WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
-
I am just a man tipping on the wire
Tight rope walking fool balanced on desire
I can not control these ever changing ways
So how can I be sure the feeling will remain
Było dobrze.
Zdanie śmiesznie krótkie, niedorzecznie wręcz - takie, że człowiek aż spytać chciałby, czy to się jako zdanie liczy w ogóle? Czy zlepek dwóch słów jedynie, niby-sentencja, a tak naprawdę tylko jakiś durny wybryk natury językowy?
A jednak, uparcie: Było dobrze.
Czyli co? Czyli stwierdzenie faktu. Żadnej filozofii, żadnego romantyzmu, żadnych przymiotników w pocie czoła wyszukanych w słownikowych głębiach tylko po to, by brzmiało dumnie, mądrze i poważnie.
B y ł o d o b r z e .
Dwa słowa, których Bluejay'owi Krzyzanowskiemu brakowało od lat miesięcy całych - od dnia pewnie, w którym to dowiedział się o śmierci ojca, lub od tego popołudnia, kilka dni później, którego wsiadł na pokład samolotu drogich i bezpiecznych linii lotniczych, z biletem w jedną stronę (ekologicznie) wdrukowanym w ekran telefonu.
Jest dobrze.
Jest dobrze, Blue.
Mantra powtarzana w myślach z początku bardzo nieśmiało - jak przystało na człowieka, co niedawno sparzył się głupio i tragicznie - ale od niedawna z coraz to większą odwagą. I głową zadartą do góry, odważnie - ot, w gotowości, by się zmierzyć ze wszystkim, co przyniesie los (aha, jasne - ale tak mu się przynajmniej wydawało). I można winić było za to Sunny słońce, które postanowiło swoją rzadką prezencją zaszczycić Seattle na dłużej. I można było winić Linden, której gniew na brata chyba przeszedł, bo postanowiła wesprzeć go w najnowszym przedsięwzięciu. I można było, w końcu, winić upływ czasu po prostu - bo, jak powszechnie wiadomo - ten nie tylko zmarszczek nam dodaje, ale także leczy najgłębsze nawet rany.
Ale Blue winił Tottie Whitbread.
Tottie i jej specyficzne żarty, Tottie i jej odwagę, by wychylić się czasem poza protokół i, na przykład, pocałować go ustami rozpachnionymi czosnkiem. Tottie i energię, jaką wnosiła w jego życie; Tottie i ciepło, którym wypełniała jego głupie serce.
Tottie poznaną przypadkiem. Nieplanowanie, w wyniku zbiegu okoliczności jakich wiele niby, a jednak wyjątkowego - bo tego przecież, co przytrafił się jemu.
O, tak. Blue winił za to wszystko Tottie Whitbread.
Ale przede wszystkim był jej po prostu wdzięczny.
I na fali wdzięczności tej, jakoś tak po dziecięcemu, nie mógł się też doczekać aż podzieli się z tancerką najnowszym przebojem, które to od paru dni grała jego życiowa radiostacja; hitem sezonu wręcz, jeśli dopisze mu szczęście - planem nie tylko na biznes, ale przede wszystkim na nowy rozdział. Lepszy początek. Od podstaw, bez chorobliwej tęsknoty za Bali.
I z tą myślą właśnie - a także z wegańską tartą cytrynową pod jedną pachą oraz całkiem już wyrośniętym Maverickiem pod drugą, surfer maszerował podjazdem prowadzącym na próg bliźniaczek Whitbread, przeżywając przy tym deja vu ze wszelkich innych okazji, podczas których odbywał tę samą wędrówkę. Z sercem, tym razem, nie tyle na ramieniu, co na dłoni.
- Tottie! - stanąwszy wreszcie na progu, blondyn wydał z siebie jakąś śmieszną, euforyczną wokalizę; tak podekscytowany, że nie potrafił opanować stóp, co w miejscu drobiły śmiesznie, jakoś poza jego wolą - Tottie Whitbreaaad!
-
Dziś jednak było wyjątkowo dobrze i wydawało się, że nic nie może popsuć tego dnia, który już od rana obfitował w pozytywne wieści. Gdzieś przed piątą Whitbread otrzymała informację, że zakwalifikowała się do finału Międzynarodowych Mistrzostw Świata w Tańcu Towarzyskim i będzie reprezentowała nie tylko stan, ale całe USA! Była pewna, że śni, dlatego tuż po tym telefonie wykonała jeszcze kilka, jak nie kilkanaście połączeń do innych wkręconych w taneczny świat ludzi, by chociaż przez telefon ją uszczypnęli. Ten turniej był ukoronowaniem jej marzeń, kariery i rzeczywiście napracowała się by osiągnąć sukces. Podczas eliminacji zabrakło jej jednak jednego punktu, by to jej para mogła reprezentować kraj, co Tottie starała się jakoś przełknąć, choć nie było łatwo zaakceptować drugą lokatę, kiedy miało się apetyt na najwyższe, prestiżowe miejsce podium. Kontuzja - przekleństwo wszelkiej maści sportowców - wykluczyła topową parę, automatycznie awansując Whitbread i jej partnera. Rudowłosa nie czuła się z tym całkowicie okej, bo jakby nie patrzeć musiała cieszyć się cudzym nieszczęściem, co nie leżało w jej naturze, ale byłaby głupia gdyby nie wykorzystała tej szansy, zwłaszcza będąc u szczytu formy. Chodziła, ba! przemierzała Seattle tanecznym krokiem, totalnie nakręcona, uśmiechając się do wszystkich i wszystkiego, a towarzyszące jej słońce tylko dodatkowo dodawało energii do działań, które jakby na zamówienie szły jej dziś jak z płatka.
Krzyzanowski był jedną z osób, z którymi chciała podzielić się tymi planami związanymi z finałową rundą Turnieju. Nie chciała tego robić przez telefon, więc szykowała niespodziankę planując odwiedzić surfera albo na plaży, albo w jego pływającym przybytku, którego chyba dotychczas nie miała okazji zwiedzić.
Była właśnie w trakcie szykowania się do wyjścia, gdy za drzwiami usłyszała znajomy głos, co uradowało ją jeszcze bardziej! No czy ten dzień mógłby być lepszy? - przeszło jej przez myśl, gdy z szerokim uśmiechem otwierała drzwi, by wyjść na powitanie Bluejay’a.
- Nie wierzę! Ty tutaj! - zaszczebiotała radośnie, omiatając przy tym spojrzeniem pogodną twarz blondyna, by następnie zerknąć także na jego towarzysza, którego obecność też dało się niemal od razu poznać. - O i jeszcze ty, pieszczochu! Ale urosłeś! Witajcie, witajcie - dodała, wyciągając rękę w stronę psiego łebka, który czule poklepała. - Nie uwierzysz, ale wybierałam się do ciebie. Chciałam sprzedać ci wesołą nowinę. Może trochę się potargować zanim przejdę do sedna, ale… och! - urwała, nachylając się nad trzymanym przez mężczyznę pakunkiem. - Czy to… O MATKO! Czy dobrze wyczuwam cytryny?! - Tottie z uwielbieniem popatrzyła na Blue, gotowa go uściskać za tak przemiłą niespodziankę. - Znów chcesz dotrzeć do mojego serca przez żołądek? A czy już po curry nie oddałam ci serca? - zażartowała, przeskakując spojrzeniem z tarty na surfera, dodatkowo okraszając to śmiechem.
Ocknęła się po chwili, orientując, że robią przedstawienie na progu, a jej piski pewnie ściągnęły już uwagę niejednej ciekawskiej sąsiadki.
- Nie stójmy tak w progu. Wchodźcie, wchodźcie - ponagliła, niemal wciągając towarzystwo do przedpokoju.
-
Rok szkolny dobiegał końca, a wraz z nim - w czym Blue utwierdzał się coraz to bardziej z każdym kolejnym dzwonkiem obwieszczającym pauzę w prowadzonych przezeń lekcjach geografii - jego przygoda z profesją nauczyciela pełnioną na pełen etat. Nie dlatego, że nie podobała mu się specyfika pracy z młodzieżą - oj, wręcz przeciwnie! Choć w każdej klasie oczywiście znajdowało się kilka zgniłek - uczniów nieposłusznych, nieuważnych, a w dodatku (co najgorsze), kompletnie pozbawionych szacunku względem tych kolegów, którzy jednak chcieli się czegoś nauczyć - z większością roczników w Ballard High pracowało się Krzyzanowskiemu doskonale. Był młodym, nienadętym belfrem potrafiącym znaleźć równowagę między powagą i niewymuszonym luzactwem. Pamiętał jeszcze czasy, w których sam snuł się po tych samych klasach, z hormonami buzującymi w młodym ciele i plecakiem przepełnionym nudą podręcznikami zarzuconym na jedno ramię i wiedział, że w tym wieku ma się inne priorytety niż wielogodzinne ślęczenie nad notatkami. Dlatego też uwielbiał przekonywać swoich pupili, że edukacja wcale nie musi być męką, a przede wszystkim - zważywszy też na specyfikę wykładanego przez siebie przedmiotu - że świat jest niesłychanie złożony, różnorodny, i zawsze ma do zaoferowania coś nowego do odkrycia. Wystarczyło tylko zacząć lekcję nie od stresującej klasówki, a od ciekawej historii, nie unosząc się (wątpliwym) autorytetem, a po prostu wyciągając do podopiecznych rękę - ot, tak po partnersku - a niejeden leń zmieniał się w kujona.
Problem leżał zatem nie tyle w uczniach, co... No właśnie: w dorosłych. Tak w innych członkach tak zwanego "ciała nauczycielskiego" (cokolwiek to - Blue wzdychał z konsternacją - miało w ogóle oznaczać...), jak i (a może przede wszystkim) w rodzicach, niemogących zrozumieć, dlaczego Krzyzanowski nie traktuje swoich uczniów w surowszy sposób. Blue nie mógł tego pojąć - dlaczego rodzice, którym zależeć powinno przecież chyba przede wszystkim na dobrostanie swoich latorośli - mieli do niego pretensję, że nie przymuszał swoich uczniów do uczestniczenia w jakimś absurdalnym wyścigu szczurów?! Czy to właśnie miała być jego rola? Stawać się cerberem, terrorystą, co strachem i wizją nagany zmusza młodzież do odrabiania lekcji?
Jeśli tak... - Blue wzdychał, utwierdzając się w przekonaniu, że najwyższa pora na zmianę - to zawodowa pozycja w systemie szkolnictwa zdecydowanie nie była jego przeznaczeniem.
No, i istniała jeszcze jedna kwestia - Ballard High, jak i reszta szkół na terenie Seattle - mieściło się stosunkowo daleko od Portage Bay, a zatem i od zejścia do wody. Od Alki Beach szkołę dzieliła mniej więcej godzina drogi w jedną stronę... A tyle nieraz starczyło, by przegapić i utracić najlepsze z fal przyniesionych niespodziewanie zrywającym się wiatrem. Krzyzanowski zaś tym lepiej czuł się, im bliżej mu było do oceanu. Od jakiegoś czasu kombinował zatem, jak by tu połączyć przyjemne z pożytecznym...
I raptem poprzedniego dnia udało mu się wreszcie podpisać umowę, która miała mu taką fuzję zagwarantować.
- Raz mi się udało... - wzruszył lekko ramionami, tym samym unosząc odrobinę pakunek z tartą, jeszcze skuteczniej roztaczając intensywną cytrynową woń dobywającą się ze szczelinek w kartonie - To dlaczego nie miałbym spróbować znowu? Poprzednio zadziałało - uśmiechnął się, nie bez satysfakcji.
Fakt faktem, że po sytuacji z curry między nim i Tottie nie doszło do żadnych poważniejszych i konkretnych ustaleń, ale surfer miał coraz silniejsze wrażenie, że wszystko jest na właściwych torach do serca rudowłosej - Ale cierpliwości. To dopiero na deser!
Posłusznie wślizgnął się przez próg, tym samym umykając zgrabnie spod linii ostrzału wścibskich, sąsiedzkich spojrzeń. Zaraz też opuścił Mavie'go na podłogę, wciąż jeszcze przytrzymując przy tym psiaka na smyczy. Brak radosnego szczekania wskazywał, że Pies miał dziś pewnie wychodne u boku swojej pani - Blue wolał jednak nie wyciągać wniosków przedwcześnie, zachowując minimum ostrożności (i to nie tak, że obawiał się, czy Mavie i Pies nie zrobią sobie jakiejś krzywdy - widział ich przecież w akcji na plaży; jego obawa wiązała się raczej z faktem, że pochłonięte zabawą, zwierzęta mogłyby roznieść żarówiastą posiadłość bliźniaczek w pył nim zdążyłby powiedzieć "Pipeline").
- Naprawdę?! - podchwycił. Może to lepiej, że wyprzedził Tottie z wizytą - w jego własnych czterech kątach panował aktualnie jakiś żenujący rozgardiasz i blondyn wolałby oszczędzić tancerce konieczności przedzierania się przezeń, przy ryzyku potknięcia się o jeden z rzuconych na podłogę szpargałów - Magia! Albo przeznaczenie! Bo, wierz mi lub nie, Tottie, ja też muszę ci coś opowiedzieć! Więc... no dobra! - ułożył dłonie na biodrach, przyglądając się Tottie z uwagą - Ty pierwsza? Ja? Czy na trzy-cztery?
-
Ostatni dzwonek, ostatnie słowo, ostatnie pożegnanie - wszystkie te pojęcia jeszcze niedawno wydawały się czymś odległym, bo przecież rok się dopiero zaczął (o tym, że jego połówka zdążyła już uciec, Tottie uświadamiała sobie, kiedy musiała coś podpisywać i wraz z tym podawać datę), nie zapowiadając większych zmian. Co prawda niespodziewany zastrzyk gotówki, który wynikał z otwarcia testamentu ojca był momentem dość przełomowym, ale w rzeczywistości Whitbread niewiele poprzestawiał; niewątpliwe odciążenie myśli, czy jeśli wypłata nie wpłynie na czas, to będzie miała z czego opłacić swoją część rachunków, było pomocne, ale nie sprawiło, że nagle Tottie zaczęła ubierać się u Prady. I tak pewnie pozostałoby, aż do dziś, bo finał i wiążący się z nim wyjazd wydawał się wręcz tornadem w życiu młodszej z bliźniaczek, która dotychczas nie myślała o wyjeździe gdziekolwiek i to na kilka tygodni, a co dopiero miesięcy (!!!) jeśli uda jej się wygrać albo w jakiś inny sposób zapaść w pamięć nie byle jakim ludziom z branży, którzy lubili gromadzić się na widowni tak prestiżowych imprez. Wciąż to wszystko do niej nie docierało! Dobrze, że pojawił się Blue, bo może i on będzie mógł ją uszczypnąć.
Póki co dobrze wyczuwalne cytryny pozwalały Tottie jako tako trzymać się ziemi, nim na nowo wskoczy w obłoki, w których bujała od rana. Uśmiechnęła się do blondyna, dodatkowo ładując swoją radość od jego satysfakcji.
- Racja, racja. Po co psuć coś, co działa? - zapytała retorycznie, pół żartem, pół serio, chichocząc przy tym. Odebrała pakunek od mężczyzny, jeszcze szerzej się przy tym uśmiechając. - Coś czuję, że tym razem szybciej przejdziemy do deseru - dodała ledwie słyszalnie, mając nadzieję, że Blue nie usłyszał, a gdyby tak się stało - w jego stronę poleciał najbardziej niewinny uśmiech, na jaki było stać jej zdolności aktorskie.
- Psa nie ma. Chwilę temu Aura zabrała go na spacer. Korzystają z ładnej pogody. Pewnie niedługo wrócą - zwróciła się do swoich gości, patrząc to na Krzyzanowskiego, to znów na Mavericka, który po pierwszym obniuchaniu przedpokoju wydawał się być zainteresowany, gdzie podział się jego kudłaty kompan z plaży. - Pokażę ci za chwilę gdzie Pies trzyma swoje ulubione zabawki. Może coś ci się spodoba - powiedziała już bezpośrednio do pupila surfera, na moment przy nim kucając, by łatwiej było z sympatią go wytarmosić.
Poderwała się zaraz, słysząc, że i Blue ma dla niej nowinę. Przez chwilę wpatrywała się w jego twarz, walcząc ze swoją ciekawością. Nie chciała jednak przedłużać i trzymać w niepewności żadnego z nich…
- No to na trzy-cztery, ale nie więcej niż trzy słowa! - zaproponowała i czekając na przytaknięcie Bluejay’a, formowała w myślach swój trójwyrazowy komunikat. - Gotowy? - zapytała i kiedy otrzymała sygnał od blondyna, wykrzyknęła: - Wyjeżdżam do Hiszpanii!
-
Ilekroć wpadał na obiad, ilekroć przychodził by z czymś pomóc (dziurę w dachu przyłatać, mebel jakiś przenieść z piętra na parter czy z parteru na piętro, posegregować rzeczy, co jeszcze się po Bearze ostały, posiekać siedemdziesiąt kilogramów liści mniszka lekarskiego, z których matka ważyła tak nalewkę, jak i syrop na kaszel...), ilekroć podrzucał rodzicielce zakupy albo leki dla najmłodszej siostry, i danym mu było zamienić z Clover więcej, niż pięć słówek na krzyż, blondyn natychmiast zyskiwał wrażenie, że od matki oddziela go wąwóz, on zaś próbuje skomunikować się z nią za pomocą dwóch plastikowych kubeczków połączonych rozedrganym sznureczkiem. Odległość (choć przecież niejednokroć siedzieli po tej samej stronie stołu lub tuż obok siebie, na miękkim pluszu zielonej kanapy) zniekształcała słowa, wiatr (dziejowy, chyba, bo jakiż inny? matka, tak wrażliwa na zmiany temperatur, zawsze unikała przeciągów) rozmywał je w powietrzu - nim zatem dotarły od nadawcy, do odbiorcy (lub odwrotnie, zawróciwszy lekkim łukiem), ich sens przeinaczał się zupełnie i zmieniał. Cienka lina porozumienia - czasem bardziej, niż gruby sznur przypominająca półprzezroczystą niteczkę wysnutą z pajęczych sieci - która mogłaby nawet na chwilę połączyć te dwa odległe światy, ledwie przewodziła dźwięk, i w efekcie Blue czuł, że nieważne, jak bardzo się postara, jak słuch wytęży, jak uważnie wyartykułuje każde słowo, i tak poniesie fiasko.
Frustracja Tottie, w próbach porozumienia się z rodzicami wychowanków bezsilnej jak podczas walki z wiatrakami, nie była mu zatem obca - całe szczęście więc, że z rudowłosą, zdawało się, rozumieli się o wiele lepiej. I im więcej ze sobą rozmawiali, tym częściej Blue odnosił to słodkie, rozczulające wrażenie, że czasem nie musiał się nawet odzywać - wystarczyło jedno porozumiewawcze spojrzenie, zawadiacki uśmiech czy wymowne wzruszenie ramion, by obydwie strony wiedziały już, o co chodzi.
I może lepiej byłoby, gdyby i dziś zarówno surfer, jak i tancerka, zdecydowali się po prostu trzymać mordę na kłódkę? Może wystarczyłoby, żeby on mrugnął, ona się skrzywiła, i uznać by dało radę, że o, już, proszę - po kłopocie! I każdy odejść by mógł we własną stronę, nie wypowiedziawszy słów bolesnych, choć w dobrej przecież intencji. I nikomu by serce nie pękło, rozbiwszy się o sukces drugiego.
Pewne rzeczy powinny pozostać niewypowiedziane.
Takie, jak "wyjeżdżam do Hiszpanii", choćby.
Albo takie, też, jak "Tottie Whitbread, chyba zaczynam się w tobie zakochiwać!"
O ironio, w ostatnich sekundach przed personalnym końcem świata, Bluejay Krzyzanowski bynajmniej nie przeczuwał, co się święci. Zamiast nabrać podejrzliwości, zamiast spoważnieć, na ból się szykując, blondyn spoglądał na rozmówczynię z radosną ufnością dziecka, które ma rozpakować zaraz jakiś niesłychanie ekscytujący prezent. Iskierki w oczach Whitbread były zaraźliwe, a on - głupi, głupi Blue - taki strasznie nieodporny! Im dłużej wyczekiwał - trzy-czteee-ryyyy... - tym bardziej trawiła go ciekawość.
Cóż to się mogło wydarzyć? Co takiego mogło wypełnić Tottie ewidentną radością do tego stopnia, że gorączkowy entuzjazm zdawał się wylewać z niej na zewnątrz, tętnić w każdym jednym z obsiewających jej ładną twarz piegów, błyskać w płomiennych pasemkach włosów? Co przed nim skrywała? Co zamierzała mu wyjawić?
I, wreszcie, czy sekret jej mógł się równać temu, którym sam Krzyzanowski zamierzał się z nią zaraz podzielić?
Potaknął z cichym chichotem, zachodząc w głowę nad tym, jak to on zdoła zmieścić swoją nowinę w trzech raptem słowach i przekazać ją Tottie tak, by nie zmieniła się (nowina, nie Tottie, oczywiście), w jakiś rozwlekły elaborat. Przełknął z powagą, z manierą boksera szykującego się do ważnego pojedynku, stanąwszy vis a vis dziewczyny, z nieskrywaną ciekawością szykując się i na jej rewanż.
Trzy...
Oczy w niezwykłym kolorze, hybrydzie zieleni z błękitem posiekanej niteczkami złocistego brązu, teraz rozpalone radością.
Czte...
Dołeczki w policzkach rozciągniętych uśmiechem, który zapamięta już na zawsze.
...ry!
- Otwieram knajpę-w Seattle! - cztery słowa, jakże rebeliancko, w trzy złączone sprytnym myślnikiem. Sekunda szczęścia i ulgi - takich, co dopadają nas, gdy dzielimy się z bliskim w pocie czoła skrywanym misterium - a potem...
- Zaraz, co? - dziwaczne, tępe uczucie ogarniające całe ciało, od koniuszków palców i czubka nosa, aż po sam środek zaciśniętego dziwnie serca - Co? To znaczy... Kiedy? Na ile?!
-
Może powinna o tym powiedzieć głośno, zanim przystąpili do odliczania? Wspomnieć pomiędzy trzy a cztery, tak na wypadek, gdyby te słowa, które wystrzelą niczym pociski podczas pojedynków, kiedy to, po odliczeniu dziesięciu kroków, trzeba było stanąć twarzą w twarz i mieć nadzieję, że się nie oberwie? Ale czy w ogóle istniało ryzyko, że coś pójdzie nie tak? Że w tej potyczce na dobre wiadomości ktokolwiek poczuje smutek? Że pojawi się choćby draśnięcie, skoro wcześniej tak dobrze przychodziło współodczuwanie radości?
Tottie nie wzięła tego pod uwagę, ba! była wciąż, jak nie bardziej uradowana, gdy gdzieś spomiędzy jej trzy-cztery dotarła do niej nowina Bluejay’a. I już, już miała dać mu dojść do słowa, żeby powiedział coś więcej o tej knajpie, ale ledwie zdążyła nabrać powietrza napotkała na przeszkodzie pytania blondyna. I one też, tak jak wcześniej pocałunki, wizyty Krzyzanowskiego, czy smsy, w których czuć było jego troskę o nią, zupełnie nie odsłoniły tej zasłony niewiedzy co do uczuć mężczyzny. Ot pytania, zadane z ciekawości, wszak w trzech słowach trudno było zawrzeć całą opowieść jak to wszystko się stało, gdzie i kiedy, no i najważniejsze: dokąd to zmierza.
- Och, pewnie jak najszybciej, ale wiesz, mam trochę formalności do załatwienia. W końcu całe życie byłam domatorem, a może raczej stanotorem, bo jednak zdarzało się wymknąć tu i tam, poza Seattle - zaczęła, trajkocząc praktycznie na jednym wydechu, by w jak najkrótszym czasie udzielić odpowiedzi na wszystkie postawione przez Blue pytajniki - chciała bowiem szybko dowiedzieć się o szczegółach jego newsa! - Trudno oszacować na ile… Finał jest za kilka tygodni, przez co najmniej dwa będę się musiała zaaklimatyzować, bo obawiam się, że taka ilość europejskiego słońca zamieni mnie w jeden wielki pieg! - zachichotała - Do tego dochodzą treningi, no i sam turniej. Po nim też nie od razu mnie wypuszczą… - Obróciła głowę, intensywnie rozmyślając nad choćby prawdopodobną datą powrotu, ale ciężko jej było podać jeden, właściwy termin. - Wychodzi dwa miesiące? Trzy? Może… pięć? Nie wiem… trudno dziś powiedzieć - stwierdziła z przepraszającym uśmiechem, wzruszając przy tym ramionami, jakby nie było to ważne. Bo właściwie, czy było? Dopóki trwała w słodkiej nieświadomości, dopóki słyszała wokoło głosy: jedź, niczym się nie przejmuj! to z łatwością przychodziło jej bagatelizowanie tych braków w konkretach.
- Hej! Ale dość już o mnie! Mów o knajpie! To dopiero fantastyczna nowina. Bardzo się cieszę, Blue! - Tottie, co prawda kilkanaście sekund spóźniona, uścisnęła mężczyznę, by nie tylko uśmiechem, ale całą sobą pokazać jak i dla niej ważny jest jego sukces. - Na jakim etapie jest ten pomysł? Masz już lokal?
-
Gdyby zatem Blue mógł oszczędzić Tottie jednej rzeczy, to właśnie przedwczesnego i nader bliskiego poznania wszystkich członków rodu Krzyzanowskich. Zwłaszcza, jeśli miałaby spotkać całą tę kolekcję indywiduów jednocześnie. Cóż, może nie doceniał emocjonalnej i psychicznej wytrzymałości rudowłosej tancerki, ale zakładał, że jej delikatne serce mogłoby nie poradzić sobie z taką ilością totalnie niedorzecznych bodźców.
Dobrze się więc składa (och, ironio!}, bo coraz więcej wskazywało na to, że jeszcze długo (czy, bardziej realistycznie: nigdy) nie nadarzy jej się już ku temu okazja.
W całym tym przepełnionym ekscytacją odliczaniu, surferowi także do głowy nie wpadło choćby na moment, że najprostsza matematyczna zasada, zgodnie z którą "dwa plusy także dają plus" (a więc dwie dobre wiadomości powinny dać wszystkim zainteresowanym nic innego, niż czysty destylat radości), może w przypadku ich dwójki zwyczajnie nie zadziałać. Radośnie liczył więc, że skoro obydwoje mają do przekazania sobie nawzajem tak zwane radosne nowiny, to konsekwencją wymiany może być nic innego, tylko jeszcze większa radość właśnie.
A nie dziwny, ćmiący smutek, który natychmiast niemal zaczął zalewać Bluejay'a niczym fala wieczornego przypływu. Powolna, niegwałtowna, a jednak systematycznie przynosząca z sobą coraz to gęściejszy mrok.
- Dwa miesiące... Okay... - dopiero otworzywszy usta i wydawszy z siebie kilka dźwięków, Krzyzanowski zauważył jak dziwne, jak niskie było teraz brzmienie jego głosu. Może nie ponure jeszcze, ale z pewnością wypłukane z całego tego szaleńczego entuzjazmu, z jakim raptem parę chwil temu wędrował podjazdem bliźniaczek. Surfer zmarszczył brwi, niepewny, czy bardziej dziwi go treść przekazanego mu przez Tottie newsa, czy jego własna na treść tej wiadomości reakcja.
No bo przecież...
Bo przecież...
Powinien się cieszyć, prawda?
Tak, jak wypada cieszyć się szczęściem tych, na których coraz bardziej nam zależy, choćby było ono antytezą naszego własnego. I owszem, cieszył się. Jasne że tak! Jasne, że tak...
Tylko, że...
Och, jak to w życiu, zawsze musiało napatoczyć się jakieś "tylko, że..." albo inne "ale..." - co z nim, w takim wypadku? Co z nim przez te... jak ona to rzekła? Dwa, trzy, może pięć miesięcy?!
Co z nim? I jego cholerną knajpą!
-...dwa miesiące to nawet nie tak długo. Czy trzy... - czy "pięć" także, Blue? Surfer sam najlepiej wiedział - z pierwszej ręki, bądź co bądź - jak prędko "parę miesięcy" może zmienić się w "naście lat", gdy człowieka zanadto pochłonie żar życiowej pasji. I nie miał ani prawa, ani zamiaru, dyskutować z najwyraźniej podjętą już przez tancerkę decyzją. No, tylko to wspomniane już draśnięcie... Ta drzazga w serce wbita kompletnie bez zapowiedzi... Czy wystarczy "dwa, trzy, może pięć miesięcy", by ranki po nich się zasklepiły?
I co - pytanie chyba bardziej zasadne - jeśli się nie zasklepią?
- Mhm... W sumie... W sumie to mam... - pytanie zadane mu przez Tottie sprowadziło blondyna na ziemię; powrócił myślą do własnego sukcesu (który, nagle, jakiś dziwny się zrobił w smaku, gorzkawy jakby, mimo uprzedniej słodyczy) i wszystkich związanych z nim spraw praktycznych. Westchnął. Ciężej niż planował - Podpisałem dziś umowę. Wynajmuję cały budynek w Portage Bay, pięć minut drogi ode mnie. Na razie na rok, ale kto wie, jeśli dobrze pójdzie...
...to umowę można przedłużyć, tak?
Szkoda tylko, że umowa obejmowała podnajem budynku. A nie awionetki jakiejś, czy łodzi chociażby, którymi bez trudu można by się, w razie czego, przemieścić do takiej, na przykład, Hiszpanii...
-
W tej niemal zagłuszającej wszystko radości, Whitbread nieomal przegapiłaby także i tę zmianę w głosie surfera. Na początku myślała, że się przesłyszała, ale kolejne słowa i towarzysząca im bezdźwięczność i bez-radość, były zdecydowanie czymś nowym w wykonaniu Krzyzanowskiego. Nie pasowały do tego pasjonata, przyjaciela żywiołów, który na co dzień zarażał optymizmem. Oczywiście zaszybko uznała, że powodem może być ten jej brak precyzji, więc od razu okazała skruchę.
- Przepraszam, że nie umiem sprecyzować. Nigdy nie byłam w takiej sytuacji… I to dlatego… - wybąkała, pokornie spuszczając wzrok, gotowa przyjąć dalsze niezadowolenie blondyna. Nie zastanawiała się nad przyczynami, bo na to będzie czas później. Teraz liczyło się odbudowanie tej nasyconej barwnym entuzjazmem aury, która jakby trochę zbladła.
I o ile powinna ożyć, bo wiadomość, którą przekazał Bluejay, należało się z całych sił cieszyć, tak u Tottie wywołała chwilowe odrętwienie.
- Dziś? - zapytała, żeby się upewnić, czy obydwoje mówią o tej samej dacie. - Jak to się stało? Nie mówiłeś wcześniej, że masz na oku lokal. Wow, własny biznes! Tak... szybko… - dopowiedziała z utykającym pod koniec entuzjazmem, który w dziwny sposób zmącony był przez niedowierzanie i zaskoczenie, a to nie było w stu procentach miłe. Tylko dlaczego nie było? Co Whitbread nie pasowało w planach Blue? Sama przecież pewnie nieraz mówiła mężczyźnie, że chętnie by się u niego stołowała po tym, jak pysznie ją karmił, ale chyba nie do końca była w tym wiara w spełnienie tych haseł.
Potrząsnęła głową, uznając, że jest głupia i właściwie nie wie, o co jej chodzi.
- Czyż to nie zabawne? Krzyzanowski pokrzyżował mi plany! - stwierdziła, parskając śmiechem - krótkim, zbyt szybko wybrzmiałym. - Miałam ci proponować, żebyś pojechał tam ze mną - powiedziała z uśmiechem, chcąc tym samym zakryć to drobne rozczarowanie, które pojawiło się w jej niedorzecznych planach, w których Blue robiłby za przewodnika, doradcę i sympatycznego towarzysza obytego nie tylko w wojażach, ale też wystarczająco podszkolonego, by takiemu żółtodziobowi jak Tottie nie dać zginąć w zupełnie obcej dla niej betonowej dżungli, tysiące kilometrów od domu. - Chyba za wcześnie na urlop, co? Chociaż może powinnam porozmawiać o tym z twoim szefem, szefie? - zapytała z tylko trochę udawanym rozbawieniem. Dobrze, że surfer nie był jej bliźniaczką, bo od razu wyczułby fałsz tej wesołości.
- Zrobię nam coś do picia! - zaproponowała nagle, by na chwilę oddalić się od jasnowłosego. Nie zamierzała jednak przestać go zagadywać, choćby po to, by zagłuszyć ciszę, która - wraz z całą paletą swojej niezręczności - mogłaby zbyt długo zawisnąć między nimi. - Czyli zostajesz w Seattle na dłużej. Fajnie. Fajnie! - uznała, nalewając schłodzonej wody do szklanek.
-
A scena - estrada, innymi słowy - to wyraz użyty tu wcale nieprzypadkowo; na scenie tej bowiem, w amfiteatrze niewielkiego salonu rudowłosych sióstr, odbywał się prawdziwy pieprzony dramat.
Choć, jakby się tak zastanowić chwilkę dłużej, może nie podest teatralny był to wcale, lecz arena? W sam raz do wielkich pojedynków stworzona - a w szanki stawali dziś ze sobą potężni zawodnicy.
W jednym narożniku: marzenie Tottie. W drugim: wizja Bluejaya.
Czy inaczej, może...
W jednym narożniku: serce, co się nadto do drugiego przywiązało. W drugim: rozum, który inne zgoła rzeczy zdołał sobie zaplanować (i umowę podpisać, do diaska!).
A bój to będzie zażarty, i z odgórnie przesądzonym wynikiem.
Nikt dzisiaj nie wygra. Ofiary będą zaś w ludziach niemałe.
- Nie, no coś ty! Nie przepraszaj mnie, Tottie... - żachnął się natychmiast, zły, lecz nie na nią, bynajmniej, tylko na siebie, że być może jakimkolwiek niuansem swego zachowania dał dziewczynie powód by zakładać, że go zirytowała. Irytować mógł go tylko własny błąd krytyczny kretyński: przedwczesne zakładanie, że dryfuje na fali stabilnej i długiej, niebranie pod uwagę nagłych i zaskakujących prądów morskich, co się przecież zawsze kryją gdzieś, odrobinę pod powierzchnią. Oj, Blue - taki stary wyjadacz z Ciebie, mógł by ktoś pomyśleć, a wystarczyła odrobina uczucia nieuwagi, by popełnić gafę godną absolutnego nowicjusza. Nie ruszał się z miejsca, ale podążał wzrokiem za każdym ruchem i gestem Tottie; muskał spojrzeniem kant jej policzka tak, jak najchętniej musnąłby go teraz dłonią. Łagodnie. Ze zrozumieniem (rozumiał ją? och, ależ oczywiście! nie rozumiał jedynie samego siebie) - N-naprawdę. Nie przepraszaj. Nie masz przecież za co...
No, może za to jedynie, że któregoś razu na świątecznym jarmarku wybawcę swojego ze mnie zrobiłaś. I, przy okazji, jak ci kieszonkowcy, przed którymi zawsze ostrzegają na podobnych festynach, serce coś mi skradłaś, pod moją nieuwagę.
- W-wiem - zająknął się lekko, gdy świadomość o tym, jak szybko podjął decyzję o podnajęciu knajpki, uderzyła go pod trochę innym niż dotychczas kątem. Dogadując się z właścicielem lokalu, Blue miał chyba po prostu na oczach klapki różowe okulary, i nie widział, pod ich łagodnym naciskiem, ograniczeń, jakie nakładało na niego tak poważne związanie się z jednym konkretnym miejscem na ziemi.
Trudno było mu się dziwić - w końcu teraz, po roku sztormów i zmian, zaczynał wreszcie odzyskiwać równowagę. Wszystkie kawałki układanki zdawały się jakoś tak samoczynnie wpadać na swoje miejsce.
Nie przewidział tylko, że jeden z tych kawałków - i to kluczowy, taki, bez którego obrazek cały niby nadal trzyma się kupy, ale jednak kompletnie traci na uroku - będzie chciał wyfrunąć nagle do Hiszpanii. Bez, póki co, biletu powrotnego.
- Ja... Tottie, ja tego chyba kompletnie nie przemyślałem - powiedział teraz, mimo usilnych prób niezdolny, by przytrzymać się niby-radosnego tonu wypowiedzi rudowłosej. Nie panikował (jeszcze), ale coraz wyraźniej czuł, jak ogarnia go tępy ból - taki, co to się zawsze prędzej, czy później, pojawia po nagłym zderzeniu z rzeczywistością - Nie przewidziałem. Nie... No nie wiem, do głowy mi nie przyszło... - zaśmiał się krótko, bez przekonania, czy bawi go ten żart choć trochę czy też nie, zupełnie - Że obydwojgu strzelą nam do głowy takie pomysły. I to w tym samym czasie.
"Tym samym". Dziś w ustach surfera w roli synonimu dla innego słówka: niewłaściwym.
-
Uśmiechnęła się lekko i popatrzyła na mężczyznę z rozczuleniem. Spojrzeniem zahaczyła też o Mavericka, przypominając sobie jak bez zastanowienia Blue wskoczył w fale, a wcześniej wcielił się w rolę jej wybawcy podczas jarmarku. Nie była więc zdziwiona, że to nie była jedyna z decyzji, które ten podjął nagle, może pod wpływem impulsu, niewidzialnej siły pragnienia, które miało przynieść mu nie tylko przyjemność, ale też i spełnienie.
- To chyba nie pierwszy raz, gdy nie tracisz czasu na rozmyślanie, tylko działasz - zauważyła, posyłając blondynowi ciepły uśmiech. - Nie znam twojego drugiego imienia, ale myślę, że śmiało można byłoby na drugie dać ci Spontan - dodała, cicho parskając śmiechem.
- Dobrze, że nie zwlekałeś. Och, co to byłoby za ból, gdyby okazja przeszła ci koło nosa. Własny biznes - to już coś! Na pewno będziesz świetnym szefem. A do tego… mogę sobie tylko wyobrazić, jak wiele smaków zaserwujesz opierając się na swoich doświadczeniach i ogromnej wiedzy. Bo będziesz tam też gotował? Och, już widzę tych zadowolonych, najedzonych klientów, którzy nie tylko zapowiadają, że wrócą, ale faktycznie kolejny raz stołują się w twojej knajpce - rozgadała się, czując, że to kolejny moment, gdzie trzeba załatać ciszę siatką ze słów - może trochę dziurawą, krzywooką, ale choć na chwilę zlepiającą bezdźwięczną pustkę, która mogła się pojawić, bo choć Tottie się starała, miała wrażenie, że jakoś dziwnie nie jest do śmiechu nikomu… Dlaczego? Nie miała pomysłu, co poszło nie tak. A już szczególnie, gdy wyłapała żal w głosie surfera, poczuła krótkie, aczkolwiek bolesne ukłucie. Znała je. Znała je aż za dobrze. Ono wiązało się ze stratą - czymś, czego bała się najbardziej. Ale przecież wszyscy żyli! Dlaczego więc się pojawiło?!
- Pewnie to nie pierwsza rzecz, której nie przewidzieliśmy… - mruknęła markotnie, wypłukując z tych słów całą naprędce skonstruowaną kulawą wesołość, która wcześniej jako tako się trzymała. Uniosła wzrok, odszukując oczy Krzyzanowskiego i na chwilę zawiesiła na nich spojrzenie. Ponownie podjęła próbę, by się do niego uśmiechnąć. I udało się, choć tylko przelotnie. - A czy byłby lepszy czas? Naprawdę się cieszę, Bluejay, że spełniasz swoje marzenia. A teraz twoja kolej - proszę o uśmiech, w końcu ja też osiągnęłam to, czego pragnę. Czyż nie jesteśmy szczęściarzami? - zapytała zaczepnie, zwijając dłoń w piąstkę, którą szturchnęła ramię surfera: pierw lekko, by po chwili dodać temu ruchowi więcej siły. Po tym niemal natychmiast otworzyła dłoń i nie czekając na zaproszenie podeszła dwa kroki bliżej, by uścisnąć blondyna. - Gratuluję… - wyszeptała, mocniej oplatając go ramionami, jakby to miał być ich ostatni uścisk na rozstaju dróg, nim każde ruszy w swoją stronę.
Na pewno nie byłoby łatwo ją odkleić, ale niespodziewane pukanie do drzwi, a tuż po tym seria przeciągłego dzwonienia sprawiły, że Whitbread puściła Blue, a po tym jak przeprosiła, poszła otworzyć.
- Co to za rzęch? Nie miałam gdzie zaparkować. Szykuj się. Umówiłam nas z fotografem - poinformowała szefowa, która raz po raz zerkała w ekran smartfona, by odpisywać na wiadomości i kontrolować czas, bo ten wyjątkowo dziś był na wagę złota. - Nie jesteś sama? Dzień dobry - zwróciła się w końcu do blondyna, zauważając jego obecność właściwie dzięki Maviemu, który wynurzył się z głębi domu bliźniaczek. - Możemy cię gdzieś podrzucić - zaoferowała, chyba domyślając się, że Bluemobile należy do mężczyzny i pewnie założyła, że musiał się zepsuć, skoro wciąż nie odjechał.
- Czy to nie może poczekać? - zapytała Tottie, spoglądając to na kobietę, to znów na gościa. Było jej bardzo niezręcznie, zwłaszcza, gdyby miała wyprosić surfera. - Może spotkamy się na miejscu? - zaproponowała szefowej, od razu zwracając się do Krzyzanowskiego - Podwieziesz mnie? - zapytała, chcąc złapać okazję by pobyć z nim jeszcze chwilę. Obiecała sobie, że jeśli się zgodzi, to nie poruszy już więcej tematu ich planów, tylko znajdzie temat, który im obojgu poprawi humor. Chciała bowiem, by zapamiętał ją jako radosne słoneczko, a nie smutasa żałującego każdej z chwil.
zt.