WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

got a lot of hunger and
got a lot of big dreams and
even though I'm mining gold
I'm missing home somehow
Niewiele było dusz, które po gospodzie – o czwartej nad ranem! – krzątałyby się niespokojnie, miast powrósłem otaczać snopy sennych mar zawisłych ponad zmęczoną skronią. Nic dziwnego – wszakże nie po to wszelka gawiedź przekracza występ tego progu zadziorami zjeżonego, żeby o bladym świcie już wojować na przekór lenistwa słodyczy i odpoczynku. Niemniej, gdzie jednym relaks przysługuje i chwila wytchnienia – tam komuś przychodzi zawczasu zadbać o przybytek, oporządzić go i w stan gotowości oddać, na dzień kolejny.
Woodrow; on jeden tylko do pracy się szykuje. On, czyli i twarz smagnięta wody strumieniem lodowatym, i ucho psie w ruch wprawione – nieskore jednak, by śladem tym reszta cielska podążyła. Za wcześnie. Zatem; pierwszy on, w całym tym labiryncie korytarzy przestronnych. Za siedemnaście minut i czterdzieści cztery sekundy jednak – pozwoli Sol do siebie dołączyć. Faktem było, że powtarzał jej w ten sposób właśnie – że: „nie ma potrzeby żebyś wstawała tak wcześnie, ze wszystkim zdążymy i tak”. Ale ona uparcie przy swojej racji – jaka by ona nie była – przystawała. I przy pierwszym drgnieniu ciała, co wyrywa się z okowów niebytu połowicznego, już palce drobne na pościeli zaciśnięte – odrzucają kołderkę na bok. Kobiece ciało, spomiędzy pieleszy wymykające się zaraz – do pionu bezwzględnego powstaje. Stopy bose na posadzce układa. Przeciąga się niby, zwyczajnie tak; a jednak jakby pręży tę plecionkę mięśni smukłych, coś zwierzęcego w sobie nosząc; w niewinnej otoczce kruchości zamknąwszy jednocześnie.

Lało; od czasu pogrzebu – ni jednego dnia nie naliczyłby, w którym słońce ospałym pokłonem wychyliłoby się zza mętnej kurtyny zszarzałego nieba. Nie na dłużej w każdym razie, niż raptem godzin kilka. Na domiar złego, takie było to „kilka” – jak „kilka” można zliczyć, co najwyżej, na palcach dłoni jednej. Podobna aura zwiastuje zwykle pracy ogrom; bo z pogody, jak z drobinek herbacianych na dnie naczynia osiadłych – wyczytywać dało się przyszłość ludzką i tendencje jakieś, co się owych ludzi trzymają kurczowo. Z tą różnicą tylko, że nie żadna to magia, czary, nie nawet zdolności wyuczone; ale prognoza jawna i w logice swojej prosta zupełnie. Świadomość, że kiedy na łeb leci – mało komu zechce się wyściubić nos poza kompleks wygodny. Pomysłem nieroztropnym byłoby zresztą, aby w pluchę taką wybywać na górskie szlaki – i sam Woodrow, o zdanie zapytany, odradziłby podobnej praktyki każdemu, kto niewprawiony w takie ekstrema pozostawał.

Herbatę właśnie, gorącą, stawiał na mebelku cudacznym, wszelkim standardom niedający się okiełznać. Wszelkim przedziałom – by jednoznacznie nazwać go szafeczką lub komódką nocną. Kubek lakierowany na podstawku kładzie i tylko kątem oka wyłapuje, że spoczynek dotychczas na kobiecym licu tkwiący – teraz już zmącony szmerem, którego sam nieopacznie stał się sprawcą.
Wzrok zawiesza na twarzy, w pamięci swojej ryciną osiadłej nie jak kurzu warstwa, która choć zbierana latami – strącić dałaby się ledwie powiewem. Jak rycina prędzej, permanentnie wydrążona w płycie podświadomości stałej, wiecznej, więc i, jak przysięga, przed którą wzbraniał się dotychczas zaciekle; na zawsze.
Miękkim szeptem odzywa się do niej:
Przepraszam. Zapomniałem, że kiedy tak leje, to… – to snu mechanizmy wrażliwe niezwykle. Rwane natomiast tak, jak rwące potrafią być potoki w ulewie groźnej. – Zrobiłem nam… herbaty nam zrobiłem. Dziś wcześniej, bo dużo spraw się nazbierało, które załatwić trzeba. Kuchnia jeszcze zamknięta, więc ze śniadaniem poczekamy. Chyba, że głodna jesteś, to pójdę i sam otworzę.
Mężczyzna siada na skraju łóżka. Pościel, choć powykręcana w kołtunach mnogich i fiokach faliście spiętrzonych – i tak pozwala mu wyczuć obecność kobiecą. I myśl to dziwnie uspokajająca, że – nie inaczej – ma ją u swojego boku; choć spojrzenie jej wciąż zmącone otępieniem porannym. Rancik przykrycia materiałowego poprawia, co osunął się poza krawędź materaca. Zwraca się w kierunku Fraser. Dłuższą chwilę jej daje, na krośnie czasu rozciąganą – nie bacząc na stratę w tym materiale płynnym, z sekund plecionego. Obserwuje – nie tyle ją samą, co zmianę. Zmianę, która w niej zachodzi; ilekroć człowiek, na chwilę po przebudzeniu, godzi się z wolna ze świadomością własnego istnienia.
I, wiesz… tak sobie myślę… Sol? Że ja chciałbym tak. Chciałbym tak kiedyś móc coś… bardziej własnego prowadzić. – Chrząka. – Nie, że sam całkiem. Z tobą. Gdybyś… gdybyś i ty chciała. – Z manierą niemrawą, flegmatyczną nieco, choć w sposób zdziwaczały – ciepłą, jak tylko gest jego, z natury, łagodny być potrafił. Trudem niemałym byłoby określić, co na sercu mu leżało. Co gryzło go – i o czym myślał, szczegółem nie racząc się – jeszcze – podzielić.
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Skarbeńku, czego szukasz o tak wczesnej porze, spać Ci nie dają?
- Ach babuniu, to myśli i koszmary najrozmaitsze, one po głowie się kręcą, umysł niespokojny w stan czuwania wprawiają, więc jakże tak spać, gdy krok każdy, choćby i ten najcichszy do zbadania się nadaje?


Nie koszmary, a sny - przybłędy, wałęsały się po głowie w ciemną włosów kaskadę przybraną. Oddech płytki, pierś unosi się niewysoko i opada, ręce zaciskają się na prześcieradle, które już nie rozłożone po całości, a zwisa smętnie w róg skotłowane, w harmonijkę przybierając, jakoby stan ten mógł wiele więcej zmienić. A nie zmieniał, bo choć pięści ciasno ubite, nie było jak się bronić, gdy nie wiadomo przed kim czym.
Słyszała, przez senne powijaki, przez podszycie leśne z podświadomości sklecone, jak pościel zsunęła się z ciała obok i zaskrzypiała stara deska pod stopą. Ta sama co zazwyczaj, choć tych czasem nadwyrężonych było bez liku. Dzieci liczyły, ale się nie doliczyły. Nigdy, gdzieś w okolicach setki poprzestając, w letargu, naiwnie oczka mrużąc, że może jeszcze uda się wszystkie zaksięgować, zarchiwizować na kartce papieru, kredką świecową pokreślonej, ale te deski wszystkie takie same i nie dało się już wrócić do tej ostatniej, co naliczona, bo co jeśli to ta obok, albo ta wyżej?
Sol liczyła te deski, wodząc w labiryncie pamięci oczami wyobraźni, miast barany liczyć, przez płot ochoczo skaczące. I ona nigdy się ich nie doliczyła, choć układ gospody znała na pamięć. Gdzie talerze trzymane, te codzienne i te na okazję specjalną, na obrzeżach przystrojone w wąziutką, połyskującą linijkę i drobne kwiatuszki rozsiane ręką, co dbałości o symetrię się wystrzegała. I kubki na kawę te duże, i małe. Duże - najbardziej gospodarze lubili i Sol Woody'emu herbatę weń parzyła, miodem i wkładem z wiśni doprawiając, czasem przyprawy wrzuciwszy, jak goździki zębom wadzące.
I choć w wyprawy najrozmaitsze się wybierała, wystarczył jeden szmer, by oczy się uchyliły, nawet sklejone piaskiem znikąd we śnie się pojawiającym, czuwała, by za szesnaście minut i czterdzieści cztery (już trzy) sekundy serce mocniej zabiło i z pieleszy wyrwać się pozwoliło. Minutę równo, sekund sześćdziesiąt zajmowało jej podniesienie głowy, rąk wyciągnięcie w przód i w bok, by anioła pozę przybrać śnieżną i wysunięcie to prawej stopy (bo od lewej winno się nie zaczynać), to drugiej do pary zaraz za nią i miast koszuliny białej, przydużej nieco, kwiecistą sukienkę narzucić, i boso w trzeszczenie znów deski wprawić, w biegu bo sekund już naście raptem zostało.

Dziś nie.
Nie-bieskie niebo nie było.
Granatowo-szare, chmurami zasnute, deszczu kurtyną świat żywych odgradzając, by słońca nie sięgnęli. Sen kruchy, dysfunkcjami naszpikowany w ilości +2 niż w dni poprzednie, bo czynników więcej o dystrakcję przyprawiających. Może 2,5, bo na stryszku zapomnianym koło trzeciej z minutami coś huknęło i rąbnęło o podłogę, a Sol zadygotała, ciało rachityczne w ruch wprawiając. Nim zaś wybudziła się na dobre, on wyuczony, proceder cały znając na pamięć i przez sen nawet, na drugi bok się obrócił, a gdy palce się splotły w uścisku wiecznym, świat do normy wrócił.
Ruchem powolnym, zasłonę z kołdry pierzastej odrzuciła, mozolnie jakoś, bardziej niż dotychczas, podnosząc się najpierw na łokciach ugiętych, następnie do góry bardziej i kolana pod brodę. Wzrok wciąż zamglony, wpół jeszcze na granicy snu lewitujący, ale już na ziemię opadający wraz ze słowem każdym, za którym nadążyć trzeba.
- Dziękuję - uśmiech promienny, tylko spojrzenie smutne jak zawsze, jak u zwierza zranionego, co już zawsze będzie się do człowieka podejść bało, ale i ono po chwili rozświetla się, słońca rolę przejmując, skoro to obecnością swoją zaszczyć nie chciało ni razu odkąd wrócili.
Ruch nieroztropny w stronę kubka, tego ulubionego, opuszki palców ocieplił zbyt mocno, nie sparzył, ale cofnęła spłoszona, by kolejnej próby się podjąć, tym razem w ucho celując. Ucho, słowo niezrozumiałe dla Sol, bo czemu uszy kubki mają, a nie chwytaki na przykład, skoro kubek nie słyszy, ale za to usłyszeć można w nim szum gdy się do własnego przyłoży, nie morza, ale jaskini na przykład albo myśli swoich na spotkanie z rzeczywistością pędzących. Choć nie zawsze, bo czasami zostawały wśród zwoi wielkości przeróżnej, nieśmiało lokując się w czeluściach umysłu, na swoją chwilę czekając, raz dłużej, a raz na wieki wieków, niewypowiedziane nigdy, w obawie, że nie wypada.
- Nie trzeba, poczekam. Zresztą... Ja tak nie umiem od razu po przebudzeniu, chwilę odtajam to i żołądek odtaja i łatwiej będzie zjeść, a i budzić innych nie ma po co, podłoga skrzypi - wargę zassała tą dolną, ruchem dziecka zawstydzonego, nieśmiało wyznając sekret swój niewieści. I wiesz... Podpełzła, tym razem kolana spod brody wyjmując, przeniósłszy się na nie, by dokonać wędrówki krótkodystansowej, już bliżej, do niego i rękę, na chwytaku niespoczywającą położyła na kolanie jednym Woody'ego, a smutek oczu ekscytacją dziecięcą, czystą, niewinną został zastąpiony. Jakoby marzenie spod choinki ziścić się miało.
- T-to fantastyczny pomysł - to z nią chciał, nie sam całkiem, a ona chciała! Och, i to jak bardzo! Coś swojego. Coś naszego. - Wiesz... Ja zawsze chciałam coś takiego, jak mówisz, swojego. I żeby dbać o to, i pielęgnować, ludzi ugościć, i własne zastawy mieć. Pościel mogłabym haftować przy brzeżkach w kwiatki polne, niezapominajki może, żeby się to dobrze kojarzyło i w pamięci zostało. Moglibyśmy zagrodę z kózkami mieć i kury, ale tylko żeby jajka znosiły i dobrze im się żyło - zastrzegła zawczasu, bo tym kurkom już imiona w głowie wymyślała, a Boże broń ich skrzywdzić by dała! Płotek by postawili taki, co by lisy się przezeń wedrzeć nie mogły i doglądałaby Sol tych kurek, i szczęśliwe by były. - ... I konie - dodała na koniec, głosem jakby przysięgę wiekuistą składała, eleganckim, poważnym, bo konie to jej życie w połowie, a drugą Woody zajmował. Jakież piękne to marzenie było.
<img src="https://64.media.tumblr.com/ae72ef07d1d ... 825d5.gifv"; width="220">
I'm coming up only to hold you under
I'm coming up only to show you wrong
And to know you is hard, we wonder
To know you, all wrong we were

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Duchem był dla Niej – stróżującym. Nie tak, jak Ona; gdy łukiem ramion po prześcieradełku białym, krochmalonym, sunąc – kształt anielski, jak cień, za sobą rzucała przez momentu cząstkę. Duchem był. Czasami na jawie śniącym (więc zjawą, raczej?); z brodą o dłoń opartą – tam, na poduszeczce żłobionej z kciuka kłębu. Wzrokiem nieobecnym utkwiony w stagnacji punktu pojedynczego, na horyzoncie za-okiennym. I faktycznie – postać astralną przypominał wtedy. Z groźbą niemo rzuconą, że wywołany imiennie – w powietrzu się rozpłynie. Pół-transparentny, w czeluściach mroku rozproszy się chwilka po chwilce.
Duchem więc był, ale i Dachem, również. Kiedy w nocy spięcie mięśni kobiecych wyczuwał. Kiedy ramionami własnymi otaczał to ciało adrenaliną wzburzone (kolejny ze sztormów na tafli spokojnej). I kiedy sobą samym wstrzymywał tę fantazję rozjuszoną, w pęd nagły, chaotyczny, wprawioną. Tam, gdzie wszyscy wyobraźni wodze luzować mogli, co najwyżej; tam Jej uskrzydlona się okazywała. Do lotu szaleńczego dawała się poderwać. Logiczne więc, że dach stabilny należało jej zapewnić. Nie kojec żaden – a ukojenie.
Nic dziwnego zresztą, że bywały dni, kiedy lżejsza od powietrza się mu wydawała. Nie tak, jak mówi się o kimś, komu sił witalnych brakować zaczyna, czy wigor jako słabnący się jawi. Nie jak w oczach gasnąć można. Jak wstążeczka, raczej; u balonu pękatego, w piąstkę dziecięcą wsunięta. Że jeśli tylko w nieroztropności wymknąć się jej pozwoli spomiędzy palców kurczowo zaciśniętych – żaden wysiłek nie okaże się wystarczający, by z powrotem ku ziemi ją skierować. A ona? Ona solą Jego ziemi była, przecież.

Solą mojej ziemi.
Jasne więc, że zadbać chcę o skrawek świata tego.
Ostrożnie – upomina ją, w ramach nawyku raczej; myśli pierwszej, spontanicznie przez rząd zębów przerzuconej, w kierunku kobiety gnając, przestrogi-drogą (sparzyć się łatwo – ale zwierzę nieufne świadome tego; tłumaczenie wysiłkiem nie tyle płonnym, co niepotrzebnym zupełnie). Woodrow uśmiecha się zaraz, słowo dziękczynne kontrując głowy skinieniem.
Na wątpliwości Fraser nie przytaknąłby tylko. Bo kubek uszy mieć musi. Głupio byłoby tak – i bez sensu najmniejszego, gdyby uszu mu nie dać. Znalazłyby się i takie – głuche, jakby. Ale nad kubkiem naparu ciepłego najprzyjemniejsze słowa roztaczane są w sieni ciepłej. Gdzie rodzina, gdzie bliskość, gdzie zaufanie. A skoro dobre są to słowa – to dlaczego ten przywilej choćby i kubkom mielibyśmy odebrać? Nie, kiedy wokół zgorzknienia całe zwały.
Masz rację. Jak ludziska wyspane porządnie, to i zaraz mniej zrzędliwi z łóżka się wygrzebią. Może nosem nie będą kręcić. No, do czasu przynajmniej, aż firanek nie odsuną. – Zaśmiał się, głowę przekrzywiając z lekka. Spojrzeniem w kierunku okna wędruje na moment – i wraca. Zawsze wraca; tak w naturze już jego zakorzenione. Nieważne dokąd – życie w supełek powrotu (i powrotów-wyczekiwania) na wieczność-doczesną przewiązane.

Odźwierny łeb podnosi, w ramach responsy na rozmowy cichą wrzawę. Do pionu dźwignięty, łapami powłóczy leniwie, na powitanie kufę podsuwając pod dłoń kobiecą. Lynch w tym czasie słowa na ustach własnych układa – i usta, następnie, w słowa:
Sol? Obiecaj tylko, że póki co nie będziemy wspominać o tym. To dużo zachodu przecież, nic pewnego zresztą. Marzenia ściętej głowy, może, nawet. Nie ma sensu właścicielom frasunków dokładać zawczasu. – Oddycha spokojnie. Zgorzknienia nie należy w jego tonie się doszukiwać. W przyszłość spogląda bez strachu; ale z szacunkiem, pokorą i bojaźnią zdrową dla losu nieprzewidzianego. I tylko iskierka, co w oczach jej tańcuje susem żywiołowym, krzepkim, za serce go chwyta. Pręgą światła kładzie się na duszy. Stoicyzm przełamuje, niemal – i przynętę zarzuca, na marzenia po dziecięcemu celebrowane.
Ulega jej.
Ale… Wiesz co? Zamknij oczy. No, już, poważnie mówię. – Kącik ust zadrżał w rozbawieniu nieświadomym. Woody ramię przekłada przez szyję dziewczęcą, smukłą. Sweter jego, choć lekki, do wiosny dopasowany – wciąż drażnić może, kiedy skóra tak delikatna. Oczy jej przysłania okiennicą dłoni własnych. – Twój talent wykorzystajmy. – Dar wiedzenia. – Chcę wiedzieć, co widzisz, Sol. Jak widzisz. Bo ja myślę, że skromniej tam jest. Skromniej tam będzie, niż tutaj. Prawdziwa gospoda. Schronisko prawdziwe. Nie żaden hotel. Do pomocy zawsze ktoś by się znalazł, bo pracy przy takim przedsięwzięciu cała masa, ale… czy nie wspaniale byłoby imiona gości zapamiętywać? O to, jak dzień mija, pytać nie z uprzejmości, ale od serca tak, żeby naprawdę móc drugiemu zapewnić to, czego mu trzeba – mówi miękko, głosem opstrzonym nutą wciąż senną. Niby podkład muzyczny dla poranków tak burych, przeciwstawny zupełnie trelom dźwięcznym, co dni słoneczne u progu witają melodią żwawą.

Co widzisz?
Powiedz mi – co widzisz.
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<img src="https://i.imgur.com/ph1QJ8s.png"; width="250">

Zgubiła się kiedyś. W plątaninie dróg, do ujścia z matczynego łona, już wtedy oczy otwierając, była zagubiona. Nim umysł zaczął pracować na wyższych obrotach i świadomość weń się wdarła, nim kolory jawić się więcej niż czernią i bielą poczęły, a kształty sensu nabrały, droga przed nią mgłą zasnuta była i choć odnaleźć dom pragnęła, wciąż się gubiła.
Wśród łez, dolinką po policzku płynących, słów które ukoić miały, bezsilność rodziła się z mlekiem matki przekazana, a wichry losu gdy ojciec zmarł - złego wilka przywiały.
I tym wilkiem po dziś dzień się jawił, chociaż pamięć bywa zwodna i wypacza obrazy z przeszłości, a Sol w nocy opętana koszmarami się budzi, by wyłącznie ciemność rozpoznać w nicości. Tak było od maleńkiego i choć zdawałoby się, że podróż skończy się przeprowadzką do domu babcinego, tak wcale nie było, przez najbliższych lat kilka, dopóki nie spotkała myśliwego.
Pierwszą strzałą ugodził matkę naturę, co burzą mikroświat przysłoniła i rozgonił chmury, tą warstwę pierwszą co oczy Sol kurtyną słoną zasoliła. Następne już samoistnie, naturalnie jakby na potrzebę chwili stworzone, w swój taniec nieprzerwanie [danse-macabre] wplatały kolejne rany rozjątrzone.
Za rękę dała się poprowadzić, ścieżką dotąd nieznaną, ale znów przez mgłę, w nagrodę albo na znak litości losu otrzymała DACH i skrytą w ciasnej klateczce - SolTwojąWłasną - siłę.

[Miała takie dobre serce, taka była koleżeńska, że oddałaby się, przypuszczam,
pierwszemu lepszemu żałosnemu stworzeniu albo złudzie, staremu złamanemu drzewu
lub jeżozwierzowi w żałobie, z prostej sympatii i współczucia.]


Koniec nie istnieje, jest tylko początek i cała wieczność przed nami, nimi i wszystkim tym co nastąpi po nas i nich.

Skinęła głową, rozsypując wokół zwoje potarganych, ciemnych włosów, grzywką podrygując w takt prostego ruchu, zgody ze spostrzeżeniem, że uważać powinna. Całe życie wszak niepewnie kroki stawia, jakby zza rogu niespodziewanie wilk coś miało wyskoczyć na nią. Nieszczęście najpewniej, bo najlepiej czarny scenariusz w raz założyć żeby rozczarowania życie nie przyniosło, a to najbardziej lubi. Wszystko naj. A najulubieńszy był smak gorącej herbaty o poranku, kiedy poranna rosa szkliła się w świetle nieśmiałych, słonecznych promieni, niebo jeszcze szarością zasnute było, a oczy niewidzące, błądziły po ścianach, tęsknie zatrzymując się na pościeli, z którą trzeba było się pożegnać. I to, że siadał na brzeżku łóżka, troską ją objąwszy, bo nie zawsze ramię do tego było niezbędne. Wtedy życie pomimo tragedii na każdym kroku rozgrywających się w zakamarkach, za rogiem, czy dwie ulice dalej, kolorów nabierało, przeważnie soczystej zieleni i drewna, a to niezliczoną gamę miało, od jaśniutkiego, gładzonego, przez ciemne opalane, aż po krwawiące, bo żywcem ze skóry obdarte.
- A nawet jeśli to pokręcą, pokręcą i przestaną. Pamięć przepiórczą mają i nawet o gniewaniu się szybko zapominają - zawtórowała echem gasnącym, śmiechu wspomnieniem. Lubiła to miejsce i gospodarzy. Życie ich w prezencie Sol zesłało wraz z szansą na darmową jazdę próbną - zaznanie jak to jest mieć rodziców oboje. Choć w wieku podeszłym i pamięć nierzadko szwankowała, to dobrymi ludźmi byli, a nawet jak włodarz huknął głosem tubalnym, to zrazu przeprosił za swoje zachowanie, bo wystraszyć wcale nie chciał, a i jeszcze żona wałkiem czasem zagroziła, że jak jeszcze raz tubalny ton przybierze, to w stajni, a nie w łóżku własnym noc spędzi.

Znowuż bajka z marzeń roziskrzonych słowami budowana. Nieśmiało chce wierzyć, że to obietnice albo choć zalążki ich snute, z których fundamenty kiedyś powstaną. Zapach przyjemny, las na myśl przywodzi. W myślach śmieje się, że przecież Woody, to dlatego. On Woody, ona Sol, a bez słońca las żaden nie przeżyje.
- Nie będziemy - powtarza po nim cichutko, bez smutku, głosem przekornym. Marzenie żywe wygrywa ponad rozum, analizy dogłębne, a iskierka krzyczy głośno, do pionu ustawia, że jak mocno będzie wierzyć, to wszystko możliwe się stanie. Dziecko, nie-Sol, dziecko w Sol, element wbudowany na stałe, bez możliwości odinstalowania, rozłożenia na komponenty, jedna bez drugiej nie funkcjonuje.
Zamyka oczy posłusznie, w dłoń szorstką swą własną wplatając i palce zaciska kurczowo, wcale nie mocno, ciasno, ale przestrzeń dając. Oddech łapie naprędce, głęboki, aż płuca bolą, policzki nadęte i wypuszcza. Frenetyczne podniecenie rozsadza jej serce oszalałe i zaspokoić ją może tylko...
Wyobraża to sobie.
- Nie hotel - kiwnięcie głową, bo co do tego są zgodni. - Miejsce, w którym każdy może odnaleźć schronienie i wraca jak do drugiego domu, po miesiącu, po roku, a nawet latach całych. Takie miejsce, w którym każda zagubiona dusza się odnajdzie. I Ciebie z harmonijką tam widzę, czasem na ganku przesiadującego, stosik drewna na opał pod daszkiem schowany, czasem zawilgotniały, ale coś na to się poradzi. Księga gości. Nie taka internetowa, na stronie, tylko z okładkami, stronicami, których będzie mnóstwo i na każdej kilka słów nawet rokrocznie jakby chcieli. Zdjęcia na tablicy korkowej i rysunki dzieci, miejsce z paleniskiem, gdzie można byłoby siąść razem z gośćmi i jak rodzinę ich traktować, a nie konsumentów. Pokazać, że istnieje coś jeszcze poza światem nastawionym na konsumpcjonizm - westchnięcie, znów oddech naprędce łapany i podróż przez wyimaginowany świat. - Na grzybobranie moglibyśmy chodzić czasami i jeziorko nieopodal żeby mieć gdzie myślami odetchnąć, na poddaszu pralnie byśmy ulokowali żeby nie zaduch, a zapach świeży gości budził. Albo nas! I mój placek by zapamiętali i Twoje dzieła z drewna, i nie tylko na wakacje się nastawiać, to całoroczny azyl, dla każdego, dla nas - oczy się zaszkliły i chęć przemożna wezbrała, a żeby tak rozpłakać się ze szczęścia, ze złości do życia, że sen odebrany, że rano tak, a ona głodna, że czekać musi, a nie może już, teraz, wnet kasku budowlańca założyć albo pościeli haftować. Nosem, pociągnęła, tłumiąc potrzebę chwili w zarodku.
- Myślisz, że... Kiedyś powiemy, to nasze? - marzenie rozpościerające się tak żywo, w kształty ubrane, wyraźne, że niemal prawdziwe i na ręki wyciągnięcie, palcami je można niemal musnąć, a jak już się muśnie to...

...pryska.
<img src="https://64.media.tumblr.com/ae72ef07d1d ... 825d5.gifv"; width="220">
I'm coming up only to hold you under
I'm coming up only to show you wrong
And to know you is hard, we wonder
To know you, all wrong we were

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

On Woody, ona Sol, a bez słońca las żaden nie przeżyje.

Prawda to. Prawda – choć niepełna. Bo jeśli tylko las gotów porosnąć zdrów – pod matki natury silną wolą; wtedy, w głąb zajrzawszy, na spotkanie z ciemnością należy być gotowym. A kiedy oczy niewprawione? Gdyby tylko stopę przełożyć przez próg czerni – zmysł wzroku zagubić się daje; [nie widzi] – a jednak wie, czego szukać powinien. W pierwszej kolejności zawsze ś w i a t ł a (bo w świetle – i dzięki światłu widzieć można. I tylko wyobraźnia Sol darem i fenomenem; że w ciemnościach i kolory rozpoznaje, i kształty, i światło – jeśli trzeba, z nicości powstanie).
I skąd to? Z jakiego zarodka ta kopuła cienista powstaje; w odpowiedzi na miłość ramion świetlistych – rozpostartych, pieczę sprawujących? Czy nie jak człowiek przed wolą boską, jasną, co powieki zaciska i pięść? Bo nie przypuszczał (zawiedziony więc), że i promieniem, co od Pana pochodzi, oparzyć się można.

A na dróżkach nieregularnych – często szlakiem udeptanym we wzór nie inny, niż wiodły nogi ludzkie (a zatem z potrzeb zawsze bieżących i zmiennych; na wzór labiryntu bez ścian) – więcej było Wilków, niż Myśliwych.
I czasem co latarenką Myśliwego się wydawało, zawiesinę mroku wybawiając; tak naprawdę niczym innym nie było, jak ślepiem złotym czy smugą księżycową, w lichym pobłysku kła odbitym. Na okazję specjalną ostrzonego.
  • Niewierny na pewno zaginie
    » Ten człowiek gniewem rozdarty.
    Czyż przez cię wyludni się ziemia
    lub skała miejsce swe zmieni?
    Tak światło grzesznika zagaśnie,
    iskra już jego nie błyśnie,
    światło w namiocie się skończy
    i lampa się nad nim dopali. «

    Hi 18, 4-6
Prawda jest więc taka, że w ciemności lasu żyje coś, co słońca się boi – i przed słońcem wzbrania, i kryje (lub słońca słońce dlatego właśnie po-twór owy nie sięga; ze strachu, co za kształt makabryczny w ekspozycji światła da się przedstawić).
Prawda jest więc taka też, że las słońca potrzebuje, by się zmieniać.

Sol potrzebna Woody’emu jest, by zmiany go nauczyć. I świat mu pokazać, inny; i serce swoje (takie dobre [je] miała). I jak to jest pytania zadawać, nie tyle na zewnątrz posłane, co w siebie. I pytania, co siebie tylko dotyczą, nie części składowych w ofierze Bogu oddawanych.
A zatem, nie: jakiej Bóg we mnie zmiany pragnie?
Ale: czy zmiany – ja sam – odczuwam pragnienie.
(Tak wiele pragnień w nim było.)

I czy Wilk poskromiony różni się czym od psa zwykłego?
(Wstydem jest zmianom ulegać?)

Podstawkę by się przygotowało, na to drewno. I kawałek od ściany byśmy je trzymali, żeby pleśń żadna się nie wdała. A ta ściana? Ściana koniecznie południowa. – Praktycznie myśli; co Fraser sobie wymarzy, on ziścić próbuje – na początek kształt tak ociosawszy, by w szablon rzeczywistości dał się zmieścić. Zamysł cały przekładając na język inny, eteryczny mniej; i ugruntowując wreszcie, słowem niemym – „spójrz, Sol, da się – tyle tylko wystarczy zadziałać, żeby stało się, co widzisz”. – A w holu, we wnęce pod kominkiem może? Albo za jego fasadą. Małymi porcjami by się szczapy dosuszało, przed napaleniem. Na bieżąco. – Dłońmi jej był; rzecz martwą do życia przywołując. Dlatego właśnie Woodrow brwi ściąga ku sobie; bo wyczuwa smutek nagły, gdy jego Sol marzenie własne zabija przedwcześnie, miast odłożyć je na bok. Myśl morduje zawczasu – a cudem to dziwnym. Cudem nie-istnienia i talentem też, chyba; pozbawić życia wyobraźni owoc, który szansy na zaistnienie nie zdążył otrzymać.
To już jest nasze, Sol. – Dłonie zabiera, na powrót pozwalając im swoimi stać się tylko. – Wszakże naszymi oczami widziane, nie z perspektywy żadnej, cudzej. Cała reszta kwestią czasu tylko… i czy akurat tak się uda, czy inaczej. Bo może paleniska nie będzie albo stajni. Może w inny sposób będzie trzeba. Ale naszym, w każdym wypadku, zostanie. Zawsze już. Jak wspomnienia, na przykład. – Sięga po sweterek lekki, rozpinany – przez oparcie krzesła przerzucony dotychczas. Oskubuje go z drobinki liścia przesuszonego i sierści psiej (tych ździebełek wiele więcej, kłujących niesłychanie, bo Odźwierny dwie warstwy nosił zawsze, od pory roku niezależnie – w tej szorstkiej części, co w kryzie się chowała i na serca wysokości; całą zaciętość i wolę życia trzymając, chyba).

Wątpliwość go dopada. Skąd marzenia się biorą – i czy źródło swoje w zachciance znajdują, czy w potrzebie, może? Czy ta, której zapowiedział trwanie swoje u boku lojalne; szczęśliwa jest? (Czy światłem będąc dla lasu, co zmieniać się próbuje – sama zmiany nie zechciałaby poszukać? Proces to naturze znany, przecież; że słońce ziemi dogląda, trasą różną po nieboskłonie biegnąc?)
Których wspomnień więcej jest w tobie?
Tych dobrych?
Tych złych?
I po której stronie… nasze dają się znaleźć?

Sweter jej podaje, na kolanach składa (zbyt praktyczny chyba, by materiał kwiatów wiązanką, chociażby, zastąpić).
  • I’ll be late, but I could make it all up to you
    I’ll count down the days, don’t say that you wouldn’t too
    ‘cause I heard the rain, as I felt you coming loose
    and I heard my name - it broke my head in two

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • „Niechaj się stanie światłość! I stała się światłość.
    Bóg widząc, że światłość jest dobra, oddzielił ją od ciemności.”

    [Rdz 1.1-5]
Światło i ciemność - pojęcia zupełnie przeciwstawne, choć jedno bez drugiego nie istnieje. Czy światłość nastałaby bez ciemności? Nie. Ale i czymże jest ciemność, jeśli nie byłoby światła? Tworem, który określić może jedynie sam Stwóra, a i jego istnienie nierzadko poddawane jest wątpliwości.
Tak i Sol bez Woody'ego nie istniała, wcześniej w ciemności błądząc i ciemnością będąc, dopiero jasności nabrała, gdy pojawił się na jej drodze, pozwalając by rozkwitła jak najjaśniejszy kwiatek polny, niedoceniony przez odwiedzających łąki. Nostrzyk biały zupełnie niepozornie żyjący wśród kostrzewy, rajgrasu, stokłosy i wiechliny - czyli traw, bo na cóż trudzić się daremnie, by rozpoznać tak pospolite zielsko, które niczym ponad paszą się nie stanie. Choć więc nostrzyk całkiem ładny, w drobne białe płatki ubrany, on również na tle jeżówek, piwonii i ciemierników blado (zupełnie dosłownie) wypadał.
Ona była tym kwiatkiem, rośliną pastewną, przeciętną w każdym calu. Z włosami niczym się nie wyróżniającymi, ciemnymi na podobieństwo dopieszczonego mahoniu, z grzywką zakrywającą czasem całe czoło, ale niejednokrotnie jak żaluzja uchyloną; z oczami dużymi, kształtu migdałów w kolorze brązu (a wedle statystyk w brązowe tęczówki wyposażonych chodzi aż 90% ludzi na całym świecie, co świadczy nie mniej, nie więcej, że najczęściej taki właśnie kolor można spotkać); z nosem, który wcale nie spod dłuta Michała Anioła wyszedł, a nader przeciętny kształt przybrał, może nieco przyduży jakby się zastanowić; i z ciałem nie atletki, ale i nie takim żeby na okładkę pisma dla panów je zaprosić - zwyczajnym, szczuplutkim, choć niejednokrotnie krytykowanym, że za chude, cherlawe i od podmuchu wiatru może się złamać.
A jednak czymś się wyróżniała, mimo nieskomplikowanej konfiguracji wyglądu. Być może mrokiem w spojrzeniu, skrytym w czerni źrenicy tak dobrze, że jedynie wprawne oko mogło dostrzec go za błyskiem entuzjazmu, który nader często w towarzystwie Woody'ego się pojawiał, co dobrze wróżyło jak zwykła mawiać pani Lynch (świeć Panie nad jej duszą), wszak Sol słońcem, a syn jej lasem, który mrok trawił odkąd medicago sativa rozkwitła. Zupełnie jakby sam Swórca na próbę go wystawił chiranthodendron pod inną postacią ukrywając.
  • „W nim było życie, a życie było światłością ludzi.
    A światłość świeci w ciemności,
    lecz ciemność jej nie przemogła.”

    J 1,4-5 (BW)
Bez światła wszystko pozostaje w ciemności i bez życia.

W świetle zaś bezbronne stają się najsłabsze stworzenia, istoty bez głosu wystawione na bezpośrednie oddziaływanie promieni słonecznych, bo choć korzą się i wiją w agonii, słońce bez litości spala je żywcem. Daje życie i odbiera, a z każdym zyskiem i stratą nadchodzą istotne zmiany, choć nie zawsze widoczne na pierwszy rzut oka.
Sol - nieświadoma - swego zbawiennego charakteru, mistycyzmu umiejętności, w które została wyposażona, raczej wpatrzona w niego, powiernika myśli, niestrudzonego słuchacza i bohatera.

Ona Sol, on Woody, a bez lasu słońce ziemię tylko jałowi.

- Ty się znasz - jak nikt inny na postaci w niego wpatrzonej. - Ja umiem tylko sobie wymarzyć, ale widzisz, po co tego drewna naręcze by mi były, jakby całe zmarniało? - ona Sol, on Woody. Ona marzycielka, on praktyczny, wyposażony we wszystko to co jej braki uzupełniało.
Nie musi ręką kół w powietrzu zataczać, ani rozrysowywać - nawet prowizorycznie - układu ścian z krzyżykiem na tej południowej, gdzie drewno miało się znajdować. Ona widzi. Wzrokiem przedzierając się przez pustą przestrzeń do celu w wyobraźni nakreślonego; palików drewna, jeden na drugim ułożonych w misternej konstrukcji, pachnących lasem i słońcem, mchem nasiąkniętym kwitnącym porankiem i oplatającą go nocą.
- A na kominku może zdjęcia jakieś? Z ognisk i wypadów na ryby, czy konno, rysunki dzieci i może nawet jakaś kolekcja porcelanowych skarbów, zapomnianych przez świat, na pchlim targu za bezcen wystawionych? - chwyciła przynętę, na bok odstawiając rzekomy smutek, co na kilka krótkich chwil rozgościł się w jej oczach, szkląc tęczówki, błysk w oku przytępiając; już na targu była, klucząc wśród kolorowych straganów, wypełnionych kolorowymi kształtami, niedocenionymi dziełami i tajemnicami, których rozwiązania już dawno zostały zabrane do grobu. Sol, maruderka, choć na celu nie rabunek, a poszukiwanie skarbów miała, niestrudzenie nowych łupów szuka, mimo, że świat ma je za bezużyteczne szpargały, ona w każdym z nich duszę odnajduje w rękach kurczowo ściskając portfelik - szansę na nowe życie.
- Nie trzeba paleniska! - Boże broń uchowaj od złego! Protest jak wartki strumień wydziera się z jej gardła, nim jeszcze zdąży pomyśleć i uwarzyć stosowne słowa. Jakby to palenisko mogło przekreślić wszystko, cieniem się rzucić i cierniem w oku stanąć. - To nieważne, poświęcimy jak będzie trzeba, wymyślimy coś, bo nasze to, więc będzie piękne niezależnie od tego jak w finale się będzie prezentować. Nawet bez kominka, bo to dusza w miejsce włożona jest kluczowa. Dom bez duszy to jak pozbawione życia ciało, pusta powłoka, która już nikomu nic nie da. Jak wspomnienia - powtarza ostatnie zdanie, już raczej do siebie niżeli do niego, we wspomnieniach własnych się zatapiając. Odrywając się od rzeczywistości, tracąc grunt pod stopami, na kilka sekund raptem, ale jakich to sekund! Pozłacanych, kolorowych, skrzących się każdą barwą, lśniących nadzieją, skąpanych w promieniach wschodzącego słońca.
Ale jakby tak krok postawić za płotek w podświadomości wybudowany i przejść porośniętą dróżką w stronę ciemnych gąszczy, być może zdałoby się, że weń skryte wspomnienia, o których sam właściciel nie ma pojęcia. Blade, wyprane z kolorów, poszarzałe. Pod cienką tekturką skryte, jakby czekały na wymierzony w nie podmuch wiatru, który choć jeszcze nie nadszedł, czeka na właściwy moment.

Nim odpowie, sięga po sweter, powoli okrywając nim cienką jak opłatek, bladą skórę. Przyduży nieco, ale tonąć w nim przyjemnie, w cieple, a nie zimnej otchłani.
- To zależy - ociąga się nieco z odpowiedzią, by na beksę nie wyjść.
Z Tobą Woody? Tylko dobre.
Wszak wyprzeć te złe z głowy dla Sol jest łatwo.
Choć chwile zwątpienia czasem nachodzą, kiedy wzrok Twój nieobecny w przeszłość się ogląda.
A Twoje z którą z nas są lepsze?


- Ale myślę, że tych dobrych, bo nie chcę pamiętać złych - ale to one człowieka wszak przecież kształtują.
Acz, mimo najszczerszych chęci, te niedobre, wciąż w niej tkwią, ponad najgorszymi, poblakłe, ale wciąż żywe, a najgorszych nieświadoma. Żeńskie imię to chorobliwe zjawisko przybrało - trauma.
- A Ty Woody? Jak myślisz, lepiej pamiętać wszystko, czy pamięć wybiórczą stosować?
<img src="https://64.media.tumblr.com/ae72ef07d1d ... 825d5.gifv"; width="220">
I'm coming up only to hold you under
I'm coming up only to show you wrong
And to know you is hard, we wonder
To know you, all wrong we were

autor

Zablokowany

Wróć do „Gry”