WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

I'm takin' a picture of this in the back of my mind 'Cause every time I go I'm scared it's gonna be the last time
Awatar użytkownika
38
174

kardiochirurg

Swedish Hospital

fremont

Post

Dostrzegła na jego twarzy ten krótki, ale jak wiele mówiący grymas. Czy niepotrzebnie wspominała o nim? Może faktycznie nie dostrzegł obrączki, którą tak neurotycznie obracała między placami? Tylko ślepiec by jej zauważył. Więc co oznaczał ten wyraz twarzy? Florence nigdy nie miała się za specjalistkę w odczytywaniu cudzych emocji, a swoje z kolei z dokładnością chowała przed światem. Był to zawód, dezaprobata, czy żal, że ułożyła sobie życie bez niego? Zastąpiła go innym, którego stale, mimowolnie porównywała do swojej młodzieńczej miłostki? I zazwyczaj to jej mąż wypadał niekorzystnie w tym zestawieniu.
Jak wyglądałoby ich życie gdyby nie pozwoliła mu wtedy odejść?
Florence doskonale wiedziała. A przynajmniej w ten sposób lubiła to sobie wyobrażać. Widziała siebie i Blue na plaży, w cieplejszym, przyjemniejszym miejscu, niż wiecznie pochmurnym, zalanym chłodnym deszczem Seattle. W oddali, przy plaży, byłby ich domek. Niewielki, bo przecież nie potrzebowali wiele, skoro mieli siebie, prawda? Towarzyszyłby im pies, o którym Florence marzyła odkąd skończyła pięć lat, jednak Roderick, podobnie jak jej rodzice, za każdym razem odmawiał nawet próby podjęcia rozmowy w tym temacie, więc ostatecznie odpuszczała. Tak samo wyglądały rozmowy o założeniu rodziny i była przekonana, że Blue nigdy by jej nie zbył, nigdy nie powiedziałby, że praca jej ważniejsza i nie ma czasu na to.
Dokładnie tak wyobrażała sobie ich wspólne życie. Często uciekała myślami do tego sielankowego wyobrażenia. Nie zakładała, że wiedliby życie usłane różami; pojawiłyby się drobne spięcia, może sprzeczki, ale pod koniec dnia zasypialiby razem, a ona nie musiałaby zaprzątać swoich myśli tym, czy przypadkiem jej mąż nie myśli teraz o tym, jak dobrze byłoby mu z inną.
- Przed chwilą prosiłeś, żebym powiedziała, że tak jest lepiej, więc mówię - mruknęła, próbując ze wszystkich sił powstrzymać łzy, które ponownie napływały do jej oczu. Nie mogła przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz zdarzyło jej się płakać. Może podczas jednych z pierwszych kłótni małżeńskich? Tylko kiedy one właściwie się zaczęły? Teraz żadne słowa padające z usta Rick nie raniły ją tak bardzo, jak te, które właśnie wypowiadał Blue. Nie była w stanie uwierzyć, że tego właśnie chciał. Że chciał zapomnieć; zachowywać się tak, jakby faktycznie nigdy się nie poznali. Co się stało z Blue, który te siedemnaście lat temu obiecał jej cały świat, jeśli tylko z nim ucieknie? Był w stanie zaryzykować dosłownie wszystko, aby z nią być, a teraz chciał, aby powiedziała mu, że powrót do swoich osobnych, nieszczęśliwych (przynajmniej w jej przypadku) żyć był tą lepszą opcją!
Chciała zostać tutaj, w tym zimnie, przed którym jego ramiona szczelnie by ją ochroniły. Mogłaby trwać wieczność w tej chwili, a wciąż byłoby jej mało. Wciąż chciałaby, a może raczej potrzebowałaby po tylu latach rozłąki, więcej jego dotyku, bliskości, ciepła jego skóry, czułych słów wypowiadanych szeptem.
Zamiast tego dostała masę wyrzutów, pretensji i poczucie odrzucenia. Naiwnie myślała, że po tak długim okresie nadal będzie zajmować specjalnie miejsce w jego życiu i sercu, tak jak on w jej. Najwidoczniej ktoś inny był teraz jego - budził się i zasypiał przy niej, w jej towarzystwie łapał fale, donośnie śmiał się z jej nieudanych żartów, aby nie sprawić jej przykrości, zabierał we wszystkie swoje ulubione miejsca, które niegdyś były ich miejscami, podziwiał zachody słońca, trzymając ją w swoim ramionach. A może nawet planowali więcej - może w niedalekiej przyszłości miała zostać panią Krzyzanowski? I nagle pojawiała się Florence, która chciała myśleć, że nadal jej się coś należy.
Jak, jak w ogóle mogłaś tak pomyśleć, Flo?! Złamałaś mu serce, a teraz wymagasz, aby tak po prostu zapomniał?
Tylko czy Blue zdawał sobie sprawę, że za każdym razem, gdy odrzucał kolejne połączenia, jej serce pękało? Pękło, gdy nie pojawił się po roku, po dwóch, po trzech, a potem zaczęła odpuszczać. Przestała do niego wydzwaniać i wypytać jego siostry, czy przypadkiem nie odezwał się, a jeśli tak - to czy wspominał jej imię? Starała skupić się na Ricku, na ich małżeństwie, na tym, aby być dobrą żoną, którą mógł się pochwalić. Przez długi okres wychodziło im - nie mogła powiedzieć, ze nigdy nie było dobrych momentów między nimi, bo skłamałaby. Kochała go przez długi okres, aczkolwiek nigdy nie mogła obdarzyć go tym samym uczuciem, które żywiła do Bluejay'a. Z czasem odpuściła obie sprawy - zarówno Blue, jak i Ricka. Stała się bezinteresowna, zbyt pochłonięta pracą, aby znowu podjąć próby ratowania swojego związku. Może jednak tylko sobie mogła zawdzięczać swój obecny stan?
- Naprawdę sądzisz, że ty jeden miałeś złamane serce? Masz mnie za tak nieczułą, oziębłą, że uważasz, że przyszło mi to wszystko z taką łatwością?! Że z dnia na dzień tak po prostu zapomniałam, znalazłam sobie nowego i wcale, ale to wcale nie łudziłam, że w końcu odbierzesz jeden, pieprzony telefon?! - każdy, kto chociaż odrobinę znał Florence Crane wiedział, że nie unosi się gniewem. Czasami sprawiała wrażenie, jakby w ogóle go nie odczuwała. Zawsze opanowana, lakoniczna i uważna w doborze słów, mówiąca spokojnym, melodyjnym głosem, bez cienia emocji . Nie krzyczała, nie przeklinała, a dezaprobatę wyrażała jednym spojrzeniem. Każdą drobną, negatywną emocje starannie ukrywała pod płaszczykiem przyzwoitości, grzeczności i nieszczerych uśmiechów.
I nagle poczuła, że coś w niej pękło. Poczuła cały gniew na siebie, na Ricka, na Blue, żal, rozgoryczenie i przepełniający ją smutek. W pierwszej chwili ton głosu i echo, które rozniosło się po okolicy, powtarzając jej słowa, zdziwiło Florence. Nie mogła uwierzyć, że te słowa, ten podniesiony głos wydobył się z jej własnych ust. - Próbowałeś?! To chcesz nazwać próbami? Wystarczyło raz, jeden raz, podnieść słuchawkę! Chciałam naprawić wszystko i nie musielibyśmy czekać siedemnaście lat na to spotkanie, gdybyś schował na chwilę urażoną dumę i uczucia do kieszeni! - zrobiła krok w jego stronę, zadzierając głowę delikatnie do góry, aby tym razem spojrzeć mu prosto w twarz. Nie mogła więcej unikać jego spojrzenia, ani uczuć związanych z ich nagłym spotkaniem. - Dlaczego po prostu nie odebrałeś?! - zacisnęła dłonie w pięści, wbijając paznokcie we wewnętrzną stronę dłoni i nagle uderzyła go delikatnie w pierś. Potem jeszcze jeden raz, i jeszcze jeden. Była wściekła. Czemu nie mógł pojawić się wcześniej? Dlaczego nie uratował ją przed zmarnowanymi, nieszczęśliwymi piętnastoma latami małżeństwa? - I teraz chcesz, żebym co ci dokładnie powiedziała? Nie wiem, czego wymagasz ode mnie! Najpierw odchodzisz, po chwilę nagle rzucasz się na mnie, a teraz mnie odtrącasz od siebie! - wierzchem przemarzniętej, zaczerwienionej od chłodu dłoni, przetarła kilka łez spływających po jej policzkach. W tym momencie nie poznawała samej siebie, a wystarczyło kilkanaście minut z Krzyzanowskim. - Nie wiem co dalej. Nie wyobrażam sobie wrócić do niego i zachowywać, jak gdyby nigdy nic. Nawet nie chcę wracać, a co dopiero dalej udawać - dodała z żalem, odrobinę ściszając ton głosu. Chciała tylko znaleźć się w ramionach Blue, schować się przed całym światem i już nigdy więcej go nie opuszczać. I przy okazji nie pogardziłaby papierosem, a nawet i całą paczką papierosów, które czekały na nią w schowku samochodowym, bo nadal udawała, że przecież pali sporadycznie (każdego dnia).

autor

ala

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I on przetrwał niejeden wieczór - zwykle samotny, w przerywanej tylko śpiewem cykad ciszy indonezyjskiej prowincji, spędzany nad sączonym wolniuteńko arakiem - raz po raz z masochistyczną przyjemnością, snując wizję ich wspólnego życia.
Domek na plaży, dokładnie tak.
Najlepiej w Oxnard albo San Clemente. Lub może dalej? W Punta Cana, pod ścianą palm kołyszących się łagodnie w powiewach tropikalnego wiatru. Pies. Nie, dwa psy. Trzy. Ile by tylko, cholera, chciała, i ile pomieściłoby się w jego vanie. Mocna, gorąca kawa w ceramicznych kubkach kupionych od jakiegoś lokalnego wyrobnika, surowe, gołe drewno werandy pod naporem rozgrzanej słońcem, nieosłoniętej - bo nie byłoby od czego - skóry.
Tylko oni, we dwoje. Oni i psy.
I... może potem także jakieś dzieci? Nieplanowane pewnie, jak większość ważnych wydarzeń w życiu Bluejay'a, ale ukochane, pilnowane niczym oczka w głowie, choć przy tym zachęcane do eksploracji, do poznawania świata, do eskapad na tyły domu, z wysokimi trawami niczym dżungla, na plażę - bezkresną, nieskończoną, niemożliwą do objęcia wzrokiem gdy ma się pięć lat, do wody, w fale liżące małe ciałka łapczywie, lecz z czułością.
Gdyby odebrał...
Otóż to, sączył ten arak - niby trunek taki egzotyczny, odległy, a palący język i przełyk jak swojski bimber.
Gdyby odebrał...
Nie byłoby żadnego Ricka.... Żadnej potrzeby by "wracać i udawać", żadnego "co my teraz zrobimy, Florence?", zamieniającego się w obłok pary na popołudniowym chłodzie w Mount Rainier.
Patrzył na Florence - na dwie kręte ścieżki o nieregularnej formie, wyznaczane przez pędzące w dół jej policzków łzy, na włosy, nieco napuszone w lokalnej wilgoci, wirujące w rytm jej coraz śmielszych, coraz mniej opanowanych ruchów gdy zwijała dłonie w pięści i unosiła je do jego torsu, kształtny nos zaróżowiony od chłodu i wściekłości.
Florence. Byłaby tylko Florence. Żadnych, do cholery, Ricków. Żadnych dziewcząt o imionach jak kwiaty, zakwitających w jego ramionach, w jego łóżku, pod naporem jego ciała, a potem więdnących o świcie, rozpływających się w wczesnoporannej balijskiej mgle. Nie byłoby nawet Sunny (myśl o tym ścisnęła jego serce; wybory, pierdolone wybory! - jeśli czegokolwiek, to ich właśnie najbardziej nienawidził w całym tym cyrku dorosłości). Tylko Florence...
Gdyby tylko odebrał. Wtedy, siedemnaście lat temu.
Ale... - nie bronił się przed wymierzanymi mu ciosami, nie bolały, nie fizycznie przynajmniej, znosił je cierpliwie, jak zasłużoną pokutę, ba, może nawet ich pragnął, może nawet przyjmował je z ulgą - jak wyglądałoby to naprawdę?
Czy faktycznie - gdyby zamiast klawisza z symbolem czerwonej słuchawki wcisnął ten, z rysunkiem zielonej, gdyby podniósł aparat do ucha i wyrzucił z siebie krótkie "tak, słucham?", zbolałe może, albo gniewne, ale jakieś - czekałaby ich taka sielanka? Czy też Florence tak czy siak przetrąciłaby mu serce przy innej okazji (desperacko, w akcie samoobrony, chciał wierzyć, że tak), rok później lub pięć lat wprzód, nawet pod inną szerokością geograficzną nadal nie wyzwoliwszy się spod wpływu despotycznych rodzicieli.
Czy ich winił?
Częściowo, oczywiście. Ale winił przede wszystkim ją - to ona przecież podjęła ostateczną decyzję. I siebie - to on się do tej decyzji przyczynił, on się jej nie postawił i on, wreszcie, postanowił pannę Farrow ukarać, zaciekły, siedemnastoma laty milczenia.
A teraz byli tutaj: on z martwym ojcem, domem unoszącym się na wodzie, psem w roli jedynego towarzysza, marnymi zarobkami licealnego belfra i ona: z nazwiskiem wżynającym się w imię niczym cierń, mężem, z którym życie było niczym niekończące się teatralne przedstawienie, całym bagażem wyrzutów ciążącym jej na słabnących barkach i tą paczą papierosów, niby wcale niewypalanych, tajonych w samochodowej skrytce.
- Niczego... - wytrzymał to niebolesne manto i wytrzymałby jeszcze cały szereg kolejnych uderzeń, ale widział, że bardziej niż jego samego męczą one Florence. Oplótł więc jej nadgarstki dłońmi i unieruchomił - delikatnie, choć stanowczo, zmuszając przy tym, by nań spojrzała - ...od ciebie nie wymagam, Florence. Przestań. - A potem znów przygarnął ją do siebie i zamknął w objęciu; czy nie tego chciała? - Nie dzwoniłem, bo byłem młody i durny.
I fakt faktem, postarzał się teraz o całe siedemnaście lat.
Dlaczego więc nie czuł się przy niej ani odrobinkę mądrzejszy?

autor

I'm takin' a picture of this in the back of my mind 'Cause every time I go I'm scared it's gonna be the last time
Awatar użytkownika
38
174

kardiochirurg

Swedish Hospital

fremont

Post

Czy faktycznie czekałaby ich taka sielanka?
Florence nie tyle chciała, co musiała wierzyć, że dokładnie tak wyglądałoby życie u boku swojej pierwszej miłości. Musiała wierzyć, że byliby szczęśliwi mając tylko siebie, bo jeśli nie to czy to oznaczałoby, że to ona jest problemem? Czy to ona, jej brak czułości, chłód i dystans jaki utrzymywała przy Ricku były źródłem całego nieszczęścia, które zagościło w jej małżeństwie i finalnie doprowadziło do jego upadku? Bo jeśli tak, to czy oznaczało to, że związek z Blue zakończyłby się równie wielką klęską?
Z każdą chwilą gniew buzujący Florence, zbierający się w niej od dłuższego czasu, starannie skrywany przez resztą świata, gwałtownie przybierał na sile. Chciała wyrzucić z siebie każdą najmniejszą frustrację, która towarzyszyła jej na co dzień i której nigdy nie miała okazji wygarnąć Rickowi, swojej matce, ojcu, Blue. Czuła, że byłaby w stanie wykrzyczeć im wszystko prosto w twarz; chociaż jeden raz w ciągu całego swojego życia, tych długich trzydziestu pięciu lat, byłaby całkowicie szczera, szczególnie jeśli chodziło o jej męża oraz rodziców.
Do tych drugich miała zawsze największy żal. Większy, niż do siebie za słuchanie ich, większy, niż do Bluejay za nie podniesienie słuchawki telefonu, i większy, niż do Rodericka za te wszystkie samotnie spędzone wieczory, poświęcone rozmyślaniu o tym jak niewystarczająca jest dla niego. Niewystarczająco ambitna, niewystarczająco mądra, niewystarczająco kobieca i piękna.
Zresztą, nawet dla własnej matki była niewystarczająca, więc czemu wymagała więcej od niego? W jej oczach nigdy nie była dobrą córką, odpowiednią żoną dla Ricka, czy materiałem na matkę. Bywały momenty, w których Florence odnosiła wrażenie, że pani Farrow, przy której w porównaniu brunetka promieniowała ciepłem i czułością, tolerowała ją tylko i wyłącznie ze względu na to, że nadal była związana ze swoim mężem. Odbierając telefon od swojej matki, momentalnie wiedziała jakich pytań powinna się spodziewać - jak Rick, co u niego w pracy, kiedy przyjdzie mnie odwiedzić? Z kolei pytania odnośnie własnej, pierworodnej córki za każdym razem brzmiały pasywno-agresywnie, zawierały w sobie zarzuty i pretensje, i tak stale krążąc wokół jednego, ukochanego tematu matki - Rodericka. Nie dostrzegała Florence poza nim - nie była dla niej córką, nie była odnoszącą sukcesy kardiochirurżką, planującą kolejną specjalizację w zakresie anestezjologii oraz intensywnej terapii; była po prostu żoną Ricka, panią Crane, która musiała wiernie trwać u jego boku i pięknie uśmiechać się do każdego wspólnego zdjęcia.
Milczenie ze strony Bluejay jedynie potęgowało jej złość. Dlaczego tak po prostu stał, wpatrzony w nią i jej wybuch, sprawiający wrażenie zupełnie niewzruszonego jej wykrzyczanymi słowami, i kolejnymi uderzeniami? Chciała, żeby był równie wściekły na nią, co ona na niego za nie podniesienie słuchawki, za bycie zbyt dumnym na przyjęcie jej przeprosin. Chciała również zobaczyć jego złość na to, że próbowała ułożyć sobie życie bez niego i może odrobinę zazdrości, a nie jedynie niewyraźny grymas przebiegający przez jego twarz na wspomnienie o nim. Czy myśl o Ricku budziła w nim te same odczucia, co w drobnym ciele Florence, gdy pomyślała o tym, że on też próbował żyć bez niej? Jeśli tak, to dlaczego od razu nie mógł jej nakazać porzucenia swojego dotychczasowego życia i wyruszenia z nim w świat, który obiecał jej pokazać siedemnaście lat temu? Czy to dlatego, że zdążył spełnić tę obietnicę u boku innej? I w końcu - dlaczego na jej usta cisnęło się tyle słów, tyle niewypowiedzianych, lecz jakże nurtujących ją pytań, a on WCIĄŻ milczał jak zaklęty? Teraz nareszcie dowiedziała się, jak irytująca musiała bywać jej postawa, gdy zachowywała w każdej sytuacji taki spokój i obojętność.
Jego głos, jej imię wychodzące z jego ust, dotyk jego chłodnych dłoni na jej drobnych nadgarstkach przywrócił ją do względnego spokoju. Odpuściła i całkowicie pozwoliła sobie zapaść się w jego ramionach, przylec do jego ciała, wtulając i delikatnie ocierając mokrą od łez (których nie była w stanie jednak kontrolować tak dobrze jak dotychczas jej się wydawało) twarz w jego kurtkę. Wzięła kilka głębszych wdechów, wciągając jego zapach. - Teraz byś zadzwonił? - wymruczała w jego klatę piersiową, przymykając oczy. Czuła powracającą równowagę, poczucie, że wszystko było znowu na swoim miejscu; że ona była dokładnie tam, gdzie powinna być - szczelnie zamknięta w jego ramionach. - Przepraszam. Za wszystko. Za tamto rozstanie i za tą złość teraz, nie wiem co we mnie wstąpiło - parsknęła nerwowym śmiechem, dosłownie na milimetry odsuwając się od niego, aby tylko unieść głowę i spojrzeć na jego twarz. Jej dłoń powędrowała do góry, przyległa do jego twarzy i delikatnym ruchem kciuka, zaczęła gładzić jego policzek, który okazał się zdecydowanie bardziej szorstki, niż z czasów ich młodość. - Więc co teraz? - powróciła do pytania zadanego jeszcze parę minut temu przez niego. Jak miała spędzić święta z Rickiem, jego rodziną, wiedząc, że gdzieś, w tym samym mieście, a może i nawet dzielnicy, był on? Być może z kimś?

autor

ala

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie powinna była pytać.
Nie, nie powinna była wstępować na ten grunt - grząski, śliski, niepewny, na ruchome piaski jego nastrojów i umiłowania wolności, które to - w zabójczej kombinacji - od tylu lat uniemożliwiały mu zatrzymanie się w podróży, osadzenie w jednym miejscu, porzucenie tego atawistycznego pragnienia, by wiecznie być w ruchu, w biegu, nigdy się nie przywiązywać, nie zobowiązywać, nie angażować.
Nie powinna była zmuszać go do tej refleksji - w trosce nie tylko o spokój jego ducha, ale i własny i w obawie przed tępym, dotkliwym bólem zaciskającym serce w żelaznym uścisku gdyby - z dużym prawdopodobieństwem - jego odpowiedź zawiodła ją, zraniła, ostatecznie pozbawiła... złudzeń? Marzeń? Nadziei?
Czy teraz by zadzwonił?
Bluejay zadarł głowę, czując, jak wtulona w niego Florence przestaje wreszcie walczyć, odpuszcza, ulega. Napotkał spojrzeniem korony drzew - większość o tej porze roku niemal zupełnie ogołoconą z liści, a jednak nadal dostojną, dumnie zamykającą się wysoko nad ich głowami. Wciągnął w nozdrza chłodne, rześkie powietrze przesycone wonią igliwia i torfu, pozwolił mu przedostać się do płuc, zasilić pracujące w głębi piersi - wytrwale, zażarcie, czasem wbrew wszystkiemu - serce i usprawnić przepływ myśli w natlenionym teraz lepiej mózgu.
Czy by zadzwonił?
Pytanie bez jednoznacznej odpowiedzi - jeśli chciał być szczery względem obydwu stron, mógł jedynie zareagować enigmatycznym milczeniem lub wcale nielepszym, wymijającym "nie wiem" wypowiedzianym bez odwagi, by spojrzeć Florence w oczy.
Nie taką chciał ją widzieć. Za każdym razem - choć robił to nieczęsto, w myśl swojej dewizy, że stare mosty są po to, by je palić, a niedogojonych ran nie wolno pod żadnym pozorem lizać i otwierać - gdy w ciągu tych siedemnastu lat błądził myślami dokoła Florence Farrow, lubił sobie wyobrażać, że jest szczęśliwa. Szczęśliwsza, niż byłaby z nim. Spełniona, cokolwiek to dla niej znaczyło. Że w konsekwencji tej trudnej decyzji podjętej jego kosztem w pewien sierpniowy poranek, zyskała przynajmniej dla siebie dobre, pełne, satysfakcjonujące życie. Takie, z którego może być dumna. Takie, które sprawia, że każdego dnia rozwiera powieki z ciekawością i ekscytacją, nie zaś...
Bluejay czuł je w każdym ruchu Florence, wychwytywał w każdym oddechu, słyszał w każdym słowie... Jedynie ze zmęczeniem i rezygnacją.
Czy dziś by zadzwonił?
Nie zdążył podjąć w tym temacie świadomej, zbornej decyzji - jego ciało samo zareagowało na dotyk kobiety, samo odpowiedziało na desperację, z jaką zacisnęła palce na materiale jego kurtki, wbiła je w tkaninę na plecach, tylko ciaśniej doń przylegając. Chciał się odsunąć, ale nie mógł. Nie był w stanie, tak po prostu. Zacieśnił więc obręcz ramion i trzymał w nich brunetkę tak długo, aż nie odsunęła się z krótką, gorzką namiastką śmiechu na ustach.
A potem? Potem powiedział coś, czego być może Florence Farrow Crane nie słyszała przez całe swoje życie, coś, co być może trzeba było jej usłyszeć, by choćby na moment posmakować beztroski, spojrzeć na samą siebie, na własne błędy i potknięcia, łaskawszym okiem, cierpliwiej, z większą sympatią:
- To nie twoja wina, Florence.
To nie Twoja wina. Może tak Ci się wydaje - obciążanej odpowiedzialnością za małżeńskie niepowodzenia przez matkę, oskarżanej za niewystarczające zaangażowanie przez Rodericka, wreszcie - karanej nieubłaganą ciszą przez Bluejay'a, i to za ten jeden młodzieńczy błąd, którego tak długo nie potrafił jej wybaczyć. Wtedy - jako zagniewany nastolatek - widział rzeczy jako o wiele prostsze, łatwiejsze do skategoryzowania. Świat wydawał mu się mniej wielowarstwowy, mniej złożony niż dziś. Jeśli zatem Florence go odrzucała, to była tą złą, prawda? Jeśli to ona wtedy zrywała ich relację, to on był niewinną ofiarą, nie zaś współwinnym ich obopólnego cierpienia, czy nie?
Otóż nie. Ale zabrało mu siedemnaście lat i wiele samotnych zmagań z rozszalałym oceanem, by to zrozumieć.
- Odwiozę cię do domu, co? - zaproponował ponownie - Możemy porozmawiać w samochodzie. Zastanowić się... Co będzie najlepszym rozwiązaniem w tej sytuacji. Porozmawiać. Myślę... - odchrząknął; nienawidził siebie za ten mechanizm obronny sięgania po zdrowy rozsądek, podczas gdy w jego wnętrzu w istocie szalał teraz huragan emocji - Że nie powinniśmy podejmować żadnych decyzji pochopnie.

autor

I'm takin' a picture of this in the back of my mind 'Cause every time I go I'm scared it's gonna be the last time
Awatar użytkownika
38
174

kardiochirurg

Swedish Hospital

fremont

Post

Tym razem cisza, kolejne wymowne milczenie z jego strony przysporzyło Florence więcej smutku, niż złości, która zdążyła się ulotnić. Spodziewała się, a może bardziej chciała, natychmiastowej odpowiedzi, bez chwili zawahania. Czemu znowu milczał? Czemu nie chciał powiedzieć - tak, oczywiście, że bym zadzwonił? Dla niej odpowiedź wydawała się wręcz oczywista, więc dlaczego nie dla niego? Czy naprawdę ona tkwiła w złudnej nadziei, że wciąż dla niego coś znaczy, podczas gdy on zdążył już dawno zapomnieć o niej, tego, co było między nimi i ruszyć dalej? Dłoń Florence zsunęła z policzka mężczyzny, a z jej ust wyszło ciche, rozżalone westchnięcie, zmieniające się w parę. Po raz kolejny w czasie tego spotkania była zmuszona do wysunięcia się z jego ciepłych, tak szczelnie oplatających jej ramion.
To nie twoja wina, Florence.
W takim razie czyja? Jak długo miała winić swoich rodziców i używać ich jako marnego usprawiedliwienia swojej własnej decyzji? Chociaż raz w życiu, w odpowiednio ważnej sprawie powinna się im postawić, ale wybrała bezpieczniejsze wyjście, niekoniecznie lepsze, ale nie musiała narażać się swoim rodzicom, ani błagać ich o zrozumienie. Zrobiła, to co zawsze wychodziło jej najlepiej - grzecznie spełniała każdą ich prośbę. Ile mogła winić Rodericka za upadek ich małżeństwa, skoro sama była jego częścią i może powinna starać się więcej? Albo odpuścić w pewnym momencie drażliwy temat związany z założeniem rodziny, odczekać, dać mu przestrzeń i czas na zastanowienie się? I w końcu, dlaczego cokolwiek miałoby być winą Blue? Ona była tą, która chciała wstrzymać, być przyjaciółmi, dając mu znak, że nie mogą być dłużej razem, więc jak mogłaby obarczyć go jakąkolwiek winą, skoro miał największe prawo do bycia złym i rozżalonym? Wszystko wskazywało na to, że na niej spoczywała cała odpowiedzialność za obecny stan jej własnego życia.
Skąd ta nagła rozwaga i ostrożność u Blue, które przecież do tej pory były jej domeną? To Florence miała być w ich duecie tą trzeźwo myślącą, szukającą najlepszego rozwiązania sytuacji, w której się znaleźli i wstrzymującą się od pochopnych decyzji. Zmarszczyła brwi, uważnie przyglądając się mężczyźnie, którego tak dobrze znalazła, któremu powierzała niegdyś wszystkie swojej myśli, zmartwienia i tajemnice, i którego teraz nie potrafiła rozpoznać. Czy to możliwe, aby w ciągu tych siedemnastu lat zmienił się tak diametralnie? Z rozkojarzonego, wiecznie z głową w chmurkach, marzącego o odkrywaniu świata chłopca stał się równie chłodny, kalkujący zachowania i uczucia, co ona sama? Nigdy nie była specjalistką w czytaniu ludzkich zachować oraz emocji, więc ciężko było jej określić, czy faktycznie taki był, czy może tylko ona zasłużyła na to traktowanie? Na tą ciszę i jakikolwiek brak odpowiedzi na jej pytanie. Żałowała, że w ogóle odważyła się je zdać, aczkolwiek wtedy była przekonana, jaką odpowiedź dostanie. Czy była to pewnego rodzaju kara za to, że wtedy go zostawiła? Czy próbował jej teraz pokazać, jak to jest być odrzuconym, jak to jest słyszeć łudząco podobne słowa, do tych, które ona wypowiedziała siedemnaście lat temu - to nie twoja wina, musimy zastanowić się co dalej, jak to jest patrzeć na odejście osoby, dla której nawet po tylu latach wciąż zrobiłabyś wszystko? Flora nie potrafiła uwierzyć, że jej Blue byłby na tyle okrutny, aczkolwiek może faktycznie wcale nie był, taki jakim go zapamiętała i oprócz wyglądu, nie łączyło go nic z jej pierwszą miłością?
Wciąż uparcie wpatrywała się w jego twarz, szukając odpowiedzi na wcześniej zadane pytania oraz odpowiednich słów w głowie. Prawdopodobnie wyczerpała swój tygodniowy limit wraz z poprzednim wybuchem złości, więc nic dziwnego, że złożenie poprawnej wypowiedzi sprawiało jej tyle trudności. - Mam swoje auto - odparła w końcu po dłuższej chwili niezręcznej, ciążącej ciszy. Odsunęła się kolejne kilka kroków w tył, próbując zachować odpowiedni dystans między nimi, bo zdawało się, że tego właśnie chce Krzyzanowski. Zziębnięte, zaczerwienione dłonie wsunęła głęboko w kieszeni kurtki, zaciskając je mocniej w pięści. - Bluejay... - wraz z jego imieniem, z ust brunetki wydobyło się kolejne, tym razem znacznie cięższe, sugerujące, że ma już dosyć, westchnięcie.
Powinna była milczeć.
Nie zadawać żadnych pytań, nie mówić, że mu współczuje, ani że cieszy się, że wrócił. Powinna milczeć, obrócić się i ruszyć w swoją stronę, wrócić do swojego życia, z dala od niego. Zapomnieć o tym spotkaniu, nie myśleć o prawdopodobieństwie spotkania go w sklepie, na ulicy, a może nawet na jednym z jej dyżurów, skupić swoje myśli wokół ważniejszych kwestii - na przykład nadchodzących świąt w gronie Crane'ów, które na samą myśl przyprawiały ją o mdłości, albo sporą szansą na świąteczne spotkanie z matką, co zdawało się być jeszcze gorszą perfektywną, niż święta z rodziną Ricka.
Ale odezwała się. Bo nie chciała wracać do swojego życia, swojego męża, nie chciała myśleć o świętach, ani o tym jakie kolejne pytania padną w czasie wigilijnej kolacji. To nagłe spotkanie, widok jego twarzy, dźwięk jego głosu, ciepło i to poczucie bezpieczeństwa, które czuła, gdy zamknął ją w uścisku, obudziło w Florence... nadzieję? Poczucie, że nie wszystko stracone i że wcale nie wieść tak przykrego życia? Cokolwiek by to nie było, zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Propozycja rozmowy i znalezienia najlepszego wyjścia w głowie Crane była nad wyraz jasna oraz wymowna. Tym razem to on jej nie chciał, co finalnie dotarło do brunetki. - Myślę, że nie mamy nawet o czym rozmawiać. Masz rację, nie powinnam zachowywać się tak pochopnie, boo... - bo co, Florence? To nie tak, że miała wiele do stracenia. - Bo jest Rick, i niezależenie od wszystkiego nadal jestem z nim. - niezależnie od tego, czy właśnie teraz leży u boku innej, obcej kobiety, albo czy jego obrączka jest schowana głęboko w kieszeni jego marynarki. Może nawet jest na tyle odważny, pewny siebie i swojej pozycji, że wziął ją do siebie, do nich i to z nią spędza upojne chwile w łóżku, które do niedawna nazywali wspólnym, a na jego placu nadal połyskuje obrączką, którą Florence wsunęła na jego dłoń, mówiąc tak, biorę piętnaście lat temu? Może, może, może, kto wie? Koniec końców, wciąż nazywała się Crane, a żadne z nich nie odważyło się do tej pory nawet wspomnieć słowem o papierach rozwodowych, więc jakie znaczenie będzie miała rozmowa z Krzyzanowskim? - Ja mam swoje życie, ty zapewne też i dobrze wiemy, że najlepszym, rozważnym wyjściem będzie wrócenie do nich - pokiwała głową, jakby sama siebie chciała przekonać, że właśnie tego chce. Skoro przez tyle lat była w stanie wmówić w sobie, że nadal jest nadzieja dla jej rozpadającego się małżeństwa, to przekonanie siebie, że wcale nie potrzebuje Blue w swoim życiu wydawało się przy tym o wiele prostsze. Wytrzymała bez niego ostatnie siedemnaście lat, ostatnim razem to ona odeszła jako pierwsza, więc niby dlaczego teraz miałby pojawić się jakikolwiek problem? Wykonanie pierwszego kroku w stronę swojej rzeczywistości, bez obecności Bluejay w niej, również nie powinno sprawić jej problemu, a jednak nadal stała i oczekiwała jego odpowiedzi, gdzieś po cichu, w głębi, łudząc się, że nie przyzna jej racji.

autor

ala

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie.
Krótkie, stanowcze, nieznoszące sprzeciwu. Nie niczym ostrze sztyletu. Nie.
Zaprzeczenie, protest, sprzeciw. Bunt przeciwko temu co rozsądne, temu, co... jak to Florence ubrała w słowa?... rozważne. Rebelia przeciwko normalności, przewidywalności, układności, nudzie. Czy nie z niej słynął kiedyś Blue? Blue, który był w stanie zerwać się z łóżka o czwartej nad ranem i, jeszcze w po-nocnej ciemności, pędzić na rowerze na plażę, z deską przytwierdzoną do boku pojazdu, by złapać pierwszą z wielkich fal przyniesionych przez niedawny sztorm. Blue, który narażał się nauczycielom swoim ekscentrycznym zachowaniem, swoją tendencją do wdawania się w dyskusje - na przykład o tym, że nie, jego zdaniem Odkrycie Ameryki wcale nie było jednym z najważniejszych przełomów w historii ludzkości oraz dlaczego spędzamy już czwartą lekcję kując na pamięć nazwiska wszystkich prezydentów tego chorego kraju, ale jakoś nigdy nie ma czasu, byście wspomnieli na przykład o ludobójstwie w Kambodży? Blue, który mówił: "ucieknij ze mną, Flo, po prostu spakujmy walizki i wyjedźmy z tego deszczowego grajdołu; nad tym co będzie jutro, zastanowimy się...pojutrze". Blue, który kierował się raczej emocjami i intuicją, nie chłodną kalkulacją i nader-odpowiedzialną postawą godną nie siedemnasto-, a pięćdziesięciolatka.
Co się stało, na miłość boską, z tym dawnym Blue? Tym, który nie pozwoliłby jej odejść - nie znów, nie po raz drugi?
Czyżby zniknął w oceanie, metodycznie podtapiany w nim każdego niemal poranka? Czyżby rozpłynął się w wiecznej mgle Seattle? A może został w Indonezji, wśród kwiatów frangipani i korzennego zapachu kadzidła?
Cokolwiek się z nim stało, jedno było pewne: zabrakło go tutaj, przy Longmire Suspension Bridge.
- Masz rację.
Florence oczywiście nie musiała, ale powinna była przynajmniej spróbować zrozumieć, że... Siedemnaście lat to nie był miesiąc. Ani rok. Ani nawet dekada. Siedemnaście lat spędzone po drugiej stronie równika równało się w zasadzie całej wieczności, całemu jednemu żywotowi przeżytemu pod księżycem może tym samym co wiszący nad Szmaragdowym Miastem, ale oglądanym do góry nogami, od lewej strony, jak magiczny alfabet, który odczytać można tylko od prawej do lewej, i to jeszcze w zaczarowanym zwierciadle.
Siedemnaście lat wystarczyło, by wiele rzeczy przemyśleć. Obliczyć, wymierzyć. Przerobić w duszy, w myślach, w sercu, pogrzebać jak skarb albo jak szczątki bliskiej osoby. Złożyć dawne emocje do grobu, a wieko trumny posypać ciemnymi drobinkami glinki.
Czy Florence naprawdę tego nie pojmowała? W tej swojej nagłej fantazji, że... Że co, tak w zasadzie? Że dziś - o siedemnaście wiosen starsi - zrobią to, co winni byli uczynić w 2003? Spakują walizki, albo nawet nie, kto by się przejmował taką przyziemnością, splotą ręce w ciasnym uścisku i zostawią za sobą wszystko, co obciążające, co dławiące, co realne, wszystkie obowiązki i zobowiązania?
Nie po to wrócił.
Chciał, żeby tak było, ale nie po to wrócił.
Przyjechał do Seattle by zająć się matką i siostrami. Domknąć to, co niepodomykane. Upewnić się, że jego bliscy - kolekcja dusz uszczuplona o tę należącą do jego ojca - są bezpieczni. Nie zaś wygrzebywać z szaf stare dzieje. Powoli, ledwie dostrzegalnie, pokręcił głową - w zasadzie głównie do swoich własnych myśli.
- Jesteś pewna? - zabrzmiało to prawie jak: "Jesteś pewna, że możesz w tym stanie prowadzić?, zupełnie, jakby Florence piła przez ostatnie trzy godziny, i to tequilę bez popity, nie zaś odbywała krótką pogawędkę z człowiekiem, który należał do przeszłości.
Florence zapewne potwierdziła, w reakcji na co Blue uśmiechnął się - w zamyśle pokrzepiająco, w realizacji raczej po prostu gorzko - i lekko poruszył smyczą przytwierdzoną do obróżki cierpliwego szczeniaka.
- Chodź, Mav. Pora zbierać się do domu! - zakomenderował, robiąc krok w stronę, z której niedawno przyszli. Zaraz jednak zatrzymał się, rozgarniając czubkiem trapera złoty dywan liści.
Nie.
Nie. Nie, nie, nie, nie. Nie, Blue. Nie.
- Trzymaj się, Florence.
Oko za oko. Tak, jak to robią dorośli.

/zt

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Serce łopotało jej w klatce piersiowej tak mocno, że była pewna, iż zaraz z niej wyskoczy. Niebo z każdą mijającą godziną coraz bardziej pochmurniało, zacieśniając mglisty płaszcz nad leśną drogą. Puls niebezpiecznie przyspieszył, zwiastując skrajne wyczerpanie. Była wycieńczona. A zrobili przecież raptem pięć kilometrów! Jej kondycja pozostawiała po sobie wiele do życzenia, ale nikt nie powinien być zaskoczony, biorąc pod uwagę miliardy wymówek, które na bieżąco aktualizowała, wykręcając się od udziału w lekcjach wf-u. Cichy jęk wyrwał się jej z ust, zanim zdążyła zareagować. Przystanęła na chwilę. Mimo świetnego zmysłu do rozwiązywania tajemnic, jej rozeznanie w terenie było tragiczne do tego stopnia, że nawet trafiając w sam środek kółka graniastego byłaby skłonna się zgubić.
- Przepraszam, ale chyba muszę sobie zrobić chwilę przerwy- wytłumaczyła, powstrzymując kolejne sapnięcie. Była poważną pisarką, dumną, silną kobietą walczącą o swoje prawa. Nie chciała teraz wyjść na słabeusza, zwłaszcza, że dopiero stuknęła jej raptem trzydziestka. Paskudny wiek.- Pamiętasz może jak daleko mamy do samochodu?- zapytała, uśmiechając się nieśmiało. Błagalne spojrzenie, które w nim utkwiła, wołało o dobre wieści i otwarcie tego nieciekawego wina, które zgarnęli z monopolowego na stacji w pobliżu. Pomoc drogowa miała przyjechać dopiero za kilka godzin. Mieli dużo szczęścia, że zima była już za nimi.

Ale wszystko zaczęło się od katastrofy kilka godzin wcześniej.

Rankiem kroki swe skierowała do miasteczka, licząc na to, że może wpadnie na kogoś znajomego. Jakie więc jej zdziwienie było kiedy z nosem w telefonie (cóż za wstyd!) wpadła wprost na znajomą postać mężczyzny, którego nie widziała od przeszło dziesięciu lat. Wielkie oczy powędrowały ku górze, a trafiając na znajomą, z lekka ogorzałą twarz, zrobiły się jeszcze większe. Szok i niedowierzanie na chwilę odjęło jej mowę. Z zakłopotaniem przestąpiła z nogi na nogę, jedną ręką odgarniając kosmyk rudych włosów za ucho.
- Przepraszam- jęknęła, nie wiedząc, że to nie ostatni raz dzisiaj użyje tego słowa.- Wow, świetnie wyglądasz!- dodała, szczerze wyrażając podziw. Mimo, że lat mu przybyło, wciąż wyglądał jak złodziej damskich serc.- Jesteś chyba ostatnią osobą, o której mogłabym pomyśleć, że ją tu spotkam. Co słychać? Spieszysz się gdzieś? Może wyskoczymy razem na piwo?- zaproponowała, rzucając jedno pytanie za drugim. Zdziwienie zaczynało opadać, a na jego miejsce wstąpiło podekscytowanie.
- Miło Cię znowu spotkać- dodała po chwili, wyrywając się z zamyślenia. I może wszystko poszłoby po ich myśli, gdyby nie to, że…

Ten cholerny samochód. Nie była wściekła ani na niego, ani na siebie. To znowu los postanowił sobie zakpić, kiedy pojazd, którym jechali zaczął w pewnym momencie zwalniać w akompaniamencie głośnego krztuszenia się silnika. W innych okolicznościach podziwiałaby zapach wilgotnego, leśnego powietrza, docierającego w najdalsze zakamarki jej płuc. Takie miejsca zawsze napawały ją spokojem, ale nie tym razem. Nie po kilkukilometrowej przebieżce. Chociaż… Zawsze mieli wino. Nie mogło skończyć się tak źle.
<img src="https://i.imgur.com/yLuH5Kb.gif"; width="300">

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • I
Korki, które zastał na wjeździe do miasta zaskoczyły go, bo nie spodziewał się nic innego, jak płynnej i szybkiej podróży do domu. Był zmęczony; przespał wprawdzie tej nocy kilka godzin i nie faszerował się od samego rana kofeiną, ale cały dzień spędzony z nosem w dokumentach zdołał wyssać z niego każdą kroplę energii i chęci do życia. Nowe akty oskarżenia, przygotowanie dokumentów do wysłania, do archiwizacji, a do tego ciągle urywający się pod nadmiarem połączeń telefon, to właśnie to wszystko przyprawiło go o ból głowy tak silny, że aż pulsowały mu skronie. Nie zamierzał stać na zakorkowanej autostradzie, więc szybko wymusił na systemie nawigującym znalezienie najszybszej, a nie koniecznie najkrótszej trasy i przy pierwszej możliwej okazji zjechał na nieutwardzoną drogę. Podejrzewał, że samochód poprowadzi go przez tereny niemalże niezaludnione, ale nie widział w tym problemu. Tak długo, jak GPS działał bez zarzutu, nie miał problemu z podróżowaniem przez miejsca, których nie znał albo nie pamiętał.
Ciężko powiedzieć ile udało mu się przejechać, bo droga była wyboista i przy każdym mocniejszym dociśnięciem gazu musiał pamiętać, by noga nie omsknęła mu się; nie chciał urwać sobie zawieszenia na tym pustkowiu, oczekiwanie na pomoc drogową prawdopodobnie wyjęłoby mu z życia kilka godzin. Znajdował się może milę od wjazdu na główną drogę, kiedy auto w pewnym momencie po prostu zatrzymało się, a wszystkie systemy przestały odpowiadać. W pierwszej chwili nie przyszło mu do głowy żadne rozwiązanie, a z pomocą przyszła mu dopiero aplikacja w telefonie. Będąc w sąsiednim mieście nie naładował samochodu. Poczuł, jak wzbiera w nim gniew na samego siebie, nie dowierzał, że zatrzymała go taka głupota i to jeszcze na kompletnym pustkowiu. Wysiadł z auta, nie fatygując się zamknięciem za sobą drzwi i przeszedł kilka kroków, szukając lepszego zasięgu, bo przecież musiał zadzwonić po kogoś, jeśli nie chciał utknąć tu do jutra; droga nie wyglądała na często uczęszczaną, a w promieniu kilku mil prawdopodobnie nie miał zastać żywej duszy. Telefon jednak nie współpracował, a Foggy z każdą chwilą tracił cierpliwość. Po trzecim z kolei komunikacie, że znajduje się poza zasięgiem sieci, gniewnym krokiem ruszył w stronę auta, chociaż nie miał pomysłu na to, jak wybrnąć z tej sytuacji. Chciał usiąść i przemyśleć swoje położenie, ale wtedy właśnie dostrzegł pasażera na gapę na siedzeniu samochodu. Zostawianie otwartych drzwi było ogromnym błędem. Momentalnie cofnął się o kilka kroków, biorąc głęboki oddech. Jeszcze tego mu brakowało, starcia ze zwierzęciem, które w przeciągu tych kilku minut zadomowiło się na jego siedzeniu... Jeśli się nie mylił, był to assapan albo szopik, ale to było w zasadzie bez znaczenia, bo Frank bał się takich małych gryzoni i ich przeszywających oczu. Trudno powiedzieć, czy był bardziej przerażony, czy wściekły, ale jedno było pewne, o ile był zaradnym człowiekiem w większości sytuacji, tak w chwili obecnej nie miał żadnego pomysłu, co zrobić.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

  • 1
Dzień operacji oznaczał wiele ciężkich godzin, które miał potem odsypiać w swoim nowym łóżku, w swoim zimnym pokoju, w swoim nowym domu. Powrót do Seattle był nieoczekiwany, jednak bardziej zaskakujące w tym wszystkim było to, że zdecydował się tu zostać na dłużej. O ile Roderick sprzed kilku lat by pojął pojawienie się na pogrzeb i powrót do siebie, o tyle całkowicie nie był w stanie przetworzyć, jak doszło do sytuacji, w której miał tutaj zostać… na dłużej. Kupił dom, znalazł pracę i czuł się naprawdę z tym dobrze. Zwolnienie rytmu życia odpowiadało mu i nawet dojeżdżanie szpitala dalej niż wcześniej nie przeszkadzało mężczyźnie jakoś wyjątkowo mocno. Co więcej, często decydował się na powrót inną trasą niż ta znana, chcą czasem zahaczyć o jeden ze swoich ulubionych sklepów i kupić świeże jaja, czasem umawiając się z właścicielem sklepu z winami, że przygotuje mu kilka butelek najlepszego trunku. Dzisiejszy dzień oznaczał drugą opcję, stąd też w naprawdę dobrym nastroju przemierzał kolejne kilometry, spoglądając na teren, który znał z dzieciństwa i starał się przez wiele lat zapomnieć. Złudną iluzja była myśl, ze mu sie to uda, ale jakże pobudzająca wyobraźnię.
Był obecnie w trakcie jednego z takich snów na jawie, kiedy to pojawiło się przed nim auto, niespodziewanie niczym spodek kosmiczny. Chociaż ten pewnie mniej by zaskoczył Roddy’ego, patrząc na okoliczności przyrody w jakich się znalazł. Zwolnił swój pojazd, a następnie zatrzymał odrobinę za Teslą, która wydawała się mieć jakiś problem. Nie był pewien czy te auto ma jakikolwiek hak, ale jeśli tak, to mógł podholować przecież, prawda? Linka znajdowała się w bagażniku. Zaparkował niespecjalnie szybko swój samochód, po czy wysiadł z niego i spojrzał na plecy mężczyzny, który znajdował się w tarapatach. — Mogę jakoś panu pomóc? — Głos echem roznosił się po przestrzeni, prawie jakby Ferguson zdecydował się na krzyk, a nie spokojne pytanie. Zmniejszył ostrożnie odległość między nimi, aby dostrzec w końcu twarz, która wyłoniła mu się po odwróceniu się mężczyzny przodem. Czy to mogła być prawda? Nie widział go od lat, mógł się pomylić. A jednak przecież studiował jego twarz nie raz i nie dwa, doskonale pamiętał każdą linię przebiegającą po niej i nawet teraz, po prawie dwóch dekadach przerwy czuł się tak, jak gdyby mógł rozpoznać go choćby w najciemniejszej ciemności. Miłość była okrutna.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W chwilach jak ta szczerze nienawidził tego miejsca. W chwilach jak ta żałował, że wiele lat temu powrócił tutaj, zamiast trzymać się z daleka od tego miasta. Mógł być przecież wszędzie. Może w Nowym Jorku, albo w Filadelfii? Swego czasu marzyła mu się nawet praca w stolicy, przecież to byłaby doskonała robota, tak prestiżowa. Na pewno nie byłby na obecnej pozycji, bo powiedzmy sobie szczerze, z Emerald City miał naprawdę mnóstwo szczęścia, ale... przynajmniej miałby pewność, że nigdy nie utknie w centrum niczego z rozładowanym autem, telefonem nienadającym się do niczego i czymś, co przypominało czupakabrę na siedzeniu unieruchomionego samochodu. W tej chwili był pewien, że byłby o wiele szczęśliwszy daleko stąd, ale decyzje, które przed laty podjął nie ulegały zmianie na życzenie; te właśnie decyzje doprowadziły go do punktu, w którym się znalazł, po środku pustkowia, z niemałym problemem. Wpatrywał się w stworzenie, które, chociaż to brzmiało niedorzecznie, zdawało się również wpatrywać w niego. Przez myśl przeszło mu, że skoro to zwierzę zdołało dostać się do jego auta w przeciągu zaledwie kilku minut, to kto wie ile czaiło się jeszcze wokół, ukrytych w drzewach czy płynącej pod mostem wodzie. Czy właśnie tak miał zginąć, otoczony przez mordercze, latające wiewiórki, zupełnie sam? Poczuł się naprawdę żałośnie.
W rezultacie, w całym tym stresie nie usłyszał nawet nadjeżdżającego samochodu, który zatrzymał się w pewnej odległości od jego własnego. Nie słyszał także wysiadającego mężczyzny, który przystanął w drodze, by mu pomóc w tej fatalnej sytuacji. Usłyszał dopiero głos, jak sądził, nieznajomego człowieka. Ależ on się mylił. — Tak, właściwie... — Kiedy zwrócił twarz w kierunku, z którego nadchodziła pomoc, na krótką chwilę świat się dla niego zatrzymał. Podobnie zresztą jego serce, które jakby na sekundę czy dwie zapomniało o tym, że należy kontynuować miarowe bicie. Po tym chwilowym spowolnieniu natomiast popędziło jak szalone, tak, że w zaledwie kilka sekund Foggy nie mógł już normalnie oddychać. Jak miał się teraz zachować? Co miał powiedzieć? Czuł się tak, jakby znowu miał siedemnaście lat i widział go po raz ostatni. Miał wrażenie, że nie ma władzy w ciele przez nagły stres, który go opanował. — Co ty tutaj robisz? — wypalił ostrzej, niż to było planowane, wbijając w Rodericka niemalże oskarżycielskie spojrzenie. Prawie tak, jakby to mężczyzna przed nim stojący odpowiadał za sprawę z samochodem, zasięgiem i gryzoniem (?) na siedzeniu, chociaż przecież nie miał z tym wszystkim nic wspólnego.
Ostatnio zmieniony 2021-10-12, 22:33 przez frank wadsworth, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wracając z pracy sądził, że po prostu zajedzie gdzie ma zajechać po świeże produkty, a następnie powróci do domu, przygotuje sobie jakąś kolację, zje ją i pójdzie spać. Plan w swojej prostocie zdawał się nie mieć miejsca na jakiekolwiek niepowodzenia, jednak nie wziął pod uwagę aspektu ludzkiego, tego jednego elementu, który sprawić mógł, że w tym momencie cały jego misterny plan odejdzie w zapomnienie, a nowe okoliczności sprawią, że będzie musiał trochę inaczej zorganizować swoje dzisiejsze ambicje.
Stał po środku niczego, spoglądając na mężczyznę, którego miał nadzieję, że z kimś pomylił i rzeczywistość nie napluje mu tym sposobem na twarz. Nie chciał udawać, że to tylko deszcz w momencie, w którym rzeczywistość była zgoła inna. Westchnął ciężko sam do siebie, wsłuchując się w słowa swojego dawnego przyjaciela. Obserwował jak jego twarz zmienia wyraz od lekko zirytowanej i poszukującej rozwiązania w tej sytuacji bez wyjścia do pełnej jakiejś irracjonalnej irytacji, która narodziła się na jego widok. Nie wiedział skąd się to brało, bo nie zrobił mu nigdy nic złego w życiu, a jednak Foggy zachowywał się niczym twarzą w twarz z największym wrogiem, z którym przyszło mu kiedykolwiek konkurować. Zacisnął zęby starając się to wszystko pojąć, zrozumieć, przetworzyć, jednak nie potrafił. Co on mu takiego zrobił? Umysł starał się przywołać ich wszystkie wspólne wspomnienia, lecz żadne z nich nie dawało odpowiedzi na to, co mogło sprawiać aż takie niezadowolenie u Wadswortha? — Przeprowadziłem się. I nie musisz być taki bojowo nastawiony. — Gdyby jemu ktoś oferował pomoc w sytuacji, w której nikt inny nie mógł tego zrobić, to by ją przyjął z szeroko otwartymi ramionami, lecz widać było, że Foggy działał w tej materii na innych zasadach. Pewnie całkiem obca osoba wsiadłaby teraz w swoje auto i odjechała, Roddy czekał jednak, zastanawiając się czy przyjaciel z dawnych lat zmieni nagle swoje nastawienie, czy być może wciąż będzie go traktował jak najgorsze, co go mogło spotkać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie tak miało to wyglądać. Wszystko było inaczej, niż miało być, zupełnie na odwrót względem tego, co Frank sobie zaplanował. Czy raczej: co sobie wyśnił, bo ciężko tutaj mówić o jakichkolwiek planach; w przeciągu tych wszystkich minionych lat on po prostu nie raz i nie dwa marzył o tym, by ich drogi jeszcze kiedyś się przecięły, jednak nigdy nie uwierzył w to, że to mogłoby być rzeczywiście możliwe. Kiedy ostatni raz sprawdzał, Roderick układał sobie życie gdzieś zupełnie indziej, z daleka od niego. Czy pewne rzeczy jednak nie zmieniały się? Idę o zakład, że tym ostatnim razem, gdy sprawdzał, on sam jeszcze był mężem pewnej kobiety. Życie miało to do siebie, że pewnych spraw nie dało się zaplanować, a niektóre kwestie nieodłącznie były w rękach losu, który niczym Foggy w tej scenie, bardzo często miał swoje humory i wahania nastrojów.
Dlaczego zareagował taką złością? Sam nie wiedział. Może to było pokłosie tej całej sytuacji, kiedy w obliczu utkwienia w miejscu oddalonym od domu i jakiejkolwiek cywilizacji Frank po prostu był zestresowany, może głównie przyczyniło się do tego wybuchu zwierzę-intruz na jego fotelu kierowcy, a może... po prostu całe te emocje, które od wielu długich lat w sobie dusił wreszcie znalazły sobie ujście. To było szczeniackie, wyżywanie się na dawno niewidzianym przyjacielu, swego czasu jedynej bliskiej mu osobie i jedynym człowieku, który w obliczu jego tragicznego położenia znajdował się w pobliżu brzmiało przecież jak jakiś żart, a jednak było w stu procentach prawdziwe. Prawie poczuł, jak policzki palą go z całej tej złości, a także ze wstydu, bo szybko dotarło do niego, jak głupio postąpił względem mężczyzny. — Auto się rozładowało — bąknął w końcu, rozmasowując sobie kark. Z tego całego stresu był niezwykle spięty, do tego stopnia, że aż rozbolał go żołądek. Nie był pewien nawet, czy Roddy w ogóle chce mu pomóc po tym wyskoku i czy warto było ciągnąć temat, kiedy mężczyzna w każdej chwili mógł po prostu wsiąść do auta i odjechać. — A poza tym... — zaczął ostrożnie, już nie patrząc na niego, bo poruszenie tematu jego jakby-fobii nie było dla niego takie proste, jak mogłoby się wydawać. Zamiast obserwować mężczyznę, którego reakcji się teraz odrobinę obawiał, Frank utkwił spojrzenie w stworzeniu, które okupowało jego auto. — Mam na siedzeniu... coś. Wygląda jak szopik. Nie wiem, czy możesz pomóc mi wypędzić to cholerstwo? — spytał, kręcąc się nerwowo. To nie była dla niego najbardziej komfortowa sytuacja.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chciał wrócić po prostu do domu, a natrafił na dawno niewidzianego przyjaciela, który najwyraźniej nie był zachwycony jego obecnością. To sprawiało, że naprawdę, przez krótki moment zapragnął wrócić do swojego auta, odjechać i udawać, że nie było go tutaj wcale i wszystko co się wydarzyło było wynikiem jego wybujałej wyobraźni, a nie rzeczywistych zdarzeń. Nie zrobił jednak żadnego kroku w kierunku swojego auta, nie drgnął nawet, jak gdyby wrastając w ziemię w oczekiwaniu na… cokolwiek. Nie wiedział, czego tak naprawdę oczekiwał, było to raczej niezdrowe tak tkwić w oczekiwaniu reakcji ze strony osoby, która jeszcze chwilę temu kipiała ze złości, ale nie potrafił w żaden sposób się zmusić do pójścia.
Kiwnął lekko głową na wieść o rozładowanym aucie, bo cóż, tak jak w jego mogło skończyć się paliwo, tak w elektrycznych mogły się rozładować akumulatory i było to proste, nie było w tym niczego zaskakującego. — Mogę cię gdzieś podwieźć, albo coś — nie wiedział za bardzo, co innego mógł zrobić, bo nigdy autami elektrycznymi specjalnie się nie interesował. Mogło to być błędem, zważając na obecną sytuację, ale nad tym zamierzał się pochylić w skupieniu później, nie teraz, kiedy to inna sprawa zdawała się być niecierpiącą zwłoki.
Podszedł do auta i zerknął do jego wnętrza, dostrzegając tam stworzenie, które najwyraźniej dobrze się czuło odpoczywając. Przez moment zastanawiał się, co mógłby zrobić, w końcu wracając do swojego auta, z którego to powrócił z kitlem, w którym to tego dnia chodził i po otwarciu drzwi samochodu Foggy’ego narzucił na stworzenie swój kitel, łapiąc je w ten sposób. Lekko odetchnął, po czym podniósł stworzenie i odszedł z nim kawałek nim zdecydował się je wypuścić. Dopiero po tym, jak te uciekło w przeciwnym kierunku Roddy powrócił do dawnego przyjaciela, lekko się przy tym uśmiechało. — Jeden problem z głowy — podsumował, nie wiedząc co więcej mógłby dodać. Teraz pozostawało czekać aż Foggy powie mu, co tak właściwie mogli zrobić z tą niekomfortową dla niego sytuacją.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pojawienie się Roddy'ego stawiało wszystko na głowie, a czy Frank już i tak nie był dostatecznie zmartwiony życiem i zestresowany sytuacją, by jeszcze sobie dokładać? Prawdopodobnie to, jak się irracjonalnie zachował wskazywało tylko na poziom jego stresu ogólny, nie tylko w tej jednej sytuacji. Za dużo chyba było tego wszystkiego ostatnimi czasy i co tu dużo mówić, za kilka godzin, gdy jakoś dotrze do domu, ja pewno będzie się cholernie za siebie wstydził, ale w tym momencie był już tylko zestresowany. Może i wiele razy zastanawiał się, jak mogłoby wyglądać ich spotkanie, ale na pewno nie wymyślił go w podobnych okolicznościach i to zaraz po tym, jak sam go werbalnie przyatakuje. Co on w ogóle miał w głowie? Obserwował uważnie, jak Roderick zbliża się do auta ze swoim fartuchem i pozbywa się pomału zwierzęcia z siedzenia. Był mu za to szczerze wdzięczny, bo takie małe szczury i inne gryzonie, nawet jeśli pewnie po wnikliwszej analizie okazałyby się zupełnie niegroźne, przerażały go jak jasna cholera i nic nie mógł tu poradzić. — Dziękuję. Naprawdę — powiedział z wyraźnie słyszalną ulgą, kiedy mężczyzna wypuścił stworzenie na wolność. Sam by sobie nie poradził. Nie było nawet mowy, by on się tam zbliżył i dotknął tego malucha choćby przez materiał. Jego strach względem takich istot był pewnie irracjonalny, ale był i miał się dobrze w jego głowie, od dawna. Zerknął na szatyna i przez moment wahał się z odpowiedzią, ale wziął głęboki oddech i zebrał się w sobie. — W zasadzie nie pogardziłbym podwózką, jeżeli to nie problem... — powiedział cicho i utkwił w nim wzrok, by wyłapać ewentualną niechęć Roddy'ego; to, że coś mu proponował nie oznaczało jeszcze, że musiał mieć na to ochotę, a jeśli pomagałby mu tylko dlatego, że wypada, to Foggy już chyba wolałby poradzić sobie sam. Niemniej nie zamierzał skakać w konkluzje i jeśli ten mu to zaproponował, to może faktycznie nie robiło mu różnicy podwiezienie go do miasta. Nawet po tej niemiłej uwadze, bo przecież nie od dziś wiadomo, że Roddy był po prostu dobrym człowiekiem. Wątpił, by nawet po latach rozłąki coś się w tym aspekcie zmieniło.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Był zmęczony po pracy, a do tego jeszcze ta sytuacja wcale nie poprawiała jego nastawienia tego dnia. Wszystko wskazywało na to, że do domu miał wrócić z naprawdę wielką ilością niechcianych myśli, które będzie przepracowywał przez kolejne dni jak nie tygodnie. Najważniejsze jednak było na ten moment, że zarówno Frank jak i zwierzątko byli już bezpieczni i nikomu nie miała stać się krzywda. Odetchnął dzięki temu z ulgą i wsadził dłonie w kieszeni, bo nie oszukujmy się, było już całkiem chłodno i marzły mu palce. Gdyby Foggy odmówił, prawdopodobnie ruszyłby do auta po pożegnaniu się i nie zawracał mu więcej tyłka, jednak słysząc o podwózce kiwnął głową. — Nie ma sprawy, wsiadaj — zarządził, samemu od razu kierując się do środka. Miał tylko nadzieję, że Tesla nie zniknie do czasu, aż Foggy wymyśli sposób na sprowadzenie jej z powrotem do swojego mieszkania, ale na ten moment niestety nie miał lepszego pomysłu na to, co mógłby zrobić, a skoro Frank stwierdził, że podwózka wystarczy, to on to w pełni akceptował.
Kiedy były przyjaciel dosiadł się już do jego auta, Roddy od razu ruszył w kierunku miasta, bo gdziekolwiek by nie chciał dojechać, to najpierw musieli się wydostać z tej dziury. — Możesz wpisać w nawigację adres — rzucił niby od niechcenia, chociaż prawda była taka, że nie miał w ogóle pojęcia, gdzie mógłby mieszkać Frank, więc lepiej było dać mu szansę na wpisanie wszystkiego. W międzyczasie ściszył muzykę, która dudniła, kiedy jechał sam i w końcu dotarł na drogę prowadzącą do Seattle, a także prowadzącą do części miasta, w której on sam mieszkał. — Nie wiedziałem, że wciąż tutaj mieszkasz. Ani nie sądziłem, że cię tu spotkam już w dwa tygodnie po powrocie — nie lubił siedzenia w ciszy, dlatego też podjął próbę przełamania tego napięcia, które się między nimi wytworzyło. Czy Foggy miał to podłapać, czy też nie – tego nie wiedział, ale przynajmniej samemu sobie miał nie mieć nic do zarzucenia.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Mount Rainier National Park”