WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Po cóż żyć na linii wzroku, gdy wszyscy każdy Twój krok obserwują? Żądni sensacji, żądni potknięcia, szepcąc niby to półgębkiem tak żeby nikt nie zobaczył (to szanujący się ludzie, oni wszak źli nie są, zawsze dobrze życzą!): wejdź w dziurę, no wdepnij w tą dziurę i kark skręć!. Ludziom nigdy specjalnie ufać nie zwykła, właśnie tam z boku się czając, ulatując przed spojrzeniem, nieuchwytna jak wiatr co w ruch wprawiał skrzydła. Prześlizgiwała się pomiędzy przeszkodami ludźmi, chwytała garściami co popadnie, czasem rarytasy zgarniając, opinią się nie przejmując. Na przykład wtedy, co zległa na błoniach zielonych, wśród gęstych krzewiastych, nie z tym co jej pisany był. Z głównym bohaterem powieści, w której Maggie przypadkiem się znalazła, jakimś trafem dziwnym, wywracając do góry nogami dwa życia.
Choć!
Ktoś kto znał przetarte karty, zabazgrane życiorysem jej i Harpera, rzec by mógł, że to nie ona nieproszona, tylko on jak jeleń na szosie się pojawił. Że gdyby Harpera-Jacka wymazać za pomocą gumki albo strony wyrwać, nic by przewrotnego się nie dokonało.
Inny zaś stwierdzić mógłby, że to nieprawda. Że w gwiazdach nasz los zapisany i wyrywać tak można strona po stronie, a dobrego nic to nie przyniesie. Bo na miejsce jednej powstaną inne i bez skutku to wyrywanie.
Autor inne miał plany. Celowy zabieg - te apele, ten korytarz ciasny, a jednak za szeroki by na siebie wpadli, czy spojrzenie choć na chwilę zawiesili, ten pęd życia, co przystanąć nie pozwalał i sekund kilka zaczekać więcej żeby tym samym autobusem wrócić, w pociąg wsiąść o godzinie identycznej, choć oboje do Vancouver na ten sam festiwal jechali. Bezczelnie, bez żadnej krępacji czy skruchy chociaż zderzył ich życia dosłownie i ze złośliwością ponownie na te same tory umieścił, jakby chełpił się niedoinformowaniem tych dwojga. Tym, że Maggie z boku zawsze, więc i tematu nie drąży, nie interesuje się czyj głos z głośników leci, ani że sprawca anonimowy. I że Harper-Jack pod alkoholową kurtyną, w oparach etanolu i układanek chemicznych, niewidzący. Bo po cóż wnikać?

W didaskaliach słowa przeprosin nabazgrane.
Za wypadek. Za wszystkie skręty wypalone za winklem, gdy w pokoju dziecięcym płacz się rozlegał. Za dzieła nieudane. Za butelki przepite. Za włamania. Za rozstania. Za pożądania spojrzenia pełne.
I za pocałunek lubieżny.
I ten, który jeszcze nie nastąpił, a na koniuszku języka zastygł, na odpowiednią chwilę czekając. A nawet nie. Na byle jaką. Na pohybel. Na zaproszenie, zwykłe głową skinienie.

- Hej - miękko odparte, krótkie, w odpowiedzi. Jakby za tym hej krótkim zapytanie o przyzwolenie się kryło, więc Maggie pozwoliła Harperowi. Na wejście do jej życia, choć już wcześniej się w nim znalazł nieproszony. Na obietnicę z ust do ust przez usta przesyłaną. Obietnicę czego? Niczego. Wszystkiego. Co dobre i co złe. Życia po śmierci. Śmierci życia. I pobudki, o, tak, wstań królewno, oczka otwórz.
Budź ją Harper, budź codziennie, żeby nigdy więcej już z niej życie nie uszło.
Zastygła jak rzeźba kamienna, przed paroma minutami. W tej pozie rachitycznej niby z ciałem kruchym, rachitycznie powykrzywianym. Bo jakże inaczej? Jak to chude, wiatrem kołysane, przez wiatr formowane, figura z powietrza złożona i słów niewypowiedzianych, słów ciążących jak kamień u szyi uwiązany.

Przepraszam, przepraszam, przepraszam.
Wybacz mi, choć jeszcze Cię nie zraniłam.
Ale obietnicę składam, że zrobię to, chociaż jeszcze nie wiem jak i nie wiem gdzie.
Zrobię to tak samo, jak zranisz Ty mnie
.

Wydostał się z języka koniuszka. Impuls elektryczny, iskra co od zawsze się w niej tliła, czasem płomień wewnątrz rozpalając.
Z ust do ust.
Przez usta złączone.
I znów ją budził. Do życia budził.
I tak mogła co dzień się budzić.

Niszcz mnie.
Zniszcz.
Mnie.


Jej oczy o destrukcję błagały. Granatem zaszły jak niebo pochmurne, na burzę czekające, na deszcz ulewny. I usta już rozchylały się, by frustrację wylać, potopem go zalać i unicestwić wszystko co złe i co dobre.
Ale on naprawić ją chciał, więc żadne ze słów nie wydostało się przez gardło zaciśnięte.
- I myślisz, że tej złej, popsutej części, nie można unicestwić? - głos zadrżał, choć zupełnie tego nie chciała. Tego wzruszenia, które nagle znikąd się wzięło, rozrzewnienia, bo ot, właśnie on, Dweller z terapii, naprawiać, a nie wyrzucać chciał. Jak Maggie, co jej małżeństwo już dawno na wysypisku tkwiło i jedynie na papiery rozwodowe podpisane czekała, bo naprawiać ona wcale nie chciała. Co jeśli ta dusza, o której mowa, rozsypana równie mocno w mak drobny? Co jeśli naprawić się jej nie da wcale, bo żaden klej siły nie posiada takiej żeby w kupie ją utrzymać?
- A co jeśli... - dłoń jej drobna, blada zacisnęła się na jego kolanie ugiętym. Mocno, tak, jakby upewniała się, że i on się nie rozsypie, a wiatr go zaraz nie zdmuchnie. -... tej duszy się już nie da naprawić? Jeśli coś mam w środku spierdolone na amen? - mów Jack. Mów, że to nieprawda.
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Z głównym bohaterem powieści, w której Maggie przypadkiem się znalazła, jakimś trafem dziwnym, wywracając do góry nogami dwa życia.
A powieść to raczej bizarna. Eksperymentalna - powiedziałby kto, w próbie zaklasyfikowania jej do konkretnej kategorii literackiej. Taka, co gatunki z sobą miesza bezlitośnie: tragedię z komedią, dramat z reportażem, romans z opowieścią grozy, a i elementy czystego horroru z niemałą gracją tu i tam dodaje.
Autor zaś - pokażcie mi go, pieprzonego grafomana! już ja mu powiem, co myślę o takiej pisaninie! - w różnych środkach stylistycznych tak się rozsmakował, że pcha je gdzie popadnie. Antytez używa, bohaterów iście niedorzecznych z sobą zestawiając. Wykrzyknieniami szasta ile tylko wlezie, wszystkiemu dodając (niepotrzebnego, chyba?) dramatyzmu. I w hiperbolach się lubuje do granic rozsądku, tą krwią, co z ręki o szybę rozciętą się utoczyła, czy tym szkłem, które po moście rozsypane, kolejne stronice zapisując.
Czytelnik zagubiony.
I Harper-Jack też, losy własne z losami Margaret ciasno tak splecione na stronicach śledząc.
Ciężko się połapać, gdy historia pisana od środka - z klamrą kompozycyjną niedomkniętą, choć jej ząbki wbite prosto w serce. I człowiek chciałby już wiedzieć, jak się to wszystko skończy. I chciałby pamiętać też, jak się zaczęło (jak? no jak-to-"jak"?! na apelu przecież, w tłumku uczniów, ciasno z sobą zbitym!). Ale tak się nie da, bo każdy czytelnik jest tylko ofiarą w dłoniach autora. A autor - jedynym, co tak początek zna, jak i zakończenie.
Nic więc innego nie da się zrobić, niż żyć, mimo wszystko dalej czytać, aby się dowiedzieć.

Co nam jeszcze, Maggie-Mags, w gwiazdach atramentem zapisane?
Czy protagonistą będę w Twoim życiorysie, czy tylko gościem, co ledwie na stron parę zasługuje?

[Nie chciał być gościem].

Poczuł to: chwyciła się jego ciała tak, jak się człowiek chwyta ostatniej deski ratunku. Ze szczerą, prostolinijną desperacją, co nie zostawia już miejsca na uprzejmości i kurtuazję. Uścisk dłoni - mocny, choć wyrywający się spod palców kruchutkich i słabych. Ultymatywne błaganie o pomoc.
Boże, pomyślał, napotykając spojrzeniem to, co do kobiety należało, co takiego Ją spotkało, że aż tak ją boli?
Gdyby wiedział. Gdyby tylko wiedział.
- Maggie... - głos miał miękki, ale spojrzenie nieznoszące sprzeciwu; wzrok rodzicielski niemal, taki, z którym opiekun nakazuje, żeby wziąć (gorzkie) lekarstwo. Obawiał się, nie zdając sobie z tego lęku nawet w pełni sprawy, że Hartwood znów mu pryśnie (jak sen; jak bańka mydlana, w której - od rzeczywistości odgrodzony - wreszcie choć na chwilę mógł poczuć się bezpieczny). Tym razem jednak nie zależało mu na własnym widzimisię, na własnej przyjemności, na woli dokończenia tego, co niedokończone (a zaczęte na dyrektorskim biurku, w przypływie szczeniackiej awangardy). Tym razem widział, że nie powinien, nie może pozwolić jej odejść. Ilość bólu, na którą napotkał w mroku jej spojrzenia, postawiła serce do pionu w alercie - Maggie, posłuchaj. Prawdziwe pytanie to... - upił łyczek kawy, nie czując teraz nawet jej smaku (czyżby od Charlie się zaraził jej przypadłością dziwaczną? przenoszoną linią serca drogą kropelkową, przez krew płyny ustrojowe choćby?) - Co, jeśli faktycznie, tak. To znaczy... Co, jeśli masz w środku mechanizm niemożliwy do naprawienia, hm? Co, jeśli faktycznie jesteś spierdolona. Na amen, na umarł-w-butach - prowokował do czucia myślenia, nie odwracając od niej przeszywającego spojrzenia - Co wtedy? Jeśli to jest właśnie jedyna, słuszna diagnoza. Jaką decyzję podejmiesz wtedy? Zabijesz się? Poddasz zupełnie? - przekrzywił głowę, badając wzrokiem najmniejsze przejawy emocji na jaśniutkiej, wpatrzonej weń, twarzy - Czy, no nie wiem, nauczysz się żyć z tą wadą wrodzoną? Najlepiej jak potrafisz... - wbił kolce łokci we własne kolana, pochyliwszy się w stronę kobiety z niemal konspiracyjnym szeptem - Pytam nie dlatego, że się wymądrzam. Pytam, bo sam nie znam jeszcze odpowiedzi.

Zni - cz palę dla Twojego syna, co niedzielę, Maggie - szczę Cię, Maggie-Margaret. I naprawię.
A w zamian?
W zamian chcę tylko tego samego.

autor

harper (on/ona/oni)

sometimes all you can do is lie in bed and hope to fall asleep before you fall apart
Awatar użytkownika
30
162

przelewam siebie na płótno

prowadzę antykwariat

elm hall

Post

Co jeśli jej los przesądzony był już od momentu kropki nad "i" w Maggie, skrócie od Margaret postawionej? Jeśli ta kropka przypieczętowała skazy wszelakie, jeszcze zanim o nich się dowiedziała? Czy nie dziwne to, że tak drogi zmieniała? Że do piekarni zawsze tą samą chodzić nie chciała? Zamiast kochać, się spalała? A zamiast cierpieć, niszczała? Że umierała, choć to ból, a nie rak ją od środka zżerał i umierała, choć żywa pozostawała, jedną nogą na życzenie własne wstępując w zastępy anielskie odmęty piekielne trumny, co wybrała ją, przy okazji, przy pogrzebie pierwszym, ciało synka na dnie białej, prostej składając?
Jej trumna - życie. Jej życie - trumna. Jak Śpiąca Królewna (och, Auroro!) albo Śnieżka, tylko, że nie kryształ ją otaczał, a świat nadzwyczajnie zwyczajny. Nie uprzedzał nikt, że to normalne, że cierpią ludzie, i że normalne, że niszczą się nawzajem, i że normalnie jest nieszczęśliwym być, bo któż w ów czasach szczęściem pełnym się cieszy, kiedy każdy własną tragedię przeżywa?

Opowieść rodem z zajęć dramatopisarstwa. Pokreślona. Z wątkami pobocznymi, urwanymi nagle. Bo kiedy przestała rozwodem się interesować? Kiedy mąż jej pierwszy plan przestał prześladować, a drgnięcia serca ustały, na nowo do bicia doprowadzając dopiero gdy na Harpera-Jacka trafiła? Już nie Odyseusza, co nigdy do Itaki potrzebowała, a Harpera, z zębem ukruszonym, nosem przekrzywionym, włosami potarganymi, nieidealnego jak jej życie. Jak Maggie-Margaret, co biel jej skóry przyciemniała, a włosy zszarzały stresem zjadane. I oczy jakby mgłą zaszły, choć przy nim krystalicznie czyste się stawały, jak niebo bezchmurne, zimowe, chłodne. Jak rzeka lodem skąpana.

Nie chciała go gościem.
Pisać tą opowieść zapragnęła sama, a nie na pastwę losu się zdając.

On nie plaster na rany, a sól. Ale sól co w słodyczy swej, niesłona, a koi i leczy, jak na ironię przystało. To Maggie jak plaster przywarła doń, nie chcąc się odsuwać, pragnąc trwać tak teraz, jutro, na zawsze, sklejona, obudzona, żywa.
I ona kawy już nie czuła. W zapomnienie poszła, kofeina przez krew przepływała wartkim nurtem, ale nic nie wskórała. Zastygła w tej pozie, czekając na ów pytanie, co prawdziwe ponoć było i wszystkie inne przysłaniało.
Co jeśli?
Drgnęła, jakby pejczem smagnięta, jakby słowa nie prowokacją, a w ciosy ubrane były. W grabie, co po plecach przejechały, w szpicrutę, w igłę, w nóż, w halabardę przekute. Przymknęła oczy, a pod nimi pustka. Otworzyła oczy, a przed nimi pustka. I w bok, i do góry, gdzie Bóg ponoć siedzi, ale żadnej odpowiedzi nie udzielił. I w dół, w dół, głębiej, pod ziemię, może tam je znajdzie, ale nie. Tam buty jedynie napotkała. Nic więcej. Paproch jeden się przybłąkał z ulicy, wiatrem niesiony. Kpina.
- Nie wiem - szczere, krótkie, wyrwało jej się z ust. Co robić? Co zrobić miała, jeśli wszystko w drzazgi popsute? Co jeśli taki człowiek do życia się nie nadaje i innych niszczyć swoją osobą będzie? Co jeśli i jego pociągnie za sobą do destrukcji? Wszak odkąd pamięta (nie, nie, od roku Maggie, od roku), tylko wszystko dookoła siebie niszczyła.
- A co jeśli, Harper... - oczy przeniosły się znów na niego, wpatrzyły z niewinnością dziecka, gołe, rozebrane, bezbronne w całej swej istocie. - Co jeśli będzie jak mówisz, ale będę niszczyć tych, co będą ze mną? - co jeśli Ciebie zniszczę? - Co jeśli powinnam się nauczyć tak żyć, ale sama? - a ona tak bardzo samotności się bała.

Powiedz Harper, że to nieprawda. Zabierz mnie stąd i nie pozwól tak myśleć. Chociaż i tak Ciebie zniszczę

/ zt x2
There used to be a time you took all my light
Like nothing was left to find ☾ ☾ ☾

autor

lena

livin' a dream where happiness never ends
Awatar użytkownika
24
175

inżynier dźwięku

wytwórnia filmowa

belltown

Post

#16 harper-jack dweller

Listopad 2022
Studio nagrań było ostatnim etapem prac nad dokumentem. Wraz ze zbliżającym się terminem premiery, mimowolnie zarówno reżyserowie, jaki i manager Dwellera zaczęli wywierać na nim i Carter nacisk, by przyspieszyć ukończenie ścieżki dźwiękowej. Rosnące w niewielkim pomieszczeniu napięcie nie pomagało, zwłaszcza, że w ostatniej piosence nadal brakowało im tego czegoś.
To był długi dzień, spędzony praktycznie bez wychodzenia poza ściany studia. W pewnym momencie zarządziła dłuższą przerwę i usiadła z westchnieniem na fotelu. Kiedy Harper-Jack pojawił się po drugiej stronie szklanej ściany, spojrzała na niego i pokręciła głową, w jedną chwilę poznając jego intencje.
- Też odetchnij trochę, należy Ci się. I zjedz coś. Ja tylko potrzebuję chwili do namysłu, okej? - powiedziała z przekonaniem, po czym posłała mu pokrzepiający uśmiech. To normalne, jeśli mężczyzna również przejmował się napiętą sytuacją, bo w gruncie rzeczy to od niego zależało najwięcej. Trzymał na barkach ogromne zobowiązanie. Dlatego tym bardziej nie mogła pozwolić sobie na pokazanie, że sama traciła wiarę w to, co mówiła.
Nigdy by nie przypuszczała, że ich współpraca przybierze taki obrót. Odkąd Alice postanowiła dołączyć do jego ekipy, zdążyła poznać go bardziej. Zdecydowanie dostrzegała w nim kogoś więcej, niż zwykłego gwiazdora z problemami, albo raczej, jak wtedy o nim mówiono, stwarzającego problemy. Jej wrażenia nie dotyczyły jedynie mężczyzny, jakiego przedstawiał ekran, przed którym otwierał się celowo, z myślą o tym, że zobaczy go cały świat. Ona, jako baczna obserwatorka, której zadaniem przez cały ten czas było stanie z boku, patrzyła na niego również w przerwach między ujęciami czy nagraniami, kiedy nie musiał się starać.
Mimo iż była odpowiedzialna za dźwięk, a więc najważniejszą sferę w dokumencie muzyka, przez długi czas nie mieli okazji do spędzenia czasu razem, bo najważniejsza część jej pracy zaczynała się przy opracowywaniu ścieżki dźwiękowej. Niemniej te kilka chwil w przelocie wystarczyło, że sympatia do Dwellera jedynie wzrastała. A później, kiedy wreszcie mogli zacząć ścisłą współpracę nad ścieżką, Alice poczuła, że naprawdę dobrze się ze sobą dogadywali. Może to dlatego, że oboje wierzyli w te same rzeczy, których inni zwyczajnie nie postrzegali jako ważne?
Muzyka. To ona przyczyniła się do powstania gwiazdy, o której kręcono ten dokument. Alice męczył fakt, że przez pewien czas muzyka miała niewielki wpływ na występy przed kamerą, jakich oczekiwano od Dwellera. Nie dość, że był to rollercoaster emocjonalny, to jeszcze mnogość ujęć dla człowieka niezwiązanego dotychczas z profesjonalnym aktorstwem również potrafiła wykończyć. Carter miała niekiedy wrażenie, że reżyserowie mijali się z celem, ale już w tym jej głowa, żeby to wszystko odnalazło sens.

Nawet nie spostrzegła się, kiedy została sama. Ze słuchawkami na uszach odsłuchiwała ostatnie nagrania ich gwiazdy, gdy jej uwagę zwrócił wibrujący na blacie stolika telefon. Ujrzawszy na ekranie znajome imię, uśmiechnęła się ukradkiem i rozejrzała po pustym studio. Chwilowa zmiana otoczenia w sumie też mogła jej dobrze zrobić, pomyślała. Szybko złapała za komórkę i nacisnęła zieloną słuchawkę, po czym pospiesznie wyszła na korytarz. Przychodzącą rozmowę z Australii, ze względu na strefy czasowe, traktowała priorytetowo, a rozmówca najwyraźniej potrzebował chwili jej uwagi. Skupiwszy się całkowicie na męskim głosie niemal szepczącym do jej ucha, niepostrzeżenie oddaliła się w poszukiwaniu bardziej zacisznego miejsca. W pewnym momencie, po zejściu schodami w dół i otwarciu któryś z kolei drzwi, oparła się o betonową ścianę i przez chwilę bezwiednie wpatrywała w przestrzeń, w której się znalazła, myślami odpływając daleko poza ten budynek. Jej rozmówcy udało się nawet ją rozbawić, toteż mimo odczuwalnego zmęczenia zaśmiała się perliście. Ten dźwięczny odgłos, niezwykle prosty i szczery w swojej formie, nagle odbił się od ścian, wydobywając z niego coś, co sprawiło, że Alice momentalnie znieruchomiała i uważniej rozejrzała się po miejscu. W jej oczach pojawił się błysk, kiedy zrozumiała, jaki tu był potencjał.
- Przepraszam, Jay, muszę kończyć. Zadzwonię później - powiedziała i nacisnęła czerwoną słuchawkę. W trakcie wypowiadanych przez siebie słów wyostrzyła swoje zmysły i tym sposobem upewniła się, że słuch jej nie mylił, po czym pospiesznie wróciła do studia.

Serce dudniło jej jak oszalałe, kiedy weszła wpadła do pomieszczenia. Na widok Dwellera w pierwszej chwili na jej twarzy namalowało się zaskoczenie faktem, że tak szybko się pojawił z powrotem, ale zaraz z tego samego powodu opanowały ją radość i szczęście. Tym bardziej, że był sam, bez wianuszka ludzi, którzy dawali wrażenie jego niedostępności i nieuchwytności. Uśmiechnęła się szeroko do niego.
- Wpadłam na pewien dość szalony pomysł i potrzebuję Twojej opinii - wyznała, starając się złapać oddech. Dotarła do szafki, z której wyciągnęła mikrofon i urządzenie do nagrywania, po czym zgarnęła słuchawki i przenośny głośnik. Upewniwszy się, że ma ze sobą wszystko, co potrzebne, odwróciła się w stronę ciemnowłosego mężczyzny. - Ufasz mi? - zapytała, spoglądając na niego z powagą, w pełnej gotowości. Mogła w tym momencie rzeczywiście wyglądać na co najmniej szaloną, ale pal licho. Ważne, by uzyskać jego aprobatę i przekonać się, czy jej odkrycie było godne uwagi.

autor

Lyn [ona]

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Odkąd tylko sięgał pamięcią, Harper-Jack Dweller żył w stanie permanentnego, wewnętrznego konfliktu pomiędzy chęcią ciągłego zwracania na siebie uwagi otoczenia, a pragnieniem, by rozpłynąć się w powietrzu.
Z jednej strony - kochał długie, lubieżne liźnięcia łapczywych spojrzeń przesuwające się po jego ciele, próbujące zajrzeć w duszę; głodne, wiecznie nienasycone, jakby chciały spić zeń ten jego ponoć-gwiazdorski blask. Uwielbiał to, że głosy milkły, gdy wkraczał do wypełnionych nimi pomieszczeń. To, jak usuwano mu się z drogi, kiedy szedł korytarzem, albo szerokim pasmem czerwonego dywanu. To, że o nim mówiono, myślano, marzono. To, że mieszkał w cudzych myślach, cudzych fantazjach, przede wszystkim - cudzych sercach.
Z drugiej strony, jednak, już jako całkiem małe dziecko często łapał się na wyobrażeniach, w których okrywał swoje wątłe ciało połami peleryny niewidki, i znikał, odnajdując ulgę z dala od atencji nianiek, wymagań matki, wzroku ojca, w którym zawsze znajdował tylko i wyłącznie rozczarowanie. Jako jedynak, nigdy nie miał szans by skryć się za sylwetkami starszego rodzeństwa. Jako najmłodsze dziecko w rodzinie - chcąc czy też nie, zawsze znajdował się w kręgu wścibskiego zainteresowania.

Zanim podpisał cyrograf swój pierwszy, poważniejszy kontrakt z wytwórnią muzyczną, długo dywagował nad tym, czy środowisko showbiznesu jest dla niego, aby na pewno, odpowiednim. Był naiwny, ale nie na tyle głupi, by nie wiedzieć, że sukces w branży odbierze mu prywatność i ciszę.
Kiedy miał dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata - i wiódł zwyczajne, puste proste życie u boku Charlie Everett, za dnia urabiając się po łokcie w sklepie muzycznym i przylegającym do niego pubie, po zmroku zaś grając niepopularne piosenki ze swoim niepopularnym, amatorskim zespolikiem - spokoju miał aż nadto.
Trzy, cztery lata później, gdy w swojej codzienności przeprowadził brutalną rewolucję, i zaczął piąć się na szczyt kariery, depcząc po drodze kilka bliskich sobie osób, pławił się w komplementach i uwielbieniu, ale nie zaznawał już tak drogiej sobie samotności i chwil wytchnienia, z dala od tłumów skandujących jego nazwisko (w końcu dwusylabowe "Dweller" krzyczało się łatwiej, niż "Harper-Jack").
Dopiero dziś - po trzech albumach, dwóch odwykach, z jednym dzieckiem, jednym życiowym partnerem, piętnastoma milionami fanów na instagramie i jakimiś trzystoma dniami spędzonymi w trzeźwości - Harperowi udawało się, powoli, łapać chwiejną równowagę między jednym, a drugim.
  • Pojawiał się - gdy go wołano, proszono o autograf, wspólne zdjęcie, albo o wywiad; i wtedy, kiedy musiał, zwyczajnie, zarabiać pieniądze, nie tylko na własne potrzeby i zachcianki, ale też na pokrycie tych długów, których narobił sobie w ostatnich latach ryzykownym hulaszczym trybem życia.
    • I znikał - kiedy świat robił się zbyt brzydki, za głośny i duszny, i Harper potrzebował skryć się za progiem prescottowych ramion, zamknąć oczy i zapomnieć o blichtrze egzystencji w soczewce publicznego oka, salonowej rzeczywistości, i presji wywieranej na nim przez muzyczne magazyny, producentów i agentów.
Poza tym, chyba po raz pierwszy w życiu miał poczucie, że udało mu się skompletować zespół, który faktycznie martwił się o niego, a nie nim (i tym, czy kolejna dwellerowa produkcja zarobi wystarczającą ilość pieniędzy, czy też nie). Może dlatego, że tym razem grono otaczających go w studiu osób kompletował na trzeźwo, i o wiele bardziej świadomie. Ostało mu się wprawdzie parę osób z dawnej ekipy - tych, których nie przeraził i nie zniechęcił jego ostatni, styczniowy eksces (jeśli stan heroinowej śmierci klinicznej zaliczony po rozdaniu Grammys można nazwać po prostu "ekscesem") - ale w większości otaczali go nowi, młodzi profesjonaliści.
Harper widział w tym szaleństwie metodę: chciał dać szansę osobom dopiero zaczynającym swoją karierę, niezgorzkniałym więc, obdarzonym świeżym spojrzeniem, zapałem i odpowiednią dozą młodzieńczej naiwności, która pozwalała im marzyć (o czymś więcej niż tylko dupy i koks, które zwykle były w głowie starym, showbiznesowym wyjadaczom).
Z Alice, rzeczywiście, wspólny język znalazł w zasadzie natychmiast - choć na ostatnim etapie produkcji dokumentu nie miał okazji używać go zbyt często, permanentnie rozchwytywany przez inne osoby z ekipy, i zwykle zmuszony oddawać się kilku różnym obowiązkom jednocześnie. Podobała mu się dokładność i skupienie, z jakimi Carter wywiązywała się z powierzanych jej zadań, a jednocześnie fakt, że pamiętała o sobie (i o samym Harperze, jednocześnie), priorytetyzując czasem moment wytchnienia, i przerwę. I to, żeby coś, czasami, przekąsić.

Harper natomiast rzeczywiście zapominał o jedzeniu - zwłaszcza teraz, kiedy w głowie ciągle miał nowe dźwięki, nowe pomysły, i pośpiech związany z goniącymi cały ich zespół terminami. Był tak skupiony na potrzebie, żeby wreszcie domknąć projekt i móc, po prostu, wrócić do swojego dziecka i chłopaka na dłużej niż jeden pełen weekend, że czasem ignorował nawet wegańskie sałatki, które Zach wpychał mu w lunchbox (i niekiedy dosłownie w usta, w akompaniamencie nieustępliwego: "Harper, LUNCH! Nie wyjdziesz dopóki nie zje - ", przez muzyka przerywanego Prescottowi zwykle pocałunkiem), wyprawiając go do studio. Dobrze więc było mieć przy sobie kogoś, kto go czasem przystrofował. Jak Alice, chociażby, upominająca go niedawno o konieczności przekąszenia czegoś (co nie było plasterkiem gumy do żucia). Teraz zaś stojąca w progu z wypiekami na policzkach i szaleństwem w oczach. Harper-Jack Dweller bardzo lubił taki wyraz twarzy. Zwiastun inspiracji i weny.
- No, a jak myślisz!? - Odparował entuzjastycznie, podrywając się z podłogi, na rzecz której niedawno porzucił wysoki, studyjny stołek - Pewnie, że ufam! Błagam, Alice, powiedz mi, że doznałaś jakiegoś olśnienia!? - Wizja, że wreszcie uda im się rozbić ten mur, w który w ostatnich dniach zdawali się walić głowami w poszukiwaniu natchnienia, sprawił, że Harper jakby zupełnie zapomniał o targającym nim przed chwilą zmęczeniu - Mniemam, że planujesz gdzieś mnie porwać?!

Alice Carter

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „Ballard”