WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wiadomość napisana szybko z matczynej łazienki do swojej wybawicielki poleciała w eter, niemal jak jej śniadanie, obiad i wszystko, co zje w najbliższej przyszłości. Musiała uspokoić matkę po tym, jak Bastian powiedział jej o szpitalu. Sęk w tym, że sama nie potrafiła odnaleźć spokoju. Tkwiła na rozwalającej się tratwie po środku niczego: żadnej wizji na przyszłość, a teraźniejszość nie usatysfakcjonowała jej. Jeśli sądziła, że wraz ze spełnieniem jednego marzenia, drugie również odhaczy, myliła się. Już to wiedziała.
Nigdy nie odzyska Harper-Jacka. Nigdy nie będzie szczęśliwa tak jak sobie wymarzyła lata temu. Dziecko nie zmienia niczego na lepsze, a wręcz przeciwnie.
Nie żałowała, że tak się stało. Żałowała jedynie, że utworzyła w swojej głowie obraz mężczyzny, którego już nie ma (a może i nie było nigdy), mając nadzieję na cokolwiek. Idiotką była, jest i będzie – ta jedna rzecz nie zmieni się przynajmniej, w przeciwieństwie do jej życia. Teraz zamiast pustki, wypełni się strachem, obawami, płaczem, a także – jeśli uda jej się – szczerym, dziecięcym śmiechem, tupaniem bosych stópek po drewnianej podłodze, budzeniem o szóstej na bajki i miłością. Przede wszystkim: bezgraniczną miłością, która jest jedyna taka na świecie i łączy tylko matkę z dzieckiem. Czuła, że będzie to syn. Miała nadzieję, że przejmie jej charakter, a nie swojego własnego ojca, bo z dwoma Dwellerami nie chciałaby bujać się do końca życia. Nie chciała już Harpera; takiego, co przychodzi, bierze co chce i odchodzi. Nie powie mu nic, skoro nie wie, co z tą miłością zrobić. Ułatwi mu. Odejdzie tak, jak powinna to zrobić lata temu.

Scrollując instagrama (tak, by jeszcze dojść do siebie), dopadają ją kolejne mdłości, widząc połączenie zdjęcia Phoenix z tekstem piosenki jej życiowej miłości. Jak za mgłą, słyszy wołanie Agathy, bo zrobiła już herbatę. Opiera policzek o chłodne płytki przy umywalce, oddychając płytko, ale równomiernie.
Poczuła się zdradzona. Przez Phoenix.
Ale ona nie wie. Nikt teoretycznie nie wie nic. Bastian? Domyśla się. Luca wie, ale tylko dlatego, że nie zna Harpera. Dlaczego Luca wie? Po co mu powiedziała? By dobić go? Bo na granicy już był. A ona lubiła mieć ostatnie zdanie i doprowadzać ludzi do gorszego samopoczucia przecież. Michael był poniekąd wyjątkiem, bo sam się zabił, choć gdyby nie ten ślub – żyłby szczęśliwy z jakąś kobietą, która dałaby mu upragnioną gromadkę dzieci i nie musiałby uciekać na misje od własnej żony. Jego też zniszczyła przez swoją zazdrość.
I kolejna fala torsji, która zwieńczeniem była do bolących mięśni brzucha i piekącego gardła oraz języka. Dość już miała.

W końcu wynurza się z bezpiecznego wnętrza różowej łazienki, wąskim korytarzem kierując się do salonu. Na spierzchnięte usta przywołuje uśmiech, ostatni raz zerkając na ekran telefonu czy nie dostała jakiejś wiadomość od Farrell.
- Mamo, mówiłam, że nie chcę żadnych ciastek ani tym bardziej owoców, proszę cię – mruknęła, z trudem powstrzymując się od kolejnej ucieczki do toalety. Siada na wygodnej kanapie, sięgając od razu po filiżankę z herbatą, by zapić nieprzyjemny smak wymiocin, który zaległ jej w ustach.

Gdzie jesteś, Phoenix? Możesz już mnie uratować zanim prawda wyjdzie na jaw?
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Każdego dnia wstawała o bladym świcie.
Każdego dnia – od lat; a jednak nie od zawsze. Nawykiem nabytym – i niewyplenionym już. Rytuałem-wspomnieniem. Rytuałem-zmianą.
Lub też: życiem; po prostu.

Agatha Dolerein Everett – z domu Goodwin – budziła się na trzy minuty i dwadzieścia osiem sekund przed budzikiem. Jedyny był to alarm; w gruncie rzeczy niepotrzebny nawet, a ustawiony na godzinę piątą zero-zero po to tylko chyba, żeby wici puścić w kierunku licha samego, że oto nogę na posadzce (wzdłuż łóżka dwuosobowego dywanem wyłożoną) stawia przeciwnik jego największy. Metr sześćdziesiąt jeden zmaterializowanej i ucieleśnionej dobroci; w niej zestaw matczynych trosk i opieki (często w godność bodły i o przewrót oczu – jeden z tych filmowo-teatralnych – dopraszały się, co było zresztą naturalne całkiem). Zdecydowanie rzadziej hałas ten, pobudkę jej zapowiadający, gotowy był rozbudzić sypiającego u boku kobieciny Marka Everetta – bynajmniej nie z powodu niebywałej skuteczności w działaniu wynalazku takiego jak… zatyczki do uszu, chociażby; ale dlatego, że w domu bywał stosunkowo rzadko, a już na pewno – nie zawsze (kiedy byłby potrzebny).

Tryb dnia, wraz z bagażykiem schematów, przyzwyczajeń i drobnostek powielanych w systemie dobowym nie wziął się znikąd.
Tryb dnia, wraz z bagażykiem schematów, przyzwyczajeń i drobnostek powielanych w systemie dobowym – choć powolnemu przedzierzgnięciu ulegał w procesie ciągłym, dopasowując się do bieżących potrzeb i wymogów – zmienił się trzydzieści dwa lata temu.
Pierwszy to kamień milowy? Nie.
Czy ważny? Och, rany boskie! Jeden z najważniejszych; choć we względnie równej proporcji dzielony na dwoje – ze spóźnieniem lat niespełna czterech.

Kamień to milowy – i kamień w bucie często – i kamień, którego okruch oderwał się od serca, odsłaniając je na sposób całkowicie nowy i niepoznany dotąd w praktyce. Trzydzieści dwa lata temu na świecie pojawił się Bastian (potencjalnie również: Jasper, Simon i – o ironio! – Ralph). Jakich nawyków nabrała przy pierworodnym? Proszę słuchać!
Przede wszystkim:
– że jeśli zbyt długo nie słychać chrzęstu kółek chodzika, nie oznacza to, że dziecku przysnęło się w trakcie niewinnej krzątaniny; ale że pozyskało właśnie umiejętność samodzielnego wychodzenia z niego – i że bardzo chętnie spróbuje podjąć próbę wspięcia się na jedną z salonowych komódek czy szaf (cisza, zupełnie nagle, przytłaczać ją zaczęła – wymaganie stawiając, by dla spokoju ducha choćby i kwilenie radia towarzyszyło jej zawsze i wszędzie),
– że doniczki z kwiatami o najbardziej kusząco-zachwycającej barwie już zawsze trzymać należy powyżej linii wzroku – i zasięgu rączki nieporadnie wyciąganej; że w ujęciu rozkosznie szczenięcym płatki pstrokate aż proszą się, by potraktować je jako przekąskę (żadnej rośliny, od tamtego czasu, na podłodze nie postawiła),
- że dziecko, wbrew pozorom, tak samo da się od czasu do czasu zgubić, jak gubi się klucze czy telefon – i znaleźć je, śpiące w przecudacznej komitywie z labradorem czekoladowym, gdzieś w składziku z materiałami artystycznymi (że odpowiedzialność to sprawa płynna bardzo – i czasami pływem szarpiącym z nóg zetnie; i jak wyrozumiałym być dla potknięć własnych).

Przy Charlie („Tato, a mofże tak Charlie, jak… jak f-f tym filmie?!”), Agatha Everett nauczyła się doceniać potęgę drzemek poobiednich, na zregenerowanie sił po dnia trudzie – szczególnie, jeśli takie bywały tygodnie, gdzie na głowie należało stanąć, by dopiąć wszystkiego ze sobą; a Markowi coraz ciężej przychodziło łączenie obowiązków zawodowych z tymi, które czekały na niego u przydomowego ogniska. W krew weszły jej porządki gruntowne – i to, by ściany częściej przemywać specyfikami rozmaitymi; choć od lat tkwił na nich kurz wyłącznie i powidok ledwie bohomazów spod dziewczęcej rączki wychodzących. Charlie, wraz z bratem – swoją matkę nauczyli miłości; innej zupełnie, niż ta, którą poznać już zdążyła.

Dla Agathy? Miłość do dzieci jest opowieścią o nawykach – z dnia na dzień pochwyconych. O decyzjach spontanicznych, o zawodzie – gdy w lustro się zerka i w brodę samej sobie pluje, że na Święta budżet jednak przekroczony; i nie wszystkie życzenia z listu do Mikołaja uda się spełnić

[ w roku ‘97 Bastian, przy wspólnie zapisywanym zalążku magicznej korespondencji, tłumaczy siostrze, że kucyk to głupi pomysł, bo i tak nie mieliby gdzie go trzymać, a poza tym – Morty źle znosi obecność innych zwierząt – Agatha, z uchem przytkniętym do drzwi, od strony korytarza, oddycha z ulgą

w roku ‘02 Bastian prosi ją o Tamagotchi – naturalnie, w pierwszym odruchu pytanie zapada „po co, skoro jedno już masz?”; i odpowiedź: „bo nie dla mnie, a taka dziewczyna jest… i u niej w domu na głupoty miejsca nie ma, i…”
]

Miłość do dzieci to wybory dyktowane okolicznościami. To miłość obwarowana granicami i granic pozbawiona, jednocześnie. To miłość dziwna często, krzywdząca – niekiedy i zaduszająca – w przypadkach określonych (a zadusić da się w obydwie strony; to dopiero balans na linii cienkiej!).
Miłość do dzieci to nauka, w której każde pokolenie nowe luki w logice poprzednich odnajdzie.

Miłość do dzieci to szaleństwo istne. Nieścisłości pełne i kompromisów nieprzewidzianych.
Miłość do dzieci to obecność w ich życiu (ale nigdy – jego uzurpacja). Miłość do dzieci to gotowość, by postawić ciastka i owoce na stole – w ten sam sposób, w jaki robiło się to przed latami, gdy Charlie ledwie co ze szkoły wróciła; wiedząc, że żadna to pokusa czy lekarstwo, ale symbol. Drogowskaz jakiś, w miejsca znajome zaprowadzający.

Spokojnie, Charlie. Niech sobie leżą. Może cię najdzie ochota, co? A jak nie, to po prostu do kwiaciarni zaniosę. Nie zmarnują się, to na pewno. – Kobieta dobijająca wieku sześciu dekad przytaknęła samej sobie, przycupnąwszy na oparciu tej samej kanapy, na której usiadła jej córka. Ręczniczek kuchenny przerzuciła przez ramię, wzrokiem ciepłym, ale wnikliwym przyglądając się młodej Everettównie. Dłoń położyła na jej kolanie, poklepując je delikatnie – z czułością ostrożną i wyważoną; acz, po rodzicielsku tak, na swój sposób – na pewno – kojącą.
Skarbie… – Wzdycha, usta zagryzając lekko. Z myślą jakąś, natrętną, próbuje się pogodzić – przy czym odegnać nie potrafi wrażenia, że przez napięcie z córką współdzielone każdy ruch i słowo – oddalić je od siebie może. – Ja wiem, że ty potrafisz o siebie zadbać, ale… ale jeśli będziesz miała potrzebę, żeby… może… och, Charlie, zawsze możesz na nas liczyć, dobrze? Taty teraz często w domu nie ma, to… ja wiem, że on bywa nieznośny, ale gdybyś chciała… to możesz przychodzić, kiedy tylko chcesz, tak? Martwię się o ciebie. To znaczy wiem, że Bastek na pewno nawymyślał jakieś niestworzone historie. Ale zależy mi, żebyś wiedziała, dobrze, kochanie?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A dla Phoenix Grace Farrell? ależ - wystarczy -“Phoe”, Pani - Everett (i rączka dziesięcioletnia wyciągnięta wprost do kobiety w rzucie pewności siebie zupełnie egzotycznej dla latorośli przez samą Agathę na świat wydanych)?

Dla Phoe miłość do rodzieciców jest opowieścią o nawykach nacięciach - w takim sensie, w jakim naciąć można się na czymś, na kimś, lub na życiu, po prostu, gdy człowiek gardę zbyt nisko spuści nieprzemyślanie, ze wzrokiem przysłoniętym mgiełką bzdurnego zaufania.
O sznytkach* na chybcika robionych "z tym, co nie posmakowało naszej Molly", rankach od awantur o zmianę planów zaczynanych, bo tak harmonogram rodzinnego życia dostosować trzeba, by starsza z córek na zajęcia baletowe, i pianino, i lunch z nową koleżanką z francuskiego zdążyć zdołała; o urazieach żywionej Zazdrością nigdy nie nazwaną po właściwym jej imieniu najróżniejszych.
Z czasem nabywanych - zwykle za sprawą przypadków niechcianych i nieszczęśliwych, rzadziej, choć i tak również się zdarzało, w następstwie celowego działania.

Jest opowieścią o siniakach kwitnących pod ciosem wymierzonym nie dłonią, lecz słowem - takich, które z początku ogląda się jak obiekt badawczy, relikt dziwny, pod światło podstawiany w oniemiałej fascynacji (”ale… jak to tak!?”), później - z terrorem rosnącym wprost proporcjonalnie do skali zasinienia (”ale… dlaczego tak!?”), w końcu - już nawet bez zaskoczenia, ale w gorzkim stoicyzmie (”ach, no tak”). I o zrostach jest historią - różnych: większych i mniejszych, solidnych i trwałych, ale i takich, co pozór zasklepienia jedynie stanowią, a pod spodem - nadal żarl i ból się jątrzą.

I o aktach krzywdy, miłość do rodziców, jest legendą. Jak ta krzywda, co skórce jabłecznej bywa wyrządzana - rozpiętej na owocu młodym, a boleśnie blisko od drzewa, z którego pochodzi, osadzonym pośród traw wysokich. O posoce soku po dłoniach oprawcy płynącejym.

[ Ale bywa, że ktoś inny to jabłko znajdzie jednak czasem, podniesie. Zamiast ostrze scyzoryka jakiegoś, czy knypa w ruch wprawiać, ściereczką mięciutką otrze czule; nie ręczniczkiem torture frotte, nie irchą szorstką. Nad kolorem pochyli się z zachwytem, lecz i bez niepotrzebnej przesady. Do domu zaniesie, wśród jabłek innych u parapeciku załomu postawi.
Z szacunkiem. ]

Miłość do dzieci rodziców własnych, to wybory dyktowane wzorcami od nich samych podchwyconymi - gdyż jak niby inną rzeczywistość (a więc i reguły, i zasady) znać istota młoda może niż ta, w której wzrastać jej przyszło?
A miłość do dzieci rodziców cudzych? To szaleństwo istne! Bo jak tak można? Jak to tak wypada? Jak to tak da się, w ogóle? - Kogoś, z kim krwi nas tyle co najwyżej łączy, ile ta z palca starta w trakcie popołudniowych zmian do pomocy branych w Kwiaciarni, kochać bardziej, niż matkę rodzoną!?

[ A jednak - można. I tak właśnie Phoenix Agathę kocha(ła).
Zanim zapomniała, że tak jak Miłość, tak i Dom jest efektem wyboru, nie losu.

Niedługo przypomni sobie. ]

Phoenix pod domem rodzinnym się zatrzymuje.

Phoenix zatrzymuje samochód pod domem Bastiana.

Phoenix przyjeżdża po Charlie.

Z trasy najprostszej, ostatnimi czasy w tkanki hipokampu powtarzalnością swoją codzienną wrytej - a więc z Boren Avenue do Portage Bay, zbaczając, smsa błagalnego odczytawszy po zakończeniu porannej zmiany.
Nie bez ulgi, bo do Przystani swojej nowej wracać jakoś jeszcze nie chce.
Ford na krawężnik wskakuje ze stęknięciem cichym. Przyjaciel od lat wielu (czyżby jedyny, jaki jej pozostał?), na prostej drodze do bezdusznego zajechania. Czasu ostatnio nie ma na przeglądanie się w lustrze; a twarz? jakaś taka zapuchniętay, w kozi róg zapędzona rytmem dnia pracy na obrotach prze-wysokich.
W ruch paznokci dłuższych niż zwykle, emalią bezbarwną - w zgodzie ze szpitalnym wymogiem, oczywiście - jedynie pokrytych, wzrokiem niewidzącym chwilę się wpatruje, w samochodzie siedząc. Oddech bierze głęboki. Makijaż, jakoś tak niedorzecznie, poprawia.
Kropka, kreska. Linia, linia, linia. Kropka.
Dorosła kobieta na skraju załamania. Masakracara i cierń w środek serca wbityń do powiek. Włosy odruchem nabytym w drodze warunkowania nigdy-nieotrzymanymi od własnej matki pochwałami: ”Och, Phoe, spójrzmy no tylko na ciebie! Jakie włosy! Jak urosły! A ten kolor jaki ładny! Zaraz, poczekaj… Przyniosę ci sweterek, co by może podpasował!” prędkim, przez ramię naprężone pod paskiem torebki, odgarnięte.
Wysiada. Drzwiami trzaska.
[2016; 2021]
Stukot sztybletów - zwiastuna jesieni pierwszego, nieśmiało wyzierającego spod rąbka nogawek lnianych cygaretek - ulicą się rozniósł, wspomnienia w zaułkach nieodległych uśpione po główkach klepiąc bezlitośnie.
Wstawać! Budzić się! - jak musztra w Marka wykonaniu, dotychczas w kłębki pozwijanym, rozprostować im się nakazuje.
I budzą się. Jedno po drugim.

Ale Phoenix tym, czym zwykle, ratować się próbuje, nim ją dopadną.
Aktywnością, akcją, częściowo zasadnym pośpiechem. W ranach gestach rwano-szarpanych wyrażonym.
Po schodkach się wspina szybciej, niż by mogła. Ze światłem popołudnia przy kantach policzków zawieszonym - twarz jej młodnieje, lecz nie w sposób komplementów godny.
Na progu staje, wieloryba na wycieraczce szukając tak podświadomie, jak i bezskutecznie.
Dużo czasu minęło, Phoe.

[ Boże, jakże bezbronna się robi, z bezbronnością tą walczyć jednocześnie zawzięcie próbując. ]

Puka głupio, jednocześnie wiadomość tekstową do Charlie pisząc. Tego, że nie wszystkie literki na uderzenie opuszką palca reagują, nawet nie rejestruje.

Jest przerażona.

Tęskni, tęskni, tęskni, tęskni, tęskni, tęskni.
Tętni, tętni, tętni, tętni, tętni.
Tętno. Piętno.
Brzemię, Charlie?

Czy to nadal Dom, jeśli - kurwa! - Jego w nim nie ma!?
Tak? Nie?

I która z odpowiedzi na to pytanie lepszą by była?


*Sznytka - mała kanapka z wybranymi dodatkami - serwowana zarówno podczas większych przyjęć, jak i w codziennym domowym rozkładzie posiłków.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

To już tak zawsze będzie? Kawałek serca oderwany brutalnie w którym momencie życia swojego dziecka (opcji jest tak wiele): podczas usłyszenia po raz pierwszy bicia tego malutkiego, bezbronnego serduszka; gdy poczuje się pierwszy ruch, rozpierający skórę brzucha w zadziwiający sposób; przy pierwszym ujrzeniu dziecka pomarszczonego, brudnego w krwi i innych osoczach i płaczącego jakby ktoś je ze skóry obdzierał; a może inaczej, może miłość ta przychodzi z czasem? Nie była pewna czy już pokochała tego malucha, przez którego nie może wyjść z łazienki na dłużej. Wszystko przypomina jej, że największym przyjacielem staje się miska dyskretnie ułożona na szafce nocnej obok łóżka, a także sedes, który kojąco oddaje swój chłód, gdy sterczy przy nim w nocy, o północy.
Jakaś obawa ją dopadała, że nigdy nie pokocha tego dziecka przez to, jak bardzo przypominać jej będzie życiową porażkę. Jak bardzo będzie miało oczy, uśmiech i manierę miłości jedynej i prawdziwej, co tak łatwo ją porzuciła kiedyś. A teraz – teraz nie ma ich, więc ponownie serce Everett złamał. Nie jest łatwo powiedzieć kocham. Odzwyczaiła się od miłości, więc jak miała przekazać takową dalej? Kolejnemu pokoleniu?

Będzie musiała wytłumaczyć temu uroczemu szkrabowi, dlaczego nie ma tatusia jak inne dzieci. Dlaczego są sami. I znów z serca oderwie kawalątek, by uzupełnić dziurę wyżartą przez jej słowa, że ojciec tego dziecka nigdy ich nie kochał. Tak będzie mniej bolało na dłuższą metę. Łatwiej im będzie bez Harpera. Żadnych paparazzi czy artykułów w szmatłowcach, przyprawiających nie tylko o dreszcz, ale i prześmiewki w szkole. Żadnych innych osób, co skutecznie rozbijałyby harmonię ich życia.
Bo wyobrażacie sobie Harper-Jacka Dwellera jak tatę? Nie ojca, nie. Tatę, który przychodzi na wywiadówki, wiąże buty, uczy grać w piłkę albo na gitarze. Taki, co dostaje rysunki i szczerze się nimi zachwyca, by następnie pisać piosenki o swoim ukochanym dziecku?
Nie.
Nie kupi mu Tamagotchi, gdy będzie chciało pójść w ślady wujka Bastiana i dać je koleżance czy koledze, bo jego rodzice nie lubią takich głupot. Nie będzie przychodziło na przedstawienia czy mecze, by oklaskiwać go najgłośniej na sali.

Oddawać będzie mu serce dopóki sama go nie straci. Całe mu odda. Kawałek po kawałku. Zastąpi tatę i ojca, będąc w pełni samodzielną. Dwellera z pamięci wymaże. Wyjadą może? Tak, by nie zorientował się, że to jego. Ha-ha! Przecież nie interesuje się Charlie, więc dlaczego miałby dowiedzieć się o dziecku sam z siebie? I że to jego?
Dziecko niczyje. Dostanie nazwisko Everett i będzie szczęśliwe, jak jego matka i wujek.
Jakieś skażone nazwisko. Tej rodzinie nie jest dane być w pełni szczęśliwym.

Dotyk dłoni, która nosiła na sobie plamy życia i zbyt dużej ilości wilgoci, zadziałał wyjątkowo kojąco na Charlie. Przygryzła policzek od wewnątrz, w głowie prowadząc walkę. Nie chciała się wzruszać, bo tym wystraszyłaby mamę, że choruje na coś, może śmiertelnie? (Choruje na miłość wieczną bez odpowiedniej wzajemności) Nie zamierzała stresować jej jeszcze bardziej. Wystarczy, że jedna z nich siedzi teraz przerażona, z ogonem podkulonym, barkami opadniętymi jakby zbyt wielki ciężar na siebie wzięły i z oczami pełnymi łez.
Powoli, ostrożnie, by nie zauważyła jak jej córce drżą ręce, ułożyła jedną dłoń na jej, na matczynej i odetchnęła głęboko. Słuchała ją z bólem. Raniła własną matkę, ukrywając przed nią wiadomość – tak wspaniałą i przerażającą jednocześnie. Mogła stracić dziecko przy najmniejszej błahostce. Każda chwila była pewnego rodzaju oczekiwaniem na najgorsze. Niemal jak z szpitalem, w którym leży twój bliski – jeśli nie dzwonią, to oznacza tylko to, że wciąż żyje.
W zamian za miłość do mnie, mamo, otrzymujesz tylko strzały prosto w serce. Czy tak zawsze to wyglądało?

- C-co nawymyślał Bastian? – ukradkowe spojrzenie rzucone na twarz Agathy spowodowało nieznaczne cofnięcie dłoni. Dystans. Potrafi w to doskonale grać. Mistrzyni! Szach. Nauczka za kłapanie językiem starszego brata. I mat. Dłonie wsunięte między uda. – Mamo, to tylko anemia. Mam ją od zawsze przecież. Ostatnio miałam dużo pracy, więc miało prawo jakoś się… pogorszyć, prawda? T-tu nie chodzi o…tatę ojca. Będę przychodzić częściej, obiecuję, ale nie martw się, dobrze? I… och, ktoś puka, otworzę, siedź sobie – zerwała się z kanapy, czując ogromne wyrzuty sumienia.
Co, jeśli dziecko naprawdę urodzi się? Zdrowe, całe, tylko jej? Jeśli donosi ciążę, potrzebować będzie pomocy i Agatha byłaby w tym najlepsza. Wychowała dwójkę dzieci. Dała radę. Nie byli okropnymi ludźmi, którzy wydają każde oszczędności na biały proszek. Tylko nie potrafili grać w miłość, ale to już nie było zależne od Agathy. Raniła swoją matkę, odsuwając się od niej. I nienawidziła przez to Harper-Jacka jeszcze bardziej, bo przyczynił się do tego stanu.

Uściskała Phoenix, drżąc od płaczu, który dusiła w sobie nieskutecznie. Pociągnęła ją zaraz za rękę w głąb mieszkania.
- Zobacz, mamo, kto przyszedł. To Nix! Idziemy na babskie pogaduchy, więc… przyjechała po mnie – wytłumaczyła się od razu, zbierając swoje rzeczy. Pozwoliła kobiecie przywitać się z Phoenix, swoją zaginioną córką, którą kochała mocniej niż swoją własną, odsuwając się od nich, jakby w ten sposób prywatność im miała dać.
Postać drugoplanowa albo ktoś pokroju Colombiny, gdy Agatha i Phoenix były Arlecchinem i Brighellą. Zgubiła maskę gdzieś po drodze. Łzę uroniła słoną (chociaż ten zmysł jej pozostał), patrząc na miłość matki do dziecka, które było bardziej jej niż te własne, stojące obok nich i obserwujące scenę zza kurtyny niewidzialności.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Znasz go przecież. Twój brat zdecydowanie nie jest… mistrzem ściemy. – Chichot krótki, a przy tym lekko-miękki, również. – Jak zaczyna odwracać wzrok, to znaczy, że nie dzieje się dobrze. Od razu widać, że coś go gryzło. Nagadał, że niby o słabe wyniki chodzi, ale ja mu chyba nie do końca wierzę. – Zaśmiała się, rozczulona nie tyle tendencją własnego syna, co widokiem córki zasiadającej naprzeciwko; w odległości nie dalszej, niż ręki zasięg. Nie pamiętała już, kiedy ostatnim razem zbliżyły się do siebie na tyle, by choćby chwil parę spędzić obnażonymi będąc ze zbroi dorosłości i obowiązków. I żalu, zdaje się; że Agatha więcej dzieci pod swoje skrzydła przygarnęła, niźli na świat wydała.
Teraz jednak widziała przed sobą kobietę. Ostrożną, przed uczuciem wzbraniającą się – ale dojrzałą. Silną, najpewniej, choć u sił tych limitu (to nic, iskra dumy gościła w spojrzeniu pokiereszowanego rodzicielstwa). Pani Everett, jako matka, wierzyła, że tak właśnie pozwala się dziecku własnemu skrzydła rozwijać; wiedząc, że życie podetnie je wielokroć. Że radę należy na własną rękę znajdować, ale też powrotu nigdy nie byłaby w stanie potomstwu swojemu odmówić.
Skrzydła poskleja z czułością i troską, jeśli tylko potrzeba zajdzie.

To, że czasami świat wymyka się z rąk, nie znaczy bowiem wcale, że sobie nie radzisz, Charlie.
To, że czasami smutek przytłacza, nie znaczy, że szczęście jednostką niewpisaną w twoje życie.
Bo szczęście to rzecz płynna zupełnie; i pełnia jego, jak tarcza księżyca na niebie nocnym odsłonięta – chwilę trwa tylko, by powracać w czas konkretny. Z tą tylko różnicą, że często nieprzewidziany zupełnie.
Niewywróżony.

Charlie? No, kochanie, posłuchaj ty samą siebie (i mnie, posłuchaj; posłuchaj mnie, skarbie). Co ty najlepszego opowiadasz?

w ramach konsensusu pełnie szczęścia definiując
w ramach konsensu supeł nieszczęścia definiując

Widzisz? O, tak właśnie; słowa płynnej przemianie ulegają – jak prądy ciepłe, z zimnymi, występują tuż obok siebie. Pozornie identyczne zresztą, choć wiemy, jak różne są, w rzeczy samej.

J-ja wiem. Ale jak tylko będzie trzeba, to się nie martw, wymyślę coś, żeby się pozbyć ojca. – Kącik ust podskakuje w rozbawieniu smutnym. – Na trochę. Jeden dzień bez niego dobrze by nam zrobił, co? Każę mu jakieś sprawy pozałatwiać, po mieście się pokręcić. O-ojej! No dobrze, leć!
  • O-okropnie za wami tęsknię, dzieciaki.
    Ciężko przyzwyczaić się, że nie ma was obok.
    Że we wszystkich tych przyzwyczajeniach sensu zaczyna brakować (że skórki chleba wykrajać nie trzeba, ani kontrolować pracy domowej, ani przez podział obowiązków uczyć odpowiedzialności; jako nauczyciel życia, program szkolny na bieżąco zupełnie tworząc – czy wystarczająco materiału zdążyliśmy przerobić wspólnie, by dorosłość was nie przytłoczyła?)
Kto przyszedł?! To pewnie Pani Bowers! Obiecała, że wpadnie na chwilę w jakiś dzień, w sprawie tej lokalnej inwestycji miejskiej… straszny kociokwik z tym, opowiem ci… – Kobiecina wstaje, z otomany niewielkiej do pionu się wznosząc. – potem… Boże drogi-najdroższy, Nix!
I w rzeczy samej, tip-topem zabawnym, pod-starczym, dopada jej, głowę zadzierając radośnie.
O-och, Boże! – Policzek pulchny do ciała córki zaginionej odnalezionej, dociskając, przy uścisku jednoczesnym, silnym w sposób, w jaki siła matczyna wyłącznie przejawiać się może. Odrywa się jednak od niej zaraz, dłoń nieporadnie w kierunku ramienia Charlie wyciągając (nigdy jej nie odtrąciła); jakby umyślną to sprawką było z jej strony, by Agathcie cząstkę przeszłości przyprowadzić ze sobą. Prezencja znajoma w prezencie oddana.
Teraz palcami usta zasłania, wzrokiem omiatając widok niespodziewany. Łza w oku wzbiera, ze źródła u którego od lat posucha trwała.
Nix! Spójrzmy no tylko na ciebie! Jakie włosy! Jak urosły! Jak pięknie! J-ja… nie wiedziałam, że wy… – Kontakt utrzymujecie. – Byłyście umówione! Boże, Charlie, trzeba było mówić, upiekłabym coś i… A Ba… stian wie? Ba-bardzo się spieszycie? M-może zostaniecie chwilkę? Co?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

(...) Prztyczek w nos, palcami świadomości wymierzony. Na tej wykładzince ostrej, na co dzień spod butów wszelki żwir i błota grudy wygarniającej raczej nieskutecznie. Na niej napis: “WHALECOME”, ukochany przez Agathę (jakościowo? szmelc typowy, „gadżet” raczej – w cenę wliczone „bycie”, a nie „działanie”) – ale przez Marka („co to za błazenada?” - „czy wy poważni jesteście?”) dla zasady już chyba, wzgardzany. I tę samą matę szorstką (matę-matkę, łagodną), gdy Ojciec do domu, na dłużej, wracał – zawsze się sprzed oczu zabierało. Wystarczyło w piasku łeb schować. (...)

Na obiad wołają.
Do porządku przywołują?
I ją, i jego.

- Pa, Bastian!
I przez furtkę już frunie [odlatuje], ścieżką żwirowaną, i na ganek wbiega, przez podest świeżo lakierowany ręką ojcowską (...). Odwraca się, rękę i kącik warg (słodkich jeszcze - on nie wie tego, choć domyślić mógł by się - po tych lodach w Magnolii: dla niego chyba straciatella, dla niej - może wiśnia) unosi.
Zamach(a).
- Pa, Bastian!

Zapamiętaj (...)


Pa-mię-ta.
Wciągana w przeszłości paszczę, za rękę prowadzić się daje. A gest to dziecięcy taki, spontanicznie ciałem Charlotte kierujący: palce szczupłe, zimne, drżące, wokół przegubu wysokiej brunetki oplecione. Czy Charlie zdaje sobie sprawę, że to tylko kilka centymetrów wyżej miejsca, w którym blizna długa, zygzak biały zrostu, z dwóch stron kropeczkami śmiesznymi ozdobiony w punktach, w których szew przez skórę delikatną wchodził i wychodził - serce wnętrze feniksowej dłoni zdobi?
Wyrzutspólne wspomnsumienia.
Powiedz, Charlie? Będziemy w stanie śmiać się kiedyś razem z tego?

Chodź! Desperackie, roztęsknione. Prośba o wsparcie, i o kontrybucję w zbrodni.
"Gdzie jesteś, Phoenix? Możesz już mnie uratować zanim prawda wyjdzie na jaw?"
Czym się właśnie stają? Wspólniczkami?
Jak dwoje dzieci kryjących się nawzajem po psotach, co na światło dzienne wyjść mogą lada moment.

Bo wszyscy jesteśmy wiecznymi dziećmi.
Tylko co, Charlie, jeśli...
My nigdy nimi nie byliśmy?
Ty. Harper. Bastian.
Ja.
Co, jeśli nigdy nie dano nam bezwarunkowościpieczeństwatroski.
Bo jak tu się słońcem nacieszyć - takim, co w dzieciństwie tylko równie mocno grzeje - gdy się zawsze stoi w czyimś cieniu?

Korytarzykiem ją Charlie wiedzie, w stronę szelestu znajomego. Zmysły Phoenix wyostrzone - w mig wyłapują więc ciche, ale pełne ulgi stęknięcie szezlongowych nóżek.
Czy ten sam to mebel co kiedyś? Ten, o który z Markiem Agatha tak się pokłóciła - bo za mały, za drogi, a i pod kątem niewłaściwym w salonie ustawiony? Ten, na którym Phoenix z Bastianem siedziała nie raz - ale coraz dziwniej jakoś w okresie późno-nastoletnim, gdy nagle do leksykonu, w podobne określenia dotąd ubogiego, dołącza hasło takie, jak ”za blisko”.
Ciało w ciało. Tęsknota w tęsknotę.

Nie chce. Bardzo. Ale z deseczek w jodełkę ułożonych, na geometryczny trawniczek dywanu miękkiego wchodzi. Ten sam od lat.
I w kręgu spojrzenia od lat niezmiennego, także, się znajduje.
Zobacz, mamo, kto przyszedł. To Nix!
Pałąk czasu, śmiesznie zagięty, chwyta Phoenix Grace Farrell za gardło.
Cztery lata? Pięć? Objawy ich upływu subtelne niby, lecz w polemikę z nimi wejść się nie da: delikatna plecionka siwizny złapana pod kościenną szpilkę, co włosy w ryzach upięcia trzyma, zmarszczek blada pajęczynka w oka kącie; i te kilogramów parę, które Phoenix zwiały chyłkiem, chyba sobie przygarnęła.
- Nicx!

Nic. Nic, mamo.
Jestem tu. A więc -
Nic się przecież nie stało.

Phoenix zapada się w miękkości kobiecych ramion. Przesuwa lekko w bok, miejsce Charlie robiąc. Zaufanie odgraniczone ramieniem pulchnym i ciepłym. Przyjaźń to już, czy tylko zawieszenie broni?
Przez skórę dwóch kobiet czuje ich samotność. Własną pozwala im poczuć, choć na chwilę.

W przełyku -
Węzeł gordyjski.
  • supeł nieprzecięty
    zupełnie przeciętny
Taki jest był właśnie, Agatho. Wiesz o tym, przecież, jak i ja zawsze wiedziałam. I czy nie myśl ta w spojrzeniach naszych, nad łodygą eustomy jakiejś lub nad garstką rafii się zbiegających, się wyrażała?
Twój syn.
Moja miłość.
Zupełnie przeciętny.

(...) Tak obiektywnie. Są tacy, co powiedzą, że tak; i tacy, którzy zaprzeczą... (...)
Sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu (2012), sto osiemdziesiąt pięć i pół (2010), sto osiemdziesiąt (2008), sto sześćdziesiąt siedem (2005), oczy: w dowodzie - niebieskie, w rzeczywistości: brązbłękitizłoto, naiwną dobrocią przetykane. Słabość do czekolady - nawet, jeśli to taka, co, zapomniana w bocznej kieszonce plecaka, zdążyła stan skupienia zmienić już trzykrotnie, i teraz zlizać z niej biały osad trzeba, nim się do faktycznej słodyczy dobierze ("jeśli umrę, Phoe, to ta śmierć będzie słodka!", i Phoenix: "udowodnię ci, że na to się nie umiera"). Koszulki z logo zespołów nikomu nieznanych, za bezcen w secondhandach kupione (na lewą stronę czasem - w roztargnieniu). Skarpetki na dużym palcu przetarte tak głupio-logicznie; rękawiczki zima-w-zimę gubione; rękawy bluz-swetrów-koszul usyfione kawą. Drobna ranka w rytuale golenia się co i rusz odnawiana - bo zawsze zacinał się dokładnie w tym samym miejscu (droga na azymut od lewego oka i, na wysokości gwiazdozbioru trzech pieprzyków - na południe). Za-za j-jąknięcia, c-c-coraz cz-częstsze, gdy się denerwował, i zero ich, gdy śpiewał (a śpiewał? okrutnie!). Tendencja, żeby zapominać. Wyolbrzymiać. Wygadywać. Wymyślać wymówki. Wybrzydzać - zwłaszcza, gdy grypa, czy sezonówka jakaś, go dopadła i bezbronny zupełnie się robił. Sposób, w jaki mówił "ej!", i "ma-sak-ra" - tylko on jeden na całym świecie chyba tak ten wyraz na sylaby dzieląc.
Ketchup lany na wszystko. A-psik!, w reakcji na kurzu tumany. To, jak psy drapał pod brodą, i ponad okiem, umiejętnie. Nie tylko swoje, a wszystkie.
To, jak przybłędy wszelakie przygarniał, powinowactwo chyba jakieś, czy lojalność może, względem ich czując?
I jak z dziećmi sobie radził.
Byłby doskonałym ojcem.
Będzie fantastycznym wujkiem.
Jak płakał ze śmiechu, kreskówki oglądając. I jak się wzruszał, rąbkiem dresowego materiału oczu kąciki susząc, gdy Mufasa umierał po raz sześćdziesiąty. Fałszywka dowodu osobistego wyrobiona, żeby zmylić pracowników Petco.
I sposób, w który zasypiał: dłonie rozwarte, mięśnie twarzy rozprężone nagle; stracone lata dzieciństwa oddane mu na parę godzin.

Twój syn, Agatho. Zupełnie przeciętny.
Moja miłość.

Nigdy nie było żadnego deszczu meteorów.
Jeden tylko błysk.


Dlaczego on? Dlaczego akurat on?
Przecież inna była umowa. Inna była umowa!
Wszyscy, tylko nie Bastian.
Wszystkich, tylko nie Bastiana skrzywdzić sobie pozwalałam.

Wzrok unosi. Otacza Charlie ramieniem, ściska lekko, i na Agathę patrzy ze spokojnym uśmiechem. Une Protectrice.
- T-to tak trochę spontanicznie wyszło, nie ma problemu, Agatho! - tortu ciasta z jej rąk odwagi sumienia ruszyć by nie miała - M-może następnym razem? Może bym wpadła... Kiedyś... Do kwiaciarni? Teraz to w pracy szaleństwo, wiesz. Istny chaos! Więc zabiorę tylko Charlie, nie będziemy zostawać. Ale za jakiś czas... - Dreszcz lodowaty ją przebiega. Prze-czu-cie. - Za jakiś czas zobaczymy się w innych okolicznościach!

Win odkupienie.
Win nie odkupię.

Przepraszam, Mamo.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Usta Charlie rozciągnęły się w delikatnym uśmiechu rozbawienia. Agatha miała rację. Bastian zdolny był do mówienia prawdy. Nie potrafił ukrywać tajemnic czy kłamstw, więc pewnie prędzej czy później wszyscy dowiedzą się o jej dziecku. Będzie tylko gorzej i gorzej, gdy wiadomość zacznie rozpływać się po znajomych, nieznajomych, prasie. Nie chciała, by ktoś robił im zdjęcia w najmniej oczekiwanym momencie, a później trafiały do szmatłowców wraz z niewiarygodną plotką. Musiała zadbać o przyszłość swojego maleństwa, ale czy da radę? Zasada ograniczonego zaufania była pozostałością po nieudanym małżeństwie. Nie miała pojęcia jak da radę bez Agathy, lecz na ten moment milczenie wydawało się lepszym sposobem; przynajmniej dopóki Mark nie dowie się o niczym.

Świat nie jest gotowy na potomka Dwellera.
Charlie jednak nie jest gotowa na posiadanie dziecka z nim. Z dużym dzieckiem, który w dorosłość grać wciąż nie potrafi.

Mark nie zrozumiałby. Nie lubił Harpera. Agatha wspierałaby ją, ale też nigdy nie była przekonana co do niego. Z najbliższych to tylko Bastian uwielbiał ojca jej dziecka. I tu leżał problem. Komukolwiek zdradzi tę tajemnicę, wszyscy będą ją potępiać. W prezencie może dostanie bon na zabieg aborcji, byle tylko nie pakować się w to gówno jeszcze bardziej? Ale chciała – chciała być przecież związana z Harperem na zawsze, więc dostała to, czego pragnęła.

Czerpała jakąś niesamowitą radość z tej bliskości matki. Jej gesty, ciepłe uśmiechy, zatroskane spojrzenie, zapach perfum sprawiały, że poczuła się lepiej. Kochana. Dawno nie miały takiego kontaktu, takiej chwili. I dałaby wiele, by mieć wystarczająco odwagi i móc powiedzieć jej o fakcie, że zostanie babcią. Jeszcze niecałe siedem miesięcy. Może już mniej? Czas leci nieubłagalnie. Powie jej. Powie już niedługo. Niech tylko ułoży sobie jakiś plan na przyszłość i teraźniejszość, bo sama nie wiedziała, co robić.

- Ojciec nie stanowi problemu, mamo – kłamstwo, kolejne, którym karmiła swoich najbliższych. Nie chciała mieć żadnego kontaktu z ojcem, dopóki wciąż wychwalał ponad wszystko Michaela. Nie zasługiwał oczywiście na złe słowa, ale święty nie był, a Mark kochał go chyba bardziej niż swoje dzieci; bardziej niż Charlie kochała swojego męża.
Phoenix zjawiła się w momencie najlepszym ze wszystkim: czułości między matką, a córką zostały już przeprowadzone i najważniejsze – nie przypominały aż tak teatrzyku. Była pewna, że kolejne spotkanie z Agathą będzie już przyjemniejsze; że otworzy się na nią bardziej.
Odsunęła się, dając im czas na przywitanie się. Czuła się trochę jakby była piątym kołem u wozu, jednak mimo to sięgnęła dłoń matki i ścisnęła ją delikatnie. Uśmiech pobladł, zanikał powoli.
Cieszcie się sobą, ja poczekam jak zawsze.
- Taak, umówiłyśmy się – burknęła cicho, wygładzając kosmyki włosów nerwowo, bo chciała już wyjść z domu rodzinnego i ruszyć z Phoenix dalej. Chciała porozmawiać z kimś, kto nie będzie jej oceniał.
Mogła tylko domyślać się jak ciężko jej jest w tym momencie. Każde spojrzenie w bok przypominało o jej miłości przyjacielu utraconym. Agatha mogła nie znać szczegółów ich kłótni, a Charlie nie zamierzała o tym pisnąć ani słówka. Obserwowała Phoenix uważnie, coraz mniej uwagi zwracając na zatroskaną matulę.
- Musimy iść, mamo – przerwała im tą intymną chwilę. Chwyciła torebkę z kanapy, a włosy odrzuciła za ramię. – Odwiedzimy cię jeszcze. Phoe wpadnie do kwiaciarni, ja przyjdę tu, albo lepiej, ty wpadniesz do mnie, co? No dobra, lecimy?
Szybki całus w matczyny policzek i krótkie pożegnanie; Charlie wyszła z domu pierwsza, nie chcąc patrzeć już na matkę, bo jeszcze zaczęłaby litować się nad sobą. Chciałaby być taką mamą jak ona i chyba będzie, co prawda bez męża, ale czy ojciec ich dzieci nie jest… wadliwy? Nie takiego pragnęli.

Rzuciła spojrzenie na Farrell dopiero w samochodzie. Policzki miała zaróżowione, odcinające się od porcelanowej cery. Ręce jej pracowały nerwowo, wyginając palce co chwilę. Wargę przygryzała, powodując tym jeszcze więcej mikro-ranek. Męczyło ją życie coś ciągle. Brała oddech, by wykrztusić z siebie słowa, ale w końcu nie potrafiła i zamykała je. Potrzebowała odwagi. Potrzebowała siły i wsparcia swojego Anioła Stróża.
- Cieszę się, że jesteś ze mną – słowa wypowiedziane powoli, ale cicho. Były jednak prawdą. Najprawdziwszą i najszczerszą prawdą. Dłonie wsunęła między uda, przykulając się nieco, jakby ciężar tych słów obarczył ją za bardzo. Nie przywykła do takich prawd. Do obnażania się. – Muszę jej powiedzieć, ale boję się, bo… będzie zawiedziona, że… że jej wnuk będzie miało tak popapraną sytuację rodzinną. Że jego ojciec mnie nie… że ma inne życie.

Koniec sekretów. Phoenix Farrell staje się ich powierniczką.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pieniądze? Bon?
O nie, skarbie. Rodziny ci się pomyliły. Kto wie, czy w rzeczywistości błąd jakiś nie zaszedł – wyraz w równanie matematyczne wstawiony nieumiejętnie. Wyraz-winowacja, za te bzdury z wyniku końcowego odpowiedzialny (może nazwiska wasze, pomylone?).
Nie wiecie, dzieciaki. Nie rozumiecie. Ale nie dlatego, że rodzice chowają przed wami te wszystkie ”tajemnice dorosłych” (wszakże i wy, od dawna już, dorosłe jesteście). Nie istnieje coś takiego. Przeciwnie całkiem. Rodzice o wielu sprawach nie mówią nie dlatego, żeby tylko chronić was pod przymusem, dziwnie na siebie, nałożonym. Rodzice o wielu sprawach nie napominają dlatego tylko, że… o ironio, nagle na równi z nimi stoicie. Wstyd im jest, może. Albo nerwy zżerają – bo świata nie da się już tak łatwo wymodelować pod swoje widzimisię. Nie da się podetknąć go pod nos latorośli, która prawdę rodzicielską przyjmie jak prawdę objawioną. A rodzic nie jest wyłącznie rodzicem, przecież. I, przede wszystkim – rodzic – stając się rodzicem – nie chce być na zawsze już tylko rodzicem.

Agatha kochała wcielać się rolę matki – ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby kontaktów z własnymi dziećmi nie przenosiła od czasu do czasu na stopę niemal-przyjacielską (więc darując sobie ton władczy i roszczeniowy – czasami, być może, dając sobie wejść na głowę). Akceptowała bowiem swoją funkcję, ale bywały dni kiedy strach ogarniał ją paniczny – przed utratą własnej niezależności, kobiecości i – przede wszystkim – zatrzaśnięcia kolejnych z życiowych furtek; tak wielu, jednocześnie – z ryzykiem, że koniec końców pozwoli wpędzić się w ślepy zaułek.

Rodzice znają swoje dzieci w roli dzieci.
I dzieci znają swoich rodziców w roli rodziców.
Reszta? Reszta to ledwie przebłysk (w deszczu meteorytów).

Pani Everett – gdyby tylko świadoma była prawdziwego biegu zdarzeń, musiałaby przyznać się ze wstydem do myśli raczej niewłaściwej – że prezenty pieniężne na opłacanie wszelkich przerwań łatwiej byłoby uświadczyć w domu Farrellów. Ale nie wiedziała.
I zaprzeczyłaby też, w naiwnej obronie Marka Everetta. Nawet on zareagowałby oburzeniem na podobną insynuację. Oczywiście, zrobiłby to w sposób wybuchowy – cholerykiem był wszakże skrajnym. Może po drodze, podświadomie, intencje wrogą przypisałby córce – i może to, co w zdrowych warunkach byłoby troską – obróciłby w wymogi, jak to miał w zwyczaju. I morały jakieś prawić by zaczął na temat odpowiedzialności. Ale pewna była, że nie zmusiłby Charlie do przerwania ciąży.

Dlaczego?

Bo pracując w wojsku – znał wartość życia. Nawet jeśli chorobliwie pragnął formować je pod własne dyktando.
Bo to on był tym, który przed równie impulsywnym rozwiązaniem powstrzymał Agathę. Trzydzieści trzy lata temu. Chyba. Może. Pamięć płata figle, przecież.
Bo rodzice nie mówią o wszystkim. Bo być rodzicem – to odgrywać rolę. Ale za teatralną maską (choć uczucia – prawdziwe! Wszakże dobry aktor cząstkę siebie, najprawdziwszą – i zapał poświęca na rzecz dzieła).

Och, w porządku. W takim razie… nie zatrzymuję was dłużej. Jesteśmy w kontakcie, tak? Charlie? – Zerka w kierunku córki. – Dbaj o siebie. I dzwoń, jeśli czegoś będzie ci potrzeba.
I spojrzenie jeszcze jedno im posyła. O buźkę Farrellówny zahacza.
Dobrze było cię zobaczyć, Nix. Ty też na siebie uważaj.
Dreszcz lodowaty ją przebiega. Prze-czu-cie.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Ej, Charlie?
Ja wiem, że w tym naszym przedziwnym trójkącie to ja zawsze za kujoństwo odpowiedzialna byłam - mnie więc w przydziale przypadało wymądrzanie się, i szpicak dwóch palców szybujący w górę w woli udzielenia zawsze najwłaściwszej odpowiedzi, Tobie zaś rola młodszej siostry, trzpiotki głupiuteńkiej, której zarówno świat raz po raz tłumaczyć trzeba, jak i udowadniać równocześnie, że o świecie tym pojęcia absolutnie nie ma, oddzielona od starszaków bezdenną wyrwą kilku lat, i klas w metryczce szkolnej... No i wiem, że to ja lekarzem jestem miałam zostać, a nie Ty, więc ode mnie się wymaga(ło) wszystkich tych specjalistycznych formuł i formułek w jednym, małym palcu upychania...
Ale chyba masz na tyle, na miłość boską, podstawowej wiedzy o biologii człowieka, żeby zdawać sobie sprawę - oj, zdawać sobie sprawę bardzo dobrze, że...

Sekret zdradzi się sam.

I nieważne, że może Bastian raz w życiu cudem jakimś ozór będzie za zębami trzymał. I nieważne, że recepcjonistka w Klinice nie da się jednak przekupić temu faciowi z In Touch, który na Twoich aktach medycznych lepką łapkę położyć spróbuje. I nawet ja tu nie pomogę - ja, i pooperacyjne majty uciskowe, które mogę dla Ciebie podwędzić z oddziału, żeby dowody zbrodni miłosnego aktu jak najdłużej udawało się utrzymać w ryzach obcisłej lamówki.

Sekret, Charlotte, zdradzi się sam.
Krągły, coraz krąglejszy. Śmieszna wypukłość rozdymająca coraz zuchwalej poły wiszących dotąd na Tobie jak na wieszaku koszulek. Sukienek. Płaszczyków i tunik. Rozpychająca się ponad paskiem spodni, napierająca na dopięty z trudem guzik wąskich jeansów tak długo, aż w końcu puści on, zrezygnowany.
Czy coś, czego nie da się ukryć, to sekret jeszcze, czy już po prostu ordynarna oczywistość?
Czasem chciałabym, żebyśmy miłość nosić musieli wypisaną na czołach, nie w sercu.

Mamo? - chce powiedzieć.
M-mamo? Mogę zostać?
Mamo... P-proszę. Zostałabym. Tylko na chwilę. Albo m-może na chwilę dłużej, dobrze?

Jak kiedyś. Jak w czasach chałki i huśtawki, i później, gdy na barkach wypchany po brzeg tornister plecak mądrością do nabycia co dzień ciążył. Jak wtedy, gdy Podwieczorek u Everettów płynnie w Kolację u Everettów przechodził, nie raz przeradzając się też zaraz w Nocowanie (u Everettów, bo u kogo niby, kurwa?): materac upchnięty na skrawku podłogi między łóżkiem i szafką, powieki na zapałki podtrzymane w woli przegadania całego życia z Tobą, Bastek dodatkowej godzinki jeszcze choćby, albo dwóch, póki nas Morfeusz w końcu nie zagarnie sobie, brutalnie, jednym ciosem przez łeb brakiem snu napęczniały.
Miejsca dużo nie zajmę, skulę się tylko na tym fotelu przy oknie, co zawsze, albo nawet na pufie w kąciku. Poczekam. Poczekam aż wróci do domu, okay?
C-czy na kolację mogę zostać? Ach, w sumie czemu by nie. Zostanę. Do jutra może.
Na zawsze.
I zaopiekuję się Nim, a on zaopiekuje się mną
.

Ale mówi:
- Jasna spraw, pani matko. Jasna sprawa - i policzek, gest podświadomie od Charlie zmałpowawszy, nadstawia pod ten należący do Agathy. Ciepły, miękki. Muśnięcie ledwie - i dobrze. Dłuższy dotyk-tyk-tyk-tyk... zawsze stanowi większe zagrożenie - Wpadnę. Obiecuję. I wy też na siebie uważajcie, dobrze? I... i Marka pozdrów ode mnie. Zobaczymy się...
Niedługo. Nie, długo. Długo nie?
- Jeszcze. Jeszcze się zobaczymy.

W stopach miała ołów i ból. W piersi - z każdym krokiem stawianym szlakiem wyznaczonym żwirowaną ścieżką - coraz silniej żarem tętniące pogorzelisko. I, jak Charlie zupełnie, z trudem walczyła o dech.
Dwie dziewczyny wychodzą z Domu.
Dwie dziewczyny. w ogniu.

Wsiadła do samochodu, odruchem krótkim od razu zapinając pas. Poczuwszy niespodziewany przypływ współczucia dla Charlie - dziwne, egzotyczne uczucie, do którego gryzącej obecności będzie chyba musiała na jakimś etapie po prostu przywyknąć, obróciła się przodem do dziewczyny, podwinąwszy nogę na siedzenie. Kolano zahaczyło o drążek zmiany biegów - oj, siniak będzie! - nim znalazło sobie przystań gdzieś na wysokości samochodowego schowka.
Ujęła jej twarz w zatarte wcześniej lekko dłonie. Łagodny przymus, czuły gwałt na całym jej oporze i próbie radzenia sobie ze wszystkim sam-na-sam.
- Charlie? Myślisz, że.... boisz się, że będzie zawiedziona popapraną sytuacją rodzinną, w jakiej przyjdzie na świat twoje dziecko... - perfekcyjna kalka słów samej Charlie, z dbałością, by niczego nie skrzywić, albo przeinaczyć - Czy, że będzie rozczarowana Tobą? Bo jeśli tak... To czy to nie jest zawsze trochę tak, że najbardziej boimy się, że inni pomyślą o nas to, co sami już o sobie myślimy? N-no wiesz. Że na przykład zakładamy, że nikt nas nie pokocha, bo sami nie ko...
Zatrzymuje się w pół zdania, policzek Charlie gładząc delikatnie kciukiem. Uśmiech - smętny wprawdzie, ale szczery, przywołuje na twarz.
- Bo jeśli tak, to musisz wiedzieć... Że twoja mama strasznie cię kocha. Strasznie. O to nie musisz się nigdy bać.

Czasem najłatwiej jest dostrzec te rzeczy, których sami nie mamy.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I teraz wydaje Ci się, że masz rację? A może uda się utrzymać sekret w tajemnicy? Może ten dziennikarz wcale nie będzie w zmowie z lekarzem z mojej kliniki? A Bastian opamięta się i chociaż raz weźmie moją stronę, a nie swojego przyjaciela? Czasem nauka kłamie i to będzie ten właśnie moment, w który mylisz się. Chociaż raz ja udowodnię wam wszystkim, że sekret nie wyjdzie na jaw, a jeśli tak już się stanie – zrobię to świadomie i w odpowiednim dla mnie momencie. Wierzę w to. Myślenie głupio pozytywne, typowe dla tych młodszych dzieciaków, które zawsze były piątym kołem u wozu. Twoje medyczne regułki będą w błędzie.
Ubrania potrafią zdziałać cuda, wystarczy tylko je dobrze dobrać. Jeansy kupować z dodatkową gumką, a bluzki, które i tak wisiały na ciele, nieco większe wrzucać do koszyka. Przeprowadzi się gdzieś daleko, z dala od wszelkiego wsparcia i bliskich; tam, gdzie nikt jej nie zna. Zaszyje się w swojej samotni, bo przecież i tak już w niej tkwi, więc to niczego nie zmieni. Zapewni jej za to anonimowość.
Prawda? Te wszelkie środki ostrożności zapewnią utrzymanie tajemnicy?

Nawet mama zaakceptowałaby ten pomysł. W końcu córkę i tak miałaby na miejscu; zwłaszcza po dzisiejszej szybkiej wizycie. Nix jako córka zaginiona, marnotrawna, zawsze mądrzejsza i lepsza. I nie, Charlie nie ma jej już tego za złe. Ba, cieszy się, że Agatha sama nie zostanie. Lepszej zastępczej córki wyobrazić by sobie nie mogła. Pielęgniarka, kochana istota, pomocna i kochająca jedynego syna Agathy.
I szanowała ojca Charlie, Marka. A przynajmniej szacunek ten doskonale odgrywała, jak rolę w teatrzyku komediowym ze skarpetami w roli głównej, albo napalcówkami – takimi postaciami, co nakłada się na czubek palca. A Charlie? Przykre to trochę było, ta miłość nieszczęsna do ojca, bo nawet Agatha wiedziała, że jej młodsza córka wolała, aby nie było go w domu. Widzieć go nie chciała.

Miłość w potrzasku, rodzina w roztrzasku.

Zniszczyłaby ich jeszcze bardziej, gdyby tylko wyjechała.
Siebie by zniszczyła i to dziecko, wciąż nienarodzone.
Pozbawi go tego, co mieli oni – Charlie, Bastian i Phoenix – ciepłej chałki robionej zawsze w sobotę na wieczór, a do tego sok pomarańczowy albo mleko. I nocowania (tu Bastiana i Phoenix, ale i dla Charlie zawsze była to zabawa); teraz miałoby sypiać w dawnym pokoju swojej mamy, w domu dziadków, gdy zechciałaby mieć wieczór dla siebie. Uda się wtedy może do teatru? Albo do kina? Bo na pewno nie spędzi go na upojnych chwilach, jak dotychczas, bo ma być w życiu już całkiem sama.
I wiesz, czego bym chciała najmocniej? By moje dziecko miało takiego Feniksa w życiu jakiego miał mój brat.

Patrzyła na to pożegnanie, żałując, że nie dała im więcej czasu, bo samolubnie chciała uciec. Tyle, że nie było dokąd. Gdziekolwiek by się nie udała, duchy przeszłości będą ją ścigać. Zwłaszcza jeden, o którym wciąż rozpisują się szmatławce. Miłość biła od dwóch kobiet wobec siebie; miłość, której ona niezbyt czuła. Może była jakaś wadliwa? Może potrafiła wypełnić serce uczuciem tylko do jednej niewłaściwej osoby?
Wsłuchała się w słowa Phoenix, z ulgą przyjmując jej bliskość. Uśmiech jej koi wszelkie nerwy Everett, a delikatne ruchy kciuka wprawiają ją w spokój. Miała rację, ale…
- Jeśli dziecko mnie nie pokocha? Albo ja… jego… nie pokocham? – Gówno prawda, kocha je już w tym momencie! Boi się jednak tej odpowiedzialności, bo te bezbronne życie będzie mogło polegać jedynie na niej. – I co ja mu powiem, gdy zapyta o Harpera? Nie będzie z niego ojca roku, o ile nie wyprze się nas najpierw. Chociaż podobno… już to poniekąd zrobił – odetchnęła głęboko, sięgając po pas, by zapiąć się. Wyjątkowa stabilność w jej życiu, której ostatnio nie mogła doświadczyć.
Miło znaleźć oparcie i stabilność chociaż w tym pieprzonym samochodzie Phoenix Grace Farrell.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Phoenix Grace Farrell nigdy nie chciała mieć dzieci.

Ani za czasów podstawówkowych zabaw w dom, ani później, pierwsze, chwiejnawe kroki stawiając w dorosłość pod ostrzałem coraz liczniejszych powiadomień małżeństwach przez znajomych z liceum zawieranych, i zdjęć buziek rumianych, łysawych noworodków rozciągniętych bezzębnymi uśmiechami, w najwyższej rozdzielczości obsiewających jej tablicę na Facebooku.
Nie marzyła o małych, śmiesznych stópkach i ciepłych, miękkich łapkach, nieporadnie niby, ale i z zaskakującą siłą gotowych uchwycić się dorosłego palca w pierwszym w życiu uścisku. Nie rozpływała się na widok tych miniatur ludzkich po dywanie pełzających, ciałek śmiesznych, korpulentnych; istot pulchnych, w śpioszki kolorowe poubieranych, świata się uczących od podstaw absolutnych (i od rodziców - z poziomu podłogi obserwowanych w wierze naiwnej, że dorośli to wiedzą, co robią). Żadne szczególne ciepło nie opływało jej ciała na dźwięk niemowlęcego chichotu. Nie dzieliła marzeń koleżanek z roku, tablice na pintereście zapełniających sobie poradami o rodzicielstwie bliskości, pomysłami na trzydzieści wegańskich, pełnowartościowych papek dla ząbkującego szkraba i fotkami najmodniejszych tej jesieni dresów dla kilkulatków ("nie krępują ruchów, nie obcierają wrażliwej skóry, pozwalają Twojemu małemu człowiekowi wykształcić unikatową osobowość!"). Nie śniła o przepełnionych zachwytem spojrzeniach innych matek, obserwujących, jak jej własna, potencjalna pociecha fenomenalnie radzi sobie w życiu - najwyższy zamek na z piasku stawiając, albo wygrywając konkurs na najpiękniejszą wirtuozerię na flecie poprzecznym, czy innym instrumencie, co to się często dzieciom w ręce wciska w szkole podstawowej.
I raz po raz w rejon fantazji niebezpieczny zbyt się zapędziwszy, kategorycznie zabraniała sobie snucia fantazji o tym, jak to musi być... kochać kogoś tak, że życie zań oddać jest się gotowym w ułamku sekundy.
Już wiedziała.

Matka powiedziała jej kiedyś - kolejny raz od nastoletniej Phoenix usłyszawszy, że nie, na wnuki z jej strony liczyć co na pewno nie ma - że to dlatego, że Phoenix jest zimna. Chłodna.
Jak ziemia jałowa, nieurodzajna. Taka, na której nic nie wyrośnie - bo niby czemu by chciało miało?
I tak - wzruszenie ramion (i żar gniewu, w kontrze do słów matczynych policzki blade nagle od wewnątrz trawiący) - może miała rację. Może Phoenix brakowało czegoś, czynnika jakiegoś, który innym umożliwia zostanie matkami.
Nie, nie od biologicznej strony w żadnym razie. Tu o emocje chodziło.
(Może coś z nią było nie-tak.)

Ale… jak? Jak, do cholery, miała się na rodzicielstwo kiedykolwiek zdecydować, raz (a potem - wiele razy następnych) pytanie podstawowe sobie postawiwszy. Proste, a przez innych, wydawało się, tak, kurwa, rzadko sobie zadawane.
Czemu… c z e m u ktoś chciałby zrobić coś takiego innej istocie?
Na świat obrzydliwy, niesprawiedliwością przesiąknięty, jestestwo kruche powoływać. Bezbronne, walki nienauczone, z ufnością gotowe raz po raz wpadać w zastawione przez nie przez lost złośliwy pułapki. Z naiwną myślą, że może temu maleństwu będzie lepiej, niż mnie było? Albo, jeszcze gorzej: może ono lepiej będzie miało, niż ja sam miałem? W ordynarnej megalomanii fantazji się oddając, że my sami lepszymi rodzicami będziemy, niż nasi właśni dla nas byli? Czy też z wizją, że nakażemy pomożemy naszemu potomkowi osiągnąć to, co nam samym się zwyczajnie nie udało:
Zostać lekarzem. Odnieść sukcesy jako rysownik komiksów. Poznać przyzwoitego człowieka, którego szczerze się pokocha, a który nie będzie chciał nas zniszczyć. Kochać siebie takim, jakim się jest. Założyć rodzinę, która do gardeł nie skacze sobie przy każdem możliwej okazji.
Być szczęśliwym.
  • To - mrzonek tego typu snucie - zdaniem Phoenix (choć oczywiście na układnej, racjonalnej, zdrowo-rozsądkowej płaszczyźnie była w stanie potaknąć komuś, kto radował się na przykład z rychłej perspektywy zostania rodzicem), było po prostu... no, kurestwem w świecie najzwyklejszym.
    Przejawem egoizmu i braku empatii. Zaślepienia własnymi potrzebami, bez chwili na myśl o losie własnych dzieci innych ludzi.
A jednak teraz, patrząc na Charlie - taką drobną, taką smutną, pobrzydłą płaczem kolory z niej wypłukującym, którą chyba tylko idea tego pierdolonego dziecka przy życiu trzymała niejednokroć, Phoenix czuła, że coś się w niej zmienia.
Stanowczość jej oceny jakoś traciła na mocy. I z większym trudem jej nagle przychodziło wydawanie bezlitosnych, jednoznacznych osądów na temat potrzeby posiadania jednej, kurwa, rzeczy, która należy do nas tylko, i nigdy, nigdy, nigdy nas nie opuści dziecka.

Prowadziła powoli, ze wzrokiem utkwionym w poczerniałej nadciągającym półmrokiem jezdni.

To nie takie proste, Charlie, i wcale się jedno z drugim nie wyklucza... - myślała, słowa przed wydostaniem się spomiędzy warg zagryzionych powstrzymując - Moja matka nigdy mnie nie kochała, a jednak zawsze była mi matką. Miłość to nie wszystko.

- To chyba nie takie proste, Charlie. Miłość to nie wszystko - skręt kierownicy. Chinatown o coraz wyraźniejszych konturach, coraz mniej rozmyte wprost proporcjonalnie do zmniejszającego się dystansu. Zatrzymała się na ostatnich światłach przed wjazdem na swoją ulicę.
- A co on na to, Charlie? Harper. Czy... Czy już mu w ogóle powiedziałaś?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie zawsze pragnie się pozostawić po sobie małego szkraba, który (podobno) pachnie mlekiem. Takiego, co pieluchę ma wciąż wilgotną, a ciało brzydkie, czerwone i pomarszczone. Charlie Everett musiała również dojść do tej świadomości, by być matką. Nie zawsze marzyła o tym. Nie chciała mieć rozwydrzonego bachorka pod opieką akurat wtedy, gdy nie odnalazła miłości swojego życia, ani nawet później, bo skupiali się na karierze Harpera. Jak była dzieckiem, nie bawiła się w dom ani lalkami. Wybierała samochody, klocki i wszystko inne; gotowała zupki z płatków kwiatków Agathy i przebierała się w mundur Marka, gdy ten pozwalał. Mimo to, z czasem zaczęła obawiać się, że wyjdzie za własnego ojca i będzie równie nieszczęśliwa co matka. Co za ironia.
Zawsze to się kończyło tak samo. Negatywne myślenie wpływało na potencjalną przyszłość. Jak ta zapowiadała się teraz? Wolała nie poświęcać wiele czasu na rozważania. Właściwie to doskonale wiedziała. Zachwycać się będzie swoim niemowlakiem, który będzie przyprawiał ją o dreszcze wraz z nocnym rykiem, bo nie trzyma go, bo jest głodny, bo ma mokrą pieluszkę. A ona wyczerpana będzie, bo nikt nie będzie wstawał w nocy, oprócz niej. Gdyby Mark był bardziej tolerancyjny i miły, mogłaby… mogłaby wprowadzić się do rodziców albo ściągnąć mamę do siebie, ale czy to na pewno dobry pomysł? Jakiś absurdalny się wydawał, bo przecież tyle czasu odcinała się od swojej własnej rodziny, a teraz desperacko pragnęła ich wszystkich przy sobie.
Jedno marzenie ziściło się i rozwijało się powoli w jej łonie, lecz miała wrażenie, że wszystko zadziało się po trupach do celu. Michael nie żył, czego zaczynała żałować coraz częściej. Przyłapywała się na tęsknocie za mężem, bo ten kochał ją bezwarunkowo i kochałby ich dziecko. Wstawałby do niego, pomagał szykować do wyjścia do pediatry, byłby w szkole na każdym teatrzyku czy meczu i szykowałby lunch, bo Charlie otrułaby własne dziecko. Ciężko jej się robiło na sercu, bo zdawała sobie sprawę, że zachowała się samolubnie. Z góry zniszczyła życie niewinnej istocie.

Phoenix więc może miała rację, nie chcąc wydawać na świat kolejnego człowieka, który z czasem osądzałby ją, że wpadła na ten idiotyczny pomysł. Szczęśliwsza mogła być o przekonanie, że dobrze robi, że siebie nie obciążając odpowiedzialnością za wszelkie zło, które wydarzyć się może tylko i wyłącznie z winy rodzicielki.
Zdrowsza będzie o brak obsesji na punkcie pomarszczonego ziemniaka. Ciało jej wciąż pozostanie nieskazitelne nienaruszone przez obcy organizm. Umysł czysty pozostanie od fałszywych uśmiechów i kłamstw, że dziecko wcale nie irytuje wiecznymi pytaniami, płaczem i zakradaniem się do łóżka w nocy. A te oceny? Przecież to tylko i wyłącznie piątki rodzica! I spędzone godziny tygodniowo, by odrobić lekcje za z dzieckiem.

Charlie stworzona została do stania się matką, ale czy tak pragnęła tego, by podołać roli czy samotną nie być? Odpowiedź raczej jest oczywista. Nie zawsze chciała poświęcić swojego ciała dla rozwydrzonego dzieciaka. To miłość jej życia, Harper czas zmienił jej podejście do macierzyństwa. Możliwe, że jeśli nie jej pierwsze dziecko, co zmarło o wiele za wcześnie, Michael wciąż by żył. Bo to ono go zabiło. Czy teraz miało zabić Charlie?
- Miłość to wszystko, jeśli istnieje – uparcie trzymała się swojego zdania, wargi wydymając jak dziecko. Zerknęła na Phoenix zarumieniona, włosy nakręcając na palec. Ściąć je musi. Odświeżyć trochę. Zmienić coś więcej niż stan brzemienności.
Wielka szkoda, że wcześniej o tym nie porozmawiały. Zrozumiałaby wtedy, że miłość to nie wszystko; że matki córek mogą nie kochać, a przede wszystkim dlaczego Agatha tak mocno nie swoją córkę kochała.
Milczy długo, jakby dając sobie czas do namysłu na dobrą odpowiedź. Nie było takiej.
- Nie, nie mówiłam mu. I sama nie wiem, bo… wyobrażasz go sobie jako ojca? Zresztą, karierę mu tym zrujnuje. Lepiej chyba będzie, jeśli… powiem mu pewnie kiedyś – zawstydzona swoim wytłumaczeniem, wysiada czym prędzej, gdy już na miejscu były. Gdy łapie kontakt wzrokowy z Phoenix, przykłada dłoń do ust, zmartwiona. – Myślisz, że powinnam mu powiedzieć, gdy on mnie nie chce? Co… co powinnam zrobić, Phoe?
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Jezu Chryste, Charlie, czy Ty się słyszysz!?
  • - gdyby Phoenix znała myśli pasażerki, momentalnie chwyciłaby ją za to kościste rusztowanie przykulonych ramion i trzęsła tak długo, aż wszystkie te farmazony uleciałyby z niej jak stado przepłoszonych ptaków.
Co ona wygadywała!? - ta biedna, przestraszona własnym losem dziewucha o oczach jak spodki, niemal karykaturalnie wybijających się z szarego tła zapadniętych policzków i ciemnych brwi stale nadmarszczonych przesadną ilością zmartwień.
Że Michael niby kochał ją bezwarunkowo!? Że kochałby ich dziecko, że wstawałby do niego, kolkę i pierwsze złe sny traktując z powagą godną wprowadzenia stanu wyjątkowego?! Że on akurat jeden - ze wszystkich parszywych typów, jakich Everettówna mogła sobie wybrać na małżonka - ukazałby nagle światu oblicze ojca stulecia, dotąd skrzętnie skrywane pod maską przemocowca i despoty?
Ten właśnie, co swoje ego budował ze strzępków samooceny Charlie, z sobą sklejanych nikotyną i wódką? Ten, co rzekome uczucie wyrażał jedynie wówczas, gdy sam miał na to ochotę i w taki wyłącznie sposób, jaki to jemu odpowiadał?
Ten wreszcie, co z własnym gniewem nie radził sobie, poprzez wlewanie go w zasiniałe kręgi na ramionach i nadgarstkach żony? Subtelne ślady zbrodni, pudrowane pozorami układnego małżeństwa, pozostałości po kolejnym uścisku gwałtownym i nader silnym oplatającym chude łodygi rąk i żadną talię, wbrew niedawnym obietnicom, że to się więcej nie wydarzy?
On? Serio? On właśnie miał ją niby kochać bezwarunkowo?
  • Jeśli Charlie naprawdę chciała posłuchać o bezwarunkowej miłości, może Phoenix powinna była opowiedzieć jej o Bastianie, tak gdzieś circa 2013', o wzroku w rozskwierczone pianki palone nad ogniskiem niby utkwionym, a tak naprawdę - wlepionym prosto w jej serce.
Przy tym wszystkim Phoenix, choć położnictwo nie należało do jej specjalności, odbyła obowiązkowy blok zajęć z prawidłowego przebiegu i patologii ciąży, i wiedziała zatem, że u niektórych osób przy nadziei układ dokrewny jakby na wspak działać zaczyna, całą homeostazę organizmu rozbijając w drobny mak (i nieraz - bez możliwości rekonstrukcji), a więc zdarzyć się może, że myśli nagle mgła urojeń i brak logiki zasnują. Poznawszy rozważania Charlotte, dziewczyna prędko uznałaby więc chyba, że i ją dotknął tego typu scenariusz.
Bo naprawdę... Z tych drobin informacji, które o nim miała, tylko jedną diagnozę była w stanie postawić pod adresem Michaela Hangroove'a.
Taką o to, że był nieuleczalnym chujem, a o miłości bezwarunkowej wiedział tyle, co ona co chirurg, powiedzmy, wie o balecie klasycznym.

Samochód podskoczył lekko na stopniu krawężnika; Phoenix zaciągnęła ręczny, ale nie wyłączyła silnika (i, co za tym idzie, ogrzewania), ani też nie kazała wycieraczkom udać się na zasłużony odpoczynek. Nadal pracowały miarowo, odgarniając z przedniej szyby wzbierające fale chłodnego deszczu.
- Nie wiem - powiedziała, uznając jednocześnie, że jest to chyba jedna z najszczerszych wypowiedzi, jaka ostatnimi czasy opuściła jej ciało - Nie wiem, co powinnaś zrobić, Charlie. Dweller, jeśli... - ostrożnie: - ...jeśli jesteś pewna, że to on jest ojcem dziecka, faktycznie stanowi na ten moment pewnie dość marny materiał na ojca. No i pewnie powinnaś liczyć się z tym, że jak mu powiesz, to to pierdolnie. Na jakimś etapie nie uchronisz się przed wścibstwem dziennikarzy, a i on pewnie zacznie pieprzyć o tym w wywiadach. Ale na jego miejscu... Wiesz, pewnie wolałabym wiedzieć.

Farrell nigdy nie lubiła muzyka - był w jej opinii średnio utalentowany, średnio atrakcyjny, a przy tym nadęty jak diodon. Nie do końca pojmowała też sympatię, jaką darzył go Bastian - przypuszczała, że stały za tym jakieś samcze mechanizmy żywcem zapożyczone z nadawanych przez Animal Planet programów o hierarchii w stadach młodych wilków, ale nigdy też nie miała potrzeby tłumaczenia sobie tej zależności. Tolerowała bruneta, ilekroć napatoczyła się nań w szkole, albo wlekącego się za Everettem (choć ciężko było wówczas stwierdzić, który bardziej wlókł się za którym), a raz nawet zaakceptowała go trochę bardziej, do momentu, w którym wepchnął jej język w gardło i rękę w tylną kieszeń jeansów, a ona pogroziła, że zadźga go tulipanem z butelki po Coronie, jeśli nie przestanie W TEJ WŁAŚNIE CHWILI.
Daleka była jednak od przypuszczania, że piosenkarz jest wcielonym diabłem.
Poranionym narcyzem, który po szczeblach drabiny kariery wspiął się trochę za szybko i nieostrożnie? Tak, z pewnością. Ale raczej nie jakimś psychopatą, który za cel postawiłby sobie zniszczenie Charlie życia.
Choć może się myliła.

- Poza tym... no, sama nie wiem. To nie ty mu zrujnujesz karierę. I dziecko też nie. Jeśli zrobi to ktokolwiek, to tylko on sam. Zresztą... No weź, już nie takie rzeczy się działy w showbizie, Charlie, popatrz na Colina Farrella albo inną Liv Tyler. To jest dziwny świat, mam wrażenie, świat, w którym każdy... no wiesz, każdy z każdym, i tak dalej. Poza tym nie jesteśmy jakimiś... Nie wiem, mormonami jakimiś, albo sekciarzami z tej komuny z Greenwater, żeby dziecko wychowujące się bez ojca zostało uznane za bękarta, albo diabelski pomiot, albo nie wiem co. Sama, jakbym mogła wybierać, pewnie bym wolała, żeby wychowywała mnie jedynie matka. Ojciec był niby, ale tylko fizycznie. To wiesz, jak ma być do dupy, to może lepiej, żeby nie było go wcale - liczyła osuwające się po szybie krople, zdając sobie jednocześnie sprawę, że już dawno z nikim nie rozmawiała tak otwarcie, i że potrzeba takiej rozmowy od dawna dławiła ją jak cierń. I tylko Everett siedział obok niewłaściwy. - Poza tym, Charlie... - To, że Harper nie chce ciebie, cokolwiek to oznacza, wcale nie musi oznaczać, że nie będzie chciał uznać Waszego dziecka - chciała, i pewnie powinna była, powiedzieć. Czasem jednak dobre chęci biorą górę.
I brukują tym samym drogę do Piekła.
- Czego ty się tak naprawdę boisz, co? Jaki scenariusz jest w twoim umyśle absolutnie najgorszy?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”