WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Nabuchodonozor "Butchie" Farrell Junior (niedorzecznie dość, bo żadnego "Seniora" nigdy przecież nie było) po raz pierwszy w swoim życiu (siódmym z dziewięciu, co zresztą Phoenix nieśmiało podejrzewała, ale nigdy jakoś nie miała odwagi zapytać) miał faktyczny powód, żeby się obrazić.
Jego właścicielka - ta dziwna, nad normę wyrośnięta kompilacja kości i ścięgien, neurotyzmu i wyrzutów sumienia - zapomniała o makrelce.

Tak. Powtórzmy, żeby to wybrzmiało.

Phoenix Grace Farrell (SZMATA. DZIWKA. GŁU-PIA KUR-WA. - słowa, wyjątkowo, przebiegające przez łeb koci, nie zaś pod skronią bastianową - nad świeczką o tyle niezdmuchniętą, że nigdy niezapaloną; a tu gromnicę trzeba było, Bastian, na ciszę przed burzą szykować) zapomniała o makrelce.
Płatki śniadaniowe przyniosła, w dwóch rodzajach: suchy brązowy wiór, pełen błonnika (czymkolwiek błonnik był - z pewnością niczym pysznym dla kotków) oraz miszung jakiś rodzynek i orzechów, wklejonych, na ślinę jakby, w chrupkie klastry pszenicy i cukru.
Butelki trzy: szkło zielone, szkło-szkliste i szkło-przyciemniane. Na etykietach: wino, wódka, olej z oliwek greckich, wersja extra virgin kurwa (dziewiczy ten olej zatem? dziewiczy jak śnieg).
Chleb, w zapachu przyjemny nawet, choć pod skórką zapewne zakalec - prostokąt ciemny, w woskowany papier w jednej trzeciej zawinięty, mączką z wierzchu, ale tylko środkiem osypany (nie zaś kantem, jak to inne rzeczy się sypie - po barowych ladach, dla przykładu). Masełko - a z braku laku i masełko się nada, ale za makrelkę robić nie ma prawa i dżemik (morelowy dzisiaj - chała!, bo Butchie najbardziej lubił wiśniowy).
Warzywa. Prawdziwe naręcze tęczy przytargała - jarmuż sztywny jak papier ścierny i podobnie ziarnisty w fakturze, papryki piękne, pękate, marchewki tak pomarańczowe, że tylko okryć się nimi i sprzątać ulice, i całą kolekcję obłych cebul w trzech kolorach. Owoce. Strączki, kiełki, strzeliste pęczki świeżych ziół.
I wreszcie obiekt jakiś nowy dotachała z sobą. Płci męskiej, choć o fryzurze co - w ograniczonym światopoglądzie prawicującego kota - sugerowałaby co innego. Pachnący przetrawionym alkoholem, raczej nieporadnie maskowanym wonią wody kolońskiej, szarego mydła i truskawkowych żelek.
ALE NIE MAKRELKĘ. I chyba nawet, bezczelna, bezużyteczna bladź-jedna!, nie zdawała sobie sprawy z własnego przewinienia.
Choć...

- Kurwa!
Phoe wytrząsnęła zawartość trzech brązowych toreb - ekologicznych i idiotycznych, bo bez uszek, takich zatem, które trzeba pod pachami trzymać lub oburącz, do brzucha niepokojąco płaskiego przyciśnięte w stylu nadopiekuńczej matki, która potomstwo swoje chce zadusić nim zrobi to świat - na blat kuchennej wyspy, przebiegła po niej palcami, zajrzała ponownie we wnętrze pakunków, jakby to, czego szukała, miało cudownie na ich dnie wyrosnąć, i załamała ręce, wzrokiem podążając od post-zakupowego rozgardiaszu, do przekrzywionej wymownie kociej łepetyny.
- Cholera, Lucas. - Wciąż wpatrzona w zwierzę, zwróciła się do towarzyszącego jej chłopaka. Płaszcz właśnie zdejmował, wcześniej poinstruowany, by "powiesił się gdziekolwiek" i "czuł jak u siebie w domu" (instrukcja powszechnie wydawana przez Phoenix mężczyznom wizytatorom - brunetka zapominała tylko zwykle zaznaczyć, że dom ten, to istny dom strachów) - Ech. Ech, ja pierdolę...- zasznurowała i rozsznurowała wargi, wzruszyła ramionami i pociągnęła nosem.

[Butchie wiedział jednak, że nie będzie płakać.
Nigdy nie płakała przy gościach.
Przy tym od psa - raz. I choć Buszek nie widział tego - bo najpierw zamknęli się w pokoju z wodą i tą cudowną, szemrzącą jak oceaniczna koncha białą wazą z najczystszej porcelany, z której pod nieobecność Phoe można było chłeptać ambrozję, życiem ryzykując, ale któż przy zdrowych zmysłach nie ryzykowałby dla takiego rarytasu nawet tym, co najcenniejsze?!, a potem musiał ukryć się na szafie w sypialni, zagrożony obecnością kremowego futra i czterech łap gotowych zadeptać (ZADEPTAĆ! ZNISZCZYĆ! UNICESTWIĆ! STRATOWAĆ NA AMEN!) go bez litości i zapowiedzi - wiedział, bo potem przez kolejne osiem dni pachniała smutkiem bardziej, niż zazwyczaj.
Tak pachniała, jak pachną wysychające łzy. Ozonem i rezygnacją.
Ale nigdy przy obcych.
Choćby sypiała z nimi.
Wilgoć oczu była dla niej wyraźnie świętością intymniejszą niż jakakolwiek inna.]

- ...zapomniałam o makrelce. Butchie mnie zabije. Prawda? - teraz pochyliła się nad kotem, dłoń wyciągając w jego stronę z ostrożnością nurka głębinowego, który bardzo chciałby zaprzyjaźnić się z przyczajoną wśród ukwiałów drapieżną mureną - Prawda, Buszku-najdroższy? Zabijesz panią? No, przyznaj się. Łeb jej ukręcisz, jak tylko oczy przymknie wieczorem...
Rozgryzła go. Jasna cholera.
Rudy psychopataupil zafalował ogonem na znak, że się zastanowi, a potem przeszedł po blacie tak, by znaleźć się bliżej blondyna. Pacnął go łapą w łokieć i zamiauczał. Żal swój wylał, że nie dość, że trzymają go tu w roli jeńca, to jeszcze głodzą i poddają torturom natury psychologicznej.
- Tylko błagam, Fin, nie dawaj mu żelek. Raz Ba... - chwila zawahania, dziwne napięcie języka pochwyconego nagle między jedynki i zagryzionego brutalnie, jakby to język winny był zapuszczaniu się w rejony przez serce zakazane, a nie umysł - Daliśmy mu kiedyś, przypadkiem, parę tych wiśniowych pastylek, wiesz, tych z sokiem w środku... Srał przez trzy dni non stop. Wszędzie. Myślałam, że nie tylko on się przekręci, ale i ja, i wszyscy świadkowie.
W liczbie: dwóch. Bastian - "Czy to już pora do weterynarza?" Everett, oraz Rufus - "Nie martw się przyjacielu, ja też tak kiedyś miałem" Everett. Nie wiadomo, który gorszy.

- No, w każdym razie. Napijesz się czegoś? Herbatki, zgodnie z zamówieniem? Czy... - rzut oka, niezręczny trochę (za sprawą niewygodnego przeczucia budzącego się powoli na dnie świadomości) w stronę dwóch z trzech ustawionych na blacie butelek - Czy coś innego zaproponować bym ci mogła? I zrobię nam coś do jedzenia. Tylko... - przykucnęła przy szafce, ciężar ciała przenosząc na palce wąskich, szczupłych stóp. Dłonie rozpoczęły eskapadę po zasobach. Makrelki brak, ale może tuńczyk jakiś, chociaż... Zadarła głowę - Mamy sporo do nadrobienia, co, Luc? Powiedz mi... Jak radzisz sobie po jego śmierci, co? A Lunet? Ile ona ma lat, musi być już całkiem dorosła! I jak rodzice? A co z karierą, Finley, co z Tobą?... ...no, wiesz. Jak tam wszystko u ciebie. Jak życie?

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”