WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#4

Gabi miała dobre zamiary, chciała być panią domu, ale niestety, nie dostał zbyt wiele w tym temacie. Radziła sobie ze wszystkim, od gotowania obiadów, przez sprzątanie, pranie i wymienianie żarówek, ale była w tym po prostu przeciętna. Co to znaczy? Ano to, że jak była okazja, to się wspomagała - na przykład zamawiając jedzenie, czy kupując gotowe ciasta. Niewiele potrzeba, aby ułatwić sobie i innym życie, prawda?
Do Sucre zaglądała regularnie. Było to niewielkie, urocze miejsce. Może lekko zbyt dziewczyńskie jak na nią, bo częściej bywała w leginsach i bluzie niż sukience, ale to jej wcale nie przeszkadzało. Czasem zabierała ze sobą laptopa i pracowała w takich ładnych okolicznościach.
Jak usłyszała, że właścicielka prowadzi warsztaty, które nie do końca polegają na podnoszeniu swoich umiejętności dekoracji ciastek, tylko bardziej w temacie łączenia smaków, faktur i tym podobnych, to wiedząc że akurat miała bardziej luźny tydzień, postanowiła skorzystać. Lubiła jeść smaczne rzeczy, więc to brzmiało jak coś dobrego. Miała nadzieję, że naprawdę nie będzie musiała ubijać śmietany, ani mieszać lemon curdu.
Zgłosiła się w odpowiednim momencie w odpowiednie miejsce i zagadnęła do kelnerki, czy mogłaby poinformować szefową, że już jest. Bo sądziła, że jest to konieczne w przypadku takiej lekcji, czy tam szkolenia.
-Gabi, jestem niesamowicie ciekawa, co przygotowałaś dla mnie-powiedziała, witając się z Ingrid.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<div class="cal6">002</div>Brunetka prowadziła ten biznes już od prawie pół roku. Stare kontakty z Seattle dały o sobie znać i odrobinę jej pomogły. Czasami dobrze było być byłą żoną niedoszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych, człowiek miał wtedy wszelkiej maści relacje. Otwarcie nie było problemem, a poczucie spełnienia spłynęło na Ingrid szybciej, niż jej się wydawało. Dopiero od niedawna czuła, że w jej życiu wszystko jest na swoim miejscu i tak jak chciała. Nawet samotności i brak dzieci jej nie przeszkadzały.
Ostatnio ktoś zaproponował, że powinna zacząć nauczać swojego fachu i dzielić się tajnikami. Na początku nie była przekonana, wszystko wypracowywała w wolnych, ciężko złapanych chwilach i to w pocie czoła. Nie wyobrażała sobie dzielić tak ciężko zdobytymi tajnikami. Nie mniej jednak mogła to zrobić za dobre pieniądze, bo dlaczego by nie. Jeżeli kogoś będzie stać lub będzie miał ochotę na taką przyjemność, to nie będzie się zastanawiał nad kosztami.
To było jej pierwsze szkolenie, najpierw chciała sprawdzić, czy to w ogóle zagra. Sucre i jej specjały to jedno, ale poszerzanie wiedzy cukierniczej to drugie.
Szkolenie było małe, odbywało się późnym wieczorem zaraz po zamknięciu na zapleczu, które było duże. Zaprosiła tylko 5 osób, chociaż zgłoszeń było więcej. Niestety, chociaż wpuściłaby wszystkich chętnych to nie było warunków. Na pięciu stanowiskach leżały gotowe składniki i przybory wraz z uroczymi fartuchami z logo jej cukierni. Wyglądało to bardzo profesjonalnie.
Ingrid czekała na godzinę zero, kiedy w drzwiach pojawiła się jedna z jej stałych klientek, której twarz kojarzyła. Imienia jednak nie znała. Panie uścisnęły sobie dłonie:
- Ingrid, witaj. Wybierz sobie miejsce i czekamy jeszcze chwilkę na resztę. – Brunetka poprawiła swój fartuch i pognała do lodówki, skąd wyjęła część potrzebnych produktów.
- Dzisiaj zrobimy coś bardzo podstawowego i bazowego. – Planowała klasyczne babeczki na kruchym cieście z bazowym kremem cukierniczym, czyli crème pâtissière a do tego owoce. Nic trudnego, miała zamiar podzielić się swoimi trickami na idealne kruche ciasto i krem. Była to baza do tego, żeby wykorzystać ją do tart i tarteletek – nawet wytrawnych.
- Jak często pieczesz, masz jakieś podstawy? – Zerknęła na kobietę i gestem ręki zaprosiła dwójkę uczestników, które niepewnie wchodziła właśnie do jej kuchni.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pewnie, że nie można się dzielić zbyt mocno swoją wiedzą, trickami i doświadczeniem, pytanie jednak kogo szkolić i w jakim celu. Co innego szkolić własną konkurencję, czy też osoby, które potencjalnie mogą planować swoją karierę w tej dziedzinie, a co innego szkolić totalnych amatorów, którzy najwyżej nieco rzadziej pojawią się w danej kawiarni, bo sami sobie coś upieką zamiast iść do knajpki. Gabi zdecydowanie zaliczała się do tej drugiej grupy. A i tak pewnie nigdy nie będzie na tyle często i na tyle dobrze poruszała się w cukiernictwie, aby zrezygnować z pracy w Sucre.
-To bardzo dobrze, bo naprawdę nie mam wielkiego doświadczenia-powiedziała, po czym stanęła przy jednym stanowisku i założyła na siebie fartuszek. Był ładny, klasyczny i niezależnie od logo na nim, spokojnie można było korzystać w domu na co dzień, bo nie wyglądał jak materiały reklamowe.
-Szczerze? Jestem raczej beznadziejna w tym. Chcę się jednak podszkolić, tak dla siebie.-powiedziała swobodnie. Pewnie będzie najgorsza spośród wszystkich, ale szczerze mówiąc, bardzo jej to nie przeszkadzało. -Jak w kwestiach smaku jeszcze to jakoś wyglądało to prezentacja... cóż, dno-zaśmiała się. Zawsze się coś przypaliło, coś było krzywe, albo krem się zważyło. Cóż... Jedne zajęcia pewnie nie pomogą Gabi, ale co tam. Może przynajmniej się będzie dobrze bawić?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Tym lepiej, najbardziej lubię świeżaków. Oczy macie jak pięć złoty i zapał do nauki. – Mrugnęła porozumiewawczo do dziewczyny, dając jej odrobinę otuchy przy nowej sytuacji. Widać było, że ma ochotę spróbować ogarnąć temat. Nawet fartuszek jej pasował, a to już było coś!
- Ja też od tego zaczynałam, chciałam zadowolić męża i czasami strasznie nudziłam się w domu. – Tak, swojego czasu w końcu pełniła zawód żony. Kobiety, która miała dobrze wyglądać przy boku swojego faceta i ewentualnie przy sprawach, które jej dotyczyły mieć coś do powiedzenia. Tak zrodziła się pasja do cukiernictwa, to jedyna rzecz, która była od samego początku do samiutkiego końca jej. Tylko jej. Mogła robić, co chciała, nawet jeżeli nie raz próbowała puścić kuchnię z dymem. Każdy w końcu kiedyś zaczynał.
- Sprzedam wam dzisiaj kilka fajnych patentów na najlepsze kremy do tynkowania i co robić jak śmietana nie chce się ubić. – Uśmiechnęła się i zaprosiła gestem resztę uczestników. Wszyscy zajmowali stanowiska i ubierali fartuszki. Kiedy jej mała kuchnia się zapełniła, zamknęła drzwi i rozpoczęła spotkanie. Po prostu opowiadała i pokazywała, zachęcając ich do tego, żeby robili wszystko w tym samym czasie tak jak ona. Podchodziła jednak do każdego indywidualnie i wskazywała elementy do poprawy. Przyszła i kolej na Gabi:
- Zwiększ obroty miksera, nic się nie stanie, a krem wtedy będzie bardziej zwarty. I pamiętaj, tylko do momentu jak już nie będziesz wyczuwać grudek cukru. – Mrugnęła do niej i wróciła na stanowisko, żeby dalej opowiadać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gabi się roześmiała tylko na słowa Ingrid. -W końcu przez żołądek do serca, prawda?-uśmiechnęła się. Cóż, kobieta trafiła w punkt, choć nie usłyszała wprost, że blondynka robi to dla ukochanego. Miało to sens, bo nawet jeśli nie chodzi o zaimponowanie, to zawsze chce się zrobić przyjemność osobie, która miałaby to jeść.
Dziennikarce co prawda daleko do bycia 100% panią domu, czy kurą domową, bo miała swoją, dość prężnie rozwijającą się karierę, ale jednak chciała się starać dla Barta. Może to dość uległe podejście do związków, a może wciąż czuła się, że może zostać wymieniona na lepszy model... Trudno stwierdzić, to robota raczej dla terapeuty, niż dla pani cukiernik, czy nawet dla koleżanki.
-To nie można używać tego samego kremu co do środka tortu, tylko trzeba robić specjalny?-szczerze mówiąc, to nieco się zdziwiła, bo to tylko komplikowała całą i tak już skomplikowaną procedurę robienia tortu. Chyba jednak pozostanie przy babeczkach, bo to przynajmniej trwa krótko a z reguły jest smaczne.
-Jasne-powiedziała, przekręcając pokrętło niemal na maksa. Pewnie, skoro nie szkodzi, to lepiej zaoszczędzić czas.-A jak to wyczuć, nie wkładając tam paluchów do środka?-zapytała. Przecież nie będzie co chwila zatrzymywać miksera, aby dotknąć kremu.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

✶❸✶ Mieli rogaliki maślane z dżemem truskawkowym, albo borówkami; ładne, jasne, perfekcyjnie symetryczne półksiężyce okryte wysypką cukru pudru. I bezy, czy beziki raczej - misternie rozfalowane, lewoskrętne stożki w kolorze mleka truskawkowego, bardzo-rozmydlonej pistacji, oraz w ciepłym, kojącym ecru.
Mieli wygięte w podkówkę ciasteczka z czekoladą i kokosem, i przełożone kremem herbatniki z cynamonem. Mieli miniaturowe tarty cytrynowe - niezdrową żółć, od której jednak nie dało się jakoś odwrócić zahipnotyzowanego tym odcieniem nagle wzroku - ozdobioną rozetkami jajecznej piany, tiramisu w jednorazowych plastikowych pucharkach - jak znalazł, jeśli ktoś jest w drodze (na przykład po cukrzycę), i pękate bułeczki z masłem orzechowym, polane lukrem i, jakby tego było mało, posypane grysikiem z liofilizowanych owoców. I makaroniki - całą tęczę barwników spożywczych ułożonych na ozdobnej paterze w fantazyjnej sekwencji. I czekoladowe trufle: mleczne, gorzkie, i białe. W dalszym rzędzie - jakieś diabelstwo z malinami, i z marakują, i malutkie czekoladki w kształcie tego, z czego krem je wypełniał - więc imitujące orzech laskowy, i włoski, i migdał, i...
- A nie macie tych niby-piegusków z wegańską nutellą? - Jedyne sensowne pytanie cisnące się na spierzchnięte wargi odkształcane grymasem zniecierpliwienia, niedowierzania, i zaczątków oburzenia jednocześnie. Najgorszy koszmar każdego sprzedawcy - dwudziestodziewięcioletni, i jednym centymetrem oddzielony od wymarzonego metra-osiemdziesięciu - pochylony ponad kontuarem w pozycji oznajmiającej gotowość do (nieuchronnego) ataku - Ale... - Mimo szóstego "Tak, widzi pan, mamy tylko to, co wyłożone..." serwowanego mu przez coraz silniej spłoszoną, ledwie opierzoną ekspedientkę o oczach wielkich jak spodki, i ramionach chudych na kształt taniego wieszaka - Na p e w n o ? Na pewno-pewno? Przecież tak często miewacie. N-no, nawet w zeszły wtorek. Albo czwartek. Nie da się zamówić? Albo może na zapleczu się jakieś... Uchowały? Nie pieką się? Może pani sprawdzić?

Smutne, ale Arson de Loughrey-Cox sam już siebie nie rozumiał.
Nie (tylko?) dlatego, że powtarzane któryś już raz pytania zlewały się w bełkot, a brak snu - totalny, to znaczy: dwadzieścia dziewięć godzin spędzonych ciurkiem poza ciasnym uściskiem ramion Morfeusza - nie pomagał w zbornej artykulacji kolejnych wyrazów.
Nie pojmował, przede wszystkim, co mu do głowy strzeliło, by wdawać się w nierozsądną, niepotrzebną utarczkę z Bogu ducha winną cukierniczką, i to jeszcze na rzecz próby teatralnej, na którą się właśnie ostentacyjnie spóźniał. I w ogóle, z jakiej to, do diabła, przyczyny, postanowił zboczyć z trajektorii porannego biegu przedwcześnie, poparzyć sobie plecy - strumień prysznica uruchomiwszy kręcąc gałką kranu w niewłaściwą stronę, zapomnieć o obowiązkowym koktajlu z odżywką białkową, garści witamin i suplementów diety, oraz rytualnej wokalizie mającej rozprężyć zasupłane po nocy struny głosowe, i sterczeć tu, w sercu South Lake Union, jako jeden z pierwszych gości Sucré, upierając się, że nie odejdzie, dopóki nie wyczaruje mu się tego jednego rodzaju ciastek, po które tu przyszedł.

Dla siebie?
Oj, kurwa - bynajmniej.
Gdyby chodziło o niego, Arson zadowoliłby się byle biszkoptem (i tak pewnie wkrótce zwróconym bieli łazienkowej porcelany). Ale problem leżał gdzie indziej (a jednak: nie w ich łóżku, i nie na kanapie, na którą jedno z nich dezerterowało czasem wymownie po jakiejś słowno-emocjonalnej potyczce). Problem leżał w pustce, w sześciu nieodebranych połączeniach, trzech nieodczytanych smsach, i drzwiach - przezornie niezablokowanych zamkiem nawet na noc - niepchniętych zmarźniętą dłonią po powrocie ze zbyt długiego, rozpoczętego w gniewie, spaceru.
Problem leżał w tym, że Arson się martwił. I nie wiedział co robić. I nie wiedział - jak to robić. I gdzie Jej szukać, i czy powinien już panikować, a jeśli tak, to...
  • - Proszę pani, ja zapłacę - Jakby to magiczne pojawienie się za ladą wypieków nakrapianych wegańskim kremem z laskowców miało być też gwarantem cudownego pojawienia się Ettel - Ile będzie trzeba. Tylko... Ugh, proszę?
...a jeśli tak, to jak bardzo?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Maszerując do cukierni z tym swoim plecaczkiem (z – już rozładowanym – komputerem w środku, zapalniczką i tamponem, przypomnijmy), czuła się jak te wszystkie zbuntowane przedszkolaki, o których słyszała z opowiadań znajomych i ludzi oglądanych na ekranie. Bo przecież sama Ettel nigdy nie mogłaby czegoś takiego zrobić: dojść nagle do wniosku, że śmiertelnie się obraża na opiekunów, więc pora spakować swoje zabawki i uciec z domu. Bez planu, bez realnych szans na usamodzielnienie się, ale za to z uporem, który sprawiał, że prędzej odmrozisz sobie uszy, by zrobić mamie na złość, niż wrócisz i wciśniesz na głowę czapkę.

Była tylko jedna znacząca różnica – nie sądziła, by jakikolwiek przedszkolak mógł się czuć tak żałośnie żałosny, jak ona teraz (choćby dlatego, że nie znał jeszcze słowa żałosny, ani w odniesieniu do własnego zachowania, ani do całej sytuacji, w jakiej możesz się znaleźć za sprawą kilku głupich wyborów, tych z wczoraj i tych sprzed kilku lat). To była jakaś dziwna mieszanina przejmującego smutku, który sprawiał, że czuła ciężar w ramionach i nie mogła do końca ich wyprostować, irytacji – na nią samą i na Arsona, mniej więcej po połowie – pulsującej w kostkach i nadgarstkach, zbyt drażniącej, by mogła o niej zapomnieć i zbyt nieprzyjemnej, by pozwoliła temu uczuciu rozejść się po reszcie ciała, ale też paraliżującego zagubienia.

Nie dlatego, że podjęła decyzję i teraz musiała stawić czoła konsekwencjom: przerażającym, bo przecież całe „dorosłe” (mhm) życie spędziła z Arsonem i nie potrafiła sobie nawet wyobrazić, jak wygląda świat, w którym nie jest jego żoną i nie opowiada mu, co jej się śniło. Była zagubiona przede wszystkim dlatego, że nie miała pojęcia co ona robi, a już tym bardziej – co powinna zrobić dalej.

Sześć nieodebranych połączeń (od chłopaka, który miał być przecież na zawsze, a który teraz nie lubił nawet, gdy Ettel go dotykała), pięć odcinków podcastu true crime (odpaliła spotify tylko po to, by coś jej grało w tle, bo nie potrafiła zasypiać w kompletnej ciszy), cztery próby przepisania hasła do wi-fi z kartki leżącej na stoliku nocnym, trzy długie kwadranse przeleżane w nie-tak-dużej-jak-by-chciała wannie.

Dwukrotnie podjęta decyzja, że kończy ten cyrk i wraca do mieszkania.

Jeden spacer po ciastka, gdy minęła kolejna godzina, a ona wciąż nie wróciła.

Wiedziała, że to on, jeszcze zanim Arson obrócił się w jej stronę, zaalarmowany dźwiękiem zawieszonego nad drzwiami dzwoneczka, a ona mogła go rozpoznać. Tysiące razy widziała przecież krzywiznę jego ramion, linię włosów i pieprzyki na rękach (ją samą można by było zidentyfikować jeszcze łatwiej – kilkanaście centymetrów nad prawym łokciem miała tatuaż, ostatni, jaki zrobiła w Anglii). W dodatku kilka dni temu sama składała – dość nonszalancko, trzeba przyznać – koszulkę, którą miał teraz na sobie, nim schowała ją do szafy.

Ale przede wszystkim – nieustannie szukała wzrokiem jego sylwetki wśród innych, dokładnie stu siedemdziesięciu dziewięciu centymetrów, które były tak samo dobre jak sto osiemdziesiąt. Wyławiała go spojrzeniem na scenie, gdy prawdopodobnie w ogóle nie pamiętał o jej istnieniu; gdy siedzieli przy stole ze znajomymi, chcąc upewnić się, że przynajmniej jedno z nich dobrze się bawi; w mieszkaniu, kiedy chowała się za ekranem laptopa i słuchawkami wetkniętymi w uszy, a krótkie zerknięcie w stronę Arsona utwierdzało ją w przekonaniu, że wszystko jest dobrze; wreszcie – na imprezie, gdy zostawiał ją, by porozmawiać z kimś ładniejszym, mądrzejszym i ciekawszym, kto świetnie by się nadawał do (podobno) niezobowiązującego, pozamałżeńskiego seksu, a Ettel wtedy czuła, że absolutnie nic nie było dobrze.

Teraz, w niewielkim lokalu, był jednak tylko on i wcale nie musiała się starać, żeby go znaleźć.
Chyba że to on znalazł ją.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, wciąż trzymając jedną dłoń na klamce, jakby nie mogła zdecydować, czy wchodzi, czy wychodzi. Miała na sobie tę samą spódnicę co wczoraj, kilka kosmyków włosów niedbale związała, a jej piegi rzucały się w oczy bardziej niż zwykle, bo nie zabrała z mieszkania niczego, czym mogłaby je ukryć.

Przynajmniej jedna osoba ucieszyła się na jej widok: stojąca za kasą dziewczyna uznała chyba Ettel za wybawienie, bo to ona i jej co dla pani? przerwały ciszę jako pierwsze.
- Ummm… dzień dobry, ja… - zaczęła, spojrzała jeszcze raz na Arsona, aż w końcu zamknęła drzwi i pokonała te dwa kroki, jakie dzieliły ją od męża, by stanąć przy ladzie (a co za tym idzie – obok Arsona). - Macie te wegańskie pieguski?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A może po prostu znaleźli się -
  • nawzajem.

    Z przelotnym grymasem niespodziewanej satysfakcji mknącym przez mimiczny krajobraz twarzy, gdy znajdzie się coś, o czym się nie wiedziało, że się tego szuka.
    Jak wełniany sweter z czyściutkiego Merino, gustownie poprzetykany połyskliwą nitką, wyłowiony ze sterty brzydkich, używanych ubrań w lokalnym second-handzie, absolutne cacko tonące w morzu przeciętności. Jak nową ulubioną książkę, przypadkiem odkrytą w bibliotecznych półmrokach, gdy powoli zaczynało się już wpadać w czytelniczą rozpacz, zrodzoną z przekonania, że "zaliczyłem przeczytałem już wszystko, co ma jakąkolwiek wartość". Jak zegarek noszony za gówniarza - zielony cyferblat otoczony złotą ramką, osadzony na powycieranym fatygą pasku - który ponoć zgubiło się na imprezie przed dwunastu laty, a teraz wyciągało zupełnie przypadkiem spomiędzy obicia rozmontowywanej przy przeprowadzce kanapy. Jak skasowany bilet na metro, zaplątany w chusteczkę higieniczną, pęk kluczy, papierek po miętówce i kabelek od słuchawek w ostatniej chwili nim czekający na jego okazanie kanar straci ostatki cierpliwości, i wlepi nam najwyższy z możliwych mandatów.
Z westchnieniem ulgi - wyrywającym się teraz nagle, choć i ledwie dosłyszalnie (czyli: posłyszeć mogła go z pewnością Ettel, po dwóch krokach dołączająca do męża przed barierą lady, ale już nie stojąca po drugiej stronie kontuaru ekspedientka), ze ściśniętej desperacją piersi.
O, tu jesteś.
A tyle Cię szukałem.
Myślałem, że już Cię nie znajdę.

Myślałem, że już Cię nie zobaczę.
Dzisiaj, oczywiście. Ale także -
  • wtedy.

    Pod arkadami uniwersyteckiego dziedzińca, w chłodzie jasnego piaskowca, pod którym można skryć się w jeden z zaskakująco upalnych, jak na brytyjskie warunki, dni. Przy pierwszym: Jestem Arson, a Ty?, które aż się prosi o kąśliwe: "A ja nie", i pierwszym: To... Co robisz po zajęciach?.
    I w umówionym miejscu - na zbiegu kilku kampusowych ścieżynek - parę dni później, punktualnie, z powidokiem tremy wciąż rozpychającym się w dziwnie spłoszonym sercu.
    Gdy, bez precedensu, dłoń nagle szuka dłoni.
    I spojrzenie-spojrzenia. I wargi - tych drugich.
    I człowiek myśli, że -

    to naprawdę już na zawsze.

Ale dzisiaj, szukając się - instynktownie, podświadomie, skutkiem działającego poza wolą i rozumem mechanizmu - Ettel i Arson znaleźli się, również -
  • w dość niezręcznej sytuacji.

    Ciało w ciało ustawieni w dwuosobowym rządku, jak przedszkolny duet, efektem nauczycielskiego widzimisię dobrany w taneczną parę, choć żadna ze stron tańczyć może nawet nie tyle nie chce, co przede wszystkim - nie potrafi (już? od kiedy?).
    I nagle okazywało się, że de Loughrey-Cox, ten narcyz, ten wirtuoz publicznych wystąpień, ta sceniczna dziwka zdolna, by co wieczór sprzedawać się setkom spojrzeń, i nawet błędy i niedociągnięcia maskować mogący perfekcją i czarem uśmiechu, zwyczajnie nie wie, co zrobić z dłońmi. I jak ustawić stopy. I w którą stronę skręcać szyję - ku Ettel, czy od niej, wzrok osadziwszy na pracownicy ciastkarni, albo na szarych frontach budynków za oknem, albo na czubkach własnych butów?
Chciał odetchnąć głęboko, ale finalnie raczej odchrząknął - nieszczególnie melodyjnym, chrypliwym kaszlnięciem strzepując ze strun głosowych osad niefortunnej ciszy. I przez chwilę patrzył na Ettel - Ettel, która miała na sobie tę samą spódnicę co wczoraj (zapamiętał), i kilka kosmyków włosów niedbale związane, a - najważniejsze - jej piegi rzucały się w oczy bardziej niż zwykle (...). I przez kolejne parę uderzeń serca tak po prostu pozwalał sobie cieszyć się, że ją widzi. Chociaż oczywiście możliwym było, że brunetka zaraz odwróci się na pięcie - uznawszy, iż ciche dni i kuracja milczeniem nie minęły jeszcze, i nie należy ani sekundy dłużej poświęcać na przebywanie w jego towarzystwie. Póki jednak nadal tu była, Arson nie zamierzał przegapić okazji:
- Pani też po pieguski? - jak gdyby nigdy nic odezwał się do żony; niby obcy facet, wlepiony w nią ze spierzchniętymi nadmiarem kofeiny i niedoborem wody wargami ułożonymi teraz w niby-zaskoczone "O" - No, to się pani rozczaruje. Bo podobno nie ma. Taka sytuacja. A przysiągłbym, że w zeszłym tygodniu jeszcze były. I w poprzednim. Myśli pani... - Nagle zupełnie ignorując skołowaną sprzedawczynię - Że jest tu cokolwiek, co by je mogło zastąpić? Bo ja - powiódł wzrokiem po feerii kolorów i kształtów upchniętych po drugiej stronie szklanej gablotki - Szczerze wątpię. Co oznacza tyle mniej więcej, że chyba pękło mi właśnie serce.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jak się okazuje - akurat tego z nim nie dzieliła.

W przeciwieństwie do konta na netflixie, kilku bluz Arsona, ładowarki do telefonu, pudełka wegańskich lodów o smaku słonego karmelu skrytego pod mrożoną brukselką czy starannie ułożonych na półkach książek, w przypadku których nie sposób było już ustalić, które wybrała Ettel, które przyniósł do domu Arson, a które kupili z myślą o tym drugim.

(Za to podobnie jak nazwiska, stosunku do biegania -Ettel raczej gardziła - czy ulubionego miejsca na jedzenie późnych śniadań w weekendy.)

Nie umiała już czuć się przy nim niezręcznie ze swoim ciałem. Kiedyś, jeszcze w Anglii, nerwowo krzyżowała kostki, tylko po to by zaraz je rozprostować, peszyła się pod wpływem jego spojrzenia i, niby przypadkiem, podciągała kołdrę pod samą szyję, ale przy tym bez zastanowienia zaznaczała swoje ulubione fragmenty książek, które czytała jako pierwsza i opowiadała mu w ciemności, tuż przed zaśnięciem, każdą głupotę jaka przyszła jej do głowy. Ale przecież to było zanim Arsona po raz pierwszy obudziła w nocy Ettel, która zwracała właśnie cały wypity kilka godzin wcześniej alkohol i zanim po raz pierwszy obudziło go pochrapywanie, gdy dopadła ją silna, niezidentyfikowana alergia i zupełnie zatkało jej nos. Zanim zobaczył, w jaki sposób cera odwdzięcza jej się za przesolone frytki zapite słodkim winem albo czekoladę, jak wygląda drugiego (najgorszego) dnia okresu i po drugim orgazmie.

Teraz przed snem czytała na kindle’u w ciemności, żeby nie przeszkadzać Arsonowi zapaloną lampką i jeżyła się, gdy poprawiał jej angielski, za to odruchowo stanęła na tyle blisko, że ktoś obcy musiałby się poczuć niekomfortowo.
W dodatku gdy odchrząknął, od razu (to znaczy - zanim zdążyła pomyśleć, czy ona w ogóle chce to zrobić) spojrzała na Arsona. Spojrzała, bo od czasów, w których śmiała się nerwowo, gdy ją dotykał, zdążyła przyzwyczaić ich oboje do tego, że przykładała mu policzek do twarzy, by ocenić, czy zakatarzony i niezadowolony Arson ma gorączkę, podwójną porcję witaminy c wyciskała mu prosto na otwartą dłoń i przykrywała go kołdrą, gdy kładła się spać jako druga. Spojrzała też dlatego, że wczoraj była zbyt zajęta kłóceniem się z nim, żeby wysłać go po ich wieczornym spacerze pod ciepły prysznic, a teraz on stoi tu i chrząka, i… i on też patrzy na nią, jak się okazało, więc Ettel udało się trafić prosto na jego spojrzenie.

Nie uciekła wzrokiem ani nie uśmiechnęła się porozumiewawczo. Zamiast tego - dokładnie trzy uderzenia jej serca później, choć chyba zaczęło bić trochę szybciej, więc możemy liczyć jako dwa normalne - ekspedientka, nie wiedząc na co się pisze, ściągnęła na siebie uwagę Ettel i zmusiła ją, by przeniosła wzrok na dziewczynę.

Marne pocieszenie, ale mina tej biedaczki szybko zaczęła wskazywać, że szybko tego pożałowała.

- Hm? Nie wiem - odparła po prostu, bo należała do tych osób, które potrafiły się do tego przyznać. Dopiero wtedy znów spojrzała na Arsona i wzruszyła lekko ramionami. - Może to i lepiej? Mój mąż powiedział mi ostatnio, że nie mogę nawet wspominać o ciastkach w jego obecności - dodała i przez chwilę wpatrywała się w niego niemal tak, jakby rzucała mu jakieś wyzwanie. Jedno mrugnięcie wystarczyło jednak, by wróciła do sprzedawczyni. - Naprawdę nie macie piegusków? A macie te… te wielkie buły z migdałowym nadzieniem? - naprawdę wielkie: na tyle, że Arson widywał je głównie zjedzone do połowy i porzucone na talerzyku, czekające albo na to, aż zdecyduje się ją dokończyć, albo wkurzy się i ją wyrzuci. Teraz za to mógł ją zobaczyć w całej okazałości, zanim bułka wylądowała w papierowej torbie i została sprzedana Ettel.

A ona?
(To znaczy - Ettel, nie torebka ani bułka)

Ona odsunęła się i stanęła przy wyjściu, zupełnie jakby dostała, po co tu przyszła i była gotowa wyjść ze sklepu i znów zniknąć.
Albo jakby czekała, aż Arson coś kupi, żeby nie wychodzić stąd bez niego.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Arsona za to ciała same w sobie nie krępowały ani trochę.
Ot, obiekty po prostu. Czasem ożywione - uczuciem, przeczuciem, powinnością. Innym razem - nieożywione: unieruchomione bólem, tremą, lenistwem. Te zlepki komórek, nieperfekcyjnie połączonych logiką matki natury w warstwy, tkanki, supły, zwoje. Te roztętnione pulsem, wadliwe ustrojstwa, które psuć się zwykły najczęściej w najmniej odpowiednich momentach (na przykład? na dzień przed NAPRAWDĘ WAŻNĄ PREMIERĄ, gdy to Ettel zyskiwała pretekst do zwyczajowego przytykania policzka do rozognionego czoła męża i cmokania w wyrazie dezaprobaty nad wysokością jego temperatury).
Jak na absolwenta teatru klasycznego, który pierwsze dwa lata studiów spędził, zgodnie z programem edukacyjnym, nie zaś, wbrew pozorom, w ramach jakiegoś własnego, popędliwego widzimisię, tarzając się w bardzo dopasowanych trykotach po deskach sal prób, oraz po ciałach współ-studentów, którzy tarzali się na tych samych deskach-w tym samym czasie... Cóż, Arson po prostu osiągnął chyba najwyższy poziom swobody w kontakcie z fizycznością innych osób.

Teoretycznie.

Przerażało Krępowało go bowiem to, co jedno ciało może zrobić drugiemu. Lub co czyjeś ciało może zrobić jego ciału. Lub co ciało jego ojca było w stanie robić, s y s t e m a t y c z n i e, ciału jego matki.
Na przykład: skrzywdzić. Dotkliwością ciosów wymierzanych w najczulszy punkt - metaforycznie, albo zupełnie dosłownie.
Albo: oswoić, a potem porzucić. Przyzwyczaić do siebie (do pochrapywania w sezonie alergii i do palców wplątanych w palce w momentach życiowych kryzysów).
Albo: posiąść w sposób, który nagle z cielesności czyni kwestię drugorzędną. Werżnąć się, na zawsze, jedną duszą - w drugą.

I to przed tym Arson de Loughrey-Cox bronił się najbardziej.
Utratą kontroli. Nadmiarem bezbronności. Poczuciem bezsilności i zależności uzależnienia od drugiego (bo nie da się stracić czegoś, czego się nie ma).
Nawet przy Jamie'm, chyba, choć znali się od szczeniaka, a zatem i swoje ciała, nawzajem, zdążyli po prostu poznać na wylot, z większością ich funkcji i przywar.
I nawet przy Ettel, mimo imponującego stażu ich związku, i powalającej ilości przeżytych wspólnie wydarzeń (gorączek, bolączek, gryp żołądkowych i kaców dzielonych na dwoje), które brutalnie (ale i w sposób dziwnie-kojący) odzierają z prywatności i wstydu.
Tego rodzaju b l i s k o ś c i, która wykracza poza granice ciała.
I który może zabić.

- Naprawdę? - zapatrzył się w nią, poszarzałą zmęczeniem, i toczącą z samą sobą bitewkę o to, gdzie osadzić spojrzenie, gdzie stopy, i gdzie dłonie. Sprawiała wrażenie jakby była bardzo drobnym ptakiem uwięzionym w klatce o przezroczystych prętach. Bał się, że jeśli wyciągnie rękę żeby ją dotknąć
  • d o t k n ą ć ,
natrafi palcami na niewidzialną barierę. Więc chwycił ze stojącego na blacie podajnika - w miejscu, w którym obowiązywała samoobsługa - papierową torbę i metalowe szczypce, i zaczął pakować w papier lepkość małych eklerek, przenosząc wzrok z ekspedientki na żonę, i z żony na ekspedientkę - To z całym szacunkiem... - Dość przewrotnie jak na kogoś, kto poprzedniego dnia wyszydzał z jej angielskiego, odtrącał jej nieudolne może (w jego przeświadczeniu), ale wierne próby udzielenia mu wsparcia, i nie pobiegł za nią od razu w chwili, w której usłyszał wymowne trzaśnięcie drzwi za wstrząsanymi irytacją plecami - Ale ma pani jakiegoś parszywego męża.
Komentarz, że może pora go wymienić na innego, zostałby, być może, przez Ettel przepuszczony przez filtr przewrażliwienia i zrozumiany na opak w stosunku do arsonowej intencji. Szatyn ukąsał się więc w czubek języka, dość boleśnie, zanim zgrabnie zauważył jeszcze, że: - Może warto byłoby coś z tym fantem począć...?
A potem nakazał sprzedawczyni zapakować sobie jeszcze trzy te, trzy tamte i pięć takich, oraz osiem - czyli wszystkie pozostałe - migdałowych buł, i zatrzymać resztę (nie buł - to byłoby bez sensu; wręczonych jej przez aktora pieniędzy).
Następnie ruszył w stronę drzwi, w stronę swojej żony, w stronę dnia, który być może jednak nie będzie aż tak samotny i, kurwa, smutny, jak sam Arson się zapowiadał.
- Proszę pani - wymierzył słowa w Ettel, nim drzwi zamknęły się za ich plecami na dobre - Wróci pani ze mną do domu? To niedaleko.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Żenujące wyznanie: Ettel bardzo chciała, żeby jej teraz dotknął.

A równocześnie wcale tego nie chciała. Im dłużej patrzyła na Arsona, tym bardziej czuła, jak ogarnia ją smutek - jeden z tych, które ciężko osiadają na klatce piersiowej, uniemożliwiając beztroskie, niemal lekceważące otrząśnięcie się z niego. I jeden z tych, którym towarzyszy bezradność, gdy dociera do ciebie, że tak już jest i to się nie zmieni, a ty możesz próbować, ale to na nic, bo nie masz na to wpływu.

Przecież publiczność nie ma prawa głosu. Może się tylko przyglądać temu, kto występuje. A Ettel nie mogła pozbyć się wrażenia, że obserwuje właśnie kolejny występ Arsona i niemal miała mu za złe, że wygląda jakby świetnie się bawił. Znów skupiał na sobie uwagę wszystkich, całej dwuosobowej widowni, zmuszając pracującą tu dziewczynę do tego, by wzięła w tym wszystkim udział. Nie chciała go zmartwić ani ukarać, wychodząc wczoraj z domu, mimo to czuła jakiś zawód związany z tym, że Arsona to wszystko w ogóle nie obeszło. I po tej całej szopce, jaką odstawiła w ciągu ostatnich godzin, teraz przyszła jego kolej na przedstawienie przed tą żałosną widownią, jaka obserwowała go w cukierni.

- Na przykład znaleźć mu nową żonę? - zaproponowała usłużnie i, jak się okazuje, nawet w ramach nieudanego żartu nie potrafiła zająć pierwszoplanowej roli i wepchnąć mu się na scenę. Doskonale przecież wiedziała, że tu ani przez chwilę nie chodzi o nią. Wiedziała też, że nawet gdyby chciała, nie mogłaby podjąć tej decyzji i, na przykład, wymienić tego rzekomo parszywego męża.

To znaczy - mogła, oczywiście. Ale rozstanie z Arsonem musiałoby się też wiązać z rezygnacją z ostatnich czterech lat życia i z Seattle. Skomplikowane przepisy dotyczące pobytu imigrantów w Stanach, wiza zdobyta dopiero za sprawą ślubu i długa, skomplikowana intercyza, wymuszona na niej przez teściów, sprawiały, że nie mogłaby tu zostać - w tym kraju, mieście i mieszkaniu, o którym Arson tak lubił mówić, że jest wspólne, choć było tylko jego. Ettel nie miała w Stanach ani własnego miejsca, ani poczucia stabilizacji i pozostawało jej tylko mieć nadzieję, że jej mąż nie zmieni zdania po raz drugi i nie zabierze jej wszystkiego, łącznie z wizą, starym słownikiem francusko-angielskim, jednej z pierwszych rzeczy kupionych razem po jej przeprowadzce i puchatym kocem, o którym starała się nie myśleć jako o ulubionym (bo przecież nie straci tego, czego nie ma).

(A pierwszy raz Arson zmienił zdanie w sprawie małżeństwa, gdy wpadł na pomysł uprawiania seksu z innymi ludźmi.)

To wszystko sprawiło, że w odpowiedzi na jego pytanie pokiwała głową jak ktoś, kto już się poddał. Zdjęła plecak z ramion i rozsunęła zamek, pozwalając Arsonowi schować do środka trzy tamte i pięć tych. Swoją bułkę zostawiła jednak na wierzchu, wciąż trzymając papierową torbę w dłoni, kiedy ruszyła obok niego w stronę mieszkania.

Żeby być fair - Arson nie spytał jej przecież czy chce wrócić. A że wróci, tak po prostu, niezależnie od wszystkiego, a już na pewno nie od własnych potrzeb, wiedziała od początku.
Zawsze wracała.

Tak jak dzisiaj, gdy wróciła po raz kolejny - w tej swojej spódnicy i skrytą w torebce migdałową bułą, którą jadła w trakcie powrotu, odrywając przy tym kawałki bułki palcami zamiast po prostu ją gryźć. Zerknęła przelotnie na swoje odbicie, gdy wsiadła do windy (jako druga), ale szybko odwróciła wzrok, zamiast tego patrząc na Arsona.

Dojeżdżali właśnie na trzecie piętro, gdy powiedziała po prostu: - Hej - trochę jak zaczepka, a trochę jak próba zwrócenia na siebie uwagi.

Gdy jej się udało, położyła mu dłoń na policzku (w drugiej ręce wciąż trzymała niedojedzoną bułę), jako zapowiedź tego co się zaraz stanie.

A zaraz potem Ettel staje na palcach i go całuje.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

"Publiczność nie ma prawa głosu"?!
Chrrrryste.
Wredna Część Arsona - ta, która nakazywała mu milczeć gdy należało mówić, i mówić, kiedy lepiej byłoby milczeć, i podszczypywać drugą stronę konwersacji tak, jak małe i złośliwe psy zwykłe są kąsać w kostki [sposobem wyuczonym od ojca ponad blatem jadalnianego stołu, nad którym de Loughrey-Cox Senior zwykł sobie co i rusz urządzać festiwale werbalnego znęcania się nad pozostałymi domownikami (i, gwoli ścisłości, wyuczonym przez Arsona, nie przez małe i zgryźliwe psy)] - miała ochotę stwierdzić, że od razu widać, iż Ettel nigdy nie stała na scenie.

[Podczas gdy Mniej Wredna z jego części ugryzła się w język i nie powiedziała nic, mimo uszczypliwych podszeptów tej pierwszej].

W każdym razie, w opinii Arsona, Ettel Schechter była w poważnym błędzie, gdyż
  • nikt, w warunkach teatralnych, nie miał więcej do powiedzenia niż widownia.
    • I nikt też nie posiadał w rękach - obok śmiesznych, mikrych lornetek, programów używanych jako wachlarz gdy robiło się zbyt gorąco, albo kamuflaż, jeśli po prostu zbyt nudno, papierków po cukierkach, którymi można było zaszeleścić - doprowadzając do szału tego dziadka z loży wyżej lub z przedniego rzędu oraz ułożonej na podołku kopertówki - to w przypadku dam - większej w ł a d z y niż Widownia właśnie.
      (Przez duże, z szacunkiem zapisane W).
To Ona - nie reżyser, nie obsada, nie operator świateł i nie dyrygent nawet - zawsze miała ostatnie słowo, godnym Cezara gestem decydując o być albo nie być każdego z aktorów. To ona miała moc by się zachwycić, moc by wyszydzić i obśmiać, moc by pokochać lub odrzucić tespiańskie starania podejmowane w pocie czoła (tym większym, im niżej w konkretnej scenografii zawieszono reflektory) przez obsadę, od ról pierwszoplanowych po te, które obejmowały wcielanie się w rolę krzaka (lub krzewu ognistego, albo rozdartej sosenki - zależnie od repertuaru). To Ona mogła wybuczeć, wygwizdać, przepędzić artystę z estrady; lub błagać go o powrót desperackim bis-owaniem.
Niechże więc Ettel nie mówi mu, na miłość boską, że odbierał jej prawo głosu -
  • bo występując przed nią, nawet, jeśli sztuczka to była improwizowana, i to tylko przed dwójką widzów, z czego jeden nie miał dla Arsona żadnego znaczenia -
wszystko pokładał w jej dłoniach.

I to nawet zabawne, że podczas gdy Ettel poczynała żywić cichy żal względem niemożności - nawet jeśli miałaby na to ochotę - podzielenia się z mężem zajmowaną przez niego sceną...
To Arson własną egzystencję (i to, zaznaczmy: nie od dzisiaj), dosłownie uzależniał od reakcji tych, co na widowni.
Może więc potrzebowali siebie nawzajem w sposób przewrotny, ale też niezastępowalny?
On nie umiał przestać grać. Ona nie potrafiła (?) jakoś odwrócić odeń wzroku.

Fakt, dojeżdżali już na trzecie piętro (znalazłszy się, dokładnie rzecz ujmując, na wysokości piętra drugiego-i-sześć-dziesiątych), a Arson nadal nie wyszedł z roli. I to był chyba teatr nowoczesno-improwizatorski, gdyż szatyn grał bez scenariusza (i dublera, i suflera, który skryć by się mógł za panelem pełnym przycisków, i podpowiadać mu, co on ma do cholery teraz robić).
- Hej - urwane w połowie; i w połowie dlatego, że zapomniał teksu, a w połowie - ponieważ żona przykneblowała go zaraz pocałunkiem; prostym i jednocześnie potrzebnym, jak i zbędnym. Takim, który zastępuje prawdopodobnie dość zasadną konwersację (podczas której wyjaśnić by mogli sobie parę rzeczy i umówić się, że jednak pójdą na terapię) - H-hej - ponownie, tym razem ze stopą już poza progiem windy, gdy ta zatrzymała się na ich piętrze.
Scałowywał okruszki tej nieszczęsnej buły - nie-gryzionej, rwanej-palcami - z jej warg, smutnych i słodkich.
- Pójdziemy - na jednym oddechu bezdechu - Do domu?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Arson miał pecha - lub szczęście, zależy z której strony na to patrzeć - grać przed wyjątkowo zdyscyplinowaną widownią.

Przede wszystkim taką, która nie miała w zwyczaju głośno wyrażać swojego niezadowolenia. Z małymi zachwytami było łatwiej: mogła klaskać, parsknąć śmiechem (ale nie na tyle głośno, by zirytować ludzi w kolejnym rzędzie) czy dyskretnie pociągać nosem, ale nigdy nie zdarzyło jej się na przykład kogokolwiek wybuczeć. To było dużo trudniejsze i wymagało decyzji: coś nie podoba mi się na tyle, że muszę to głośno wyrazić. A Ettel częściej wolała dusić to w sobie i, jeśli już naprawdę musiała,wolała po prostu wyjść przed zakończeniem, po cichu, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, zamiast okazać niezadowolenie na jeden z teatralnie akceptowanych sposobów.

Powód był dość prosty: ta arsonowa widownia była zwyczajnie głupia. Niepewna siebie i nieprzyzwyczajona do tego, że kogokolwiek mogłoby interesować jej zdanie. Zniechęcona przesiadywaniem z ludźmi, którzy byli przekonani o własnej wyjątkowości i tym, że ich racja zawsze jest tą ostateczną, a inni się mylą. I wciąż przejęta tym, że nie skończyła studiów, a w dzieciństwie po lekcjach wracała do domu pomagać matce przy obiedzie, jak na dziewczynkę przystało, gdy inni rodzice wysyłali dzieci na zajęcia dodatkowe i korepetycje. Nie przeszkadzało jej to w posiadaniu opinii, ale utrudniało Ettel głośne wyrażanie ich.

Dlatego nie buczała, nie gwizdała, nie przepędzała.
Zamiast tego nauczyła się cierpliwie przeczekać i nie krzywić się, gdy coś (początek drugiego aktu, nieopatrznie złożona obietnica czy propozycjo-prośba, której nie mogła odmówić) sprawiało, że musiała wrócić: na salę lub, tak jak teraz, do windy.

Uwielbiała windy. Podobała jej się ich klaustrofobiczność, a chwilowe zamknięcie w ciasnej przestrzeni sprawiało jej (dość dziwne, była gotowa to przyznać) krótką ulgę. Czuła się podobnie jak wtedy, gdy wyjeżdżasz na weekend w nowe miejsce albo gdy zakładasz skarpetki i kładziesz się pod kołdrę - jakby przez chwilę nie mogło zdarzyć się nic złego. Ani jej, ani tym bardziej im, dlatego gdy drzwi się rozsunęły, a Arson wystawił jedną stopę za próg, poczuła ukłucie niepokoju.

A potem usłyszała jego h-hej i uśmiechnęła się do Arsona tym łagodnym uśmiechem, który maskował jej strach dużo gorzej niż jej się wydawało. - Tak, pewnie - przytaknęła, wdzięczna za to, że przestał mówić do niej na pani. - Właściwie… właściwie to już prawie jesteśmy w domu - i bardzo chciała teraz wierzyć w to, co sama mówi: wierzyć, że to naprawdę dom, także jej.

Może jednak będzie musiało jej wystarczyć, że to dom, do którego ma klucze, które zaraz wyjęła, by wpuścić ich do środka i rzucić resztę swojej buły na blat, na wieczne zmarnowanie.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Lake Union”