WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Informacja o chęci organizacji przez Cartera imprezy charytatywnej sprawiła, że oczy Leonie rozbłysły blaskiem zainteresowania. Wbiła zaciekawione spojrzenie w mężczyznę, bo nie spodziewała się tego. Za co też zaraz się skarciła, bo przecież nieładnie tak kogokolwiek oceniać po dwóch minutach. Widać - można się pomylić i to srogo. Było więc kobiecie wewnętrznie głupio. Nie miała, przecież absolutnie żadnej świadomości, że to jedynie gra o dość specyficzną nagrodę...
-Imprezę charytatywną w Fallen... A konkretniej? Masz jakąś fundację, a może osobę, którą chcesz wesprzeć? - i nie chodziło o to, żeby jakkolwiek przetestować ciemnowłosego mężczyznę czy mówi prawdę, ale gdzieś w sercu blondynki tliła się nadzieja, że może będzie mogła podrzucić jakiś trop kogo wybrać tym razem. Właściwie prawda jest taka, że skoro Carter chciał robić to już raz, to Stone widziała całą serię takich eventów, bo przecież było tak wiele ludzi potrzebujących wsparcia... A ona nie umiała przechodzić obok tego obojętnie od bardzo dawna. Nic więc dziwnego, że tak się zapaliła na samo wspomnienie o imprezie w takim charakterze.
-Nie, nie - zaprzeczyła, kręcąc szybko głową. Zagryzła wargę, bo nieco się zakłopotała. Nie chodzi o to, że mam coś przeciwko, żeby wypić z tobą kawę, bo... Ostatnio rozmawiało nam się... Aż za dobrze - znów wywróciła oczami, a usta ułożyły się w nieco krzywym uśmiechu z nutką politowania, bo przecież nie była dumna z tego zachowania. Niemniej, dokańczając myśl Leo: -Nie chcę jednak no wiesz... Ta impreza, to nią się powinieneś teraz zająć, organizacją, a nie mną - i prawda jest taka, że nie śpieszyła się nigdzie, bo nie miała też gdzie. Planowała wstąpić na późne śniadanie do knajpki nieopodal, którą zdążyła polubić, a później... Sama jeszcze nie wiedziała co będzie robić później. Mogłaby więc bez problemu wypić tę kawę, a nawet zjeść z Theo, gdyby na to reflektowała, ale nie mogła konkurować z imprezą charytatywną. Nie i koniec. Dlatego nie zdradzała się ze swoimi planami.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miał kompletnie głęboko w poważaniu potrzebujących, bo zawsze stawiał na pierwszym miejscu swoje własne potrzeby. Był jednak skory do ustępstw, jeśli chodziło o dotarcie do celu, którym w tym momencie była Leonie Stone. Theodore jako osoba pozbawiona całkowicie wszelkich skrupułów i kręgosłupa moralnego, nie mógł oprzeć się przed niczym i nie widział problemu w dążeniu do celu po trupach. Szkoda tylko, że myślał przyrodzeniem częściej niż mózgiem w takich sytuacjach, bo zapewne wymyśliłby łgarstwo niewymagające takiego kombinatorstwa. Czasem jednak trzeba było pójść na całość, aby dopiąć swego. Szkoda tylko, że Carter nie bardzo znał się na organizacjach charytatywnych, a najwyraźniej Leonie wiedziała o tym coś więcej.
- Panowałem przeprowadzić research, który sektor jest najbardziej potrzebujący i dostosować się do potrzeb otoczenia. Jestem niemal pewien, że spotkam tu osoby mogące służyć odpowiednią radą, nie chciałbym, aby to wszystko okazało się klapą i odebraniem tego jako pokazówka, wszak nie o to w tym chodzi. – odparł płynnie i zwięźle na jej słowa. Był biznesmenem i wiedział jak dobrać odpowiednie wyrazy, aby przekaz był odpowiedni. Wybrnął, jego zdaniem przynajmniej. Z pewnością media nagłaśniały sprawy potrzebujących osób, być może właśnie teraz również wspierały jakąś akcję, a on mógł okazać się wspaniałym narzędziem.
- Organizacja imprezy może poczekać. W Fallen jest sztab ludzi, którzy z przyjemnością zrobią to za mnie, no wiesz… z przyjemnością pewnie patrzą na swoje wynagrodzenia, stąd to… nie ważne. – odpowiedział z uroczym uśmieszkiem na jej słowa. Nie musiał osobiście zajmować się imprezą, mało kiedy to w zasadzie robił, był raczej twarzą i zarządcą tego małego piekiełka, a nie kimś kogo interesowała organizacja. Po to płacił managerowi, żeby mógł w miarę możliwości korzystać z życia, kiedy ktoś odwalał za niego całą robotę. Tak to zdaje się funkcjonowało. – W doborowym towarzystwie zawsze dobrze się rozmawia, prawda? – upewnił się, puszczając oczko w niezwykle czarujący sposób. Na dalej, ileż można się opierać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Leonie, słuchając słów Theo dochodziła do wniosku, że był dość świeży w tych charytatywnych tematach. I całkiem naiwny, skoro właściwie bez żadnego planu - bo jak nim nazwać chęć zrobienia czegoś - przychodził do telewizji nagłaśniać sprawę. Tu nie było o czym mówić, dlatego pewnie znów się uśmiechnęła z lekkim politowaniem, kiedy zakończył swoją wypowiedź, która mimo wszystko brzmiała dość składanie oraz przekonująco. Może gdyby nie miała za sobą paru większych przedsięwzięć... Gdyby była tylko początkującą prezenterką... Może dałaby się nabrać całkowicie, a tak.. Wiedziała, że on nie wiedział co robi. I gdzieś w głowie Leo zrodził się pomoc, by zaoferować swoją pomoc. A także olbrzymia chęć, by zaangażować się w to przedsięwzięcie, ale na ten moment z niczym się jeszcze nie zdradzała.
-Skoro nieważne.. - mruknęła, bo chciała oczywiście zacząć wykładać swoje racje, które wprost mówiłby jak właśnie niesamowitym jest zajęcie się osobiście czymś tak istotnym oraz pomocnym dla społeczeństwa. Blondynka kiedyś też myślała, że prościej byłoby zrzucić to na kogoś innego, ale to nie jest to samo. I nie chodzi tu o żadną satysfakcję, czy zwycięstwo, a po prostu o to uczucie... Że możesz zrobić coś, co faktycznie zmieni czyjeś życie. Ulepszy je. To przyjemne uczucie, kiedy masz tę świadomość. Stone je lubiła.
-Coś w tym niewątpliwie jest... - mruknęła, urywając. Przygryzła wargę, przyglądając się przez chwilę w milczeniu ciemnowłosemu. Czy mogła zaryzykować? Nie wiedziała. Serce jednak często podpowiadało Leonie dość głupie rozwiązania, nie mogło być inaczej tym razem. Jak widać, za wiele się jeszcze nie nauczyła. -Co ty na to, żeby kawę zamienić na późne śniadanie? Dodatkowo będziesz mógł rozważyć zatrudnienie mnie do organizacji tej imprezy - zaproponowała śmiało, a w oczach kobiety znajdował się błysk. Chciała tego. Nie ze względu na Cartera, a możliwości jakie to dawało. Znała parę organizacji, którym przydałoby się wsparcie. Może, jeśli zajmie się tym sama, to uda się zrobić z tego cykliczną akcję? Całkiem prawdopodobne, że byla nieco zbyt śmiała w swoich planach, ale... Jak już coś robić to z rozmachem. Oby tylko Theodore się zgodził, bo cóż... Mógł mieć ją za kretynkę po ich ostatniej rozmowie. To jak... Za kogo ją miał? Dostanie szansę? Widać było, że Stone czekała z ogromną nadzieją wymalowaną na twarzy. Odmowa mogłaby zaboleć.. Pewnie podobnie, jak uwierało mężczyznę nieświadome działanie Leo względem niego.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

O wiele łatwiej było w życiu udawać głupiego, co się na czymś nie zna… Tu go miała, nie znał się na organizowaniu imprez charytatywnych, pojęcia o nich nie miał, bo charytatywność w jego rodzinie została gdzieś przy trzecim lub czwartym pokoleniu wstecz. Nie lubił się dzielić, nie lubił dawać, ani organizować takich akcji, a jedyne co chciał, to zaciągnąć Leonie w wiadome miejsce i czerpać z tego faktu przyjemność. Cóż, był w stanie się poświęcić i zagrać nieco naiwnego, żeby osiągnąć swój cel, a przecież zdawało się, że już go prawie miał na tamtej imprezie. Cholera jasna, czy to nie mogło potoczyć się inaczej? Jakby wtedy przespali się ze sobą teraz nie byłoby żadnego problemu, a tak… Theodore zdobywca musiał odstawiać szopkę. O losie, do czego to doszło.
Byleby tylko nie zaczął się gubić w zeznaniach i będzie dobrze. A już było lepiej, skoro Leonie zaproponowała zamianę kawki na śniadanko, wolałby to w łóżku, ale jak się nie ma co się lubi, to się bierze co los daje. Czy jak to tam szło. Od razu na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. Teraz tylko w odpowiednio długim czasie poudawać, ze jest się żywo zainteresowanym charytatywną działalnością i będzie fantastycznie, a potem mu się znudzi i wróci do swoich dawnych planów. Czasem pewne rzeczy wymagały poświęceń i tego się trzymał.
- Znasz się na organizacji takich imprez? Jeśli tak to spadłaś mi z nieba. Przyznaję bez bicia, robię to pierwszy raz i nie wiem kompletnie od czego zacząć, ale tego pewni się domyślasz. – rzucił z lekkim śmiechem. Przyznanie się do tego było częścią planu opracowywanego na bieżąco. Jak dla niego to fantastyczny pomysł, na pewno będzie musiała spędzić z nim więcej czasu, więcej alkoholu wleje się w ich gardła, a wtedy dzieją się najciekawsze scenariusze. Plan wybitnie dobry, jak na taki wymyślony na poczekaniu. – Biorę Cię i nie zadaję zbędnych pytań. – dodał jeszcze i spojrzał jej w oczy z cwanym uśmiechem. Bez względu na wszystko, wchodził w to. – Gdzie proponujesz to śniadanie? – dopytał jeszcze, niech już będzie i wrócą do punktu wyjścia.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Samodzielnej organizacji Stone też nigdy się nie podejmowała, ale brała udział w paru akcjach. Widziała więc jak to się dzieje od kuchni. A dodatkowo Carter wspominał coś o pracownikach... Chyba pozwoli jej na skorzystanie z ich pomocy? Na to liczyła. Podejrzewała tez, że kiedy zdecyduje się na konkretną fundację, to oni też oddelegują kogoś do współpracy, a to będzie bardzo pomocne. W końcu Leo mogła sobie wiedzieć, że ktoś ma potrzeby, ale wcale nie znała ich dokładnie oprócz świadomości ich istnienia.
-Musisz wybrać kogo wesprzeć, to pomoże nakreślić szczegółowy plan działania oraz jak w ogóle reklamować to wydarzenie, ale... Mam kilka miejsc, którym przydałaby się taka akcja więc... Poradzimy, coś poradzimy - mruknęła widocznie jeszcze zamyślona, bo w końcu widać było jak na dłoni, że blondynka bardzo mocno pochonął ten pomysł od niewinnego zdania świadczącego o jego istnieniu. Może nieco za bardzo, bo przez to niezbyt zwracała uwagę na to jak Theo na nią patrzy, próbuje nawiązać bliższy kontakt i porzucić temat jakiegoś tam charytatywnego eventu... Kompletnie tego nie widziała. -Och, tak w ciemno? Jesteś pewien? - zapytała więc zaskoczona, bo nie spodziewała się, że zaufa jej do takiego stopnia ot tak na pstryknięcie palcami. To duża rzecz. A oni znali się... Właściwie się nie znali wcale, tylko Carter wiedziała za dużo o jej żenującej przeszłości oraz jeszcze bardziej zawstydzającym zachowaniu po wypiciu zbyt dużej ilości tequili. Tak więc... Zaskoczyło to ją, bo jak już zostało wcześniej wspomniane - wcale nie zwracała uwagi na to, że on wciąż jest zainteresowany nią jako kobietą do zdobycia. Nawet na chwilę. Nie widziała tego. Po prostu. Za bardzo przekroczyła granicę żenady i cóż... Bywała naiwna. Jak widać. - Nie będę przyjmować żadnych reklamacji, ostrzegam - dodała jeszcze, niby to żartobliwie, ale całkiem na serio. Nie zamierzała za nic przepraszać w tej kwestii, ale raczej nie powinna mieć za co, bo jeśli chodzi o pomoc innym to Leonie wkłada w to od zawsze całą siebie. Może czasem za bardzo. -Och, śniadanie... To tu niedaleko jestStarbucks Reserve , całkiem przyjemne jak na sieciówkę, ale mimo wszystko... Znam też taki niepozorny lokal , ale mają nieziemskie kanapki. To... Co wolisz? - zaproponowala, choć było mocno słychać w głosie Stone, że o wiele bardziej miała ochotę na kanapki nie z tej ziemi niż kawę jak na każdym rogu.

/zt

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

mood 1 +mood 2

And in the moment of blind madness when he's pushing her away
I am in the lover and in the ear who hears her say
Can we begin again, oh baby it's me again
I know you are so different to me, but I love you just the same


Co on tu robił?
Miejski asfalt rozpalony gorączką czerwcowego upału. Parujące studzienki uliczne wyrastające z chodników jak dziwne, urbanistyczne kratery. Spuchnięte strzępiaste chmury, zsuwające się niżej i niżej na zgrzytających błyskawicą zawiasach nieba. Preludium letniej burzy nad głową, dokoła zaś szum miasta po godzinach - bo z Seattle żadne Wielkie Jabłko, żadna metropolia, co to niby nigdy nie zasypia. A więc narastająca cisza przed burzą - pojedyncze postaci mknące do domów w nadziei, że zdążą nim lunie, sklepowe rolety zasunięte punktualnie o dwudziestej drugiej, na te kilka godzin wytchnienia nim przyjdzie je podnieść przed kolejnym dniem pracy.
Co on tu robił?
Głos jakiś - szept, co niby ucho z zewnątrz drapie, choć tak naprawdę z wewnątrz ciała się dobywa.
Co Ty tutaj robisz, Blue?

Nie wiedział. Dobry Boże, nie miał pojęcia. Nie pamiętał momentu, w którym przemierzył pomost dzielący jego dom na wodzie od rzeczywistości stałego lądu. Nie pamiętał, czy dotarł do centrum miasta Bluemobilem, czy - jakże heroicznie - na piechotę (dopiero później przypomni sobie, że jednak to drugie). Nie pamiętał nawet, czy wziął ze sobą telefon - choć fakt, wypadało pomacać roztrzęsioną dziwnie dłonią poły narzuconej na ramiona jeansowej kurtki, by dowiedzieć się, że owszem, wziął (idąc za głosem braterskiego instynktu - bo co, jeśli Linden albo Syco będą go potrzebować? skoro jest już na miejscu, to musi być też chyba na nasłuchu). Jakby się tak zastanowić, to pewnie nie do końca pamiętał teraz nawet jak w zasadzie się nazywa.
Imię? B l u e . Bo pamiętał jego brzmienie w jej ustach.
A nazwisko? Jakieś skomplikowane, trudne w wymowie. Ale co to za różnica? I co to miało za znaczenie?
To, jak się nazywał. To, czy wziął telefon. To, czy zaraz zleje go deszcz, czy piorun trafi, czy potrąci samochód może - jak we śnie mknącego na skos przez dwupasmówkę dzielącą go od budynku King 5 TV.
Żadne.
Absolutnie żadne.

Co Ty robisz Blue? Co Ty wyprawiasz?
Jezu Chryste, ile można! - surfer bezwiednie odgonił upierdliwy głosik ruchem dłoni - tak, jak się odgania komara tygrysiego, co może przynieść człowiekowi (jeśli ma się szczęście) bąbel na czole i odrobinę irytacji lub dengę (jeśli ma się pecha) i tydzień w indonezyjskim szpitalu bądź wieczność w indonezyjskiej mogile. Gdyby rozumował racjonalnie, zatrzymałby się, otrząsnął, wrócił do domu. Gdyby myślał trzeźwo, zawróciłby w te pędy, zwalając wieczorny wybryk na chwilę zagubienia; potem wstałby, na dzień następny, witając kolejny upalny świt (jakże rzadki w waszyngtońskim klimacie) i, popijając pierwszą kawę, samemu sobie wperswadował, że to to tylko fałszywe wspomnienie, że wmówił sobie...
Sunny.
Blue?.
Sunny.

Sunny, Sunny, Sunny.
Wmówił ją sobie?
Sunny w przytłumionym świetle maciupkiego baru, w jednym z przyplażowych zaułków Canggu. Sunny zesmaganą słońcem zbyt ostrym, niełaskawym dla jej nienawykłej skóry. Sunny - jej nos zmarszczony, dłoń wyciągniętą w swojskim geście - tak po amerykańsku, w sposób, który natychmiast przypomniał mu dom. Sunny - fałszywe imię wyryte w sercu na wieki wieków, amen.
Wmówił ją sobie.
Sunny w telewizji. Po siedmiu latach od ostatniej kolacji zjedzonej we dwójkę i śniadania, bez zapowiedzi, już w konfundującej samotności (dziwne, bo Blue przecież nigdy nie stronił od odosobnienia; tamtym razem jednak smakowało inaczej, gorzko). Po długim procesie zapominania, czy też raczej uczenia się, jak żyć z pamięcią (z melodią jej głosu zapętloną w ciasnych korytarzach świadomości, tych, którymi umysł chadza tuż przed zaśnięciem; z przepaloną czasem kliszą trzymaną pod powiekami - na niej: Sunny w słońcu, Sunny w deszczu, Sunny w jego ramionach).
Sunny w Seattle.
Wmówił ją sobie. Musiał, przecież. Bo... B-bo...
Sunny. Sunny. Sunny.
Zatrzymał się dopiero, gdy podeszwy wysłużonych trampek napotkały opór krawężnika paręnaście ledwie stóp od głównego wejścia do przeszklonego budynku.
Co Ty robisz, Blue?
Co.
Ty.
Wyprawiasz?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Stoję przed oknem, ubrana w pustkę bez ciebie
rysuję pejzaże nicością pochłonięte.
Farby czerwonej za dużo dziś na nim,
bo czerwień to kolor miłości bodajże.
Moje serce na pół rozdarte,
nic już nie warte.

Rozdarcie pierwsze. Z braku obecności utworzone, czekaniem i tęsknotą okupione. Nie zależało mu. Nie szukał jej. Nie tęsknił. Nigdy nie pokochał. Nigdy nie dał jej okazji pokochać i choć otworzyć na miłość się chciała, szansy swojej nie dostała. Pierwszy raz na zawsze zostaje w pamięci lecz ukrywa się podstępem i nigdy nie posądzasz go o przyszłe potknięcia, choć za wszystkim to właśnie on stoi.

Rozdarcie drugie. Z bólu złamanego serca zrodzone. W końcu miała okazję dowiedzieć się jak to jest, gdy patrzysz na ukochaną osobę i wiesz, jak ciężko było ją uczuciem (a przede wszystkim zaufaniem) obdarzyć, a ona nagle z dnia na dzień ma cię gdzieś. I ta bezsilność, kiedy pomimo odrzucenia wciąż ją kochasz. Widzisz ją w każdej innej osobie, spotykasz w swoich marzeniach i snach, a twoim jedynym pragnieniem jest znów poczuć to znajome ciepło. Kochasz w niej dosłownie wszystko i nie możesz nic zrobić… bo przecież do miłości nikogo nie zmusisz.
Co teraz? Co dalej?
To takie przykre nie móc żyć bez kogoś, kto bez trudu żyje bez nas.
Co teraz? Co dalej?
Nieustanna walka, o siebie.
Musiała w końcu zacząć być - nie dla ojca, nie dla tamtego - dla siebie, tak po prostu. Docenić to, kim jest sama i zamknąć pewne drzwi. Oj, zamknęła! I to z hukiem. Zamknęła się na kolejne rozdarcia, a przynajmniej tak sądziła.

Rozdarcie trzecie.
  • B r a k.
Problem w tym, że: jeśli nie wyleczysz się z tego, co cię zraniło, będziesz krwawić na tych, którzy cię nie skaleczyli.

Krwawiła więc na tego bogu ducha winnego mężczyznę, nie wiedząc co czyni. Dawno, ale wciąż prawda.

Teraz siedziała na wysokim krześle przewracając kolejne karki na czarnej podkładce, a rażące światło rzucone na jej twarz uwydatniło puder wirujący w powietrzu, tuż przed jej nosem, na którym makijażysta skupił swoją szczególną uwagę. Jeszcze szybkie poprawki, ostatnie zerknięcie na dzisiejszą ściągę prognozy i za…
  • 3…
    2…
    1…
Wchodzimy!

Policzki uwydatnione uśmiechem pogodynki, wypracowanym przez wiele lat przywitały widzów Seattle. ”Taki szczery i ciepły (...)” komentarz wrzucony jakiś czas temu w sieć na stronie King 5 TV - w dodatku polubiony przez tysiące (chore!) - miał niewiele wspólnego z prawdą. Plecy boleśnie napięte, w brzuchu ścisk niepewności, a na to ta ciężkość osiadająca na barkach i przybijająca do ziemi. Zatraciła swoją lekkość, a w zamian dopracowała talent do gry przed kamerami. Dla nich - wciąż szczerze radosna i z beztroską przedstawiająca najświeższe prognozy. Tutaj żart, a tutaj ciut dziewczęcego śmiechu. Dla siebie - ospała i ociężała, nieustannie zaniepokojona.

Gdzie ta beztroska, którą urzekła mężczyznę o niebieskich oczach i złotym sercu?
Gdzie ta lekkość, z którą przemierzała indonezyjskie plaże, by choć jeszcze jeden raz rzucić oko na człowieka, co z pasją przecinał kolejne fale?
Gdzie ta spontaniczność, jak wtedy, gdy bez wstydu zagadała: naucz mnie surfować, Blue?
I'm your sunshine, your only sunshine,
I make you happy when skies are grey,
You'll never know, dear, how much I love you,
because I have to take my sunshine away.
Nie było już radosnego pokonywania na skuterze alejek Ubud - z nim. Za to były uliczki przez większość roku skąpane w deszczu, które przemierzała ociężale - s a m o t n i e - byleby zdążyć na autobus odwożący ją na Portage Bay.

Nie było też trzeciego rozdarcia. Czyż nie tego chciała? Oj głupia! Pewnie że było. Zrobiła to dla dobra siebie. Gówno prawda. I dla jego dobra, ale to już święta prawda! Nie była - i chyba nigdy nie będzie - najłatwiejszą dziewczyną do kochania. Prawdopodobnie bycie z nią to jak wędrówka przez piekło. Jej niepewność siebie jest absurdalna, a jej brak zaufania do ludzi to już za wiele.

Jednak to przeszłość, do której nie wracała. Nie próbowała zapomnieć - w końcu im bardziej próbujesz zapomnieć, tym bardziej wydaje ci się, że to pamiętasz. Nie rozpamiętywała, choć niekiedy tak bardzo chciała. Nie było na to czasu tu i teraz, kiedy kamery przestały emitować na żywo, a ona mogła odpuścić. Kąciki ust opadły w dół, gdy tylko dotarło do niej, że to koniec na dziś. Myślami już leżała na kanapie wraz ze swoim bernardynem, którego ciężar, kiedy to wdrapywał się na nią z utęsknieniem - okazywał się wręcz terapeutyczny. Jeszcze tylko kilka kroków przez klimatyzowany hol budynku, by uchylić drzwi i… zderzyć się z ciepłem jakie teraz oddawały wszystkie budynki, drogi, chodniki po kolejnym zaskakująco słonecznym dniu w Seattle. Jeszcze tylko szybkie zerknięcie do torebki, czy aby na pewno wszystko ze sobą wzięła - telefon jest, klucze są, portfel jest - i już można iść.

Lecz ona stoi jak wryta, z wzrokiem wbitym w…
— Blue?
Wypowiedziane przez tę samą osobę, lecz czy wciąż brzmiało jak kiedyś? Teraz, kiedy przesycone niedowierzaniem, mieszało się z szokiem. Na domiar złego w tle czaiła się obawa przed konfrontacją z kimś, kogo porzuciła bez słowa, a wszystko tylko po to, by to on nie porzucił jej pierwszy. Czy to nie głupie obawiać się, skoro przecież niczego sobie nie obiecywali? Problem w tym, że niczym nie można było nazwać tego co poczuli… a przynajmniej ona poczuła,
i wciąż czuje.
Wciąż czuje, kiedy ten stoi przed nią z klatką unoszącą się zbyt szybko, jak po maratonie jakimś. Nie dostrzegając tego, że sama jakby szybciej zaczęła oddychać. I jeszcze kropla potu samotnie opadająca po czole, które zwykła całować czule na dzień dobry. I te oczy niebieskie, w których zatracać się mogła z podobną - a nawet większą - swobodą jak w wodach oceanu.

— Blue —
wypowiedziane raz jeszcze, jak niegdyś. Tylko tęsknotą podszyte, na strachu oparte, bólem okryte.

Rozdarcie trzecie wreszcie się dokonało. Po siedmiu latach się przekonała, że niewłaściwe decyzje też ranią. Tylko skąd mogła wiedzieć, że to ta niewłaściwa. Prawda jednak była taka, że gdyby wtedy poczekała do rana i raz jeszcze spojrzała w jego oczy, nie potrafiłaby uciec.

Co Ty tutaj robisz, Blue?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Rozdarcie, powiadasz?
Rozdarcnie.
Rozdanie.
Jak w grze karcianej, w której krupier reguły wymyśla na bieżąco - więc o, już wydawać by się graczom mogło, że sens pojęli, rytm pochwycili i hop!, triumf w zasięgu ręki, a tu zwrot akcji nagle, siup! przekorne, i zaraz zasad trzeba uczyć się od nowa.
Oj, Głupi Ty, Blue! Myślałeś już, że wiesz o co chodzi? Na laurach spokoju osiadać zacząłeś? Wargę przygryzaną dotychczas w najwyższych emocjach puściłeś wreszcie, łaskawie, spomiędzy zębów, odetchnąć sobie pozwoliłeś z namiastką ulgi, przekonany, że teraz będzie już dobrze? Czujność, idioto Ty, smutny! przykryłeś kocykiem nieuwagi?
Los, ten dealer co w kasynie życia asami szasta, na to czekał tylko - i już idzie po Ciebie. Już zasadza się na Twój spokój.

A zatem:

Rozdanie pierwsze.
Bluejay Krzyzanowski ma dwadzieścia dziewięć lat, ale zwykle czuje się tak, jakby miał dziewięć lub dziewięćdziesiąt. Raz - jak dziecko we mgle zagubione, przy innej okazji - niczym starzec na pierwszym etapie demencji. Niedługo siedem lat minie - przeklęte jakieś te siódemki - odkąd Bali zaczął nazywać swym domem, a nadal na wyspie się gubi; w labiryncie uliczek wąskich trop własny traci niekiedy, tubylców łamanym indonezyjskim (w połowie na migi, w połowie na czuja) o drogę pytać zmuszony. Dni zaczyna wcześnie, a kończy późno - z przerwą sporadyczną na drzemkę, gdy nie da się znieść już upału. Spalony słońcem, wreszcie w poczuciu, że uwolnił się od przeszłości - od wspomnienia Seattle, od wspomnienia Florence, od więzów rodzinnych, w końcu, co go do tej pory oplatały ciasno jak liany albo jak łańcuchy przy kajdanach - znowu zaczyna ufać losowi. Zawierza życie swoje falom oceanu, żyje rytmem wyznaczanym przez naturę. Nie tęskni.
Nie, naprawdę. Nie tęskni za domem. Nie nadstawia uszu, gdy - w barach plażowych lepkich od słodkich drinków, na targu nocnym przepełnionym gwarem i dymem, w warungach działających na okrągło - akcent znajomy podchwyci, nie pędzi wzrokiem za wszystkim, co o kraju rodzinnym mogłoby przypomnieć. I dlatego też pewnie nie zwraca nawet uwagi, gdy Ariel Sunny któregoś dnia przekracza próg jego życia knajpki zawieszonej w koronach drzew górujących nad Ubud. Nie słyszy, co dziewczyna zamawia, nie zauważa, gdy zajmuje miejsce przy pobliskim stoliku, nie podrywa głowy natychmiast, kiedy blondynka podziękuje kelnerowi, przejmując odeń zamówienie. Cudownie nieświadomy w ostatnich chwilach, nim zmieni się całe jego życie zadrze wreszcie głowę znad czytanej książki i wzrokiem natrafi na twarz drobną i jasną, liźniętą jęzorem ostrego słońca po szczytach policzków i czole.
- Jestem Blue. A ty?
A ona jest "Ariel", ale mówią na nią "Sunny" (bo rozświetla przestrzenie, w które wkracza? bo pojawia się i znika zgodnie z własnym tylko widzimisię? bo najpierw ogrzewa, a potem pali na pył wszystko, czego dotknie?); ma ledwie dwadzieścia lat, ale jej spojrzenie mówi co innego. Niesie na plecach kilka ciężarów - jeden to plecak podróżniczy, który Blue później tego samego dnia pomoże jej wtargać do własnego mieszkanka, drugi - to przeszłość, przed którą próbuje zdezerterować, łudząc się, jak wielu, że znajdzie wytchnienie po drugiej stronie równika. Pochodzi ze Stanów - Blue nie pyta skąd, bo po co mu ta wiedza? Surfer od dawna wychodzi z założenia, że liczy się to, gdzie się ludzie spotykają, a nie skąd pochodzą. Lubi śpiewać, nie umie surfować, robi się marudna jeśli zbyt długo nie wypije kawy. Jest radosna, ma w sobie ten głód poznania, który sam Bluejay nosi w sobie od dziecka. Rozumie go, gdy mówi jej, że każdego dnia zaczyna od nowa.
Związują się, ale nie czują potrzeby, by tę więź nazywać, by etykietki do niej przyklejać, by szukać jej imion w słownikach. Dobrze im jest, jak jest. I dobrze im jest ze sobą. W poczuciu, że wcale nie trzeba zatracać wolności, by jednocześnie mieć z kimś bliskość. Że można być samemu i z tym drugim jednocześnie, bez deklaracji, które prędzej czy później doprowadzą do jakiegoś dramatu w obliczu nadmiaru oczekiwań.
I jest z nią szczęśliwy.
Ze swoją Sunny, dziewczyną znikąd, z którą zaczyna budzić się co rano.
Rozdanie pierwsze - karty na stole. Bluejay obstawia.
Ale obstawia źle.

Rozdanie drugie.
Ludzie się łudzą, że świat kończy się z hukiem. Że apokalipsom na ogół towarzyszy rozdarcie nieba, ognie piekielne trawiące wszystko co stanie na ich drodze, grad meteorów, krew, pot i łzy...
A światy kończą się ludziom przecież notorycznie. Cicho. Na przestrzeni jednego oddechu, w długości jednego spojrzenia. Bez słowa.
Tak, jak - cicho, bez słowa - Bluejay'a opuszcza jego Słońce. Nie uprzedza, nie zapowiada. Wychodzi nad ranem, gdy surfer - zmordowany wczorajszym zmaganiem z falami - wciąż śpi jeszcze głęboko, z ramionami rozrzuconymi ufnie i bezbronnie na lnianych poduszkach (podatny na cios każdy, całkiem odsłonięty[/s]). A jednak gdy Blue tylko się obudzi, wie już. Nie musi nawet przebiegać palcami po dwóch półeczkach, co do niej należały, teraz z jej dobytku opróżnionych. Wie.
Ale sam sobie jest winny - a tak sobie wmawia przynajmniej. Czujność zatracił, więc musi i koszt tego ponieść.

Rozdanie trzecie.
Krupier złośliwy oko puszcza znad talii. Trik jakiś robi, znów bieg wydarzeń zmieniając. I ot, kanał telewizyjny - smętnie jakoś przełączany, bezsilnie - przerzucić wtedy akurat nakazuje, gdy...
...Ariel Darling, prezenterka King 5 TV - ta o uśmiechu "ciepłym i szczerym" - opowie Państwu czego możemy spodziewać się w ciągu najbliższych paru dni...
No, ale tego Blue się nie spodziewał. Nie mógł. Bo skąd ona - tu? Po drugiej stronie cienkiego ekranu, zamknięta w pikselach.
Po drugiej stronie ulicy, w budynku - zjeżdżająca windą na spotkanie z wieczorną duchotą w tej samej chwili, gdy on siekł na oślep środkiem jezdni, daleko od przejścia dla pieszych.
Na wyciągnięcie ręki, wypluta przez szklane drzwi obrotowe na chodnik. Zmęczona jest. I doroślejsza jakaś (serio, Blue? naprawdę? a czegoś się spodziewał? że czas tylko Ciebie dotknie swym upływem?), poważna w sposób, w który poważni są ludzie przepracowani, na codzień wycieńczenie skrywający pod maską uśmiechu.
- Ariel - nie "Sunny", bo - jak sama powiedziała widzom raptem parędziesiąt minut wcześniej - nie ma się co spodziewać w Seattle słońca w nadchodzących dniach; tylko burze i sztormy po fali upału - Ariel.
Wypowiedziane tak samo jak kiedyś, lecz przez innego niż kiedyś człowieka?
- Co ty...? - tutaj robisz?

Co Ty tutaj robisz, Blue?

- Jesteś w Seattle?
Głupie pytanie. Dziecięce jakieś, przesycone niedowierzaniem.
Jesteś w Seattle - tylko czy dobra to, czy zła wiadomość?
Rozdanie.
Rozdarcie.
(Nieba - pierwszą z błyskawic).

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Co Ty tutaj robisz, Blue? Bo ja...

Jestem tutaj, przy tobie jestem.
Jestem tutaj, to wciąż ja, Sunshine.
Jestem, tu i teraz.
Przed tobą stoję, a reszta nagle przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.
Jestem znów z tobą sobą.

Blue, Blue, Blue… nagle, zupełnie tak jakby cofnął się czas i miała wciąż dwadzieścia lat. Jej kolana ponownie ugięły się na widok niebieskookiego surfera, a w podbrzuszu zagościło to - cholera! zapomniane już od dawna - ukłucie. Zwodnicze takie, jakby stado motylich skrzydeł brutalnie drażniło delikatne wnętrze, pozostawiając po sobie - ku zaskoczeniu wszystkich - nie ból, a dziwne uczucie odrętwienia zmieszanego ze spełnieniem. Cichym, rozgrzewającym, jak w domu.
I nagle znienacka uderzył w nią powiew chłodu czającego się gdzieś z boku. Nie bądź głupia. Nie jesteś z nim, a sama. Szara, bura i ponura, jak to całe Seattle, które przyciągało burzowe chmury niczym magnes. Słońce też przyciągnęło, niestety chyba tylko po to, by stłumić jego blask. Skutecznie zresztą. Stała na rozgrzanym betonie Szmaragdowego Miasta, daleko od domu i jeszcze dalej od niego, a przecież miała go na wyciągnięcie ręki. Wystarczyłby jeden krok, może dwa, by znów znaleźć się w ramionach, które niegdyś mogły być jej domem. Mogły być wszystkim…

Ariel… jak dziwnie to brzmi. Jakby kłamstwem ją właśnie nakarmił, a przecież prawdę powiedział. Stała przed nim dwudziestosiedmioletnia pogodynka we własnej osobie. Ariel Darling o wypracowanym do perfekcji uśmiechu i niezwykłym talencie do uciekania zazwyczaj wtedy, kiedy nie powinna. Często inicjatorka zabawy w berka, problem w tym… że nikt jej nie gonił.

Ariel wypowiedziane raz jeszcze, lecz w jego ustach brzmiało jakoś obco, bo już nie była jego Sunny. I już nie była Sunny wcale. Bolało. Rozdzierało po cichu od środka, gdy powoli docierało do niej, że wciąż go potrzebuje; i nawet teraz nie potrafiła tego przyznać. Nie przed nim, a nawet przed samą sobą. Nie płakała, choć bolało. Nic nie mówiła, choć czuła tak wiele. Nie pokazywała, choć wciąż jej zależało. Najdziwniejsze było jednak to, że jednocześnie czuła się cholernie szczęśliwa i wdzięczna, że może raz jeszcze spojrzeć w te skrywające barwy oceanu oczy, mimo że wiedziała, że za chwilę znów go straci. Nie miała już nic, co mogłoby go zatrzymać. Właściwie straciła go siedem lat temu, kiedy uciekając od niego przy okazji wypatroszyła też siebie z wielu dobrych wnętrzności. Siedem lat temu nastąpił początek końca słońca, które nosiła w sobie. I nie pomogło codzienne powtarzane niczym mantra - nie tęsknie, nie potrzebuję z nadzieją, że kiedyś sama w to uwierzy. To idiotyczne! Tęsknić za kimś, kogo właściwie nigdy nie miała, a kto jednym spojrzeniem uszczęśliwić potrafił, uwalniając serce od conocnych rozpaczy.

Usta na krótko przygryzione zwilżone śliną zostały. Rozchylając się lekko, już miały wypuścić upragnione — tęskniłam — lecz cicho rozbrzmiało ono jedynie w jej myślach.

Jesteś w Seattle?

— Jestem — poważnie Darling? Tylko na tyle cię stać? Głupie pytanie i głupia ona odpowiedź. — Jestem… chyba. Sama nie wiem, co tutaj… — brawo, teraz się dopiero popisałaś. Jednak nic dziwnego, że zamotała się pod naciskiem jego spojrzenia. Łatwo można było dostrzec w nim niedowierzanie. To samo, które i w niej się teraz rozszalało. Wypisane na twarzy i dźwięczące w tonie wypowiadanych przez nią słów.

— Co ty tutaj… — robisz?
Tutaj - w Seattle, czy może tutaj - przede mną?
— Blue, ja… — no co? Co masz mu do powiedzenia?

Przepraszam, wypowiedziane po czasie i bez żadnego uzasadnienia? Za co tu przepraszać, skoro obietnicy żadnej nie złamałaś. Czy może proszę choć do tego praw nie masz żadnych? Zresztą o co byś poprosiła? O wybaczenie? Bo czy jest jakiś sens, skoro to sobie wybaczyć nie potrafisz.

I gdyby tylko wiedziała, że gnał przez te rozgrzane ulice tylko po to, by się przekonać na własnej skórze, że to ona w czystej postaci - tu i teraz - w tym samym czasie i miejscu co on, może nawet skłamałabym beztroskim uśmiechem, że to cała ona. Słońce jego wytęsknione, oceanu w jego oczach spragnione. W r ó c i ł a m! Nie wiedziała tego, może i dobrze, bo przynajmniej kłamstwem go nie nakarmiła. Teraz przysłonięta deszczowymi chmurami nie mogła dać żadnej gwarancji, że on jeszcze kiedyś ujrzy swoje słońce.

Tak, s w o j e - to było nawet na papierze potwierdzone: Nigdy nie dałam siebie nikomu w taki sposób jak dałam się Tobie. Słowa na lichej serwetce zapisane spłonęły jeszcze nim nastał blady świt. Spaliły się, podobnie jak ona.

Jedno tylko powiedzieć musiała, co prawdą niezaprzeczalną było i rozbrzmieć musiało właśnie teraz, kiedy jeszcze miała na tyle odwagi, by w całym tym szoku wykonać malutki krok w jego stronę. Cokolwiek by tutaj nie robił i jak bardzo spotkanie to przypadkiem niebyło — wiesz... myślałam, że już nigdy… — cię nie zobaczę? Śmiesznie to brzmi z ust kogoś, kto sam uciekł. Zrozumiała to, gdy tylko zaczęła mówić. Spuściła więc zmieszane spojrzenie, by nieporadnie zmienić bieg swojej wypowiedzi. — Dobrze cię znów zobaczyć — prawie jak tęskniłam, a przy tym nie tak oczywiste i może właśnie przez to bardziej wiarygodne.

Uciekaj.
Uciekaj, nim on odwróci się napięcie.
Uciekaj, nim on zrobi to pierwszy.
Uciekaj, póki jeszcze możesz!


Znała ten głosik, oj znała. Doradca od siedmiu lat boleści.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A czy może zdarzać się tak - w określonych okolicznościach, może wtedy, gdy gwiazdy milczące nad naszymi głowami, w konspiracji sobie tylko znanej, staną na nieboskłonie w (nie)odpowiednim szyku - że czasoprzestrzeń rozciągać się zaczyna, i kurczyć, elastyczna jak ze słodkiego ciasta, a czas zagina się niczym pałąk, to w jedną, to zaś w drugą stronę? Czy może tak być, że gdy dwoje nieszczęśników stanie na swej drodze, wszelkie faktyczne, twardo zapisane w najmądrzejszych almanachach świata reguły zwyczajnie przestają istnieć? Los im daje dyspensę od funkcjonowania podstawowych norm i miar - na ułamek sekundy choćby (a ułamek sekundy, jak wiadomo powszechnie, niby nic nie zmienia, a może zmienić w s z y s t k o .
I nagle, w tym misterium niezapowiedzianym, w odległości jednego kroku mieszczą się całe tysiące kilometrów, lata świetlne, rzec by się chciało - dystans nie do pokonania. W siedmiu latach zaś upchnąć można całe życie (i marne to życie, jak się nagle okazuje, puste i jałowe - tak bez siebie nawzajem). I wszystkie niewysłane smsy, listy niespisane, bądź asekuracyjnie spalone nad wątłym płomyczkiem aromatyzowanej świeczki tuż po napisaniu. Wszystkie rozmowy nieprzeprowadzone (czy też przeprowadzone, lecz jedynie pod sklepieniem własnej czaszki). Wszystkie pocałunki niezłożone na ukochanej skroni. Wszystkie kroki postawione w samotności, z lekkim tylko westchnieniem rezygnacji, gdy po lewej swojej stronie potworną nicość się napotyka.
Ona tam powinna być zawsze w ciągu lat tych siedmiu. A jej nie ma.

Fakt, że tak, jak bardzo blisko można być komuś fizycznie, jednocześnie znajdując się na drugim końcu świata (lub przeciwnie: parę stóp dalej się znajdować, a jakby przepaścią być oddzielonym), tak i gonić można drugiego człowieka, trwając jednocześnie w pozornym bezruchu.
A więc: Blue gonił ją (słońce swoje). Ścigał, może? Czy mniej agresywnie w brzmieniu, podążać za nią próbował. Myślą snutą w ciszy wczesnego poranka, obrazami rozciąganymi na kołowrotku pamięci w rytm serenady niezmordowanych cykad. Snem czasem jakimś, co przyjdzie nad ranem nieproszony i rzekomy spokój ducha zburzy. Gnał za Ariel Sunshine przez te siedem lat, powracając do chwil spędzonych wspólnie niejednokroć niemal obsesyjnie - czy to wówczas, gdy budził się przy kimś innym, czy wtedy, kiedy samotnie jadał urab sayur, bez niej - jakieś takie płaskie w smaku.
A jednak jednego listu nawet nie napisał sam sobie winny. Tłumaczył się w myślach - znów, przed samym sobą: oskarżyciel, oskarżony i obrońca w jednym, sędzią najsurowszym zaś mu był tylko Ocean - że adresu nie znał. Poznać mógłby - może w ambasadzie by coś wiedzieli? Albo jakąś kampanię powinien był zrobić, na facebooku rozpocząć śledztwo, w ich ulubionych knajpkach popytać, na lotnisku sprawdzić - ktoś musiał coś wiedzieć, ludzie przecież nie wyparowują tak po prostu (nie, Blue? a Ty? czyś Ty sam nie był w tym ekspertem?). A jednak palcem nie ruszył. Powiece zadrżeć nie pozwolił.
Takie jest życie - stoicka autodiagnoza. Obrona przed dozą bólu, której mógłby nie znieść. Ludzie przychodzą, i odchodzą...

Słońca odchodzą, i wracają.

- Zobaczyłem cię... - jego głos, zaśniedziały pełną napięcia chrypką, przedarł się przez stłumiony szum drzemiącej przed burzą ulicy. - ...w telewizji. Dzisiaj, w programie wieczornym. Byłem w... - domu? jakoś dziwnie by to słowo brzmiało; co to za dom niby, w którym jej brakuje? - ...u siebie. Byłem u siebie i włączyłem t-telewizję, i ty tam byłaś, więc postanowiłem, że może... - kawalkada zająknięć bez ładu i składu, wyjaśnienie z gatunku tych, które absolutnie niczego nie wyjaśniają. - Że może powinienem... Nie. Że może chcę...
Nie odrywał od dziewczyny wzroku, szamocząc się ze słowami krnąbrnymi i niechętnymi, co by w jego ustach przybrać jakikolwiek sensowny szyk. Nigdy nie był najlepszym mówcą, ale teraz czuł się tak, jakby spontanicznie zapadł na jakąś afazję. Język zesztywniały nie zamierzał oddać tego, co poddawała mu rozszalała myśl.

Sunshine, nie waż się przepraszać!
Nie pozwalam Ci prosić mnie o wybaczenie. Za co?! Powiedz: za co?! Co ja miałbym Ci niby wybaczać, ja, który o Ciebie nie walczyłem, ja, co kręgosłup moralny mam chyba jak z gumy, ja - tchórz pierdolony, oportunista, który zamiast pogoni za Słońcem szczęściem wybrał przyziemny komfort codzienności?
Nie waż się mnie przepraszać.
Jeśli ktokolwiek bowiem powinien, to ja. Tylko ja.


Złość jeszcze przyjdzie. Zawsze przychodzi. Nieważne, co się z nią potem zrobi - czy zgniecie, jak list niezaadresowany zgniata się w kulkę niepozorną, w usta sobie wetknie i przełknie, czy wyrazi - w walce z oceanem choćby, pozwalając jej opuścić ciało przez skórę, przez mięśnie napięte nieludzkim wysiłkiem, przez pot roszszący zmarszczone w skupieniu czoło. Złość zawsze przychodzi.
Ale nie dotarła do niego jeszcze; teraz na posterunku czuwała bowiem inna emocja.
Ulga.
Słodkie uczucie nieważkości, co ogarnia całe ciało. Ukojenie - fałszywe może, nietrwałe. Ale tak silne, że odbierało surferowi reszteczki rozsądku.
- Nie tłumacz się, Su... Ariel - jej dawne imię niczym zaklęcie, którego nie wolno wypowiedzieć na głos - Nie tłumacz się. Chodź.
I nie czekając dłużej, przestrzeń siedmiu lat i tysięcy mil przekroczył jednym gestem - po nadgarstek cienki sięgnął, nim blondynka zdołałaby odwrócić się i prysnąć (jak sen pryska, lub jak woda morska pryska - prosto w między ufnie rozwarte powieki), zamykając szczupłe ciało w objęciu silnych ramion.
Nie zamykaj oczu, Blue - szeptał głos, ten sam doradca pewnie, co i Ariel rady nieproszony dawaj - Nie zamykaj oczu, gdy je otworzysz - jej może obok Ciebie już nie być.
A jednak Blue, jak to Blue, zawsze na wspak i na przekór. Zacisnął powieki, koncentrując uwagę na wszelkich pozostałych mu zmysłach.
Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel,Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel, Ariel...
Sunny.
- Ja tez. J-ja też... - wyszeptane w skraj jej ciemienia, prosto w rozpachnione szamponem (Boże, chyba tym samym, którego używała lata temu!) włosy - Ja też myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A czemu przeważnie jest tak, że ten, kogo mieć pragniesz, wydawać by się mogło - bezgranicznie, nie chce ciebie? Czemu najczęściej właśnie ten, w którego stronę nie spoglądasz nic, a nic oderwać od ciebie wzroku nie potrafi? Niemożliwym wtedy wydaje się, by dwie osoby w tym samym miejscu i czasie chciały mieć siebie nawzajem; a nawet jeśli (!) to zawsze jedno z nich albo nie jest gotowe, albo coś. Pieprzone coś, wszechświat wtedy kpi, a nie sprzyja. Żaden układ gwiazd nie pomaga i chyba tylko cudem można nazwać tych, co to po wspólnej gonitwie, koniec końców się dogania i spotyka.
Cudem oni byli, lecz do cudu przyznać się nie chcieli. Czego zabrakło, skoro unikatem już się stali? Gotowości, zielonego światła, czy może odwagi? Wolni ciałem i duchem, nie związani wcześniejszymi obietnicami na nowe otworzyć się przecież mogli, czyż nie? Choć młodzi i piękni z odwagą wskakiwali w rozszalałe fale, w uczucie to rzucić się bali.

Ona się bała.

Kłamstwem byłoby stwierdzenie, że z łatwością chroniła siebie, sabotując swoje pragnienia tylko po to, by być niezależną. Owszem, miło byłoby móc, tak bez trudu, śpiewająco wręcz (o! a w jej wykonaniu nawet odejście miałoby piękne brzmienie) zarzucić plecak na ramię i czmychnąć bezboleśnie; tylko czy wtedy nie równałoby się z okrutną diagnozą: “B r a k s e r c a” i spuszczeniem wzroku, gdy wiadome jest, że z tym nic już zrobić nie można? Ona - na szczęście - serce wciąż miała, szkoda tylko, że złamane. I grę podstępną prowadziła, w której to serce z rozumem walczyć musiało. Czego słuchać powinna? Serca - które wierzyło w spokój wymalowany na twarzy śpiącego mężczyzny i ufność pokładało w jego błękitnych oczach - i zostać pomimo wszystko? Czy rozumu - który z dumą zapowiadał kolejne porzucenie - i odejść? Łatwe to z pewnością nie było.
Martwy punkt. Utknęła.
Choć widziała, że na miłość zasługuje i na szczęście, które w parze z uczuciem (podobno) niekiedy idzie, to paniczny strach przed odrzuceniem tym razem wygrał to rozdanie. Gra nierówna to była, lecz tak już musi być: jak wygrany jest i przegrany być musi.
Ona przegrała.
Już nie miało znaczenia to jak uwielbiała, gdy wyszeptane Sunshine padające z jego ust, potrafiło uciszyć wszystkie jej demony. Z kolei on już nie uwierzy w to, że na nikim innym tak jej nie zależało, jak na nim. Podkochiwała się w nim powoli, każdego dnia po trochę. Do tego stopnia, aż przerażająca myśl o utracie go trawiła ją od środka… lecz jak można stracić kogoś, kto nigdy do niej nie należał?

Mogłam poczekać, wyrzucała sobie kilkukrotnie, gdy uciekała przed nim świtem.
Mogła poczekać i dać mu szansę na dostrzeżenie tego, co ona już całą sobą czuła.
Mogła poczekać i przekonać się, czy tym razem znów skończy tak jak poprzednio.

Nie czekała na nic, typowe. Enty raz w obawie przed odrzuceniem uciekała nim druga osoba wrzuciła wsteczny; za to pierwszy raz od bardzo dawna pozwoliła komuś wtargnąć do swojego świata tak głęboko, że uchyliła przed nim rąbka swojej duszy. Na krótką chwilę zaufała, a gdy tylko to zrozumiała odepchnąć go musiała. Uciec musiała, więc nie on ponosił odpowiedzialność za jej ból lecz ona sama.
Gorzej. Ponosiła odpowiedzialność za ból jego i swój. On wracał, często wtedy, gdy najmniej się go spodziewała; kiedy oparciem jedynym była lodowata ściana, a w dłoni trzymana chwiejnie chłodna już kawa. Powieki opadały niekontrolowanie, lecz walczyć z tym nawet nie próbowała. Powracały wspomnienia, te wszystkie chwile przeżyte wspólnie. Najwspanialsze momenty wyciekały w formie łez z jej oczu, a tęsknota z hukiem rozpieprzyła od wewnątrz. Wtedy, kiedy za wszelką cenę pragnęła, by wszystko to co mieli powróciło, strach już nie miał prawa głosu. Za późno, a mimo to (i chyba to najgorsze w tym wszystkim było) wierzyła wierzyć chciała, że uda się jeszcze do tego powrócić.

I kiedy już człowiek z kpiną na ustach rzucić pragnie - nadzieja matką głupich - on staje przed nią. Całym sobą, a nie jedynie w formie mglistego wspomnienia. Stoi i mówi, lecz co on właściwie plecie? Zwężone brwi, chwila konsternacji.

Zobaczyłem cię… więc to nie przypadek?
Że może chcę… ja też chce! Chcę bardzo!
Znów się boję.

Ponownie nieprzewidywalność dalszego ciągu budziła znajome już uczucie obawy, lecz tym razem strach został pokonany. Jego głos… ach wciąż to miał. Miał swoją moc i teraz zwalczał jej demony, ponownie. — Ja… muszę… — powinnam przynajmniej. Co? Przeprosić? Nie powiedziała już nic, a zamiast słów spojrzenie ufnością spowite oddała mu, nim zdążył przyciągnąć ją do siebie.

Wiara czyni cuda, huh?
Znów razem - ona i on.
Znów cudem?

Nieważne czym byli i kim się stali. Tych siedem lat teraz… n i e w a ż n e. W danej chwili nie liczyło się nic prócz niego; prócz tej chwili, w której znów mogła schować swoją twarz w jego ramieniu. Poczuć to wszystko za czym tęskniła, poczuć jego ciepło. Choć przyznać musiała, że zarazem dziwaczne to było. Z jednej strony poddanie się temu było jak wciśnięcie mu w dłoń naładowanej broni, skierowanej prosto w jej serce, z nadzieją, że nie pociągnie zaraz za spust. Z drugiej, poczuła się (w końcu!) jak w domu. Na nowo mile widziana, lecz czy na zawsze?

Jeśli nie na zawsze to błagam, jeszcze nie teraz.

Teraz z jakiegoś powodu nie chciała już uciekać. — To naprawdę ty? — słyszysz Blue to niedowierzanie w jej głosie, zmieszane jakby z ulgą i dające początek radości? Ręce jakby poluzowały ten pierwszy uścisk - silny, bo stęskniony i pełen niedowierzania oraz niewygaszonego lecz dobrze ukrytego uczucia. Dłonie nieporadnie opadły na ramiona mężczyzny, by przez kark przemykając zatrzymać się na jego twarzy - trochę bardziej szorstkiej, pomimo zarostu mniejszego i w większym stopniu zmęczonej życiem bez niej? — To naprawdę ty — już prawie(!) w to wierzyła, lecz na własne oczy z bliska spojrzeć musiała w ten bezkres niebieski.
Otwórz oczy Blue, to ja Sunshine.
Kciukiem po szorstkim policzku przejechała i na palcach wspiąć się musiała, by swe czoło do jego przyłożyć jak niegdyś, a gdy jej demony bitwę właśnie przegrywały i na polu walki polegały, ona upragniony spokój choć na krótki czas czuła.

Iiiii nienawidziła tego, bo już nie potrafiła uciekać. Traciła kontrolę nad sytuacją i pewnie skończy się tak, że wszystkie jej najgorsze obawy, przed którymi tak długi już czas ucieka, nagle ujawnią się. Bolało to, że znów miała nadzieję, która kłóciła się z wypracowanym dotychczas porządkiem, ale jeśli czegoś nienawidziła bardziej to była to myśli, że może stracić tego faceta raz jeszcze na zawsze.

Tęskniłam, powiedzieć próbowała tylko jak na złość słów zabrakło pod naporem Niebieskiego spojrzenia. Mógł to sam wyczytać, niczego ukryć nie próbowała. Ba! Na przekór wszystkim swoim zasadom i wieloletni praktykom, otwierała się przed nim na krótką chwilę, dopóki strach nie ma kontroli. Cieszyła się tą chwilą na krótką chwilę, dopóki złość i żal ich nie dogoni.

— Przepraszam —
wyszeptała; jak wtedy, kiedy jeszcze spał, a ona szykowała się do ucieczki.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I tak się też zdarzyć może przecież - jakby już potencjalna rozbieżność w uczuciach nie była wystarczającym zagrożeniem dla wspólnej przyszłości - że, choć obydwie strony to samo, i tak samo silnie żywią do siebie, okazuje się nagle, że...
czas nie ten.
Lub miejsce, cholera jasna, niewłaściwe.
Rozwinąć? A, proszę bardzo: Nie ten moment w rozwoju kariery czy pasji, na czymś innym człowiek chciał (lub powinien) się skupić. Złożyliśmy sobie przysięgę, że "nie, już-nigdy-nie, a na pewno nie teraz" i próbujemy się tego słowa trzymać usilnie, kurczowo. Albo od domu za daleko, czy tego domu za blisko. Za wcześnie albo za późno. Za mocno - i co teraz?
Lament, wyrzut, żal do losu - nie byliśmy przyszykowani!
(A czy miłość, z definicji samej, nie jest ciosem, na który zwyczajnie nie da się przygotować, hm? Można czasem myśleć - jak bokser po latach treningu - że i owszem, nic nas nie zaskoczy, a ona jednak zawsze znajdzie jakiś sposób, by wyminąć trzymaną przez nas gardę.
I uderzyć prosto w najdelikatniejszą z tkanek. ).
Najlepsząprostszą metodą jest wtedy westchnąć ciężko (wydawałoby się, że wydech głęboki ulgę przyniesie, a on tylko - w jakimś pierdolonym paradoksie - większy ciężar do serca piersi przyciska!) i ręce załamać (zaraz te same ręce zaprzęgnąwszy do pakowania manatków. Zracjonalizować sobie wszystko (prawda, Ariel?) rzeczywistość jakoś przetłumaczyć tak, by pozornie przynajmniej znośną bardziej się stała, wytrychem słownym broniąc się przed bólem.
"Wszystko idealnie, ale, no... moment nie ten" - o, tak powiedzieć na przykład. Albo "tego kwiatu jest pół światu", slogan wyświechtany, ulubiony, żywcem z porad tele-wróżek wywleczony. Ćmienie w sercu ma wytłumić.
I co, Sunny? Dobrze działało na Ciebie to remedium?

Bo na Bluejay'a - n i e .
Ani "dobrze", ani "źle".
Nie działało wcale.

I może powiedziałby ktoś: to dlatego pewnie, że surfer nie próbował wystarczająco zaciekle. Ani wtedy - gdy, po dniach paru spędzonych na niedowierzaniu i negocjacji z losem zaczęło do niego wreszcie docierać, że jego Słońce zaszło Sunshine odeszła, ani teraz, gdy wzrokiem obejmował (nim ramionami ją otoczy) jej drobną, z życia jakoś wypłukaną sylwetkę.
Nie chciał tłumić tego ćmienia (choć mówiono - fake it till you make it; czynności powtarzane regularnie nawykiem się stają, nawyk zaś - nową rzeczywistością: da się żyć nauczyć i bez słońca Światła). Serce głupie darło się na strzępy.

Dobrze, umawiali się faktycznie, że Bluejay nigdy nie będzie do niej należał, jako i ona do niego. Ale co to znaczy, w ogóle, do kogoś należeć? I co to znaczy, właściwie, mieć kogoś?
Budzić się przy nim co ranka? Kawę mu robić taką, jak najbardziej lubi - dwie i pół łyżeczki zalane wrzątkiem do granicy rozsądku ceramicznej krawędzi? W czoło go całować, po śnie rozprężone, wolne jeszcze od zmarszczek co odradzają się co dzień pod wpływem trosk najbardziej przyziemnych? Mówić o nim bliskim ("hej, cholera!" z pauzą na chichot nieomal nastoletni, "nie chcę nic zapeszać, ale p-poznałam kogoś...")? Pisać o nim w pamiętniczku? Śnić o nim? Za dnia rozmyślać, w czasie krótkich chwil rozłąki? O nim pierwszym myśleć, gdy w wiadomościach ostrzegają przed gwałtownym sztormem i nakazują: "zadzwońcie do bliskich"? Oswoić sobie kogoś, zaufanie jego zdobyć? Zamieszkać z nim? Serce mu oddać? Czy jego własne przywłaszczyć sobie? Nazwisko wziąć? Obrączkę na palec wsunąć? Nie?

No, tak się utarło przecież: "mam Cię", mówić, albo "mam ją", "mamy siebie nawzajem", i potem jeszcze: "to jest mój partner", czy "to? ta dziewczyna, od której, tak po szczeniacku, wzroku nie mogę oderwać ani na chwilę? to moja partnerka".

Ale co to znaczy naprawdę mieć kogoś, Sunny?
Mieć kogoś to znaczy nie móc o nim zapomnieć.
Nawet jeżeli żyć w nas będzie jedynie w formie mglistego wspomnienia.


Poczuł, że pod jej dotykiem-słowem-oddechem sercem do serca przyciśniętym znów nabiera kształtu. Jakby przez ostatnie siedem lat był tylko samego siebie wspomnieniem, powidokiem prawdziwego Blue, cieniem niewyraźnym. Przez Przeszłość zupełnie niespodziewanie mu zwrócona, każdym słowem tworzyła go na nowo. Przywracała go do życia - tak głupio, tak zwyczajnie, pod budynkiem stacji telewizyjnej, na moment przed burzą. Na krawężniku, jasna cholera, jak do życia się czasem przywraca ofiary-niedoszłe wypadków przy pracy drogowych.
Nie wiedział, ile czasu zajęło, nim nabrał sił, by odsunąć się od niej na moment, wzrokiem wycinając krawędzie jej ciała z ogarniającego ich wieczornego półmroku.
Gdy odeszła Zabrała ze sobą jego duszępierała mu dech w piersiach.

- Ariel, nie przepraszaj - powiedział (powtórzył? - mówił to w snach tyle już razy, że granica między rzeczywistym, i nierzeczywistym, wypowiedzianym i niewypowiedzianym, zaczynała mu się już zacierać - Nie przepraszaj. Ale... - W r ó ć . Z o s t a ń . - Chodź ze mną. Zaraz się ściemni. I burza... Za... - krótki śmiech, co brzmiał tak nierealnie, na myśl o paradoksie sytuacji - Zapowiadałaś przecież dopiero co, że zaraz będzie burza. Chodź-my. Do mnie. - P r o s z ę . - Mieszkam na przystani.

Znowu go zostawi?
Jeśli nie na zawsze to błagam, jeszcze nie teraz.

Czy będzie z nim, w końcu?
Jeśli (jeszcze) nie na teraz, to błagam, niech to będzie przynajmniej na zawsze.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ale co to znaczy naprawdę mieć kogoś, Sunny?
Mieć kogoś to znaczy nie móc o nim zapomnieć.


Jeśli tak, to miała go. Miała Niebieskiego na zawsze - nigdy nie zapomniała, choć przyznać musiała, że niekiedy fantazjowała o amnezji. Nie takiej na wieki (wieków, amen), a o takiej idącej na równi z ponownym spotkaniem lecz w czasie bardziej odpowiednim (?) w którym to strach nie do ucieczki popychał, a do walki zagrzewał. Żałować też nie potrafiła - o ile nie rozchodziło się o te chwile spędzone bez niego - niekiedy jedynie nienawidziła się za słabość do niego. Wystarczyło kilka chwil, by zmienił jej życie bezpowrotnie i choć znalazł się niejeden taki, co uśmiech na jej twarz przywołał, to żaden nie sprawił, by jej serce ponownie radowało się jak wtedy, na Bali. W rezultacie tęskniła, choć nie powinna - sama uciekła, prawda? Chcąc nie chcąc uzależniła się i trudno było udawać, że bez niego wszystko jest dobrze. Nie było dobrze go, a i tak potrafił poprawić jej humor samym pojawieniem się w myślach. Wystarczyło przywołać wspomnienia z tych chwil, jak uśmiechał się… jak patrzył w jej oczy. Niestety wspomnienia już nie wystarczały, radowały na krótko będąc jedynie wstępem do bolesnej fali przed którą uciec nie potrafiła.

Cholera, po pierwszym spotkaniu nawet przez chwilę nie pomyślała, że stanie się dla niej, aż tak ważny. Że to właśnie jego twarz będzie przewijać się przed jej oczami, gdy nastanie ciemność. Że to jego głos stanie się ulubionym dźwiękiem. Że stanie się jego i, że ona będzie go mieć… już na zawsze… przynajmniej w swym sercu swej pamięci.

Czy świat nie byłby piękny, gdyby wszyscy spotykali się w odpowiednim momencie?
Czemu los musi być tak przewrotny, a ścieżki życia wiecznie zawiłe i często ślepe? Dlaczego wpierw trzeba zmierzyć się z ogromem rozczarowań, by w końcu trafić na odpowiednią osobę? Dlaczego spotykamy ludzi, którzy niosą ze sobą jedynie rozczarowanie sprawiając, że sami stajemy się nim dla innych?

Nie chciałam cię rozczarować Blue, przepraszam.
Ukojeniem miała być. Odpowiednią osoba w najwłaściwszym czasie.

Nie przepraszaj, ale…
ale co jeśli, to jedno przepraszam może sprawić, że nie staniemy się sobie wrogami? Bo wroga w tobie mieć nigdy nie chciałam, wiesz? I wiesz co jeszcze? Czegoś więcej pragnęłam… więc uciekłam i teraz jedyne, do czego jestem w stanie się przyznać to właśnie do błędu. Niby wszyscy je popełniamy, ale ten mój własny wciąż boli. Zraniłam nie tylko ciebie, siebie również...ale wiesz jak jest… czasami wystarczy powiedzieć - przepraszam - by mur między nami runął.

Wrzasnąć więc chciała, z całych sił w płucach, że przeprasza! Krzyczeć tak, żeby nie tylko mur między nimi runął, ale by zatrzęsły się te wokół. Lecz nagle zamrugała kilkakrotnie, czując jak zdumienie pochłania jej ciało. Niespodziewanie coś w niej pękło, po cichu.
Jak to możliwe?
Jak to możliwe, że między nimi nie było żadnego muru? Zamiast niego śmiech wydzierający się z ust surfera - nierealny taki, a jednak prawdziwy - trafiający prosto w serce nią. Kąciki dziewczęcych ust uniosły się ku górze, na przekór trawiącego wnętrze niezrozumienia. Nie dziwne więc, że odpychać chciała to, co przeszkodą mogło stać się, na drodze ku radości jaka mogła mieć miejsce, gdyby tylko odważyła się iść…
Iść jak najdalej, byle z nim.

Burza mi nie straszna — myląca odpowiedź (jak na jego ukryte błagania) to była, lecz czy nie pamiętał już, jak opadające powieki najchętniej przytrzymywałaby zapałkami na wieść o nadchodzącym spektaklu błysków? Czy zapomniał już jak z ciekawością brzdąca wdrapywała się na parapet, by wypatrywać pierwszych rozdzierających niebo piorunów? Spójrz! Widziałeś TO?! O znowu! No chooodź tutaj, chodź już!
Musiał to pamiętać...
Ciemności również się nie obawiam — i te chwile wyparł z pamięci? Jak pod gołym niebem gwiazd zliczyć nie potrafiła, ale z uporem poddawała się torturom krwiopijców, byleby to robić z nimale pójdęgłuptasie! Oczywiście, że pójdę z tobą! - chciała wykrzyczeć, szczególnie w momencie, kiedy jego śmiech osłabł - kto wie, może pod wpływem nadciągającego niepokoju? I to nie tak, że drocząc się próbowała utrzymać go w napięciu - pójdzie, czy ucieknie? Rzecz w tym, że nie chciała już uciekać… nieważne czy przed burzą, przed nocą, przed nim.

Iść chciała, tak po prostu. Nie zważać na to co nadciąga, a kropla rozbijająca się o jej policzek świadczyła o tym, że coś zbliża się nieuchronnie. To tylko deszcz, to jeszcze nie łzy. Rękę swoją odsunęła więc z jego twarzy, by ścieżką prowadzącą w dół przez jego przedramię, w końcu trafiła na znajomą dłoń. To w nią nieśmiało i z utęsknieniem wplotła swoje palce. — Prowadź… — lecz chwila, moment!

— Czekaj — zamiast zrobić krok stanęła jak wryta, obdarzając go zaskoczonym spojrzeniem. — Do mnie, czy do ciebie? — zapytała, kiedy kolejne pojedyncze krople rozbijały się o chodnik. Nie była pewna czy źle usłyszała, czy to los tak sobie z nich drwi. — Ja mieszkam na przystani — i ten ton na miarę upartej trzylatki, jakby tylko ona miała prawo zamieszkiwać tę okolicę.

Niemożliwe przecież, że przez tak długi czas mieli się na wyciągnięcie ręki, prawda? Tak, jak niemożliwe wydaje się istnienie miłości, która wciąż czeka, pomimo rozdartego serca i podciętych skrzydeł. Uczucia, którego żadna burza nie ruszy i nieustępliwie tęskni, pomimo przerwy w zdarzeniach i braku dotyku.
A jednak…

Tęsknili.
Mieszkali na przystani.
Uczucie istniało, żyło wciąż nadzieją.
Może to ten ich 'odpowiedni moment'?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wiele można było powiedzieć o Ducette. Zarzucić jej nieodpowiedzialność, nadmierne luzactwo przemieszane ze spożywaniem alkoholu i olewanie innych, czego nauczyła się z czasem, w myśl „Skoro oni mają cię w dupie, ty możesz mieć ich w swojej”. Nauczyła się nie przejmować i nie zastanawiać, czemu jakiś facet albo kobieta gapią się na nią jak na okaz w zoo. Przecież nie wyglądała źle. Dbała o siebie, czesała, regularnie się myła, nakładała delikatny makijaż i prała ubrania, które stanowiły główny społeczny problem. Wiele osób powiedziałoby, że jej stroje były niechlujne. Zwisające paski, świecące ćwieki, naszywki na koszulach, dziury nie tylko w spodniach, ale też t-shirtach często pomazanych markerem z jej własną sentencją dniach. Najczęściej jednak stawiała na koszulki z zespołami muzycznymi lub dobrze nadrukowanymi dziełami sztuki, co było oznaką sentymentu, do którego nigdy by się nie przyznała. Unikała rozmów o dawnych czasach tak samo, jak ludzi zagrażających jej życiu albo zdrowiu.
W przypadku nieznajomego, który szedł za nią aż dwie przecznice od miejsca pracy, stawiała na zagrożenie zdrowia. Nie przyjrzała się mu dokładnie, ale pierwsze co zrobiła, to spojrzała w jego oczy. Na chwilę, jakby przypadkiem, kiedy zatrzymała się przed przejściem dla pieszych grzecznie patrząc najpierw w lewo, a potem w prawo i znów w lewo, skąd szedł brodaty typek.
Nie miał oczu mordercy. Wydawał się raczej kimś, kto chciał coś zrobić, ale nie był pewien czy mógł. Przecież ktoś mógł go złapać. Oczywiście. Na pewno był ekshibicjonistą, dotykał się patrząc na panny albo je gwałcił. Każda z tych opcji była obleśna i choć Billie w mgnieniu oka mogłaby od niego zwiać (przez kolejne przecznice biegnąc tempem strusia pędziwiatra), to tym razem nierozważnie zamierzała zaryzykować konfrontacją.
Może jak go przestraszy, to chociaż na tydzień zrezygnuje ze swych fetyszy?
Brak planu był dobrym planem.
Postawiła na improwizację już w chwili, gdy minęła parking blisko pracy. Nie zatrzymała się na nim. Nie poszła po swój motor, ale ruszyła dalej dzierżąc w dłoniach kask tak, jakby był tylko ozdobą do całości ubioru a szczególnie skurzanej kurtki.
Nie miała pojęcia co robi ani gdy oddalała się od parkingu ani w momencie, gdy nagle zakręciła w małą boczną uliczkę. Oceniając dystans między nią a nieznajomym miała zaledwie parę sekund, żeby się przygotować. Tylko co miała zrobić? Rzucić się na niego?
Brak planu jednak był złym planem.
W ostatniej chwili złapała za worek na śmieci ze stosu pozostałych wystających z kontenera i z impetem rzuciła w mężczyznę. Nie spodziewała się usłyszeć głośnego uderzenia, ale gdyby tak pomyśleć worek był wyjątkowo ciężki co oznaczało, że w środku musiało być coś plastikowego, metalowego, szklanego albo teflonowego, bo dźwięk przypominał uderzenie patelni.
Zrobiła krok w tył patrząc, jak tuż po uderzeniu facet w amoku traci równowagę potykając się o stary, zardzewiały dziecięcy rowerek. To była jej szansa, której nie mogła stracić. Doskoczyła tych parę kroków, stanęła nad facetem kopiąc go najpierw w bok, a potem groźnie jakby chciała się zamachnąć uniosła kask.
- Ty zboczony pojebie! – warknęła. – Czego za mną lazłeś co? Bzykanka się zachciało? A może chciałeś pokazać mi wacka? – Znów go kopnęła. Na zachętę, chociaż tak naprawdę chciała mieć pewność, że tamten tak szybko nie wstanie. Kompletnie nie myślała. Jeden ruch z jego strony i sama mogłaby wylądować na ziemi. Nie znała się na walce. Była dobra w nawiewaniu. – Gadaj zasrańcu! – Miała na niego wiele epitetów, z których nie korzystała w pracy. Tam była grzeczna, bo nie mogła stracić roboty przez złe słownictwo (to byłby banał), ale na ulicy nie musiała się pilnować.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Innym powodem, dla którego ludzie się gapili, mogło być to, że obiekt się im podoba. Jeżeli osoba, która o siebie dba i wie, że nie wygląda jak quasimodo, myśli, że coś z nią nie tak, bo się ludzie gapią, prawdopodobnie ma po prostu niską samoocenę i mało pewności siebie. Oczywiście była masa innych powodów, dla których ktoś mógł być obserwowany (albo obserwować), i to racja, że jednym z tych powodów mogła być chęć zrobienia krzywdy, również na tle seksualnym. Mogła to być chęć kradzieży, niezdrowa fascynacja, zwykłe nieporozumienie lub, jak w przypadku Skylera, obserwowanie przyrodniej siostry z podejrzeniem, że znowu pakuje się w kłopoty i z przeświadczeniem, że zabawa w superbohatera to nic złego. Zaraz się jednak przekona, że wyobrażenia rzadko mają wiele wspólnego z rzeczywistością. Wzniósł się zbyt wysoko na dobrych chęciach, więc życie zdecydowało sprowadzić go boleśnie na ziemię. W końcu jak to mówią: “Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane.”
Miał dziś wolne, a Kay przez ostatnie dni była zajęta i wyjątkowo napięta, więc wolał dać jej nieco przestrzeni (jej i sobie, dla własnego dobra), więc postanowił dowiedzieć się co słychać u siostry - tej, która nie wiedziała prawdopodobnie o jego istnieniu, tej samej, którą podglądał, odkąd się o niej dowiedział, aby wypełnić obowiązki starszego brata i wspierać ją z ukrycia. Co za wygodnictwo, prawda? Był pewny, że to najlepsze wyjście, a kompletnie nie pomyślał o tym, że takie działania są niesprawiedliwe i mogą doprowadzić do bardzo nieprzyjemnych zdarzeń i reakcji. Jakoś nigdy nie spojrzał na to, co robi, z perspektywy Ducette. Być może dotarłoby wtedy do niego, że to wcale nie jest tak dobry pomysł (ba, wręcz genialny), jak myślał, kiedy wcielał go w życie.
Wiedział, o której kończy pracę i czekał niedaleko, starając się wyglądać w miarę normalnie. Może odrobinę przesadził ze skórzaną kurtką i czarnym kapturem naciągniętym na głowę, ale przynajmniej zamiast ciężkich buciorów, miał na nogach trampki. Jakoś nie pomyślał, aby ubrać się “przyjaźniej”, z resztą czy coś by to zmieniło? Przynajmniej nie wcisnął na nos przeciwsłonecznych okularów, bo to zapewne już na starcie pozbawiłby go jakichkolwiek szans na powodzenie misji.
Szedł za Billie w bezpiecznym odstępie, takim jak zwykle, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie kurtki. Przez chwilę zamarł, gdy ich spojrzenia się spotkały. Zauważyła go? Zwróciła na niego uwagę? Czy coś podejrzewa? Gdyby po tym incydencie ruszyła prosto po swój motor i pojechała do domu, to pewnie na tym by zakończył i sam wrócił nad wodę, aby wyprowadzić na spacer Kawę, którą ostatnio zaniedbywał, jednak kobieta przeszła obok parkingu i poszła dalej, a to wydało mu się bardzo podejrzane. Ciekawe, że ani trochę nie pomyślał, że to mogło mieć z nim jakiś związek. Tym bardziej, kiedy skręciła w boczną, strasznie podejrzaną, uliczkę. Bez wahania ruszył za nią. Miał tylko nadzieję, że nie wpakowała się w jakieś kłopoty - narkotyki, prostytucje, handel kradzionymi lub zakazanymi towarami, Boże broń!
Skręcił w uliczkę i nagle coś na niego wpadło. Poczuł uderzenie czymś twardym, jakby ktoś rzucił w niego garnkiem i odbił w lewo, zachwiał się, a potem...

Pierdolony rowerek! Kto stawia na środku drogi pierdolone zardzewiałe mini rowerki!

Potknął się o dziecięcą trójkołówkę i runął jak długi, uderzając kolanami w ziemię. W ostatniej chwili podparł się rękami, by nie rozkwasić sobie również twarzy. Wtedy poczuł kopniaka. Ktoś kopnął go w żebra, czego kompletnie się nie spodziewał. Uniósł wzrok i zobaczył nieźle wkurzoną Billie. Pospiesznie kopnął rowerek, żeby wyswobodzić spod ramy swoją stopę, a gdy zauważył, że kobieta ponownie zamierza go kopnąć, to złapał ją za łydkę i mocnym ruchem sprowadził do parteru.
Nie pokazałbym ci wacka, nawet gdybyś była ostatnią kobietą na ziemi — wydyszał, próbując unormować oddech. Miał nadzieję, że nie złamała mu żebra, bo bolało jak diabli. — To nie to, że jesteś brzydka, po prostu…
Może nie powinien kończyć tego zdania ani w ogóle czegokolwiek mówić? Może powinien wstać i zwiać? Jeszcze wezwie gliny i dopiero będzie zabawa.
Nie jestem zboczeńcem. Wydawało mi się, że jesteś laską, która zwinęła mi dziś rano portfel w metrze.
Dobre kłamstwo? Tak w skali 1 na 10, jaki z niego aktor? Bo prześladowca raczej marny, skoro dał się tak znienacka sprać.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „King 5 TV”