WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

generalny vibe

W Northpoint było jak w filmach.
W tych, no wiecie, co to robią furorę na Netflixie, w obsadzie zrzeszając kilka najgorętszych nazwisk wymizerowanych, początkujących gwiazdeczek, przyciągając tym samym rzesze głodnych zrozumienia i emocji, młodych widzów. W tych, w których główny bohater - od stóp do głów ubrany w drogie szmaty Ellesse i Stussy - ma za sobą jakąś straszną traumę, przed sobą żadną przyszłość, a w sobie stężenie środków psychoaktywnych przekraczające wszelkie granice przeciętnej ludzkiej tolerancji. W tych, w których soundtrack układa Johnny Jewel, z okazjonalną przebitką na jakieś smutne Radiohead. W filmach o młodych narkomanach, jednym słowem, produkowanych przez młodych narkomanów (chwilowo czystych, podobno) i dla młodych narkomanów (na tyle jednak, jeszcze ogarniętych, że zdolnych, by oglądać i rozumieć co się ogląda).
No, więc w Northpoint było jak w filmach.

Problem jedyny leżał jednak w fakcie, że Othello nikt nie pytał, czy ten pisze się, by grać w nim rolę pierwszoplanową! I nikt żadnego filmowego kontraktu z nim nie podpisywał!
To znaczy... chwila - przerwa na zmarszczenie ciemnych, wyrazistych brwi i moment zastanowienia - nie, chyba w sumie był jakiś kontrakt. Coś, pod czym Kingsley musiał postawić chwiejną parafkę w pierwszym dniu bytności w ośrodku. Deklaracja jakaś - "bla, bla", jednym okiem czytane, "...nie będę przechowywał, spożywał, rozprowadzał... bla, bla... przez najbliższe sześć tygodni... bla-bla-bla... zajęcia psychoedukacyjne... pory posiłków... kontakt ze światem... co, kurwa?... bla-bla... wsparcie sponsorów...".
Wtedy wydawało mu się naturalnym, że dają mu do przyklepania papier jakiś, ale dziś? Dziś - kilka dni po rozpoczęciu pobytu w Northpoint - zaczynał rozumieć, że, jasny gwint, chyba podpisał wówczas jakiś jebany cyrograf.
Kontrakt, wedle którego od teraz - przez najbliższe czterdzieści sześć dni, z możliwością przedłużenia - odgrywać będzie rolę skazańca i zbawionego jednocześnie. W otoczeniu równo przyciętego żywopłotu z tui i trzmielin, w towarzystwie kilkudziesięciu podobnych mu żałosnych dusz, co to ból istnienia próbowały zagłuszyć wódką albo narkotykami, a głupie były na tyle, że dały się na tym przyłapać.
I im dłużej tu siedział - próbując przełknąć kęs choćby gruzłowatej jajecznicy czy łyk nader słodkiego soku (podobno) z pomarańczy, bez przekonania uczestnicząc w sesjach z arteterapii, czy snując się pustymi korytarzami z pokoju do świetlicy, i z powrotem - tym bardziej miał wrażenie, że znalazł się w jakiejś ukrytej kamerze, czy innym kiepskiej jakości serialiku.
A może to już... - Kingsley zaśmiał się w przyciśniętą do brody pięść - paranoja odstawienna? Nie zdziwiłby się. Sześć dni na czysto musiało mu w końcu przynieść jakieś odczuwalne konsekwencje.
Z pewnością przynosiły mu, póki co, paraliżujący ból głowy i potworną senność, które nakazywały mu rozciągnąć się tego popołudnia na ławce tuż pod granicą ośrodkowego parkanu, z nigdy-niezaczętą książką rzuconą na płaski (wklęsły niemal) brzuch i okularami przeciwsłonecznymi nasadzonymi mocno na stok nosa. Wiedział, że powinien być teraz na spotkaniu grupy, ale łudził się, że może nikt nie zauważy jego nieobecności i danym mu będzie po prostu...
No, przeżyć jakoś kolejny dzień tego niedorzecznego koszmaru. Nie będąc przy tym zmuszonym, by z nikim po drodze rozmawiać.
Ostatnio zmieniony 2021-06-01, 13:46 przez Othello Kingsley, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

odwykowy mood
#2
To nie była jej pierwsza wizyta w tym miejscu, choć tym razem zamiast półgodzinnego spotkania ze starszym bratem, była to jej własna odsiadka, która miała trwać sześć tygodni. Dokładnie czterdzieści dwa dni, policzyła. Minęły dopiero cztery, cholernie trudne dla niej cztery dni. Nie potrafiła odnaleźć się w tym miejscu, nie czuła się dobrze odstawiając brane dotychczas leki, nie chciała słuchać wymądrzających się lekarzy oraz oglądać innych skrzywdzonych przez siebie los ludzi. W tym miejscu wszystkie złe wspomnienia powracały, bez leków, niestety ze zdwojoną siłą. Postanowiła jednak, że nie będzie walczyć, że przewegetuje te sześć tygodni, udając, że wszystko jest okej, że leki i terapia pomagają. Przed rodzicami planowała odegrać scenkę, jak to jedyna córka, ich najmłodsze dziecko, wstaje z kolan po bolesnym upadku i idzie dalej, by walczyć z codziennością. Chociaż obojętne jej było (tak sobie wmawiała), co oni pomyślą i jak na to zareagują. A pewna była, że z odbębnią sukces i zasługi za powodzenie jej odwyku przypiszą sobie. W końcu to oni, troskliwi rodzice wysłali ją do ośrodka. Gdzie byli ci troskliwi rodzice, gdy nie mogła sobie poradzić po stracie brata? Albo wcześniej, gdy presja związana ze szkołą średnią niekiedy ją przerastała? To byli ci sami rodzice, którzy kazali się jej ładnie ubierać i uroczo uśmiechać, którzy chcieli, by ich ładna córeczka towarzyszyła im podczas bankietów, ci sami, którzy zaplanowali dla niej karierę prawnika. Studia prawnicze też nie wypaliły i widziała wtedy na twarzy ojca, który z dezaprobatą patrzył na nią, że go zawiodła.
Traumatycznym wręcz przeżyciem były początki w ośrodku. Te chwile, kiedy powoli schodziły z niej różne substancje. Obserwowanie ludzi, którzy próbowali sobie jakkolwiek radzić z podobną sytuacją. Pogardliwe spojrzenia niektórych członków personelu. Fałszywe uśmiechy zmęczonych już prowadzeniem zajęć psychologów. To nie był tani ośrodek, nie siedzieli tu totalni degeneraci. Po niektórych widać było, że są z dobrych domów, że mają rodziny, że mają pracę. Prawdopodobnie gdyby wylądowała w innym miejscu, byłaby przerażona. W tym momencie mogła szczerze przyznać, że pieniądze rodziców na coś się jej przydały.
Czwarty dzień terapii nie był łatwy. Oczywiście nie była jeszcze w stanie szczerze rozmawiać, o ile w ogóle rozmową można było nazwać spotkanie, w trakcie którego wymieniała z lekarzem dosłownie kilka zdań, po czym on, nie chcący marnować całego swojego czasu, wypuścił ją wcześniej i kazał pójść na świeże powietrze. Tak też zrobiła, w myślach ciskając przekleństwami. W końcu w jej ręce wpadł patyk, taki niewielkich rozmiarów, którym cisnęła przed siebie. – Kurwa. – jęknęła, gdy okazało się, że nie miała na tyle siły, by patyk poleciał tak daleko, jakby sobie tego życzyła i wpadł na ławkę stojącą kilka metrów od niej. I to niestety nie pustą ławkę, jak się okazało, gdy ciemnowłosy chłopak uniósł się z pozycji leżącej, zaskoczony tym atakiem. – Cholera. – krzyknęła i ruszyła w jego stronę żwawym krokiem. – Przepraszam, nie chciałam. Nie zauważyłam cię. Nie celowałam nawet w twoją stronę. Mam nadzieję, że nic nie jest. – potok słów świadczył o tym, że naprawdę się tym przejęła i było jej głupio.
Ostatnio zmieniony 2021-06-06, 21:19 przez Lunet Rose Harlow, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Była taka szafeczka...
Niepozorna, niewielka, z lustrem, czy lusterkiem raczej, pośrodku...
Zawieszona równiutko nad lekarskim biurkiem w gabinecie numer pięć. W tle, nad komódką z ciemnego mahoniu, między dwoma regałami, na których piętrzyły się książki o tytułach mądrych i skomplikowanych. Wkomponowana między ramki passepartout, trzymające w sobie szereg dyplomów i certyfikatów świadczących, iż pokój ów zasiedlał specjalista kompetentny i godny zaufania, światowej klasy wręcz - sądząc po fakcie, że część zaświadczeń chwaliła jego osiągnięcia w obcych językach.
I w tej szafeczce właśnie...
Za plecami doktora Wesslinga...
Co klucz do drzwi szafeczki trzymał w szufladzie swego biurka (lub w kieszeni fartucha, niestety)...
Skarb się krył najprawdziwszy, na wiele flakonów i buteleczek rozdzielony. Pigułki, kapsułki, pastylki. Syrop jakiś, ot, nadałby się do zwilżenia gardła (a i, Othello wiedział z autopsji, przy odpowiednim stężeniu niejeden taki niepozorny specyfik w płynie mógł się okazać potężną przyczyną cudownego odurzenia). Blistry całe leków najróżniejszych - na niewinnym Advilu poczynając, przez Prozac i Zopiklon chociażby, na potężnych dawkach kodeiny kończąc.
I jakby tak ten kluczyk dorwać... Zakradłszy się do gabinetu na przykład jakoś, gdy doktor W. miał przerwę na papierosa albo zwyczajową krzyżówkę rozwiązywaną w kiblu... I dostać się do tej szafecz...

Trzask!

Othello Kingsley zerwał się do pozycji półsiedzącej tak gwałtownie, że aż zakręciło mu się lekko (choć za to i głód, we wszelkich jego możliwych postaciach, winić można było) w głowie. Oczy, dotychczas zamknięte, strzeliły spojrzeniem spłoszonym jakby to w lewo, to w prawo, a potem wreszcie tam, gdzie należało - w przód - by napotkać sylwetkę zbliżającej się doń pośpiesznym krokiem blondynki. Wysoka, szczupła, choć o ciele skrytym w materiale obszernych ogrodniczek - widział ją raz nie pierwszy, ale pierwszy - z równie bliska. Zadarł głowę nieco wyżej, spoglądając na intruzkę z typową sobie buńczucznością i zrzucił z wątłej piersi rzucony weń patyk.
- Spoko - powiedział sennie, spuszczając nogi na rozciągający się pod ławką chodnik, i okręcił ciało o sto osiemdziesiąt stopni - tak, jednym słowem, by móc spoglądać wprost na zatrzymującą się przed nim dziewczynę. Przysłonił oczy dłonią, tym samym chroniąc ciemne tęczówki okolone listewką gęstych rzęs przed słońcem, i dając sobie szansę, by objąć Lunę spojrzeniem - Już bardziej uszkodzić się mnie chyba nie da.
Och, dramatycznie, Kingsley! Czyżbyś to - pozostawiony sam sobie w ramionach rzeczonej placówki, w której to nawet odpowiedzialni za Ciebie niby lekarze bardziej byli zajęci poważniejszymi niż Twój własny żałosny przypadek - po prostu szukał uwagi? Czyżbyś też, gdy trafiła się wreszcie okazja, próbował ją na siebie zwrócić? Przesadzić nieco, pokolorować rzeczywistość barwą wyrazistszą niż faktyczna? W oczach przypadkowo spotkanej dziewczyny, chociażby. W czyichkolwiek - byleby się tylko nie czuć równie samotnym, co przez większość jebanego czasu.
Kingsley zagryzł wargę, mknąc spojrzeniem po miękkiej linii dziewczęcej talii ukrytej pod puszczonym luźno materiałem, aż do łuków obojczyków wyzierających spod ubrania, i ostrego rysu szczęki.
- Ty też jesteś tu nowa, co? Za co? - zapytał z zawadiacką ciekawością - Prochy? Niedojadanie? Nimfomania? Czy może... serce zbyt wrażliwe jak na ten straszliwy świat, co nas otacza?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Lekarz pewnie doradziłby jej, by całą kumulowaną w sobie złość wyrzuciła na zajęciach z arteterapii. I co miałaby zrobić? Pleść bransoletki z muliny, nawlekać kolorowe koraliki na sznurki, wygniatać talerzyki z modeliny? To byłoby pójście na łatwiznę, zdecydowanie. Czy ktokolwiek przyglądał się jej pracom, czy kogokolwiek one obchodziły? Były pretekstem, by zająć ją czymś pomiędzy jedną a drugą sesją terapii indywidualnej lub grupowej. A przecież mogła, może nawet i chciała, namalować obraz przedstawiający chaos towarzyszący jej myślom. Ciemne kolory, rozmyte tło, a gdzieś w oddali blade światełko, które lekarz z pewnością zinterpretowałby jako tlącą się w niej nadzieję. Pośród plam barw chaotycznie naniesionym starym pędzlem byłaby skulona postać siedząca na wilgotnej od chłodnego powietrza trawie. Nie widać twarzy, schowanej gdzieś między rękoma, opartej o podciągnięte do klatki piersiowej kolana. Jednak patrząc na obraz domyślić by się można było, że postać płacze, że jest zagubiona, że cholernie się boi.
Ale czy ktoś chciał oglądać taki obraz? Oczywiście lepiej było namalować coś, co świadczyłoby o poprawie zdrowia psychicznego. Słońce, łąkę, błękitne niebo albo bezkres oceanu. Ciepłe, pastelowe kolory dają złudne poczucie szczęścia. W malarstwie jest cała masa motywów powszechnie uznawanych za radosne albo spokojne, na pewno byłaby w stanie wpaść na coś pogodnego, jeśli by musiała.
– Och. – westchnęła, przyglądając mu się uważnie, szukając na jego twarzy ewentualnych śladów zadrapania patykiem. Zmarszczyła nieco czoło, mrużąc oczy przed słońcem. Powinna pamiętać, że wychodząc do ogrodu o tej porze roku przydadzą się okulary przeciwsłoneczne, z którymi czasami nie rozstawała się nawet w nieco bardziej zachmurzone dni. Miała wrażenie, że czasami nawet ze śmietnika potrafił wyskoczyć szmatławy „dziennikarz” z aparatem, by zrobić jej zdjęcie i móc napisać coś o dzieciach jej matki. Jakby sama Grace nie była wystarczającym tematem.
– Mhm… – mruknęła i powoli pokiwała głową w odpowiedzi. Cztery dni dopiero minęły, chyba mogła uznać, że jest tu nowa. Zwłaszcza, że był to jej pierwszy raz.
– Leki. – odparła szczerze. – I inne rzeczy. – dodała i wzruszyła lekko ramionami. Zbyt wiele tego było, przynajmniej według niej, by móc pozostawić to pod jednym hasłem określającym jej uzależnienie. Leki były głównym powodem jej odsiadki w ośrodku, ale skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie próbowała innych substancji, że czasem alkohol pomagał, że seks bywał swego rodzaju lekarstwem. Ale dobrze było zwalić winę na jedną rzecz, na niej się skupić, ten jeden problem leczyć, w jakiś sposób zostawiając Lunie furtkę do innych rozwiązań.
– Serce zbyt wrażliwe… nie wiem, może i to też. – wzruszyła lekko ramionami. Tak naprawdę prawdziwe problemy zaczęły się po śmierci jej brata, kiedy była w totalnej rozsypce, więc przypuszczenia Othello mogły mieć sens.
– A ty? Za co? – uniosła pytająco brew. W miejscu tym tego typu pytanie było niemal takie, jak pytanie o kierunek studiów, o miejsce pracy, o wiek. Chociaż niektórzy dzielili się swoimi problemami na sesjach grupowych, tej dwójce nie dane było jeszcze na takich się spotkać.
– Mogę? – spojrzała na miejsce obok szczupłego chłopaka, zaraz siadając na twardej ławce. Podciągnęła nogi pod brodę i ułożyła dłonie na piszczelach.
– Luna. – przedstawiła się z bladym uśmiechem.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Pieprzyć mulinę.
I modelinę. I ceramikę - zgrzyt błędnego koła garncarskiego i jego hipnotycznych obrotów, lepkość gliny przyjmującej najróżniejsze formy pod nachalnym naciskiem palców, specyficzny zapach wdzierający się w rozedrgane nozdrza.
I plastelinę też pieprzyć. I pastele, którymi - jak to mówili tutejsi terapeuci - można walczyć z każdą chandrą i każdą wątpliwością, na sztywny, chropowaty papier przelewając prosto z duszy wszelkie rozterki i rodzaje bólu. I pieprzyć kredki i akwarele i krepinę i bibułę (każdą, z wyjątkiem tej, której można by użyć do zwinięcia ślicznego, grubiutkiego skręta). I koraliki - szklane, drewniane, plastikowe i kamienne, nawlekane na barwne niteczki niczym na paciorek. Pieprzyć arteterapię. I wszelką inną terapię też...
Pieprzyć, pieprzyć, pieprzyć.
Othello - podobnie jak Luna, jak z tego wynika - nie zamierzał spełniać subtelnych próśb prowadzących zajęcia: "Proszę, łapcie za pędzelki i wyrażajcie siebie! To przyniesie wam ulgę i spokój, a my będziemy mogli lepiej zrozumieć wasze wnętrze!"
Pozostawało jedno tylko pytanie - kto, do cholery, chciałby oglądać wnętrze Kingsley'a? Te same ciemne barwy, te same rozmyte kształty, które na płótno próbowałaby nanieść Lunet Harlow. Może w jakiejś galerii sztuki współczesnej, której starzy bywalcy byli zgrają miłośników niepokojących motywów i mrocznych przesłań podprogowych... Ale tutaj? W ośrodku, który za główny cel swojego jestestwa stawiał sobie naprostowywanie biednych, młodych i zagubionych?
Wątpliwe.
Tu każdy chciał widzieć, że pacjentom się poprawia. Że ich wnętrze znów - z ciemnego i po brzeg wypełnionego chaosem - zmienia się w twór, który wyrazić można jasnymi barwami i radosnymi widoczkami.
A chuj! Kingsley absolutnie nie miał zamiaru bawić się w tę jebaną farsę.
I fakt, może gdyby spróbował... Raz, drugi i czterdziesty... To w końcu, jakimś cudem, proponowane metody przyniosłyby jakikolwiek zamierzony efekt. Ale Kingsley nie zamierzał próbować. Nie zamierzał się starać. Nie zamierzał wierzyć, że cokolwiek, co mają mu tu do zaproponowania, ma faktycznie potencjał, by przynieść mu upragnione wytchnienie.
Skoro nie zrobił tego advil mieszany z wódką, koks i metamfetamina, to co, do cholery, miały to niby zrobić pozytywne mantry i kredki olejne?
Niedoczekanie.

- Jasne - przytaknął, nieśpiesznie dźwigając się z dotychczasowej pozycji i robiąc Lunie odrobinę miejsca na ławce. Cóż, nie potrzebowała wiele, zważywszy na szczupłość jej sylwetki. Prawda była zresztą taka, że - przy tym, jak kruche były ciała obydwojga - na ławce spokojnie zmieściłyby się z nimi teraz jeszcze przynajmniej ze dwie inne osoby.
Kingsley spojrzał na nową towarzyszkę z ukosa, kiwając głową ze zrozumieniem, i bez większego zaskoczenia.
- Na receptę? Grzeczna dziewczynka - nie miał pojęcia, kim jest blondynka: nie wiedział nic o jej rodzinie, o jej matce, i - szczerze powiedziawszy - nie bardzo go to wszystko obchodziło. Widział jednak (a może wyczuwał), że dziewczyna musi pochodzić z tak zwanego dobrego tła. Tlił się w niej jeszcze, pod pokrywą zmęczenia i chorobliwej niemal szczupłości, jakiś powidok szczęśliwego dzieciństwa, pozornej choćby troski i dostatku. Potrafił to rozpoznać - w końcu identyczny widok każdego dnia napotykał w lustrze - Co się stało, że wpadłaś? Czy też sama podjęłaś decyzję, że chciałabyś być "znowu zdrowa i szczęśliwa"? - zironizował, wykonując w powietrzu znak cudzysłowiu, i wdzięcznie naśmiewając się przy tym z typowego sloganu, którym posługiwali się pensjonariusze ośrodka na spotkaniach terapii grupowej.
- Za żywota... - rzekł w odpowiedzi na jej pytanie. Lista othellowych przewinień była tak długa, że nie miał pewności, czy nie zastanie ich na tej ławeczce zmrok, jeśli zacznie wymieniać Lunie je wszystkie. Wzruszył ramionami - Ale, no, tak. Głównie też za leki. I za alkohol. I za... eee... Wiesz, wszystko - legalne, nielegalne - na czym mogłem tylko położyć łapy - przełknął, dopiero wypowiedziawszy te słowa zdając sobie sprawę z ich wagi gatunkowej - A wiesz co jest najlepsze? Że sam się tu zgłosiłem. Kurwa. Z własnej, nieprzymuszonej woli! - roześmiał się, bezwiednym ruchem ręki odganiając cień wspomnienia Meadow proszącej go, by dał sobie pomóc.
Podwinął jedną nogę, w pewnym sensie naśladując ruch ciała Harlow. Wyciągnął do niej dłoń - szczupłe, długie, lodowate niedokrwistością palce.
- Othello.
Nawet imię miał tragiczne, jakby się nad tym zastanowić. Co za pieprzona ironia.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Odkąd tu przyjechała, miała ogromne wątpliwości co do tego, w jaki sposób powinna się potoczyć jej odsiadka w ośrodku. Sama była gdzieś pomiędzy świadomością, że potrzebuje pomocy, a uznaniem, że jej sposób na radzenie sobie z problemami jest według niej najlepszy. Rodzice mówili jedno, ale przecież ich zdanie już od dawna się dla niej nie liczyło, a ich złote rady wydawały się wyssane z palca. Miała wrażenie, że mieli swoją własną wizję jej osoby oraz pomysł na jej życie, w co niestety bardzo się nie wpasowała. Był też Lucas, którego doświadczeniem powinna się kierować, bo przecież i on już w tym ośrodku był, próbując problem z alkoholem zażegnać. Ale czy mu to pomogło, czy czuł się lepiej, czy przestał pić? Nie. Trzy razy nie. A więc czy Luna chciała, by ktoś jej dyktował warunki jej własnego życia, chociaż była przekonana, że to wszystko nie ma sensu? Z drugiej strony czasem chciała wieść normalne życie. Nie czuć się źle na tyle, by móc funkcjonować bez tabletek. Mieć na tyle chęci do życia, by wyjść z łóżka każdego dnia. Dobrze wiedziała, że jej tryb życia szkodził jej, ale również jej bliskim. Nie potrafiła dogadać się z rodzicami, przyjaciele nie zostawali z nią na długo.

– Nie swoją. – odparła z bladym uśmiechem. Czy w tym miejscu należało chwalić się tym, co do tej pory przyjął organizm, a co odrzucił i co pewnie było przysłowiowym gwoździem do trumny, w tym momencie będącą ośrodkiem? Wbrew pozorom i wbrew temu, co wydarzyło się w jej życiu, w następstwie czego podjęła takie, a nie inne decyzje, nigdy nie ciągnęło jej do narkotyków, czy alkoholu. Nawet dym z papierosów ją odrzucał. Może dlatego do pewnego momentu leki wydawały się jej dobre. Przecież przepisywał je lekarz, matce pomagały, ojcu pomagały, bratu pomagały. Jej też mogły. Na to liczyła. Na początku zaczęło się niewinnie. Nieświadoma niczego matka dała jej leki na uspokojenie, gdy nie mogła przestać płakać po śmierci brata. Kilka tygodni później pierwsze tabletki nasenne dał jej William, gdy nie mogła zasnąć u niego w mieszkaniu. Później jakoś poszło. Okazało się, że istnieje coś, co pomaga spać, skoncentrować się, mniej jeść, mieć energię przez cały dzień. Przecież teraz tabletki robi się na wszystko, dlaczego miałaby z nich nie korzystać?
– Pomieszałam za dużo dobrego z alkoholem. Nie mogli mnie obudzić. Do tego mama znalazła moją skrytkę. – odpowiedziała szczerze, delikatnie wzruszając ramionami. To nie był pierwszy raz, kiedy widzieli ją w takim stanie. Matka nie raz ją ostrzegała. A Luna po prostu była nieostrożna. A może nie? Może to było wołanie o pomoc. Kontakty z rodzicami nie były łatwe, ale mimo wszystko robili wszystko (tak im się przynajmniej wydawało), żeby pomóc swojej córce. Jedno dziecko już stracili, chyba nie chcieli stracić kolejnego.
– Rozumiem. – mruknęła. Każdy miał swoje za uszami. Czy w tym świecie dało się tak naprawdę wytrzymać bez czegoś, co chociaż w jakimś stopniu by w tym pomogło? O nieudolnych próbach świadczyły na przykład te leki, które Luna podkradała, a które komuś teoretycznie pomóc miały.
– Naprawdę? – spojrzała na niego zaskoczona. W jego ustach jeszcze chwilę wcześniej, słowa o chęci bycia zdrowym i szczęśliwym brzmiały pogardliwie. – Co cię do tego skłoniło? – zapytała, może nieco wścibsko, ale… czy poniekąd nie o to chodziło w pobyciu w tym miejscu, by zmierzyć się ze wszystkim i powiedzieć to na głos?
Cześć, jestem Luna i jestem uzależniona.
Ile razy będzie musiała to powiedzieć, siedząc w jakimś głupim kółku, wśród innych uzależnionych, dla których jej obecność była oczywista, więc nie musiała powtarzać tego zdania w kółko, za każdym pieprzonym razem.
– Skoro mamy tu gnić razem przez następne pięć tygodni, obiecuję już nie rzucać w ciebie patykami. – zażartowała, by nieco rozluźnić atmosferę i zgarnęła opadające na twarz włosy, starając się znaleźć im miejsce za prawym uchem.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

- Celowo? - Othello zadarł głowę, utkwiwszy w blondynce baczne spojrzenie. O tyle, o ile oczywiście przyglądał jej się wcześniej, dopiero teraz pozwalał sobie, by naprawdę ją zobaczyć. Włosy - u nasady ciemniejsze, im bliżej ramion, tym bardziej blond, aż wreszcie białe prawie, cieniutkie jak nitki waty cukrowej na samych koniuszkach. Kości policzkowe - wysokie, ostre, nadające jej twarzy surowość, która podobała mu się jednak z każdą chwilą coraz bardziej. Dłonie jakby nie mogące sobie znaleźć miejsca. Delikatność pomieszana z butnością. Pewność siebie rywalizująca z jakimś cieniem nieśmiałości. Im dłużej na nią patrzył, tym więcej chciał wiedzieć - a to było dziwne uczucie, bo już od dawna Othello Kingsley miał wrażenie, że świat i życie zabiły w nim wszelkie resztki zwykłej, ludzkiej (młodzieńczej?) ciekawości. - Celowo? To zmieszanie, alkoholu z innymi przyjemnościami?
Odpowiadała mu bezpośredniość, którą najwyraźniej od samego początku rozmowy uznali obydwoje za standard. Chryste, jedną z rzeczy, których Kingsley szczerze nienawidził, było owijanie w bawełnę każdej trudniejszej kwestii, przemilczanie niewygodnych pytań i połykanie niepokojących słów. Unikanie tematów, które przerwać mogłyby sztuczną sielankę.
A on? Od dziecka wpadał w tarapaty za nieumiejętność trzymania języka na wodzy. Dlaczego więc tutaj miał zachowywać się inaczej?
- Szczerze? Nie jestem pewien. Chyba impuls. Wiesz, urok chwili - zawtórował rozmówczyni wzruszeniem ramion - Czasem nachodzą... Nachodziły mnie takie chwile, w których już po prostu nie miałem siły. Z tych punktów drogi są ponoć dwie: albo się zaćpać, albo trafić na odwyk. Wiesz, wóz albo przewóz. - wyjaśnił takim tonem, jakby opowiadał dziewczynie o nowym projekcie na zajęcia z geografii, a nie egzystencjalnym dylemacie dotykającym wyboru między śmiercią, a życiem - No i powiedzmy, że w jednym z tych momentów ktoś wyciągnął do mnie rękę. Zaproponował... Wiesz, pomoc. Wsparcie. A ja... Głupi... - zrobił króciutką przerwę na śmiech gorzki i ironiczny - Uznałem, że w sumie może wypadałoby spróbować ten jeden, jedyny raz.
Wbrew pozorom, osoba, która nie przestawała w Kingsley'a wierzyć, bynajmniej nie należała do jej rodzinnego grona. Nie była jego matką ani ojcem, nie była rodzeństwem czy nawet jakimś cholernym stryjem, czwartym w linii dziedziczenia. Tym, kto pokładał w Othello resztki nadziei, była jego rówieśniczka, i była dziewczyna, w dodatku - wykazująca się w bieżących okolicznościach wrażliwością i siłą charakteru o wiele większymi, niż jego własne.
A rodzice bruneta?
W przeciwieństwie do rodzicieli Luny - już niezależnie od tego, jakie państwem Harlow kierowały pobudki - ojciec i matka Othello nie dawali mu ostrzeżeń czy ultimatów. Nie próbowali przekonywać go - prośbą, groźbą, czy siłą argumentu - do zstąpienia ze ścieżki autodestrukcji. Problemy w domu Kingsley'ów załatwiało się bowiem dwojako: przelewem, co wszelkie roszczenia ukracał lub terrorem cichych dni, nigdy zaś szczerą rozmową, czy awanturą nawet. Jeśli Othello mógł więc winić kogokolwiek za swój pobyt w tym pierdolonym azylu, to tylko siebie. Tylko i wyłącznie siebie.
- Słuchaj - odparł ze śmiechem, gdy lekkim żartem Luna wytrąciła go teraz z grobowej atmosfery - Jeśli ma ci to ulżyć, to masz moje pozwolenie. Możesz we mnie rzucać, patykami, czy czym tam chcesz. Wszystko zniosę! - wypiął śmiesznie wątłą pierś, jakby na dowód swojej nadludzkiej wręcz siły i wytrzymałości - Ale jest jeden warunek - spoważniał, choć w głębi ciemnych źrenic nadal tańczyły żywe ogniki rozbawienia - Możesz rzucać nimi tylko we mnie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zmrużyła nieco oczy, na chwilę odwzajemniając intensywne spojrzenie, zastanawiając się, czego właściwie dotyczyło jego pytanie. Na szczęście szybko je sprecyzował, wprawiając ją w stan konsternacji. Celowo brała leki, które pomagały jej zapanować nad własnymi myślami. Celowo podkradała innym małe kolorowe tabletki, kiedy nie mogła nic znaleźć w swoich zapasach. W zasadzie czasem celowo mieszała alkohol z innymi używkami, ale tylko by zapomnieć, poczuć się lepiej, oddać się temu niesamowitemu uczuciu lekkości, które następowało, gdy wlała w siebie odpowiednią liczbę procentów. Czasem czuła się niczym farmaceuta, odpowiednio odmierzając dawki, by jej działania były skuteczne. Przez większość czasu doskonale wiedziała, co chce osiągnąć, tylko czasami pozwalała sobie na odrobinę szaleństwa. Nigdy nie robiła tego, gdy była sama, bo wiedziała, że nie potrafiła siebie kontrolować. Czy celowo te kilka zmieszała zbyt dużo wszystkiego? Szczerze? Nie miała pojęcia. Była jednak przekonana, że nie. Nie chciała przegiąć. Nie wyobrażała sobie tego, że mogłaby doprowadzić do kolejnej tragedii, zostawiając swojego brata samego. Już jedną tragedię przeżyli, oboje. Dobrze wiedziała, jak śmierć brata na niego wpłynęła, nie mogła mu zrobić tego samego. Nie chciała. Chciała żyć, cholernie zależało jej na tym, by stąpać po tej ziem. Tylko lżej. Kurwa. Pragnęła się bawić i śmiać, spotykać ze znajomymi, robić rodzicom na złość. To nie jej wina, że nikt do tej pory nie znalazł leku na jej problemy. William próbował. Nie raz udawało mu się odgonić złe chwile samą swoją obecnością albo malutką okrągłą tableteczką.
– Nie. – odparła krótko i jakby na potwierdzenie własnych słów, pokręciła głową, zderzając się ze świadomością, że to co robiła, mogło wyglądać jak próba igrania z własnym życiem. Może i igrała, ale na pewno nie chciała tej gry przegrać. Nie miała czego ukrywać, prędzej czy później dowiedziałby się różnych rzeczy, razem z resztą grupy, ale mówienie o tym tylko jemu, było zupełnie inną sprawą. Wydawało się jej, że teraz może być całkiem szczera.
– Mhm. – mruknęła i pokiwała głową, opierając brodę na swoim kolanie, wlepiła w niego błękitne ślepia, słuchając uważnie. Kolejny raz pokiwała głową, przyznając, że rozumie, o co mu chodzi. Czy jej to też dotyczyła? Czy miała przed sobą jedynie dwie drogi?
Jego gorzki śmiech przywrócił ją do rzeczywistości, uświadamiając, jak intensywnie przyglądała się jego profilowi, kiedy mówił. Jak wyraziste były jego kości policzkowe i żuchwa, jak wystawały mu obojczyki. Był szczupły jak ona, gdy nie radziła sobie ze stresem i nie potrafiła wepchnąć w siebie ani kęsa.
– To dobrze. – przyznała krótko. – To dobrze, że masz taką osobę, która chce ci pomóc. – wyjaśniła z bladym uśmiechem. Jak bliska musiała być to mu osoba, skoro udało się jej namówić go na odwyk? Do niej słowa rodziców nie docierały, łzy w oczach matki wydawały się kpiną. Dobrze wiedziała, że nie odetnie jej od pieniędzy, że nie wyrzuci z domu, bo prasa zaraz chętnie podłapie temat. Wiedziała też, że bardziej liczy się dobre zdanie o ich rodzinie, niż kłótnie z córką. – To chyba dobra decyzja. – przyznała cicho. Nie znała go, nie wiedziała, z czym tak naprawdę się borykał, ale w momencie, kiedy bez większych emocji rzucił zaćpać się, poczuła, że w jego przypadku mogła być to dobra, w zasadzie jedyna decyzja. Wyglądał na kogoś porządnego, w mocno stereotypowym tego słowa znaczeniu, jakby miał kto o niego zadbać, kto zafundować życie, ktoś mu też pomógł i pewnie czekał, aż stąd wyjdzie. Wiele osób wychodziło przecież z odwyku i dość często wracało do znanych dobrze nawyków, niektórym się jednak udawało. Z odpowiednią motywacją i własnymi chęciami, silną wolą i pragnieniem życia. Czy pragniesz żyć, Othello? To pytanie pojawiło się w jej głowie, a na czole zarysowała się delikatna zmarszczka, świadcząca o tym, że o czymś rozmyśla.
Rozbawienie pojawiło się na jej twarzy, gdy podłapał żart. Spuściła nogi na ziemię i odwróciła się w jego stronę, dłonie opierając o brzeg ławki. Zaśmiała się i pokręciła głową.
– Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne. Ale… dziękuję za pozwolenie. – odparła wesoło. Każdy dzień w tym pieprzonym miejscu miał być przecież lepszy. Nie mogła też pozwolić, by przedłużyli jej pobyt, bo rzucała patykami w innych pacjentów.
– Hm? – mruknęła, unosząc zaciekawioną brew. Przełknęła ślinę, nie spodziewając się takie odpowiedzi. Spojrzeniem odnalazła jego ciemne tęczówki, a kącik jej ust uniósł się zadziornie. – Kusząca propozycja. – odparła cicho, starając się utrzymać powagę. – Jest coś jeszcze, co mogłabym wpisać na listę, obok rzucania w ciebie… na wypadek, gdybym potrzebowała… – jej twarz stała się nieco surowsza, w oczach pojawiły się iskierki, a jej usta rozchyliły się delikatnie, w oczekiwaniu na końcówkę zdania. – sobie ulżyć? – dokończyła po krótkiej pauzie, jakby szukała odpowiednich słów.
Ostatnio zmieniony 2021-06-21, 22:43 przez Lunet Rose Harlow, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Prawda była chyba - no, przynajmniej po części - taka, że wiele dzieciaków na jakimś etapie targanej buntem adolescencji przechodziło okres burzy i naporu eksperymentów z używkami. Przecież nie sam jeden Othello, i nie jedna-jedyna-na-całym-świecie Luna, sięgali po coś na receptę czy coś bez recepty, by na chwilę zapomnieć. Albo odlecieć. Albo cokolwiek coś poczuć.
Othello, wtedy jeszcze całkiem niewinny, już w siódmej klasie obserwował kolegów którzy, niczym te kilkuletnie szkraby, co dostały wreszcie na Gwiazdkę wymarzony Zestaw Małego AlChemika, z tęczówkami rozpalonymi żywą ekscytacją i ciekawością, mieszali to z tamtym i czymś jeszcze, jeśli było pod ręką, z niecierpliwością oczekując efektów. Te czasem były spektakularne - ktoś zaliczył nieraz jakiegoś bad tripa, ktoś inny porzygał się w najbardziej nieodpowiednim z możliwych momentów, jeszcze ktoś tam wpakował się w tarapaty z policją lub, nie daj Boże, rodzicami... - ale nigdy tragiczne.
Bo długo przecież nikt w otoczeniu Kingsley'a nie przedawkował. Nikt nie targnął się na swoje życie pod wpływem takiej czy innej substancji. Słyszało się o dziewczynach, co poszły z kimś do łóżka za blister tabletek czy torebeczkę koksu, ale nikt nie wpadł w jawną prostytucję. I nikt nie umarł przez dragi.
Do czasu.

Jak to się mówiło? Że zawsze był ten pierwszy raz? Że na wszystko przyjdzie kiedyś pora?
Tak ich przestrzegali - na zajęciach w ostatniej klasie liceum na przykład, gdy to zatroskany wychowawca zaprosił raz nawet do klasy jakiegoś niepijącego alkoholika, czy innego trzeźwego nałogowca w celu przeprowadzenia pouczającej pogawędki mającej cały rocznik Kingsley'a uchronić przed uzależnieniem. I fajnie, podobno facet mówił całkiem mądre rzeczy (te o "konsekwencjach", te o "równi pochyłej" i "złudzeniu kontroli"). Podobno - bo Othello nie słuchał. Skulony na krześle w jednym z ostatnich rzędów, wymieniał niezborne smsy z Runą i Adamem, planując kolejny wieczór spędzony w piwnicy Kingsley'ów - na niczym innym, jak grach video i paleniu zioła. A gdyby słuchał, może wiedziałby, jak się zachować, gdy - parę tygodni później raptem - Adam uparł się, by prowadzić pod wpływem? Gdy zapewniał, że widzi i myśli wyraźnie, bez zakłóceń i przerw na łączach. Gdy śmiał się, wzruszając ramionami, i klepał bruneta po plecach, przyrzekając, że "spoko jest, a wręcz zajebiście" i nagląc, że "powinni jechać, bo zaraz przegapią najlepszą część imprezy".
(Nie dotarli na nią).

- Chyba - skinął głową, chwilę później nie bez satysfakcji orientując się, jak bacznie przygląda mu się dziewczyna. Co badała wzrokiem? Wyraźny, surowy rys jego żuchwy? Linię grdyki odciętą ostrym konturem od łuku bladej szyi? Kędziorki ciemnych włosów, przydługich już nieco, opadające na liźnięty pierwszym od paru dni słońcem? Patrzyła na niego, czy spoglądała wgłąb? Widziała tylko jego ładną, choć poszarzałą zmęczeniem twarz, czy więcej? Zapowiedź kłopotów, umiłowanie dla autodestrukcji, czysty, niefiltrowany ból wdrukowany w każdą komórkę ciała? - To się okaże. Ale... wiesz co? - zagaił, z zaciekawieniem przytrzymując w głowie jedną z przelatujących przez zwoje mózgu myśli - Podoba mi się, jak ostrożna jesteś. Wiesz, o co mi chodzi? Że nie próbujesz udawać, że mnie znasz. Że wiesz, co siedzi mi w głowie. Że asekurujesz się tymi "chyba". To nowe, odświeżające. Wszystkim się tu wydaje, że pozżerali wszelkie rozumy i wszystko już wiedzą o "takich jak ja"... - wypluł z siebie, dopiero zakończywszy monolog orientując się, że w ciągu ostatnich dni nie zdarzyło mu się wyprodukować ani jednego równie długiego zdania.
Uśmiechnął się do tej myśli.

Faktycznie, przeczucie Luny nie było błędnym - Kingsley był, jeśliby przyjąć na chwilę kynologiczną nomenklaturę, istotą rasową, krwi czystej i pełnej. Nie mieszańcem jakimś, kundlem bez rodowodu. Miał nazwisko, które otwierało wiele drzwi. Miał konto regularnie zasilane przez rodziców hojną sumą. Miał przyszłość, której nie chciał i przeszłość, o której nie mógł zapomnieć. Całe pierdolone przekleństwo urodzaju, z którym nie potrafił sobie poradzić.
Z lekkiego zamyślenia wyrwał go nagle zaskakująco wesoły ton przyjęty przez blondynkę. Powrócił do niej wzrokiem, odruchowo uśmiechając się półgębkiem.
Potem zaś - nie mógł nic na to poradzić - ten drobny grymas poszerzył się, dorastając w ułamku sekundy, przeobraziwszy się w zawadiacki uśmiech z prawdziwego zdarzenia.
- Jak możesz się domyśleć, nie mam żadnych prochów, jeśli o to pytasz - rzucił (kłamał, ale nie zamierzał stawać się autorem jej niedoli - wystarczało mu, że był twórcą swojej własnej) - Natomiast w innych kwestiach... - wzruszył ramionami, nie spuszczając z dziewczyny spojrzenia - Mój pokój to, o ironio, trzynastka. Mój współlokator za parę dni wychodzi na przepustkę za dobre wychowanie. A ostatnia kontrola jest o dwudziestej trzeciej z zegarkiem w ręku.
Spojrzenie, które posyłał Lunie, należało do istnego niewiniątka. Myśli kłębiące się pod serpentynami ciemnych włosów - do grzesznika. Serce? Do kogoś, kto zawisł pomiędzy, wahając się raz w jednym, raz w drugim kierunku.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Może niechętnie, ale gdyby musiała, przyznałaby jak niewiele o życiu i o ludziach wie. Chociaż miała wrażenie, że na terapiach nauczyła się wiele, że obserwując swoją rodzinę oraz ich znajomych wiedziała dużo, a dzięki temu mogłaby niemal psychologiczne analizy wielu osób, nie chciała tego robić. Sama była idealnym przykładem tej, która powinna być zdrowa, poukładana, szczęśliwa, ambitna i zaangażowana. Przecież miała pieniądze, które były kluczem do niemal wszystkiego. Miała rodzinę, która powinna być wsparciem. Miała urodę, która mogła być pomocna. Miała nawet, wbrew pozorom, rozum, z którego mogła korzystać, by coś osiągnąć. Tymczasem nie potrafiła się w tym odnaleźć. Wiele osób patrząc na nią i jej rodzinę z boku myślało idealni Harlowowie. Byli urodziwi, bogaci, osiągali sukcesy. Nikt jednak nie wiedział, jak dysfunkcyjna była ta rodzina. Jak ważne były pieniądze, jak sława przyćmiewała rozsądek, jak pragnienie brylowania w tym światku odbijało się na każdym z nich. Na co jej były te pieniądze, skoro matka wolała zamiatać problemy pod dywan, żeby czasem prasa nie dowiedziała się, że jej dzieci mają problemy i potrzebują terapeuty? Na co była jej dwójka rodziców, skoro jedno z nich spędzało niemal cały czas w kancelarii, a drugie na planie zdjęciowym albo firmowych imprezach? Na co jej był wielki dom, po którym nie raz snuła się samotnie, nie mogąc znaleźć sobie miejsca i wcale nie czując się z nim dobrze.
Hipokryzją jednak z jej strony było korzystanie ze wszystkiego, na co jej status społeczny pozwalał. Stać ją było na bogato zakrapiane alkoholem imprezy, na leki (gdyby tylko), które kupowała od innych albo zamawiała w ramach swojego porządnego ubezpieczenia zdrowotnego. Smutna mogła być nad basenem albo w domku nad jeziorem, czy gdziekolwiek sobie tego tylko zapragnęła. Chociaż korzystała z umiarem (tak się jej przynajmniej wydawało), by żyć w zgodzie ze sobą oraz swoim buntem przeciwko życiu z rozmachem, jakie to prowadzili jej rodzice, nadal korzystała. Dzięki temu była w tym ośrodku, nie w tańszym, nie w gorszym, nie w takim, w którym bałaby się przejść sama korytarzem.
– Nie znam cię. – ale chętnie poznam.
– Nie mam pojęcia, co siedzi w mojej głowie, a co dopiero w czyjejś. – zaśmiała się cicho, chociaż to była smutna prawda dotycząca jej własnego zagubienia.
– A wszyscyrzuciła niemal z pogardą, wywracając oczami. – gówno wiedzą. – dokończyła. Lunet, zważaj na słowa! – na pewno krzyknęłaby matka, gdyby tylko to usłyszała.
– Na początku… – zaczęła, marszcząc nieco czoło. – Próbowali mi wcisnąć, że mam jakieś zaburzenia osobowości. Potem, że mam depresję. Teraz twierdzą, że jestem uzależniona… – wymieniła i wzruszyła ramionami, z lekkim rozbawieniem wspominając różne próby zdiagnozowania jej problemu. Każdemu się wydawało, że był mądrzejszy. Od niej, od jej rodziców, od poprzednich lekarzy. Nie ufała żadnemu z nich, chociaż może byłoby inaczej, gdyby ktoś w końcu przepisał jej lek, który by pomógł. Ewentualnie przeprowadził przez terapię, w którą by uwierzyła i która sprawiałby, że poczułaby lepiej. Doskonale więc wiedziała, co czuł Othello, gdy wszystkim się wydawało, że wszystko wiedzą o „takich jak on (oni)”.
Pokiwała powoli głową, słysząc jego odpowiedź. Takiej się w końcu spodziewała. Nie powinien nic mieć, a nawet jeśli miał, to nie znał jej na tyle, by się taką informacją przy pierwszym spotkaniu podzielić. Dlaczego miałby narażać swój pobyt na odwyku, nieroztropnym opowiadaniem o swoich małych zapasach schowanych gdzieś na terenie ośrodka. Poza tym… sama nie wiedziała, czy chciała, by coś miał. Miała przecież spróbować. Już sama nie wiedziała, czy obiecała to sobie, czy Lucasowi, ale miała przecież wrócić do domu czysta. Nie czuła się najlepiej bez leków, ale… jakaś cząstka jej wierzyła w powodzenie tych tortur. Chwilami, oczywiście.
Delikatnie przygryzła dolną wargę, spoglądając na niego. Na jego zapadnięte policzki, wysokie czoło, na krótką chwilę w ciemne oczy, aż spuściła wzrok na jego usta, z których padło to zaproszenie.
Czy to było zaproszenie?
Czy sama się wprosiła?
– Rozumiem, że wtedy będziesz mógł mnie wesprzeć rozmową? – niewinny uśmiech pasował do niewinnych słów, które właśnie wypowiedziała. Nie mogła przecież sugerować takich rzeczy ledwo co poznanemu chłopakowi. Nie miała pojęcia dlaczego, w jej głowie pojawiała się taka myśl, która głosem Grace przywoływała ją do porządku. Porządne dziewczyny tak nie robią. A ona tak bardzo potrzebowała wrażeń, chwili zapomnienia, skoro żadna malutka tabletka nie mogła jej teraz tego zapewnić.
– Trzynastka. Na pewno zapamiętam. – dodała jeszcze, przeczesując blond włosy, które spadły jej na czoło.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
24
183

student

uow

broadmoor

Post

Jak to się mówi? Że pozory mylą, a szewc bez butów chodzi? Że pieniądze szczęścia nie dają, i trawa - ta, wbrew pozorom, co podwórko przydomowe pokrywa, nie zaś innego rodzaju, choć to ona pewnie pierwsza na myśl by Othello przyszła - zawsze jest zieleńsza po drugiej stronie płotu?
Ech, te mądrości największe w prostych słowach zaklęte, wiedza przekazywana z pokolenia na pokolenie nad stołowym blatem, na uszko - szeptem, mimochodem, w codziennej kurtuazji. Także Othella od dziecka próbowano uświadamiać, że urodził się w przysłowiowym czepku. Pod szczęśliwą (rzekomo) gwiazdą, która - niezasłużenie, przypadkiem - zesłała mu chyba wszystko, o co można by los poprosić. Urodę miał - choć teraz wypłukaną z blasku, zasuszoną jak kwiatek wciśnięty między dwie stronice ciężkiej książki w twardej obwolucie, wypłowiałą, wytrawioną ogniem nałogu, i inteligencję (stępioną dziś nieco wieloma dniami przeżytymi na granicy jawy i snu). Pieniądze; na koncie jego własnym imieniem sygnowanym, ale i na koncie rodziców, z którego zawsze coś tam, w razie pilnej potrzeby, dało się wyekstraktować. Zdrowie - do czasu wypadku absolutnie niezachwiane, dziś posiekane nagłymi atakami bólu, który rodził się bez zaproszenia i bez litości w stawach, w kościach, w okolicach blizn, pamiątek po najgorszej z możliwych nocy, relikwii z chwili jego niechcianego zmartwychwstania. Poczucie humoru nawet miał - ot, zasób niby prosty, a taki jednak, co nie raz i nie dwa skórę nam może w kłopotliwych chwilach uratować. I urok osobisty, jaki niejedne drzwi może człowiekowi otworzyć.
I wszystkie te zasoby, wszystkie te bogactwa, Othello Aaron Kingsley miał, za przeproszeniem, za jebane nic.
Bogaty, znudzony chłopak - czy nie takim mianem właśnie (i trafnie) określił go któregoś razu Logan? Zblazowany biały bubek, proszący się o kolejne nieszczęścia swoim niereformowanie ryzykownym zachowaniem.

- To może spróbujemy się dowiedzieć - podchwycił z zawadiackim uśmiechem. Zapraszanie dopiero co poznanych kuracjuszek ośrodka do swojego pokoju (w ogóle, a co dopiero - na porę długo po zapadnięciu ciszy nocnej...) było oczywiście ostentacyjnym naruszeniem obowiązujących w klinice zasad - nie musieli więc nawet sięgać po narkotyki, by podobny wybryk przysporzył im nie lada tarapatów. Kingsley był jednak już tak serdecznie znudzony panującą w North Bend monotonią, że podjąłby się chyba każdego możliwego ryzykanctwa, by poczuć, cholera, cokolwiek innego niż wszechogarniająca, obezwładniająca nuda i senność. Skoro odważył się zatem powiedzieć "A", ani mu się śniło cofać teraz, przed wypowiedzeniem "B" - Co siedzi w twojej głowie, hm? Możemy trochę w niej pogrzebać... - na jasnym czole chłopaka wyrysowała się głęboka zmarszczka frasunku - Obiecuję, żadnych diagnoz. Psycholog ze mnie żaden, a nawet jeśli... - cóż, po całym tym czasie spędzonym pod kuratelą najróżniejszych specjalistów z dziedziny zdrowia psychicznego Othello pewnie bez większego trudu obroniłby tytuł magistra na jednym z co prestiżowszych uniwersytetów oferujących kursy z psychologii - ...to jestem tu przecież "na wczasach". Więc nie diagnozuję. - zaśmiał się krótko.
Po co komu diagnozy jakieś, zresztą? Wystarczył jeden rzut oka na tę ich dwójkę, by stwierdzić można było, że coś jest z nimi nie tak, jak być powinno. A czy to depresja, czy depresja z lękiem, czy wieloaspektowe zaburzenie osobowości - inne - na styku wiązki A i wiązki B, jak to Othello kiedyś powiedział któryś z psychiatrów - to już co za różnica?
Najważniejsze, że obydwoje byli chyba zwyczajnie nieszczęśliwi.
I, że może mogli u swojego boku jakąś namiastkę tego szczęścia złapać, choćby na sekundę, w miejscu równie nieprzyjaznym, jak ośrodek odwykowy?
- Nie wystarczy, że zapamiętasz - powiedział w końcu, wychyliwszy się teraz lekko w stronę blondynki. W dziwnym połączeniu delikatności i zuchwałości wysunął dłoń, dobiegając nią do skraju dziewczęcego policzka. Odgarnął zeń jasny kosmyk włosów, wsunął za łuk ucha, mrugnął i wstał, otrzepując ubranie z miliona drobinek wyobrażanego sobie tylko pyłu - Będę czekał, Luna. Trzynastka. Po dwudziestej trzeciej.
Żeby Cię "wesprzeć rozmową".
Albo pociągnąć na dno wprost za sobą.

/zt x2

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „North Bend”