mdleje i film jej się urywa, o czym często mówili ludzie w szkole (”A bo na imprezie pomieszałem i padłem!” albo: ”Mam tak słabą głowę, że po jednym drinku rzygam jak kot”). Jak wtedy wróci do domu? A jeśli nie wróci, co się z nią stanie? Ktoś ją zgwałci, zabije, do rzeki wrzuci? I szlaban dożywotni dostanie, kończąc naprawdę jako stara panna, bo rzeczywiście przeistoczy się w kobietę z zamkniętej społeczności amiszo-podobnej.
Więc tak, węch strach blokuje ją w życiu pełną parą. Bastian był odważniejszy, bo to chłopak przecież. A ona już dostała nie raz (choć nigdy tak mocno jak tego dnia) i nie należy to do przyjemnych rzeczy. Później musiała chodzić ubrana od stóp do głów, gdy siniak robił się wielki i fioletowy, bo skóra jej, ciało niewinne, miało tendencję do tworzenia własnych obrazów na płótnie. Całe szczęście, że nastała era nie patrzenia sobie w oczy, bo zdradziłyby ją przy najbliższej okazji.
- Tak? Tak sądziłam, że smakuje tak źle jak wygląda – mruknęła trochę zawiedziona, oddając mu kubek. Nie ciągnęło ją do próbowania tego pseudopiwa; tatuś wpoił jej, żeby nie pić, bo marny jej los będzie. I choć teraz nadarzyła się okazja do złamania zakazu, nie była pewna czy chce tego, właśnie ze względu na smak (i zapewne zapach). - Nie trzeba, naprawdę. Leć, graj, nie każ im wszystkim czekać – głową skinęła na tłum, coraz to bardziej zniecierpliwiony. Uśmiechała się wciąż delikatnie do muzyka, a kosmyk włosów odgarnęła za ucho. Ot, niewinny gest, wcale nieużyty w celu kuszenia! - Powodzenia!
Żałowała swoich słów, co równie nowe było dla niej, bo nie chciała, aby oddalał się od niej. Gotowa też była wypić te lepsze piwo, by ta otoczka bezpieczeństwa jaka od niego biła, nie mijała. Głupiutka. Naiwna może?
W końcu Lizzy do niej podeszła, ale piwa w ręku nie miała, chociaż to po nie poszła. Była cała czerwona, a oczy miała rozmarzone i uśmiechała się szeroko jak mysz do sera.
- Nie uwierzysz! Spotkałam Caleba i słuchaj, on za… a co ty masz na głowie? O nie, JA WIEM CO TO JEST! Czyje… O rany, Charlie! – potok słów początkowo miał zwiastować romantyczną relację z kolegą, a skończył się ekscytującym wydzieraniem i dreptaniem w miejscu.
- Dobra, uspokój się, Lizzy – Charlie zaśmiała się, mimowolnie rumieniąc. Odwróciła wzrok od przyjaciółki w stronę sceny, gdzie urzędował nowo poznany muzyk. Lizzy obserwowała ją bacznie, z delikatną zazdrością nawet, ale uśmiechała się wciąż rozpromieniona. Nie da jej spokoju, gdy dowie się, że naprawdę rozmawiali, więc Charlie milczała, z ulgą przyjmując, że koncert właśnie się zaczynał.
- Tylko na chwilę cię zostawiam, a ty już tu szarżujesz… Moja krew.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

W znajomościach zawieranych w taki właśnie sposób - spontanicznie, bezinteresownie, nad przepłaconym, cienkim piwem bez zapachu - była jakaś lekkość, powab jakiś, którego Harper-Jack jednym słowem określić i nazwać jeszcze nie potrafił, ale do którego to pędził już niczym ćma wabiona syntetycznym światłem (czy mysz do sera właśnie). Nie zaznawał ich wszak w środowisku, w którym się wychował - wśród osób obsesyjnie, histerycznie wręcz aspirujących do miana pierwszego sortu, w sferach o tyle wyższych, że samodzielnie windujących się na piedestał, ponad plebs, cokolwiek słowo to miało oznaczać. W otoczeniu, które go wychowało, nie było miejsca na altruizm i donkiszoterię, na gesty drobne i zupełnie ad hoc wykonane, niepodszyte jakimś interesem czy celem. Każdy miał ukrytą agendę, każdy miał plan jakiś, jak to drugie można by wykorzystać - co tu powiedzieć, czym rozmówcę połechtać lub rozjuszyć, który pionek konwersacji na które pole przepchnąć, by tylko wyznaczony sobie wcześniej cel osiągnąć czym to prędzej. Boże - rozmyślając o tym, Dweller (choć młody jeszcze, głupi nieco, i do głębszych myśli nie-bardzo nawykły) - załamywał ręce: ileż tam było obłudy i fałszu! Farsy jakiejś, pierdolonej, gierek i strategii, w których jego matka (rozpachniona ciężkimi perfumami, miksturą hortensji i pudru) tak się lubowała!
I tak długo, jak samego Jacka nieprzytomnie to męczyło - cała ta czujność, która nakazywała zawsze oglądać się przez ramię, zawsze zastanawiać, czy dany przyjaciel wrogiem jednak jest, czy może na odwrót, przyjacielem wróg... - tak w jego rodzinie, w szkole, do której został wysłany, wśród większości jego znajomych nawet (bo przecież w tej właśnie szkole poznanych - czego się zatem innego spodziewać?), były złotym standardem, do którego należało stosować się z fałszywym uśmiechem na twarzy.
Z jakiejś jednak przyczyny - może za sprawą tego spojrzenia bijącego z jej oczu, sarnich takich, wielkich i (nie)ufnych, o źrenicach rozszerzonych lękiem przed całym światem - Harper-Jack nie mógł oprzeć się wrażeniu, że przypadkiem poznana dziewczyna należy do zgoła innego gatunku - nie tych "przyjaciół", co to miłych tylko udają, a tak naprawdę chcą okraść cię ze wszystkiego, lecz prawdziwszych, godnych zaufania i wręczenia im w ręce serca własnego szczęśliwego kapelusza.

Brunet uśmiechnął się, dodatkowo rozczulony jakoś i rozbawiony - o, to na pewno, lecz nie dlatego, że za śmieszną ją uważał, ale za uroczą - obserwacją, jaka to szkoda by była, gdyby zalał się albo zrobił sobie jakąś krzywdę. Czy nie to bowiem, dokładnie, celem jego było w dniu dzisiejszym? Koncert odbębnić - tremą zżerany, spłoszony jak dziki królik zmrożony lękiem na samym środku podmiejskiej autostrady, a potem uwalić się tanim piwem i ciepłą wódką przemyconą za kulisy, a potem uszkodzić się jakoś - przypadkową znajomością, która po kilku godzinach się kończy, krokiem niewłaściwie postawionym, myślą jakąś choćby, nieopatrznie w świadomość wpuszczoną? Uszkodzić się - nie tak wprawdzie, by go to życie, czy zdrowie kosztowało, lecz w sam raz, wystarczająco, by poczuć cokolwiek ból.
- Mhm, tak - przytaknął trochę tak, jak przytakuje się matce, co szalik na spacer zabrać nakazuje, podczas gdy w głowie cały plan już powstał, że ni cholery żadnego szalika się dziś nie użyje - To co, do zobaczenia za godzinę? Znajdę cię.
W tłumie.
W myślach - nad ranem dnia następnego, głowiąc się, co do cholery miała w sobie ta gówniara, że z tkaniny uczuć nie da się jej wywabić żadną substancją...
Na cmentarzu - za dekadę niemal, gdzie spotkamy się poranieni niby ci sami, a zupełnie inni.

I jak zapowiedział, tak zrobił - choć nie godzinę, a półtorej później, potem zroszony i nieco bardziej pod wpływem już (lecz nie tylko piwa - euforii bowiem także, emocji, adrenaliny, co w żyły uderza gdy człowiek tłum zabawiać musi) niż wówczas, gdy rozmawiali ze sobą po raz pierwszy. I choć bez kapelusza zwykle czuł się jak bez przysłowiowej ręki, tym razem inaczej było: nie tęsknił doń nawet, czasem tylko ze sceny cień jego podłapawszy, gdzieś tam w pierwszym rzędzie, wzrokiem przebijając się przez rozfalowany tłum nastoletnich ciał. I za każdym razem gdy nań spojrzeniem trafił, spokój jakiś go ogarniał.
Nie dlatego jednak, że to jego był kapelusz - amulet absurdalny, noszony na szczęście.
Lecz, ponieważ na jej głowie go znajdował.
I widok ten napawał go uczuciem dziwnym.
Narkotycznym.
Dotąd mu nieznanym.

- Hej! Dziewczyny! - zawołał głosem ochrypniętym, przedzierając się przez rzednący nieco tłum po zejściu ze sceny. Nogi - od półtorej godziny rozpędzone permanentną lataniną po deskach estrady - miał jak z waty, a oczy rozpalone szczęściem. Barierki, teraz rozsunięte nieco, wyminął ruchem zaskakująco zgrabnym zważywszy na fakt, że nie czuł własnego ciała, i znalazł się zaraz przy Charlie i Lizzy, błysnąwszy zębami w euforyczno-głupkowatym uśmiechu.
(Jeśli było jedno uczucie na świecie, dla którego Harper - Jack Dweller żył, to to właśnie było ono).
- Zostałaś... - stwierdził; w tonie jego głosu zawibrowała mieszanina szczęścia i ulgi - Zostałaś do końca. I... I jak, warto było? Tłum cię... - spojrzenie taktownie rzucone na Lizzy; Dweller odchrząknął - ...was nie stratował? C-cieszę się, cholera! - odgarnął włosy z połyskującego potem czoła - Chryste, sorry, nie jestem może najświeższy... Ale... No... - ruch dłoni w stronę sceny, mający chyba stanowić wystarczające wytłumaczenie (usprawiedliwienie, także?) dla jego obecnego stanu - Podobało wam się? Na tyle, że... Idziemy na to obiecane piwo? - zagadnął wreszcie, przekraczając ostatnią barierę tremy na dzisiejszy wieczór.
Ostatnio zmieniony 2022-02-02, 14:52 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I ona, Charlie Everett, spragniona była znajomości jakichkolwiek takich, nietypowych i na różne okresy. Możliwe, że po wieczorze tym rozstaną się kulturalnie i zapomną o sobie raz na zawsze. Chociaż nieświadom tego, Harper-Jack Dweller zmieni całe życie tej młodej, zagubionej sarenki. Posmakuje życia i piwa bez zapachu; poczuje coś więcej niż żal, że tylko Lizzy jest jej bliska. Spragniona była nowości i życia, bo jak na razie niewiele doświadczyła. Żadnej miłostki. Żadnego sprzeciwu rodzicom (dziś jest początek nowego). Emocji nie czuła tak jak zapachu pierwszego papierosa, zguby jej w przyszłości.
Nie była na bieżąco z zespołami, więc i tego Harper-Jacka nie znała. Może to właśnie dobrze? Nie miała w sobie napadu zachwytu jak te nastolatki zebrane wokół, które wzdychały do wokalisty i rzucały nieświadomej niczego Charlie spojrzenia pełne zazdrości. A ona? Nie widziała tego, nie ruszało ją nic z tych rzeczy, przejmując się jedynie stratowaniem przez dziki tłum, bo narastał on wciąż z kolejnymi minutami. Musiała próbować walczyć o siebie, by nie skończyć jako kobieta, która nie zna prawdziwego życia, a męża ma dobranego przez rodziców. Nie chciała wychodzić za mąż. Instytucja ta wiązała się jedynie z finansami. Chciała być zawsze niezależna, choć dopiero wkraczała na tą ścieżkę próby. Nie zamierzała być czyjąś własnością. Ani dawać się zastraszać jak jej własna matka.

Dziewicze zaufanie mu powierzyła, gotowa na nowe doświadczenie jakim był koncert. Czuła się równie zestresowana, co ona, bo Lizzy jej gdzieś zaginęła. Uwierzyła od razu w moc jego szczęśliwego kapelusza, który wpasował się niemal idealnie na jej głowę. Czasem musiała go poprawić, gdy zsuwał się nieco za bardzo na jej czoło i przysłaniał świat, który już miał przyciemnione, kolorowe barwy. Wzroku od niego oderwać nie mogła, zaskoczona taką uprzejmością i rozmową całą ze starszym chłopakiem. Zazwyczaj była niezauważalna. W szkole były lepsze dziewczyny, które mogły nosić krótsze sukienki i miały piersi, na które zwracali uwagę chłopcy, więc na wycieczkach klasowych to one były oblegane. Te lepsze. Popularniejsze. Lizzy nie należała do elity, ale bardziej trafiała w gusta ludzi. Za Charlie nie przepadała nawet najlepsza przyjaciółka jej brata. Chciała tylko mieć paczkę przyjaciół jak Bastian; to przecież nie jest wielkie marzenie, więc dlaczego wciąż jest właściwie sama?
Uśmiechnęła się delikatnie, odgarniając włosy wpadające jej do oczu. Pokiwała głową kilkakrotnie, unosząc skrzyżowane palec wskazujący i środkowy.
- Powodzenia i do zobaczenia za godzinę – powiedziała, zauroczona jego obietnicą.
Znajdę cię.
Słodkie słowa powtarzała sobie jeszcze kilkakrotnie w myślach, zanim skupiła się na koncercie. Nie spodziewała się miłych znajomości w miejscu zupełnie jej obcym. Strach, który pojawił się wraz z odejściem Lizzy, minął przy tym chuderlawym młodym mężczyźnie.
Znajdzie cię i szukać będzie życie całe, w sercu i umyśle. A on uzależnieniem twoim się stanie. Znajdzie cię, Charlie.

Chociaż nie miała zmysłu węchu, wzrok dobrze jej działał. Widziała, co się dzieje wokół niej. Dostrzegała różne smaczki związane z rodziną czy znajomymi wokół. Teraz nie umknęło jej spojrzeniu jak Harper-Jack, wciąż jej właściwie oficjalnie nieznany, zerka na nią ze sceny i uśmiecha się z ulgą. To nie był jeszcze Amor chyba, ale czuła przyjemne ciepło rozlewające się po jej duszy. Uśmiech ten, którym ją obdarowywał, wyjątkowy był, unikatowy.
Dotąd jej nieznany.
Lizzy niecierpliwie przebierała nogami, by uciec do chłopaka ze szkoły, widząc szansę na potencjalną randkę. Opowiadała jej o rzeczach niestworzonych, pozycjach, emocjach i wszystkim, co obce było Charlie. Nie rozumiała jej, bo przecież nawet do książek erotycznych nie miała za bardzo dostępu, o filmach nie wspominając. Napełniało ją to wstydem, bo nigdy nie potrafiła odpowiedzieć przyjaciółce na nic. Cieszyła się tym bardziej na umówione spotkanie z Harperem, bo nie będzie musiała już wysłuchiwać o przygodnym seksie w samochodzie Troya.
Próbowała zatuszować fakt, że wokalista wpadł w jej oko. Był przystojny i bardzo sympatyczny, więc nie miała oporów, aby nie zgodzić się na wypicie z nim obrzydliwego piwa. Uśmiechnęła się szeroko na jego widok; rozczulało ją jak bardzo był pod wpływem endorfin i adrenaliny. Koncert podobał jej się bardzo, a w głowie miała wciąż jego wyjątkowy głos wraz z tekstem jednej z pierwszych piosenek.

- Zostałam – potwierdziła, nie spuszczając z mężczyzny wzroku już nie tak bardzo zagubionego, bo był przy niej. Pokręciła głową na jego pytanie i machnęła ręką jeszcze jakby potwierdzała, że nic takiego złego się nie zadziało. – Wszystko w porządku, nie dałyśmy się. I bardzo mi się podobało. Nawet jakby tak nie było, to… no, poszłabym z tobą na piwo – dodała już nieco zawstydzona, rumieniąc się nieznacznie.
Lizzy śmiała się pod nosem, obserwując bacznie ich pierwsze koty za płoty, aż klasnęła w ręce.
- Okej, ja spadam, więc masz ją odstawić pod dom, jeśli do rana nie zadzwoni do mnie, idę na policję i będziesz miał przechlapane. Aha, nie dajcie się złapać – powiedziała poważnie i objęła jeszcze Charlie, zaraz odchodząc od nich szybko w stronę swojej randki, nie dając im szansy na wtrącenie swoich trzech groszy.
Charlie roześmiała się, zdejmując z głowy kapelusz Harper-Jacka.
- Proszę bardzo, zaopiekowałam się nim – uśmiech kolejny, rozpromieniony taki, posłała mu, podając szczęśliwy kapelusz. Nie chciała się z nim rozstawać, bo takie ukojenie jej dał, ale nadeszła pora. – Jestem Charlie, a ty podobno Harper-Jack, tak?
Spojrzenie znów w niego wbiła, czując jak jej serce wariuje od emocji, których nigdy wcześniej nie doznała. Nie piła więcej oprócz łyka piwa, a raczej napoju piwo-podobnego, a miała wrażenie, że pijana jest, bo w głowie jej się kręciło, policzki paliły, a serce biło jak oszalałe.
Co ty ze mną robisz, Dweller?
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Znajdę Cię, Charlotte Everett.
Ot, słowo dane nieopatrznie, bez przemyślenia; klątwa może wręcz, fatum na samego siebie rzucone tak, jak monetę się rzuca przez ramię w ostatni wieczór spędzany nad morzem. Na przyszłość, na zawsze, na wszelki wypadek.
Gdyby tylko ktoś zawczasu uprzedził go o konsekwencjach, prognozę mu jakąś okazał albo przestrogę, co to przez te słówka trzy marne ich w przyszłości czeka...
To, Dweller, co wtedy właściwie? Nie obiecałbyś wcale? Słowa tego nie dał? Kapelusz byś zerwał czym prędzej z nastoletniej głowy i fankę świeżo upieczoną począł ignorować? Ze sceny nie patrzyłbyś na nią, nie szukałbyś ronda fedory (trochę za obszernej) wzrokiem?
A może nie uwierzyłbyś w łaskawe ostrzeżenie wcale, ramionami szczuplutkimi wzruszył i na los się zdał mimo szansy, by i Charlie, i siebie przed bólem uchronić? I potem tylko siebie mógłbyś, głupcze jeden, winić - za cierpienie całe, którym, rykoszetem, i Charlotte miało się w przyszłości dostać?
Na swoją obronę dziś - wiedząc już, do czego tamten koncert miał ich doprowadzić - Harper-Jack tyle miał jedynie, że wtedy przecież nie miał pojęcia. Nie wiedział, jaką cenę zapłacą za miły gest z kapeluszem, za uśmiech jeden, co samotnej nastolatce dodać miał otuchy. Nie wiedział, że tą krótką pogawędką wnyki na nich dwoje zastawiał, że ostrze noża polerował, co by gładziej w serce wbić go potem aż po głownię.
Nie planował, że tego wieczora się zakocha ją pozna.
A skoro, jak mówią w sądach, bez zamiaru nie ma umyślności, to czy niewinnym nie był przypadkiem zupełnie? Lub czy przynajmniej na wyrok łagodniejszy zasługiwał, bo zbrodnię popełniał w miłości afekcie?
I dlaczego zatem za lat parę miał otrzymać pełen wymiar kary - za słowność swoją.
Bo fakt, jak obiecał - znalazł ją.
Tylko siebie przy okazji całkowicie zgubił.

- Na przyszłość... - brunet roześmiał się serdecznie i z lekkim rozczuleniem (takim, co typowe jest w rozmowach z osobą parę lat młodszą, gdy samemu ma się lat prawie-dziewiętnaście i mylne przekonanie, iż wszystko się już w życiu widziało i słyszało, a w dodatku zeżarło wszelakie rozumy), wsłuchując się w wyznanie Charlie. Zostałaby nawet, gdyby jej się nie podobało? Och, za parę lat tego typu mechanizmy - jakże powszechne u fanek pozornie zachwyconych jego muzyką, a w istocie czyhających tylko na okazję, by strzelić sobie z Dwellerem selfie, albo zawrzeć nieco dłuższą i mniej poprawną politycznie znajomość (a potem rozpowiadać koleżankom, jaki to jest, a jaki nie jest, kiedy zgasną światła rampy) - miały stać się jego chlebem powszednim. Dziś jednak miał jeszcze na tyle pokory, by liczyć skrycie, że widownia stłacza się pod sceną tylko i wyłącznie dla jego muzyki. Och, (wciąż jeszcze) idealista. Młody, i głupi. Marzyciel. - Nie przyznawaj się do tego tak szybko. Muzycy to zazwyczaj straszne kanalie, wiesz? Niech cię nie zwiodą poetyckie teksty i wszystkie te metafory, którymi szastamy w piosenkach... Nie mów takich rzeczy wszystkim wokalistom, którzy zaproponują ci piwo, bo napytasz sobie biedy. Lepiej jest udawać trudną do zdobycia - pociągnął ironicznie, lecz niezłośliwie. Droczył się? Tak, być może. Nie drwił z niej jednak; coś podpowiadało mu, że - taka niewinna i krucha - jeszcze nie potrafiłaby się przed jego sarkazmem obronić (daj jej parę lat, Dweller, zdziwisz się jeszcze). Przez kolejną chwilę starał się jeszcze zachowywać kamienną twarz, tak, jakby mówił zupełnie poważnie - w końcu jednak nie wytrzymał i przegrał walkę z kącikiem ust podrywanym do góry magnesem rozbawienia, obdarzając rozmówczynię serdecznym uśmiechem - Żartuję. Podobno nie jestem taki straszny jak mnie malują - ci, co powoli już zaczynali plotki o młodym muzyku rozpuszczać (ot, cena rosnącej rozpoznawalności - rozćwierkane plotkami ptaszyny, które każdy domysł i pogłoskę rozdmuchać są gotowe do niewyobrażalnych rozmiarów) - I tak, masz rację. Harper-Jack, ale możesz mówić do mnie... jak ci się w zasadzie podoba - skinął głową,
Nie zamierzał nawet przed samym sobą udawać, że szybka ewakuacja niejakiej Lizzy - chyba aż nadto zaaferowanej wizją wymieniania płynów ustrojowych z jakimś tam Royem (Troyem? nie dosłyszał w całym tym gwarze imienia; nie zresztą, by mu szczególnie na tym zależało) - jakoś wybitnie spieprzyła mu nastrój, przeciwnie wręcz: cieszył się (może aż za bardzo jak na jego udawany stoicyzm), że będą mieli z Charlie okazję zostać na tyle sam-na-sam, na ile oczywiście pozwala na to wypełniona ludźmi koncertowa przestrzeń. Subtelnym, ale i tak ostentacyjnym dość ruchem łokcia utorował sobie drogę w stronę baru, upewniając się, że poznana niedawno dziewczyna podąża za nim, i nie musi się tym samym sama przedzierać przez tłum.
- Charlie... - obrócił jej imię w ustach, gdy dotarli już do barowego azylu; wsparł się o kant lady, przymknął powieki, i przez moment wsłuchiwał w melodykę imienia. Charlie. C h a r l i e . Język wybijający się z progu tylnych zębów: cha. Radosne niby cha-cha-cha, ale bez ciągu dalszego, bo urwane w jednej trzeciej bestialsko; zawijas brzmienia śmieszny, który wykonać trzeba, gdy "l" zaraz po "r" następuje. I wreszcie piskliwe "i" na zakończenie; ot, wisienka na torcie. Charlie.
(Gdyby tylko wiedział, że imię to, przewrotnie, rymuje się do "zguba"). - To zdrobnienie? Od Charlotte? Czemu akurat tak, a nie, na przykład, "Lottie"? I wybacz... - z pauzą, by zamówić im po piwie - ...że tak pieprzę bez sensu. Zawsze wydaje mi się, że po prostu zostawiam mózg na scenie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Słowa, rzucone bez przemyślenia, zawierające w sobie głębsze znaczenie, o którym mieli przekonać się za kilkanaście lat, zakotwiczyły się w sercu młodej Charlie. Złapała się ich jak koła ratunkowego, jakby do tej pory tonęła bez nadziei na żadną dobrą duszę, co ocalić ją ma. A przy tym zakocha się, na amen, na zawsze, na wieczność piekielną. Choć wciąż nie potrafiła określić czym jest miłość, bo jej nie znała do tej pory, czuła w duszy, że szybko nie zapomni o tym chudzielcu z głosem anielskim i spojrzeniem głębokim; o zapachu wody do golenia i sławy, którą zachłyśnie się już wkrótce.
Tak miało być. Strzała amora uderzyła ich, te dwie duszyczki nieświadome, prosto w serce i oczy, bo ślepotą zaczęli się kierować, nie zważając już na nic co wokół nich się znajdowało: ani na przyziemne rzeczy, ani na te spirytualne czy emocjonalne.
Wraz z ciut przydużym kapeluszem na głowie, Charlie przestała się bać. Nie dbała już o to, co powie ojciec, gdy postanowi wejść do jej pokoju i w łóżku zastanie jedynie poduszki przykryte kołdrą jako imitację jej wątłego ciałka. Niewinność jej została przekreślona wraz z przekroczeniem parapetu, by po pergoli wymknąć się z domu. Jego zaś - wraz z nałożeniem swojego szczęśliwego kapelusza na głowę wystraszonej nastolatki. I przepadli. Wpadli. To koniec dzieciństwa, Szarlotko. Zaczyna się prawdziwy rollercoaster emocjonalny, który jest tak charakterystyczny dla życia dorosłego; dla życia wspólnego, ze swoim partnerem zbrodni miłosnym.

- Oooch, tak? - uniosła brwi, szczerze zaskoczona. Słyszała, że artyści mają własne prawa, ale jeszcze z żadnym nie miała do czynienia. Był jej pierwszym. Miał być pierwszy pod każdym względem. Nie ekscytowała się tym, że występuje, że jest nieziemsko przystojny i że łamie serca swoimi tkliwymi tekstami. Widziała w nim normalnego człowieka, z którym zgodziła się wypić piwo, choć takowe jej nie posmakowało. Może miał do zaoferowania coś lepszego? Coś... więcej niż Lizzy? Uśmiechnęła się w końcu, wzruszając przy tym ramionami i zerknęła w stronę wyjścia. - Dobrze, skoro tak... to miło było cię poznać - powiedziała, ruszając do wyjścia. Obróciła się po chwili, by zerknąć na miłość swojego życia Dwellera z rozbawieniem. Droczyła się? Tak, być może. Wróciła do niego szybko, odgarniając niesforny kosmyk włosów za ucho. W kącikach jej ust błąkał się zadziorny uśmieszek, oczy zaś nie kryły już takiego przerażenia, a spokój i chęć przygody.
Nie potrafiła zachowywać się przy płci przeciwnej tak jak powinna według stereotypów. Nie miała doświadczenia, żyjąc pod kloszem rodzinnym, który zakazywał jej związków dopóki nie ukończy szkoły (a najlepiej to już zawsze). Była posłuszna. Również strach przed nieznanym blokował ją. Gdy koleżanki jej rozmawiały o seksie, Charlie nie rozumiała ich za nic. Z czym to się wiązało? Jak się podczas tego czują te osoby? Czy boli? Jak dochodzi to zbliżeń? Była skrzywdzona niewiedzą, ale o tym jeszcze nie wiedziała. Nawet filmów nie oglądała, bo bała się, że ktoś o tym doniesie jej rodzicom. Owoc zakazany, którego nigdy nie pragnęła, choć już niedługo pojawi się myśl, że chciałaby wiedzieć więcej o świecie. O Harper-Jacku. O seksie. O wolności.
Poczuła ulgę, gdy Lizzy uciekła do Troya. Cieszyła się, choć nie powinna, bo przecież nigdy nie miała do czynienia z żadnym chłopcem tak sam-na-sam! Nie stresowała się jednak, czując w muzyka jakąś swoją bratnią duszę. W głębi serca wiedziała, że może mu zaufać i tej myśli trzymała się mocno. Przeszła za Harper-Jackiem, trzymając się go blisko, by tłum nie porwał go w przypływie rozpoznania dzisiejszej gwiazdy sceny. Biło od niego bezpieczeństwo, które szybko otuliło Charlie i zapewniło ją, że przy nim nic jej nie grozi. Żaden natręt, żadna bójka, żadne nieszczęście oprócz miłości ich przyszłej.
- Nikt tak do mnie nie mówi, a właściwie tylko babcia - odparła na jego pytanie, opierając się nieco o blat. Wsunęła się na stołek barowy, tym samym zapewniając sobie możliwość spojrzenia Harperowi prosto w anielskie oczy, bo wzrost wyrównał się mniej więcej między nimi. - Ale tak, Charlie pochodzi od Charlotte. Nie wiem, dlaczego zdrabniają moje imię w ten sposób, jest takie... zgubne, bo uchodzi za męskie - zawód odmalował się na jej twarzy, bo zdrobnienie tak doskonale odnalazło się w środowisku, że nie będzie już dane jej być Lottie, które brzmiało o wiele lepiej, dziewczęco i zdecydowanie milej. Uśmiechnęła się szerzej, przyglądając mu się uważnie. Kątem oka widziała jego fanki, rozanielone widokiem muzyka poza sceną, na wyciągnięcie ręki. Odwróciła więc spojrzenie na piwo, które podał im barman. - To musi być świetne uczucie, co? Przeżywasz coś zupełnie nieznanego większości osób, gdy wchodzisz na scenę i później jesteś napełniony innymi emocjami. To pewnie całkiem przyjemne? Jakby być... ponad wszystko? Jest porównanie tego uczucia do czegoś, co mogę znać?
Tylko nie mów: do miłości, bo wciąż jest mi nieznana. Czy to już? Czuję ją, gdy na ciebie patrzę? Pokaż mi jak się kocha.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Czy to nie dlatego mała Charlie E. widziała w Dwellerze normalnego człowieka, że tego wieczora - w roku dwutysięcznym dziewiątym, w świecie przed Netflixem i szałem na Peloton (za jedyne dwa tysiące, bagatela, dolców), bez iPhone'ów czytających w myślach, bez powidoku Donalda Trumpa, obsiewającego gęsią skórką struchlałe, straumatyzowane serca, w świecie, który obiecywał, że zmianę klimatu i globalne ocieplenie da się jeszcze przegonić, jeśli tylko zaczniemy używać dezodorantów w kulce (zamiast w spreju, oczywiście) i segregować śmieci - jeszcze nim był?
Normalnym człowiekiem, ma się rozumieć. Takim, co ma kodeks moralny wdrukowany w potylicę, gdzieś pod kaskadą zapuszczanych wbrew matczynej woli włosów.
Przeciętnym nastolatkiem, żeby rzec więcej, zapierającym się obutymi w wysłużone trampki stopami na progu dorosłości, chwytającym się kurczliwie framugi, marszczącym czoło i brodę jak dziecko, któremu zbiera się na płacz, mamroczącym żałośnie, że "nie chce (być dorosły), nie pójdzie (na poważne studia), nie będzie (liczył się z konsekwencjami swoich czynów, tak po dorosłemu)". Radosnym - zwłaszcza, jeśli wyciągnąć go z ponurości niewietrzonego dawno pokoju o ścianach oblepionych plakatami White Stripes i Arctic Monkeys (mimo cichej, gorzkiej zazdrości żywionej względem Alexa Turnera - no bo czemu jakiemuś gnojkowi z Wysp się udawało, a jemu, Harper-Jackowi, przychodziło póki co grywać tylko po nikomu nieznanych przybytkach?). Dowcipnym - choć o żarcie czasem kwaśnym w smaku, przesyconym drobnymi złośliwościami jak papierek lakmusowy zanurzony w roztworze ironii i sarkazmu. Przyzwoitym - takim bowiem, który miast naciskać po randce, że może jeszcze na drinka, albo "do mnie, czy do ciebie?", taksówkę Ci wezwie, upewniwszy się, że masz drobne by zapłacić, i sprawdzi, czy dotarłaś do domu cała i zdrowa (a imienia Twojego nie zapomni na dzień następny - jak to w zwyczaju miała dorosła już wersja Dwellera). Uprzejmym, w końcu - i dla Ciebie, i dla Twojej upierdliwej matki, i dla tej staruszki biednej, wygłodniałej kontaktu z drugim człowiekiem, a więc i gotowej, by Ci opowiedzieć historię całego swego życia, i jeszcze tę trzech różnych kuzynów, którą przez ulicę dzielnie przeprowadzi.
Dobrym chłopakiem, jeśli już po diagnozę sięgać mamy. Niespaczonym tym światem, co na fundamencie z obłudy i fałszu wzniesiony.

Boże, gdyby tylko czas mógł cofnąć. Przejść znów przez ten portal, który to w szafie rodzinnego domu był skryty, wrócić do czasów licealnych (tych, o ironio, w których Maggie Hartwood na apelach szkolnych stawała za nim czasem, nosem kręcąc, że ten dryblas chudy widok na Dyrektora jej zasłania...), do chwil sprzed podjęcia decyzji wiążących jego los ze sławą (supłem ciasnym, nie do rozplecenia). Boże, gdyby mógł tylko...
Kilka kroków wstecz wykonać niczym w pokręconym tańcu, kilku słów nie wypowiedzieć, zastępując je innymi. Walnąć otwartą dłonią w rozpostarty przed nim na studyjnym stole cyrograf, buńczucznie odmawiając współpracy. Nie. Nie będzie. Nie podpisze. Duszy nie sprzeda za bezcen; ma inne rzeczy do roboty - z Charlie być na przykład. Na zawsze.

Ale refleksje takie łatwo snuć można w retrospektywie - gdy człowiek przyszłość swoją już poznał i na błędy młodości spogląda przez ramię. Gdyby wiedział, jak to mówią starzy, mądrzy, losem zahartowani ludzie, że się potknie, to by przecież już zawczasu siadł.
- Podoba mi się - orzekł z uśmiechem, wyrok kolejny bezwiednie i na nią, i na siebie wydając. Podoba mi się Twoje imię, Charlie - w tej jego zgubnej wersji, co już przez lata w snach będzie mnie nawiedzać. Niewinny skazaniec, o spojrzeniu przysłoniętym szarfą cienkim piwem - Pasuje ci do kapelusza.
Płynnym ruchem - choć mięśnie wykończone scenicznym wysiłkiem, lecz nie zdążyły się same o tym jeszcze zorientować - wsunął się już na stołek obok niej, przesuwając po blacie kilka dolców dla (zaprzyjaźnionego zresztą - pewnie chodzili na jedne zajęcia z rytmiki) barmana. Machnął dłonią, że nie, nie, reszty nie trzeba, a potem, zgrabnie umykając spod linii wzroku kilku szepczących za jego plecami dziewcząt, odwrócił się frontem do Charlie, koncentrując na niej całą swoją, zwykle tak rozbieganą, uwagę.
- Jezu, dobre pytanie! - żachnął się, zaskoczony tym, jakiego ćwieka niespodziewanie zabiła mu dziewczyna. Potarł okraszoną mgiełką potu skroń, odgarnął za ucho niesforny czarny kosmyk i zmarszczył brwi, zamyśliwszy się na chwilę - Szerze? Wbrew pozorom to wcale nie jest takie ekscytujące jak mogłoby się wydawać. Zwłaszcza na początku, wiesz, te trzy-cztery pierwsze piosenki? Wydaje się może, że przychodzi nam to łatwo... No, zwłaszcza teraz, gdy już trochę gramy i mamy więcej praktyki... Ale tak naprawdę... - pokręcił głową, pochyliwszy się w stronę Everett z konfidencjonalnym szeptem na wargach - Za każdym razem czuję się, jakby to był ciągle ten pierwszy. Albo jak... - przyjrzał się dziewczynie: jaka metafora mogła do niej trafić? Co mogła zrozumieć, z całą tą jej niewinnością bijącą z sarnich oczu? - Jak przed klasówką, do której się ni cholery nie uczyłaś! Albo jakiejś odpytki, takiej na oczach całej klasy. I w dodatku... Nago! Jak w koszmarach sennych! - roześmiał się, ruchem dłoni podkreślając niedorzeczną trafność tego porównania. Tak, HJ, dokładnie takie było to uczucie - trema połączona z paniką, panika podsycona ambicją. No i wstyd, jeśli tylko cokolwiek miałoby się nie udać. - Pewnie wolałabyś usłyszeć, że to takie słodkie, obezwładniające uczucie nieważkości... Wiesz, unoszenie się ponad światem, ponad rzeczywistością, jak wtedy, gdy się człowiek zakochuje... - wzruszył ramionami - Ale muszę cię rozczarować... - teraz, i nie jeden raz później - Mało w tym poezji. Głównie skupiasz się na tym, żeby nie pomylić tekstu, nie zaplątać się w kabel i nie runąć ze sceny. Proza życia! - otóż to; z przerwą na łyk piwa - A ty? Hm? Co robisz, jeśli nie dajesz sobie kupować piwa po koncertach? Chodzisz do Ballard High? - jak większość całej tej zgrai, która przychodziła na jego koncerty.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Już zawsze widzieć go będzie jako normalnego człowieka, który na pasji zarabia na życie. Bo sława i fanki nie będą wieczne, w końcu to część pracy, nieco innej niż normalna, ale to wciąż forma pracy. A ona, naiwnie wierzyć będzie już zawsze, że sława ta nie zepsuje Dwellera, bo żal by było takiej ładnej duszy, by w piekle miała się sponiewierać. I będzie, ale jeszcze nie teraz. Może gdyby nie znudził się nią (wpływ pracy tutaj wyszedł, kierując starszym Harperem). Nastoletni muzyk stał się miłością Charlie, od momentu, gdy kapelusz od niego przejęła, ale czy o tym wiedziała? Nie. Nie znała miłości. Nie wiedziała z czym to się je, jak ją się odczuwa. Stresu również nie odczuwała przy nim, bo uznała go za zwykłego chłopaczka, który po prostu odwdzięcza jej się za popilnowanie amuletu. O tyle, że zdejmować go z siebie nie chciała, bo czuła się bezpiecznie.
Zabawne, że zwykły kapelusz otaczał młodą dziewczyneczkę tak silnym odczuciem. I podczas, gdy inne, wygłodniałe sławy i muzyka, kręciły się wokół nich, Charlie rozmyślała o pierdolonym kapeluszu. Jakże słodkie życie musi mieć ten chłopak, grając i pijąc co wieczór cienkie piwo, zawierając przy tym tyle nowych znajomości. A jego jedynym problemem było rozgryzienie jak dorównać gnojkowi z Wysp. Jeszcze wszystko pozbawione było fałszu i obłudy (a przynajmniej życie jego własne, a nie te należące do jego matki) i nikt nie przejmował się niczym.

Dziś przekonają się, że razem powinni być już na zawsze. I Charlie Lottie się stanie, z wody na drogie wino się przemieni, by wyjątkową być. W końcu, bo już długo na to czeka. Dość ma słuchania koleżanek, że przeżyły coś wyjątkowego, a ją wciąż to nie spotkało. Grzeczna była i posłuszna, dlaczego więc wciąż musi być samotna? I będzie nadal, za kilka lat, gdy miłość ją zawiedzie. Teraz podobało mu się jej zdrobnienie, a za lat dwanaście, dumą uniesiony, Charlotte ją nazywać będzie. Kiedy to się zmieni? Jak szybko przejdą z zafascynowania do żalu?
- Lepsze to niż Charlotte. Nie lubię tak, mówią tak do mnie, gdy coś przeskrobię - westchnęła, machając nogami, bowiem do ziemi nie dosięgała. Malutka całe życie, niedoświadczona dziewczyna, co trzepotać rzęsami nie potrafi, rozmawiała właśnie z największą gwiazdą tego wieczoru. Ją wybrał. Nie żadną Britney, Zoe, Chloe, a ją - Charlie. Ale nie schlebiało jej to w żadnym przypadku, po prostu czuła się szczęśliwa, że w końcu ma okazję do poznania nowej osoby, innej niż osoby z jej liceum, z jej rocznika.
Oparła się wygodniej o blat, gotowa na jego monolog o uczuciach podczas występów. Zafascynowana była jego postacią jako osoby, nie mężczyzny czy artysty. Po prostu. Mówił o czymś, co lubił robić, nawet jeśli stres go zjadał.
Jakby to ciągle był ten pierwszy raz, szepnął ku niej, a Charlie aż rumieńców dostała, bo przecież nie miała pojęcia jak to jest. Poczuła mrowienie w brzuchu, bo i jego ciepły oddech poczuła na swoich bladoróżowych wargach, spragnionych – jak się okazało - dotyku innych warg. Odchyliła się więc nieznacznie pod pretekstem, by napić się piwa. Wąsy z pianki zostały jedynie na usteczkach, zmywając pragnienie (ale niecałkowicie). Klasówka była lepszym porównaniem, bo zawsze się nią stresowała, nawet po długiej nauce. Poczuła jednak pewien zawód, że właśnie tak ją klasyfikował: jako licealistkę, której największym zmartwieniem jest szkoła. A tak nie było.

- Nieee, to niemożliwe, by zakochanie można było porównać do unoszenia się ponad rzeczywistością. Brzmi abstrakcyjnie - powiedziała jedynie, na moment w bok spoglądając, bo zawód poczuła; zawód, że nie wie jak to jest, oporna na wszelkie uczucia z tej kategorii, niedotykalska i zawstydzona na samą myśl, że żeby nie skończyć sama, będzie musiała w końcu obnażyć się przed jakimś mężczyzną. Wolała chyba nie wiedzieć jak to jest: unosić się ponad światem. Wolała wyobrażać sobie siebie nago przed całą klasę. Głupia dziewczyna. Miło jednak słuchało się jego szczerej opowieści, bo rzadko kiedy (nigdy) nie ma do czynienia z muzykami. Jest to zawód zadziwiający. Zawsze zastanawiała się jakie emocje im towarzyszą, gdy śpiewają swoje teksty, które powstawały w bólu, radości i nudzie.
Wstyd jej również było za swoją odpowiedź, która nadejść miała lada chwila. Piwo nie bardzo jej smakowało; nie dorosła do niego i nigdy nie dorośnie, lecz brała co jakiś czas łyczek, by poudawać przed sobą, że dziś nie jest licealistką, a po prostu sobą. Nie do końca jej to wychodziło. Odnaleźć siebie nie potrafiła już od lat.
- Ja? Ja... trochę maluję i uczę się historii sztuki. Co roku biorę udział w olimpiadach, bo chciałabym mieć przyszłość związaną ze sztuką, bo tak, chodzę do Ballard High - wzrok jej powędrował na nieco starszą od niej dziewczynę, ładną taką, dojrzalszą i na pewno doświadczoną w pewnych sprawach. Czekała, aż Harper-Jack odwróci się ku niej, pewnie po podpis na cyckach. Charlie speszyła się widokiem takiej istoty, plując sobie w brodę, że mogła nie przychodzić. Ona. Tutaj.
Co chciałaś osiągnąć, Charlotte? Buntować się? Świetnie, więc czas do domu, bo koncert już minął.
Czuła, że nie należała do grona, z którym zazwyczaj Dweller się zadaje. Nie pasowała tutaj, do niego i do tego miejsca. Niedobrze jej było. Powietrza brakowało. Czego się spodziewała? Właściwie niczego, ale nie mogła wciągnąć nikogo więcej w swoje pokractwo życiowe? Nigdy nie będzie wystarczająco dobra.
- Wiesz, Jackie, ja muszę iść chyba, przepraszam - westchnęła, zerkając w stronę wyjścia. Licealistka pieprzona. Życia się wystraszyła. I niezdolności swojej do kochania. Zwilżyła wargi nerwowo, po czym ruszyła w stronę drzwi, przedzierając się przez tłum z trudem. Oddychało jej się coraz ciężej, a do oczu łzy się cisnęły. Nigdy nie będzie wystarczająco dobra dla nikogo, to jest pewne.

Z tego wszystkiego zapomniała, że na głowie wciąż spoczywa jego kapelusz, ale chronił ją i dzięki jego magicznej mocy wypadła na świeże powietrze. Dopiero wtedy odetchnęła głęboko, z ulgą, że już tyle natrętnych oczy jej nie obserwuje. Żałowała, że tak szybko zakończyła znajomość tą, ale tak będzie lepiej dla wszystkich.
Nie wzięła pod uwagę jednej rzeczy. Przez ten absurdalnie krótki czas zdążyła zakochać się na śmierć i życie.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

To nie wiesz Charlie - choć fakt, na swoje usprawiedliwienie wiek młodziutki możesz sobie dać, i brak jakiegokolwiek doświadczenia, które większą ostrość postrzegania faktów by Ci zapewniło - że w Piekle ładnych dusz jest mnóstwo?
Ba!, zaryzykować można by nawet chyba i stwierdzenie, że więcej ich tam, niźli w Niebie - do którego zazwyczaj trafiają przede wszystkim nudni przeciętniacy, tacy, co w imię obietnicy lepszego po śmierci wszelkich pokus ziemskich, i zwyczajnych przyjemności, wyrzec się potrafią bez płaczu i szat szarpania. Te dusze zaś co piękniejsze, co ciekawsze, co bardziej głodne świata, często kończą marnie.
Złamane. Sponiewierane za grzechy. Pokrzywione i sparzone ogniem piekielnym, który trawić ma je już na zawsze, lecz przynajmniej...
Nasycone, Charlie. Nasycone tym, co życie doczesne miało im do zaoferowania.

I taka też chyba była dusza Dwellera - choć w wieku lat dziewiętnastu trudno to, tak naprawdę, stwierdzić: za mało materiału źródłowego, faktów suchych, zdarzeń, na bazie których recenzję dla duszy można by napisać tak po prostu. Ale odwróciwszy się przez ramię, i w przeszłość zaglądając z rozrzewnieniem pewnym, choć i bez zaskoczenia, stwierdzić dane nam by było chyba:
Harper-Jack Dweller od zawsze był posiadaczem ładnej duszy.
Ładnej, i głodnej. I chciwej.

Zaś Charlotte...
Już zawsze widzieć go będzie jako normalnego człowieka, który na pasji zarabia na życie w którym się tej nocy zwyczajnie zakochała. Dziewczynka w przydużym kapeluszu, pierwszy raz w życiu tak naprawdę wpatrzona w te ciemne, nieprzeniknione tęczówki.
- A nie myślisz, że dziś coś przeskrobiesz? - zapytał odruchowo, z zawadiackim uśmiechem spinającym wąskie wargi niczym krótka błyskawica. Pstryk! - elektryczne spięcie w szczupłym, żyłowatym wręcz, rzec by można, ciele, i już go nie było, bo powadze ustępował. Ale zaraz znowu: pstryk!, grymas krótki, zadziorny, usta w łuk wyginał - Nie, żebym coś sugerował, ale tak na zaś... - nieuświadomionym nawet gestem dotknął przelotnie szczytu jej ramienia; ot, ruch podtekstem żadnym niepodbity, niewinny, zarezerwowany tak dla nowych, i bliższych, znajomych. Zamykał dystans, dzielący ich, stopniowo.
Jak łowca, co się skrada do zwierzyny.
- No, ale jak Charlie, to Charlie. Niech ci będzie! - zgodził się wreszcie, łaskawie, po tej króciuteńkiej polemice, głową skinąwszy na znak, że wolę dziewczyny w pełni akceptuje.

Miał już kciukiem zetrzeć piankowy wąs powstały nad górną wargą Charlie, gdy dziewczyna skromnie, i przyzwoicie, go w tym uprzedziła.
Pstryk!, kolejny krótki ruch warg; kąciki uniesione.
Fajna była. I fajnego coś było, także, w tej jej płochliwości, z którą rozmawiała z nim, rozmowy jednak wyraźnie nie chcąc terminować.
- Bo to jest abstrakcyjny stan! Serio! - pośpieszył z zapewnieniem - Pewnie najbardziej abstrakcyjna rzecz, jaka ci się kiedykolwiek zdarzy, Charlie! No, wiesz... jakbyś jedną nogą nadal była zaczepiona w rzeczywistości, a drugą stąpała nagle w jakimś, cholera, kompletnie nierealnym wszechświecie! Wspomnisz moje słowa! - zadarł palec w geście przestrogi, nim machnął na barmana, by zdobyć kolejne piwo.

I wypiłby je pewnie na spokojnie, w słowa drobnej brunetki - których, wbrew pozorom może, wcale za nudne nie uznawał - się wsłuchując, gdyby nie nagły zwrot akcji, odruchem serca przestraszonego spowodowany. W jednej chwili patrzył na nią, coraz bardziej zainteresowany jej małą karierą uczennicy Ballard High - hej, sam pamiętał przecież wszakże, jak to było, w murach tej placówki się męczyć edukować - a w następnej nagle skołowanym wzrokiem mierzył ścianę ciał ludzkich, która za sylwetką Charlie się zamknęła.
Zerwał się z barowego stołka, prawie przewróciwszy zaserwowaną mu właśnie pintę pełną wspomnianego już sikacza, i uderzył łokciem w zaporę stworzoną między nim, a Charlie, z innych uczestników balujących tutaj po koncercie...
Bezskutecznie. Nim utorował sobie ścieżkę, ani dziewczyny, ani kapelusza, już nie było.
I, o dziwo, choć z nakryciem głowy bardzo był związany, to nie jego wcale postanowił właśnie w ciągu najbliższych dni poszukać...

/zt x2

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”