WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chleb, mix naleśnikowy, mleko…W głowie powtarzała sobie listę zakupów, która znowu zapomniała spisać. Nie chciała niczego zapomnieć, chociaż i tak wiedziała, że pewnie coś jej umknie. Zawsze tak było i zawsze powtarzała „nastepnym razem to sobie spiszę.”
Chodziła między kolejnymi alejkami, biorąc jakiś produkt do ręki, czasem zerkała na skład. Nie do końca rozumiała niektóre składniki, wiedziała żeby unikać oleju palmowego i generalnie żeby lista była jak najkrótsza. Starała się zdrowo odżywiać, ale prawda była taka, że nie do końca lubiła gotować, przez co w jej kuchni gościły albo gotowe dania, albo półprodukty takie jak na przykład mix do naleśników czy mac'n'cheese z paczki.
Myślami gdzieś daleko, prawie nie zauważyła że na kogoś wpada. I to nawet nie na byle kogo, a na…siebie? Gdyby nie inne ubrania to pewnie by myślała, że stoi tu jakieś lustro. Nie mogła uwierzyć.w to co widzi, mrugnęła oczami, unosząc brwi zaskoczona, bo może ma.jakies zwidy, może kobieta jest po prostu do niej podobna, a ona że zmęczenia widzi siebie. Ten sam wzrost, oczy i włosy. Patrząc na minę nieznajomej, jednak jej się nie przewidziało. Naprawdę wyglądały tak samo! Kurde, aż się przez chwilę poczuła jak w tym filmie z Lindsay Lohan, co może byłoby zabawne, gdyby była dzieckiem, ale teraz? Wcale nie miała takiej frajdy.
- Czemu wyglądasz tak jak ja? - spytala marszcząc brwi, jakby nieznajoma znała odpowiedź na to głupie pytanie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#3

Zwykle nie robiła tu zakupów. W zasadzie to zazwyczaj życzyła sobie zakupów z dowozem do domu, więc tak w zasadzie to rzadko robiła zakupy w jakiejkolwiek placówce. Ale ostatnio usłyszała, że we Whole foods krążą ploty o bardzo smakowitym zaginięciu jednej z pracownic, więc postanowiła zrobić rekonesans. Dowiedzieć się, co i jak, a przy okazji machnąć zakupy - bo przecież czemu nie.
Zaczęła od tego pierwszego, równocześnie starając się obserwować obecnych pracowników - które z nich było plotkarzem, które wyglądało na raczej skryte? Kto był najbardziej obiecujący? Całkowicie na tym skupiona, zatrzymała się gdzieś przy półce z makaronami i obserwowała subtelnie dosyć młodą dziewczynę, która, jak przyuważyła, chętnie ucinała sobie krótką pogawędkę niemalże z każdym, kto ją o coś zapytał, albo jakoś zwrócił jej uwagę.
Podjęła właśnie decyzję o tym, że to będzie jej pierwszy strzał, kiedy ktoś wpadł na nią od tyłu, co sprawiło, że Vanessa zacmokała z irytacją i odwróciła się z impetem.
- Może troc... - przerwała i zamarła.
Bo miała przed sobą dosyć znajome oblicze, którego raczej nigdy nie spodziewała się ujrzeć u innej osoby. I nie miała co do tego żadnych wątpliwości.
- No chyba czemu ty... - znowu przerwała i rozejrzała się, trochę bezradnie.
Za dużo pracujesz, Vanessa. Masz już omamy. Masz tego dosyć, musisz odpocząć, bo jeszcze spadną na ciebie jakieś gorsze halucynacje. Nie gadaj z tym wymysłem, ludzie pomyślą, że mówisz do powietrza i jeszcze ktoś uzna cię za dziwaczkę. Nic tylko wrócić do domu, wziąć ciepłą kąpiel... Ech, Skalpel by się przydał. - tak właśnie pomyślała.
Tylko jak sprawdzić czy to był omam - absurdalne, to musiał być omam - bez gadania do niego?
Nie pomyślała o tym, że rozmawianie z powietrzem wcale nie byłoby dziwniejsze od tego co zrobiła - a mianowicie podeszła do kobiety, która ukradła jej twarz i złapała za skórę na jej policzkach.
Czy da się złapać omam?
Istnieją omamy dotykowe? Wzrokowe i słuchowe na pewno. Niby zapachy też można sobie wymyślić, ale tak realnie, w sposób oczywisty, dotykowe?
Niby kiedyś czytała jakiś artykuł o sobowtórach...

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zmarszczula brwi, nieco zbita z tropu, bo kobieta jej odpowiedziała, ale - huh - Czemu miałaby nie odpowiedzieć? Sama pewnie by coś powiedziała, gdyby jej klon odezwał się pierwszy, ale tak czy siak była w szoku. Otworzyła usta by coś.powiedziec.ale zrezygnowała, więc z powrotem je zamknęła. I wtedy ta dziwna kobieta złapała ja za policzki.
- Hej! - odsunęła się od razu, ale nie pozostała jej dłużna i uszczypnela ją w ramię, ale nie po to by sprawdzić, czy dobrze widzieć, a po prostu…no, bo zasłużyła, ok? - Jesteś dziwna, zawsze łapiesz nieznajomych za policzki? - pewnie nie, bo raczej nie spotyka się ludzi wyglądających jak ty przypadkiem w sklepie, podczas zakupów (lub pracy jak w wypadku Nessy).
I kurcze, nie wiedziała co dalej. Powinna sobie pójść, kontynuować zakupy, czy może dopytać ją kim jest i o co w tym wszystkim chodzi? Może miała na sobie jakiś magiczny makijaz, który ją tylko upodobnił do niej samej? Bo przecież nie jest jej bliźniaczka, była jedynaczką, wychowywana przez mamę w Bostonie.
Nicholson jednak się nie ruszyła i nadal stała jak kółek, trzymając koszyk z zakupami, nie zwracając uwagi na otaczający je świat. Westchnęła, nie odrywając wzroku od twarzy nieznajomej.
- Czy to jakiś prank? Kim jesteś? - zapytała w koncu, a jedyne wyjaśnienie w jej głowie dotyczyło byłego męża. Momentalnie zbladła, zrobiła jej się słabo, bo co jeśli ona była aktorką, tak podobna do niej, makijażem upodobniła się jeszcze bardziej, a pojawiła się tutaj żeby zbić ja z tropu, a później…a później sama nie wiedziała co. Przecież byli po rozwodzie, co prawda głośnym w Bostonie, ale minęło przecież pół roku, na pewno zdążył oczyścić się z zarzutów. Nie miał powodu by ją szukać, prawda?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dla Vanessy było instynktownie oczywiste, kto tu był oryginałem, a kto jakimś tam... klonem. W zasadzie, to kiedy ta szczypała ją w ramię, Hirsch cofnęła się gwałtownie o pół kroku, zasłaniając się koszykiem, a przez głowę przeszła jej myśl:
Może to jakaś psychofanka?
Występowała w telewizji. Raczej nie w tym fachu i nie w tym programie, gdzie miałaby rzeczywiście jakiś klub fanów, zeby pisał o niej pudelek, czy inny brukowiec, bo nawet występowała raczej po tej stronie, po której autorzy tych artykułów. Tylko nie zniżała się do ich poziomu, choć szukanie sensacji przecież też nie było jej obce.
Był XIX wiek, można było zmieniać płeć, może ktoś tu był chory psychicznie i postanowił upodobnić się do Vanessy Hirsch? Może to Joachim znalazł i wynajął jakiegoś jej klona, żeby przekonać ją, ze traci zmysły, a potem zamknąć w psychiatryku?
Nie. Stop. Zaczynała już mieć paranoję, tak jak on. Może był na nią wkurzony, może był złośliwy, ale przez prawie dekadę tworzyli dobry związek i nie zamierzała zapominać o jego zaletach i o tym, że nie przekraczał pewnych granic. Skoro niczego nie zrobił w sprawie rozwodu przez pół roku, czemu miałby się teraz posuwać do takich brudnych sztuczek?
Czekała aż minie mu ta faza gniewu i chociaż doczekać się nie mogła, to nie traciła wiary, że jeszcze jakoś to ogarną. Że Joachim odwiesi swój topór wojenny na ścianę, bo tylko on nim machał, i wtedy będą mogli porozmawiać jak ludzie. Ustalić coś między sobą, chociażby jak znaleźć kompromis wobec Skalpela. Jak podzielić dom, bo wcale nie zależało jej na tym, by mieszkać w nim samotnie.
Albo może też, ułożyć to jeszcze inaczej.
...Ale nie o tym powinna teraz myśleć, tylko o tej oszustce stojącej przed nią.
- No to chyba kim ty jesteś? Masz jakąś obsesję? Jesteś jakąś psychofanką, czy co? - zadała pytanie prosto z mostu, bo chociaż w to wątpiła, to po odrzuceniu udziału Joachima, tylko to w zasadzie jej zostało.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zupełnie nie wiedziała o czym mówi - jaka psychofanka, jaka obsesja? Czy ta, która-wyglądała-jak-ona była jakąś sławną gwiazdą? Tylko czemu wtedy nikt jej nie powiedział te pół roku wcześniej, że wygląda jak pani z telewizji (lub netflixa czy gdzie tam jej klon pracowała)? Ba! Czemu przez całe życie nie wiedziała, że ma sobowtóra? Może wtedy mogłaby spytać mamy o co chodzi, gdy ta jeszcze żyła.
-Co? Nie. Myślisz, że bym pytała kim jesteś, gdybym wiedziała? - uniosła brew zniecierpliwiona, robiąc krótka pauzę, czekając aż ta w końcu jej odpowie. Coś jej jednak mówili, że brunetka nie chciala współpracować, a ona też nie miała zamiaru stać w tym sklepie do usranej śmierci. Sięgnęła do torebki skąd wyciągnęła swoją wizytówkę i podała ją Vanessie. - Nie mam czasu na jakieś chore gierki, więc…zadzwoń. Lub napisz. - nie musiała dawać jej namiary na siebie, ale przecież niecodziennie spotyka się ludzi którzy wyglądają jak my. Nie wiedziała jak ona, ale Samantha chciała wiedzieć co tu jest grane. Były rodziną? A może posiadanie identycznych twarzy było zwykłym przypadkiem? Chciała odpowiedzi, ale tych przecież nie dostanie w spozywczaku.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Vanessa zgłupiała. Zupełnie. Nawet nie chciała za bardzo rozważać logiki zdania wypowiedzianego przez jej nie-do-końca odbicie lustrzane, bo cała ta sytuacja nie była chyba czymś, co należało rozważać w logicznych kategoriach.
Miała przecież przed sobą wariatkę. No nie bardzo mogło być inne wytłumaczenie, chyba że Nessa nagle dostała wysokiej gorączki, albo był to bardzo, bardzo realny sen.
zmrużyła tyko wojowniczo oczy. Omam czy nie, sen, czy nie, nie będzie ta podróbka oczekiwała, że to Hirsch odpowie na pytania pierwsza. Całe życie zawodowe przecież wyrabiała sobie nawyk tego, że to ona je zadaje i nie zamierzała teraz pozwolić, żeby było inaczej.
Nie wiedziała co było gorsze - że to rzeczywistość, że to omam, czy że to koszmar, bo pierwsze było niebezpieczne, a dwa kolejne świadczyły o tym, że to ona chyba wariowała.
- Chcę się obudzić - burknęła pod nosem - może to ona sama siebie powinna uszczypnąć?
Tyle dziwacznych, absurdalnych myśli przecież przeleciało jej przez głowę.
Wcale się jednak nie obudziła, więc wzięła tę wizytówkę, chociaż zrobiła to podejrzliwie. Nieufnie. Jakby spodziewała się, że ktoś właśnie podaje jej wąglik.
Ta kobieta chciała jej namieszać w głowie. Albo jej własna głowa mieszała jej w głowie. Będzie musiała się nad tym zastanowić, ale wiedziała jedno.
Jeśli to nie był sen ani omam, to ta wizytówka z nią zostanie, ale Hirsch wcale nie zamierzała jej wykorzystywać do kontaktu.
Najpierw prześwietli tę panienkę od góry do dołu.
- Jeszcze zobaczymy kto gra w gierki... - przyjrzała się wizytówce - Sam.
Samantha. Co za beznadziejne imię, kojarzyło jej się wyłącznie z tą niemiłą recepcjonistką z pracy....
Będzie musiała na chwilę zostawić tę bitwę o Skalpela, to było mimo wszystko ważniejsze, nie mogła tracić czasu na Joachima, kiedy po mieście biegał swobodnie jej klon.
Właśnie. Joachim.
A co jak wpadnie na tę całą Samanthę? Jeszcze mu coś nagada i pogorszy tylko sytuację. Będzie musiała go ostrzec. Schowała wizytówkę, sięgnęła po telefon i bez słowa oddaliła się w swoim kierunku.
/zt

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

[Pytanie: Co ma do siebie życie?]
Życie, gdy to, cośmy znali, obcym się staje, a to, co obce - znanym. Życie, gdy nowych kształtów nauczyć się trzeba; o starych - zapomnieć. Życie, gdy się świt ogląda pod innym kątem, i pod innym kątem zachód słońca. Z innych dzielnic. Z innych okien. Z innych ramion.
Spojrzeniem - też innym, zdawać by się mogło - wodząc za pierwszymi-ostatnimi promieniami. Dłonią - też inną, powiedzieć by się chciało - kurz odgarniając z obwolut nowych książek. Stopy - te same niby, lecz nie, wcale - wsuwając w buty jakoś mniej wygodne, choć wcale ciaśniejsze może czy nader luźne się nie stały.
Serce - jedno z trzech do dyspozycji, lub trzy wszystkie na raz - do bicia (czy bitwy, raczej?- i tylko my sami po obydwu stronach pola) zapędzając rozkazem stanowczym.

[Pytanie: Co ma do siebie życie?]
To samo, co wojny mają do siebie. I spory. I fortuna, nawet kołem.
Życie, gdy boli [bólem dorosłym, dojrzałym jak wino, nieuśmierzalnym].
Życie, gdy siostry w ziemi pogrzebane skrzydła podcięte.

[Odpowiedź: Życie ma to do siebie, że się toczy].

Więc Bastian naprawiać ją miał - a zorientowali się nagle obydwoje, w niemym zachwycie przerażeniu nad świeczką nigdy-zapaloną, że w tym wszystkim sam był zepsuty. I czy nie dlatego to wszystko, tylko, że noże chciał wyciągać? Tak w odruchu pierwszym, bo nóż to coś z ł e g o, przecież. Więc pozbyć się chciał ciała obcego -

Ciała, co słowem Milesem się stało.

- a do czegoś zgoła innego doprowadził.

Wykrwawiała się? Wykrwawiała się.
Bo nie zabija ten, co nóż wbija, ale ten, co nóż wyciąga.

Lecz - choć świat się skończył, i skończyła się era cała, i skończyło się wszystko, co dobre - żyć spróbować było trzeba. Wstawać o przyzwoitej godzinie, palcami snem jeszcze zdrętwiałymi waląc w rozkrzyczany budzik. Ścięgna i mięśnie rozgrzewać, rozciągać, oliwić resztką płynów ustrojowych, uchowanych cudem jakimś w zmarnowanym ciele. Wodę pić, bo zdrowo podobno, i kawę w ciszy i chłodzie poranków. Do pracy chodzić, na spotkania towarzyskie, wargi spierzchnięte gimnastykując w dziwacznych szpagatach (bo czy to nie szpagat właśnie? - jeden kącik ust tu, drugi tam, na krańcu twarzy, i rozciągać trzeba, jeszcze-jeszcze-jeszcze, aż uwierzą wszyscy,, jak nam strasznie w życiu dobrze). Nie-tęsknić. Nie wmawiać sobie, że wróci jeszcze. Nie prosić losu, nie zaklinać.
Chwilą się cieszyć, za prośbą Horacego podążając.
Dzień chwytać (a Phoenix dni swoje chwytała tak, jak nóż się chwyta - raz innym go chcąc wbić pomiędzy żebra, a raz sobie).
Błogosławieństwa swoje rachować z pokorą i wdzięcznością.

[Pytanie: Więc tak wygląda szczęście?]
Tak wygląda szczęście.
(Phoenix?)

[Pytanie: I tak wygląda spokój?]
Tak wygląda spokój.
(Słyszysz się, idiotko?)

A jakby tak inaczej zapytać? W myśl nawyków, o których zapomnieć trzeba. W myśl chwil spędzanych w bibliotece, nad książkami. W myśl rytuałów wspólnych, których się już nie wyznaje.
Jakby tak, zatem… inaczej zapytać, Phoe?

Py - ta - nie: Do czego życie służy?
Od - po - wiedź: Życie służy do tocz(e)nia*.

Zakupy też trzeba było robić. Jakie? Jak to - jakie? Spożywcze, bo nie da się przecież żyć powietrzem samym.
(Nie? A garścią pistacji i jabłkiem jednym, niewielkim, da się już, nieprawdaż?)
Między regałami, co o promocjach krzyczą, snuć się jak mgła, do koszyka wrzucać ulubione krakersy bastianowe, wyciągać je, czymś dla Milesa MacCarthy’ego zaraz zastępując. Nogę za nogą stawiać w spacerze po ostrzu noża własnego, cienkim, ale jakim ostrym! skazańczym, listę zakupów mnąc w dłoni jak świstek z ostatnią wolą.
Liczby w głowie obracać:
Dwieście dolarów budżetu na najbliższe półtora tygodnia, dom-na-dwoje (na troje, bo z Molly przecież) dzielony prowadząc od niedawna.
Dwieście czterdzieści jeden piegów, bo Phoenix trzy zdrapała sobie.
Co?
No, jak to - co? Ot, wzięła - i - zdrapała, popołudnia któregoś. Z kolana (1), z obojczyków (2), w cieple czerwcowego słońca rozciągnąwszy się na deskach pomostu.
Sześćdziesiąt trzy dni od dziewiątego kwietnia.
Trzydzieści cztery rodzaje pikli, z czego jednego choćby, który nie przyprawiałby jej o mdłości.
No, to tyle by było w kwestii liczenia błogosławieństw.

Phoe wyciągnęła rękę, za poleceniami z listy podążając. Na obiad się wybiera niedługo, do rodziców własnych. Sama? Nie, bynajmniej sama. Z Milesem się wybiera. Na barbecue (nad ogniem piekielnym).
I sałatkę jakąś trzeba przygotować. Nawet ciasto jakieś upiec (tort, kurwa, może?).
Specjały marynowane irlandzką metodą w podarunku przynieść.
Więc Phoe łapie słoik i stuka paznokciami - czy ich ogryzkami raczej, karnie spiłowanymi, żeby resztę piegów ocalić głupstwa jakiegoś nie wywinąć (a nawet jeśli, to żeby głupstwo to widoczne zbyt nie było) - w wieczko - trzy krótkie, dwa długie i - trzask!, pacnięcie otwartą dłonią… -
- Och, kurwa!

Phoenix Grace Farrell stoi w kałuży krwi octu. Ze szkłem u stóp roztrzaskanym.
I śmieje się przez łzy serdecznie.

*Toczeń układowy jest jedną z chorób autoimmunologicznych, czyli takich, w których system odpornościowy atakuje własne komórki i tkanki. Toczeń może objąć wiele układów organizmu, a najczęściej uszkadza stawy, skórę, nerki i serce. Choć nie ma leku na tę chorobę, terapia pomaga kontrolować objawy i zmniejsza ryzyko powikłań. Dokładna przyczyna choroby nie jest znana.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Życie toczy się. Tempem swoim własnym, bez kompromisów, bez słuchania próśb błagalnie wypowiedzianych drżącym głosem, ani modlitw przy złożonych dłoniach.
Życie nie słucha, bo nie chce słuchać.
Próbował, wiele razy próbował prosić życie, Namaste jakieś pierdolone, Boga i Zeusa, by przywrócił życie jego bratu i co? Odebrał prawie duszę kolejną, co to potrącił w listopadzie ubiegłego roku. I chciał(by) tego samego: życia odebrania, bo nie potrafi już dłużej w tej obłudzie tkwić, a pieniędzmi rodziców posiłkować się, bo nie jest w stanie zarobić na siebie.
Lunę chciałby odzyskać, by wyszła z zamknięcia cała i zdrowa (bez uzależnień, które jego też męczą, trochę inne, ale wciąż odbierające sens normalnego funkcjonowania). Zamiast skrzydeł, palce ma pocięte, niezdolne do kochania i grania, co to myślą o kolejnej filiżance kawy whisky, najlepiej z dodatkiem rumu, bo takie mieszaniny chemiczne szybciej powalają byka rozpędzona na czerwoną płachtę. Lubił tą nieprzytomność, co mu spadała z nieba, gdy jej potrzebował, nie musząc się mierzyć z życiem.
Czy to życie?

E g z y s t e n c j a.

Uzależnienie było jego miłością. Jak Bastian – Phoenix miłością. Choć nie do końca mogą o tym wiedzieć. A może wiedzą, ale nie przyznają się do tego? Łatwiejsza jest niewiedza, bo przynajmniej udawać nie muszą i nadzieję mieć na poprawę albo pieprzoną zmianę, która nie nadejdzie nigdy.
Płakać im pozostanie nad słoikiem z krwią spuszczoną z własnych żył, ze śmiechem przeplatane, bo to dramat wysokich lotów przecież.

On nawet nie próbował żyć, aż do momentu, gdy Luna do ośrodka trafiła. Wcześniej: nie wstawał z łóżka, rzygając pozostałości alkoholu z pustego żołądka na podłogę obok szafki nocnej; nie jadł, a pił tylko wysokoprocentowe przetwory; czasem zagryzł piklem, bo tylko to w lodówce miał, od niani swojej z dzieciństwa; nie czuł nic. Teraz: stara się. Wstaje i nie rzyga tam, gdzie popadnie, a leci do łazienki na błysk wyczyszczonej (przez siebie samego). Je, co najmniej trzy razy dziennie, łącznie ze śniadaniem i kawką z wkładką, ale nikt wiedzieć nie musi, oprócz Willa. Owoce i warzywa spożywa, żeby nie wyglądać jak żywy trup za życia. Pokój remontuje dla Luny. Życie porządkuje tak jak szafę i nuty stare, które odrzuciła jego wytwórnia. Pracę nawet dostał, cholera jasna! Na prostą wychodzi.
Zakupy więc zaczął robić. To był jego pierwszy raz od dawna. Chciał mieć lodówkę pełną i spiżarnię, nawet jeśli Luna posiedzi jeszcze w ośrodku przez kilka tygodni. Kto wie, może robi mu jakieś kontrole z ukrycia? Wolał być przygotowany. Nie zaopatrzył się w listę, więc krążył między półkami, wrzucając wszystko, co mu w oko wpadnie. Nie panował nad wózkiem jak nad życiem i samochodem, w końcu w czymś musi być dobry.
Zauważył znajome czarne fale i twarz białą, jakby słońca nigdy nie widziała. Przyspieszył, zgarniając Phoenix za łokieć i odciągnął ją nieco od słoika potłuczonego. Buty całe we krwi w occie umoczone. Uśmiech rozświetlił jego zmęczoną twarz.
- Jeszcze kazaliby ci sprzątać! Phoenix Grace Farrell. Jak to się mówi? Kopę lat? Chryste! No kłamać nie będę, wypiękniałaś odkąd widziałem cię ostatni raz – uśmiechnął się jakże uroczo, odgarniając włosy z czoła. – Co u ciebie, co? A u Bastiana co? Dawno was nie widziałem.
Jak większość swoich znajomych.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A może życie nie toczy się wcale, lecz stacza?
Jak człowiek niegdyś przyzwoity i trzeźwy, wzór cnót obywatelskich co pierś z dumą prężyć może, teraz pochwycony w sidła nałogu, w objęcia toksyczne i ciasne. I co krok kolejny wykona, to tylko niżej i niżej i niżej. I gorzej i gorzej i gorzej. I podlej i podlej i podlej.
Ze złotego dziecka (tego, co było nadzieją całej rodziny, nazwisko rodowe w świat nieść miało i na podiach kolejnych je prezentować) w menelka niegroźnego przeobrażone, w pijaczka żałosnego, co oczy strąkiem grzywki przysłonięte z niedowierzaniem w niebo wznosi. Tak pięknie być miało, a tu nagle stało się coś dziwnego - przypadkiem, po drodze, wypadek jakiś przy pracy, nieumyślnie spowodowany - i oto nieboskłon obserwować tylko z bruku można. Z najniższych pięter. Z kręgów piekła nie dla upadłych, lecz dla najpodlejszych najupadlejszych zarezerwowanych.

Życie nie toczy się, ale stacza.
Jak pijak, co kiedyś młodzieńcem był, chcącym się jedynie troszeczkę zabawić.
(Alegoria znajoma, co, Lucas? Czy też Finley raczej, Fin najczulej, bo takim imieniem Phoenix zawsze o blondynie myślała).

Milo, Bastian. Bimber, imbir. Kawa? Whiskey. Whiskey, rum. Co to, w ogóle, za jebana różnica?
Żadna. Słyszysz, Phoe Lucas?
Żadna.
Nałóg, jak nałóg. Pierdolony przymus powtarzania. Tęsknota, która machinę autodestrukcji napędza wciąż i wciąż, choć paski hamulcowe już przetarte i trzymają się na ostatnim włókienku materiału. Jeszcze. Boli? To dobrze. Jeszcze. Więcej. Nie przestawaj.
(Polej sobie następną kolejkę, Luc. Odtwórz przed snem kolejne wspomnienie, Phoe. Dodaj haust procentów, oby tylko hojny, do popołudniowej herbatki. Palcem wódź po ekranie, czytając mile całe kilometry wiadomości co przez lata się całe uchowały).
Jeszcze. Jeszcze raz. Więcej-więcej-więcej. Nie przestawaj.

E g z y s t e n c j a .
E g z e k u c j a .

Kilka literek krwią z sobą zlepionych zmienić może całe życie.
"Nie będę Twoim pocieszeniem".

Krótkie i gwałtowne pociągnięcie - piorun kulisty, prąd, co w łokieć szczypie? - wyrwało ją z marazmu; w dziwnym stepie przełożyła nogę za nogą, ot, lewą nad prawą, posłusznie jakoś, bezwolnie wręcz, drobiąc za Lucasem w bok, nim jeszcze zdążyłaby się zorientować kto tak naprawdę jest jej wybawcą.
Zostawili plamę octu - dwa trupio blade niewiniątka - za sklepowym horyzontem, kryjąc się po drugiej stronie regału i tu dopiero, gdy Lucas puścił jej szczuplutki przegub, Farrell mogła przyjrzeć się swojemu wybawieniu.
A wybawienie to wysokie było, choć określenie go rosłym stanowiłoby przesadę - "rosłość" bowiem zakłada, że i muskulatura jest godna podziwu; zbawiciel Phoenix był patykowaty jakiś taki, łykowaty jak roślina, co z rzadka tylko dostaje od losu jakiś marny promyk słońca.
Poznała go po głosie. Nie po twarzy - poważniejszej o wiele niż wówczas, gdy widzieli się po raz ostatni (kiedy to było, na miłość boską? lata temu całe, bezlitośnie liczone), nie po dłoniach - choć dla wielu to one właśnie, wąskie i do wirtuozerii stworzone, znakiem jego były rozpoznawczym, nie po uśmiechu nawet, zawadiackim jak zwykle, majaczącym pod mgiełką dwudniowego zarostu tak, jakby nie mógł się zdecydować, czy zniknąć, czy zostać na dłużej. Poznała go po głosie.
- Finley Harlow! - ręce długie i jasne wystrzeliły w przód, ta z bandażem nieco wolniej, niż ta druga, nieruszona, zagarniając sobie postać Lucasa, przyciągając jego wymizerowane ciało do własnego, w nie lepszej wcale kondycji - Dobry B-boże! Tak! - roześmiała się (czy raczej: zmęczone, pogryzione wargi zadrżały w niepewnym grymasie, a z piersi wyrwał się dźwięk dziwny jakiś, krótki, nieśmiały, szczekliwy) - Tak się chyba mówi. Kopę lat, Harlow! I to... Chryste, w jakichś okolicznościach! - W pierdolonym Whole Foods, jak na dwoje yuppies jakichś przystało - Ja... Ja... Wszystko u mnie... - dłoń bielą opatrunku naznaczona pognała za plecy w geście bezwiednym, dziecięcym, jak u kilkulatki co wybryk jakiś ukryć przed matczynym wzrokiem próbuje niewprawnie - Dużo się zmieniło, Lucas. Wszystko. Ale mam się... Mam się...
Mam się.
Mam siebie.
Tylko siebie mam. Nic więcej.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W końcu. W końcu coś sens by miało, a właśnie tego brakuje w wielu życiach biednych i marnych, co to nie potrafią rozegrać dobrze najważniejszej roli. Każdy jest pod wpływem nałogów, już od lat dziecięcych i niemowlęcych.
Dwu-tygodniaki uświadamiają sobie, że żyć bez mleka najlepszego nie potrafią. Oddychać nie mogą z płaczu, bo tak domagają się swojego narkotyku o słodkim zapachu laktozy pomieszanej z zapachem skóry matczynej. Później dzieci te dowiadują się o papierosach – pierwsze pieczenie na języku i drapanie w gardle, ale jakże to ekscytujące! I kryje się przed rodzicami, a perfumami się pryska jeszcze mocniej, żeby tylko nikt nie poczuł. Później: narkotyki mogą wejść, jeśli jest się podatnym na wpływy rówieśników i gotowym na wyzwania. Wciągnę, bo nie jestem chojrakiem!
Czasem wszystko to łączy się z tragedią rodzinną, tak jak u Harlowów, ale o tym nikt nie musi wiedzieć. Tajemnice nie są niczym nadzwyczajnym przecież. Jeśli ktoś nie ma tajemnic, musi być prostym i nudnym człowiekiem. Lucas jest wyjątkowy, bo z miliona tajemnic złożony jakby z cienkich nici pajęczyn utkany. I zbiera za sobą niewinne muszki, które przypadkiem trafią w jego sidła, a on ciągnie ich do siebie, owija w ciasną błonę i załatwia, bez mrugnięcia okiem. Okrutny. Nieświadomy. Wiecznie pijany.
Stacza się więc codziennie, jak po rampie jakiejś, czyli gładziutko, a nogi nie muszą zahaczać o strome stopnie. I rach-ciach. Dno odwiedza ponownie, mówiąc: witaj, stary przyjacielu!
Szczęście jednak miał, bo nie za miłością rozpaczał. Żadna kobieta w stanie nie jest opanować serca Lucasa Finleya Harlowa. Myśli tylko o jednej, choć twarzy jej nie pamiętał jeszcze do niedawna. Myślał o niej jako o martwej. Sam też był martwy, lecz nie fizycznie, choć do tego dążył każdego dnia sukcesywnie. Tak, by znów być przy tamtej kobiecie, przy bracie przede wszystkim, a niedługo i przy siostrze, bo wszyscy tak skończą.

Trzymał ją dzielnie, czując jak krew buzuje mu w żyłach od zbrodni, która przed chwilą miała miejsce. Uciekali. On uciekał całe życie, ale czy to ważne? Lubił to. Lubił kryć się przed natrętnymi fleszami, przed rodzicami, gdy popijał piwo jeszcze w gimnazjum i lubił uciekać swoim sportowym samochodem przez środek lasu, a uciekał wtedy przed własną głową zepsutą.

Nie był żadnym wybawcą. Diabłem był. Kamieniem, co to przywiązuje się do nóg, by ciało na dno pociągnęło łatwiej i zapobiegło ponownemu wynurzeniu się. Teraz jego smukłe palce, oplatające przegub Farrellówny były takim ciężarkiem, bo choć z opresji ją wyciągało, przeciągało ją również na swoją czarną stronę o odorze ciepłej whiskey.

Jeszcze zanim objęła go wątłymi ramionkami w niedźwiedzim uścisku, teatralnie skłonił się, zapewniając, że tak, to on we własnej osobie. Gdy już spoczywał w tym akcie czułości, typowo przyjacielskiej, uśmiechnął się nieco zbity z pantałyku, bo to nie leżało w normalności. Tylko Luna przytulała go, nikt więcej. Od teraz: również Phoenix, słodka dusza o zapachu letnich perfum, słodkich, ale i orzeźwiających.
- Jak zwykle, partnerko w zbrodni - mruknął z rozbawieniem, a kącik ust uniósł się w marnym uśmiechu. Potrzebował chwili, by pobudzić mięśnie twarzy do nienaturalnych gestów jakim był właśnie uśmiech. Ten pojawił się po dłuższej chwili, ale był szeroki i szczery. Wracał do siebie. Do zdrowia wracał. Ale nie do trzeźwości, bo na to całkowicie nie był wciąż gotowy.

Przyglądał się pięknym, ciemnym spojówkom przyjaciółki i analizował jej wygląd, wzrok, gesty. Włosy jej odrosły, ale jakieś takie ładniejsze się zrobiły chyba, co? Pewnie u fryzjera była. Zauważył wargi poranione, zorane wręcz przez zęby wampirze. Żal mu się jej zrobiło. I wściekłość na siebie poczuł, bo tak skupił się na sobie, że przeoczył ważne (i traumatyczne) wydarzenia najbliższych. Najpierw Luna, teraz Phoenix, a zaraz Bastian i William. Zabije się kiedyś, przysięgam.
- Masz się. Okej. Dlatego tłuczesz słoiki? Było powiedzieć, bo moja znajoma ma pracownię, w której bije talerze. Ot, po prostu. Zabiorę cię tam, dobrze ci zrobi i będziesz miała się lepiej - prosto z mostu wypowiedział swoje zmartwienia i dostrzeżenia, bo po co mają ciągnąć gadkę-szmatkę? Oszukiwać się mają?
Żenada.
Zarzucił ramię na jej bark, bo przecież zmartwień ma na nim za mało i ruszył powoli, by znaleźć coś, co jego chwilowy głód alkoholowy zaspokoi. Musiał zjeść żelki. Teraz. Wózek zostawił, bo nikt go nie porwie. Wrócą do niego.
- Musimy umówić się na drinhatkę. Herbatkę w sensie. Opowiesz mi wszystko, o ile już nie jesteś pracoholiczką i znajdziesz czas dla swojego starego przyjaciela - spojrzenie bystre wbiło się w oczy kobiece, jakieś takie pozbawione życia - dlaczego? Drugie Ja Lucasa, chętne każdej wiedzy, uaktywniło się. A Harlow - poczuł, że chce żyć czymś innym niż pragnieniem napicia się. Do zwierzeń wódka najlepsza jest, a on m u s i a ł przestać pragnąć.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A może Phoenix Farrell (wbrew pozorom pewnie) wcale nie potrzebowała wybawców? Może od zawsze, okoniem stając względem tego, co rozsądek mógłby podpowiadać, wolała kamienie? Głazy zimne, powiedziałby kto; ciężary potężne. Takie, co w dół ciągną, do kostek rachitycznych przytroczone. Przywiązane do słabnącego ciała i węzłem gordyjskim wzmocnione.
Może lubiła - o, tak, właśnie tak, nie przestawaj - ten proces spadania na dno mrokiem spowite, stan straszliwej nieważkości, co rozum i siłę woli odbiera. Może pragnęła tego właśnie: by ktoś zawsze w głębiny mętne ją ściągał?
A może nie wcale. Może nie o to chodziło.
Bo kamień tak łatwo przecież można pomylić z kotwicą. Tą, co w miejscu przytrzyma, gdy fale wściekle duszą obracają. Taką, co równowagę pozwoli odzyskać. Taką, co odejść nie da, zgubić się w topieli.
Ko - cham Cię, słyszysz?! - twicą.
A czy nie kotwicą On miał być dla niej?
Nie to obiecywał, na dachu, pod mnogością galaktyk, w oparach trawki palonej cichcem, ze śmiechem, pod linią wzroku rodziców? Nie na życie matki przysięgał, że będzie, choć cyrografu krwią podpisać już nie mógł chciał?

Jeśli tak, w każdym razie - jeśli faktycznie potrzebowała balastu, to reunion z Lucasem trafił się wspaniale. Czy nie to mówili o nim bowiem szeptem, rzekomi znajomi i rodzice, zmartwieni jak należy, ale i zmęczeni po prostu wieczną walką, by dziecko najstarsze nie poszło wkrótce ścieżką środkowego? Czy nie tak go nazywali gdy myśleli, że nie słyszał (a może nie słyszał naprawdę - zazwyczaj porządnie zrobiony ginem nim zegar wybił pięć po dwunastej; na brunchach rodzinnych szczególnie - by przetrwać w ogóle)? Czy nie tym go właśnie mianowali?
B a l a s t e m ?
C i ę ż a r e m ?

Aż dziw, że ten ciężar rzeczywisty - ręka jego - na ramię brunetki zarzucona, wcale bardzo jej jakoś nie wadził, choć tyle już niby zmartwień dźwigała. A tu przeciwnie. Miło było - w jakiś dziwny, absurdalny sposób - poczuć dotyk znajomy, dotyk sprzed czasów Milesa, dotyk, który z Bastianem dzielili - na imprezach, na ogniskach w wakacje, na tych etapach domówek, gdy gwar żywy jakoś tak cichnie, smętnieje, i tylko niedobitki ostatnie (tu P & B i Lucas, w bonusie) siedzą jeszcze, kubki czerwone z reszty sikaczy wszelkich osuszając, i o życiu i nie-życiu dywagują (czysto teoretycznie - za młodzi wtedy jeszcze byli, za głupi, za szczęśliwi, by cokolwiek o śmierci-w-praktyce móc rzeknąć). Ile to razy Harlow nie dosiadał się do nich, jednym ramieniem Phoe otoczywszy, drugim - Everetta - by dołączyć do dyskursu z pozoru tylko sensownego? I ile to razy na wódkę ubera się z nimi składał (czy raczej: fundował, bo przecież z całej tej trójcy zawsze był najzamożniejszy), gdy Bastek wszystko już zdążył wyrzygać (dosłownie, nie w jakiejś intelektualnej metaforze), a Phoe kwilić zaczynała, że ją buty uwierają? Ile to razy do łez się śmiał z nimi z głupot zupełnych, co rano absurdem kompletnym być się okazują?
Tak. Miło było go zobaczyć.
Choć...
Phoe spojrzała na Lucasa spode łba, bystro, uważnie. Z czujnością pielęgniarską niemal - wzrokiem lekarki niedoszłej co nie ma pewności, czy pacjent leki wziął posłusznie, czy ściemnia tylko, a w istocie pod materacem je ukrył.
...widok był to średnio przyjemny.
I jasne, Phoenix widziała, że Lucas się stara. Widziała, że ubrania ma na sobie czyste względnie, niewymięte. Że włosy przeczesał - i to grzebykiem, nie ręką - nim z domu wyszedł przed zakupami. Że minę robi piękną do gry nienajlepszej.
A jednak fałsz spowijał tę fasadę Zdrowego, Szczęśliwego Harlowa. Patyna jakaś, co ból i smutek przykrywać ma, i maskować. Pod nimi zaś - któreś już stadium rozkładu. Śmierć za życia, tak dobrze Farrellównie znana.
- Wchodzę w to. Choć nie, żebym nie próbowała... - ostatnio stłukła w domu trzy talerze: jeden z nieuwagi, dwa w rozpaczy - Ale, no nie wiem, może jak się to robi na poważnie, w pracowni, to jest skuteczniejsze? - zastanawiała się na głos, posłusznie drepcząc z Lucasem w stronę regału uginającego się niemal pod całą selekcją żelków i innych słodyczy.
Kolejne słowa blondyna wyrwały z wątłej piersi brunetki tylko ciche fuknięcie.

"...o ile już nie jesteś pracoholiczką?" - dobre sobie! Obraza majestatu, co na pracoholizmie od dziecka jak religia niemal wyznawanym, się zbudował.

- Jestem na zwolnieniu - żachnęła się, wymownie wskazując na przegub, wciąż zasupłany bielą bandaża spływającego do wnętrza dłoni i między kciuk, a palec wskazujący - Nie wolno mi pracować. I wiesz, co to oznacza? Że jestem niepracującą-pracoholiczką. To jak być niepijącym-alkoholikiem. Albo gorzej - wzruszyła ramionami. Czy zdawała sobie sprawę z tego co mówi? Czy rozumiała, po jak cienkim lodzie stąpa? Czy podejrzewać miała najmniejsze choćby prawo z jaką wkładką pił tego ranka kawkę jej dawny przyjaciel? - W każdym razie... Mam zajebiście dużo czasu, Lucas. Jestem do twojej dyspozycji, więc jak chcesz, to możemy iść na tę... herbatkę... choćby i teraz. Wszystko jedno. Mój...- facet? - ...jestem z kimś umówiona na później, ale teraz mam kupę czasu.
Ostatnio zmieniony 2021-07-31, 22:11 przez phoenix grace farrell, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Obiecanki – cacanki można by rzecz. Czym są te obietnice, złożone pod mnogością gwiazd, w blasku księżyca. Nic niewarte. Gówno warto. Wypowiedziane z palcami skrzyżowanymi niemal jak w nastoletnim buncie, objawie strachu, bo jak to tak – na zawsze razem? Tak się nie da. Nigdy tak nie będzie. Naiwni głupcy wierzą w takie obietnice, co w eter pójdą już po chwili; w zapomnienie jakieś, a tam spotkasz się z nią jak tylko starzeć się zaczniesz i nikt nie będzie chciał pieluch ci zmieniać. Wody nie przyniesie nawet, a co dopiero obietnicę dotrzymać?
Lennox obiecał mu również. Że razem będą. Na zawsze. A potem poszedł do niebios albo piekieł, mniejsza o to, zostawiając swojego najukochańszego brata i przyjaciela najlepszego na pastwę losu. I żadną kotwicą dla siebie byli (u Phoenix i Bastiana ta sama sytuacja się dzieje), bo jedno drugiego ciągnęło na dno jak worek kamieni, by już nigdy nie wypłynąć. Zniknąć raz na zawsze. Z bólem na sercu, ale jakże kojącym, bo to tylko oznaczało, że samym się nie jest. Wtedy korzenie czas będzie wypuścić, osiąść na dnie, zadomowić się z własnym niedojebaniem życiowym. Miło się w końcu zrobi.
Wierzy w to wciąż? Naiwna dziewczyna.
Cyrklem sobie wyryj na ciele wyznanie miłości i żal równoczesny do jednej osoby. Myślisz, że to coś zmieni? Nigdy. Już na zawsze wspomnieniem pozostanie jedynie; duchem przeszłości, rozmazanym atramentem z poematu.

Był balastem, owszem. Żadną dumą rodziny. Może kiedyś, kiedy palce nie drżały mu tak od ilości trutki na wątrobę oraz serce i umysł; kiedy melodię potrafił wygrać perfekcyjnie i zanucić puste słowa do tego. Chlubą rodziny był, teraz hańbą. Choroba dwudziestego pierwszego wieku. Standardowa, ot, już nieodłączna od stereotypu ludzkiego. Bo kto z pijakiem zadawać się będzie chciał? Albo z taką pigułą, co ujście emocjom daje długimi czy krótkimi cięciami na płótnie cielesnym? Z głową mają problem obydwoje. Ze sobą. Jakieś emo marne, co zwrócić na siebie uwagę chcą. A co ludzie powiedzą?
Powiedzą: zepsuci, nie warto.

Nie zmieniło się nic. Dalej balastem był, imprezowiczem również, tylko towarzystwo się zmieniło. Na gorsze. Co mu z panienek narwanych, gdy rano dowiadują się, że z nocy pamięta tylko i wyłącznie fontanny wódki, wlewanej do gardła? Tęsknił za nimi, za Phoenix i Bastianem, za czasami pięknej przyjaźni, bez komplikacji i gdy wracał cichutko nad ranem do domu, bo inaczej matka awanturę zrobi. Tęsknił za domówkami, gdzie w najbliższym gronie tłamsił się pomiędzy tą dwójką i śmiał się, aż brzuch go rozbolał.
Teraz rozum tracił. Nie potrafił już tak radośnie żyć. Wciąż w innym wymiarze się znajdował, gdzie było inaczej, chłodniej i obco. Robił dobrą minę, by w końcu wszyscy odpierdolili się od niego raz na zawsze. Starał się - to powinno im wystarczyć. Zwłaszcza teraz wyciskał z siebie siódme poty, byle tylko Luna wróciła do niego cała i zdrowa, nie mając przy tym żadnego zawodu po wyobrażaniu sobie brata-kiedyś-alkoholika. Szukał sposobu na odcięcie się od swojego Gorszego Ja. Do muzyki chciał wrócić, tak na fest, jak to się mówi. Grać koncerty, komponować smętne piosenki albo takie o pieniądzach, bo to jest coś, co zna najlepiej. Pieniądze w jego rodzinie zawsze stanowiły podium rzeczy ważnych i ważniejszych, bo one dawały milczenie w wielu sprawach; dom na wzgórzach nabywały; przekupywały dzieci własne, by dalej w Seattle mieszkały. Kupowały sprzątaczki, praczki, kucharki i niańki, co by ulżyć sobie przy rozwijaniu kariery. Pieniądze zawsze ważniejsze były niż dzieci.
A teraz?
Ramionami wzrusza dziarsko, usta wyginając w podkowę po wcześniejszym zaciśnięciu ich w cienką linię.
- Polecam serdecznie - skwitował, uśmiechając się szeroko jak przystało na marną reklamę. Nie kłamał jednak. Jemu polepszało to. Zamiast picia i zbijania kolejnych (pięknych) szklaneczek, niby przez przypadek, ale jednak nie. Żałował ich zawsze, łezkę uronił jedną, a czasem i dwie, bo k o c h a ł swoje szklaneczki.

Najpierw przyszło do niego zaskoczenie. Jak to – ona na zwolnieniu? Ona? Phoenix Grace Farrell, która pracoholizm wyznawała jako jedyną miłość swoją i religię? Usta jego w “o” się ułożyły w chwili zadumy; zaciął się jakby ktoś płytę nagle wyjął z odtwarzacza, odleciał myślami hen daleko, na ziemię powrócić nie mógł. W końcu ocknął się. Na jej żart nieśmieszny.
Z gardła jego wydało się pojedyncze rechotanie: he he i odetchnął głęboko.
- Noooo, niepijący-alkoholicy mają przesrane, więc rozumiem twoje cierpienie z powodu pracy, absolutnie jest mi przykro - odparł szczerze, z półki biorąc żelki. Bezceremonialnie otworzył paczuszkę i wpakował sobie kilka wężyków do gęby, po czym wyciągnął ją w stronę Phoe, by śmiało się częstowała. - Super, chodźmy więc na herbatkę. Weź swojego faceta, chętnie go poznam, tak wiesz, najlepiej nie pod wieczór, okej? W południe, jak to Brytole robią.
Głupi nie był. Dorosła była przecież. Domyślił się, że kogoś ma. On nikogo nie miał, bo był alkoholikiem, ale pracoholicy mają większe prawo do bycia w związku. I cieszył się, że mogła znaleźć ostoję spokoju u boku mężczyzny. Zdrowo to wyjdzie, przynajmniej Lucas (i Bastian może) przestaną do niej zarywać, a przyjaźń zdrową zostanie.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Interbay”