WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie chciał dawać jej powodów do zmartwień, głównie dlatego niewiele powiedział jej o swoim wyjeździe. Nie chciał też, żeby czuła się winna gdyby zdradził jej swoje główne powody do zrobienia czegoś takiego. Nie było w końcu żadnego przymusu, a sama perspektywa awansu i dalszego rozwoju na tej ścieżce kariery - owszem, była kusząca - ale niewystarczająco, by porzucił życie w Seattle nie wiedząc, czy kiedykolwiek do niego wróci. A jeśli już, to czy nie zrobi tego w czarnym worku.
Nie wiedział, dlaczego sam dopytywał o Powella, ale samo jego wspomnienie wywoływało iskrę złości w jego sercu. Nie miał prawa być zazdrosny, ani zły na Kenzie ani jego. Oboje byli w trudnej sytuacji, oboje radzili sobie jak mogli, pocieszając się własnym towarzystwem i będąc dla Matta lepszym wsparciem niż on był kiedykolwiek. Ale to on powinien być w tym szpitalu, on powinien być tym wsparciem, on powinien obejmować ją i pocieszać, kiedy się załamywała i wraz z nią unosić kciuk w górę gdy Matthew mógł ich zobaczyć. Nie wywiązał się z tego obowiązku, w chwili próby oddalał się coraz dalej i teraz zaklinał sam siebie. Gdyby mógł, zrobiłby wszystko, żeby cofnąć czas i spróbować tego od nowa.
Nawet jeśli nie miał pojęcia, czy tym razem nie postąpiłby tak samo. To było silniejsze od niego, choć lubił myśleć, że nad tym, jak nad każdymi demonami, był w stanie zapanować.
Noc robiła się chłodniejsza, im bardziej oddalali się od baru i oferowanego przez niego ciepła, oraz tłumów. Wsadził ręce do kieszeni, zwalniając nieco, gdy zauważył, że idzie trochę zbyt szybko. Cieszył się, że się spotkali, ale nie potrafił przestać się denerwować. Było tak wiele rzeczy, które musieli omijać, żeby rozmawiać w normalny sposób, że z trudem lawirował pomiędzy nimi, szukając tematu do dyskusji. Czy kiedykolwiek ten ból minie? Czy będą w stanie przywrócić to, co sprawiło, że byli prawie nierozłączni odkąd pierwszego dnia spotkali się na kampusie? Nie chciał myśleć, że nie byli w stanie razem funkcjonować bez Matta, jakby był trzymających ich blisko siebie klejem.
- Powinniśmy się złapać jeszcze kiedyś - zaproponował, gdy wspomniała o spotkaniu, choć nie z nim. - Nie w takich warunkach - dodał, uśmiechając się lekko, głową wskazując na wiatr i narastający ziąb.
Jeśli istniały słowa, które mógł powiedzieć, żeby przekazać wszystko to, co teraz odczuwał, bardzo chciałby je poznać.
- Cieszę się, że się zobaczyliśmy, Kenzie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

..........Trudno jest puścić się przeszłości. Mimo że często przed nią uciekamy, jednocześnie mocno się jej trzymamy, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Rozpamiętujemy co zrobiliśmy źle i obiecujemy sobie w duchu, że gdybyśmy mogli wrócić do tamtego czasu, zrobiliśmy wszystko inaczej, lepiej. Robimy to jednak tylko dlatego, gdyż wiemy, że jest to niemożliwe — niemożliwym jest zmienić przeszłość. Bo gdyby taka szansa istniała... Prawdopodobnie i tak popełnilibyśmy błąd. Jeśli nie ten sam, to inny.
..........Uwierzyłaby mu więc na słowo, gdyby powiedział jej, że zrobiłby wszystko inaczej, gdyby tylko dało się cofnąć czas. Uwierzyłaby, bo wiedziałaby, że naprawdę ma to na myśli. Ale wiedziałaby też, że mimo jego zapewnień i dobrych chęci, najprawdopodobniej i tak wyszłoby tak samo. Bo z demonami trudno jest wygrać, a wizyty w szpitalu właśnie takimi demonami dla niego są i ona doskonale o tym wie. Głównie dlatego nigdy nie miała do niego żalu o to, że nie ma go przy łóżku Matta tak często, jakby tego chciała. Jakby oboje chcieli, bo zawsze wiedziała, że i on chciałby przy nim być — dzień i noc. Po prostu… Tego nie potrafił. Nie potrafił się przełamać, nie potrafił zwalczyć swoich demonów. Nie ma mu tego za złe, ani trochę, ale, mimo że wiedziała skąd się to bierze, nie była w stanie załatać tej ogromnej przepaści, która się przez to nimi wytworzyła.
..........Po prostu nie byli sobie pisani.
..........Nadal jej przykro z tego powodu, ale chyba powoli zaczyna się z tym godzić. Zaczyna rozumieć, że czego by nie robili, nie wrócą do tego, co mieli kiedyś i każde z nich musi ruszyć dalej. Ale czy to musi oznaczać, że nie będą ze sobą rozmawiać? Mogą przecież pozostać w kontakcie, nadal mogą się przyjaźnić, bo na samym początku właśnie tym dla siebie byli — przyjaciółmi. Czy nie mogą wrócić chociaż do tego? Chciałaby, naprawdę by tego chciała.
..........I nie przypadkiem. Tak, masz rację — mówi, kiwając lekko głową na znak zgody. Uśmiecha się do niego lekko i choć nadal czuje się przy nim lekko spięta, cieszy się, że się na siebie natknęli. Potrzebowali tego — potrzebowali tego lekkiego popchnięcia w swoją stronę, aby znowu mogli zacząć rozmawiać, jak dwójka normalnych ludzi. Nie jest łatwo puścić przeszłość w niepamięć, ale można nauczyć się żyć pomimo niej. — Numer wciąż mam ten sam, więc jeśli chcesz… Możemy się umówić w następny weekend — dodaje po chwili, nie chcąc, aby rzucona przez niego propozycja pozostała niespełniona i odwleczona w czasie aż na wieki. Bo naprawdę chciałaby się z nim spotkać, normalnie porozmawiać w jakimś cichym spokojnym miejscu. I ciepłym, przede wszystkim.
..........Ja też, Andy — odpowiada, zwracając się do niego zdrobnieniem, którego lubiła zawsze używać, gdy jeszcze ze sobą byli. W pewnym momencie zatrzymuje się na środku chodnika, odwracając się w jego stronę. — Tęskniłam za tobą, wiesz? — mruczy cicho, niepewnie, bo nie wie, czy to dobry czas i miejsce na takie wyznania, ale potrzebowała to z siebie wyrzucić. — I… Wiem, że prawdopodobnie to, co było nami jest już skończone, ale… Nie chcę cię stracić. Potrzebuję cię, potrzebuję swojego przyjaciela — wzdycha cicho, wpatrując się w niego swoimi wielkimi ślepiami.
..........Obrazek
.............all the spirits gather 'round like it's our last day
.............to get across you know we’ll have to raise the sand

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Śmierć Matthew była jak mleczna mgła, wkradająca siępomiędzy ich wspólne wspomnienia, przykrywająca dobre chwile spędzone razem zasłoną bólu i żalu. Ich przyjaźń zmieniła jego życie na długo nim wkradły się do niej pierwsze uczucia. Wiedział to. Wiedział, że Atherton była kobietą, przy której problemy wydawały się mniej istotne, która potrafiła rozluźnić każdą, sztywną atmosferę. Z którą uwielbiał wychodzić do drogich restauracji i siedzieć na kanapie z piwem w ręku. Nawet, jeśli nie byli sobie pisani, nie utraciliby ze sobą kontaktu tak, jak stało się to teraz. Kiedyś miał dwójkę ludzi, którzy znali go na tym świecie najlepiej, a on nie chciał pozwolić sobie na utratę ich obojga.
Ale to było trudne. Ciężko patrzyło mu się w jej oczy i widziało smutek pomieszany ze zrozumieniem. To nie była trauma, o której mógł jej opowiedzieć, spytać o radę, zapić shotami w barze. Ten dotyczył ich obojga i nie tylko jego serce pękło na pół w dniu, w którym stojący przy szpitalnym łóżku monitor zakomunikował koniec. Koniec czekania, niekończącej się nadziei, koniec tego całego, cholernego cierpienia.
Ona rozumiała go w tej chwili najlepiej. Nie wiedział, czemu wyciąganie ku niej ręki sprawia mu tak wielki trud, czemu nie sięgnął po telefon wcześniej, nie spytał nawet co chwytać.
A może wiedział, tylko nie chciał tego przyznać. Głęboko w tyle jego głowy zakorzeniło się to natrętne, niedające o sobie zapomnieć uczucie, które nasilało się gdy jego myśli wędrowało w stronę kobiety.
Wstyd.
- Wiem, Kenzie - odpowiedział cicho, tak jak ona, stojąc w miejscu zamiast wreszcie ruszyć w swoją stronę. Nie potrafił przywołać już na swoje usta uśmiechu, którego nie przejrzałaby od razu. Udawanie zwykle szło mu bardzo dobrze, ale rozbijało się o szczerość tego, co właśnie powiedziała. - Ja też za tobą tęsknię. To jest... - westchnął, nie wiedząc, jakich słów użyć. Uniósł rękę w górę, przeczesał włosy nerwowo, wściekły na samego siebie, na ostatnie miesiące, na zrządzenia losu i jego głupie decyzje. Jego umysł podpowiadał mu tylko ucieczkę. Bo uciekanie miał już opatentowane, to było coś, co robił za każdym razem i za każdym razem nienawidził siebie za to coraz mocniej. - Popieprzone. To wszystko. Nie chcę znowu uciekać i nigdy więcej cię nie zobaczyć. Ale nie jest mi łatwo.
Nie chciał myśleć, że Matthew był czymś, co spajało ich ze sobą i bez tego nie był w stanie już z nią rozmawiać, bo to nie była prawda. Kenzie była dla niego równie ważna od samego początku, była dla niego przyjaciółkę, a on powinien przy niej być na dobre i na złe, choć nigdy nie byli małżeństwem.
- Następny weekend mi odpowiada - obiecał, mając nadzieję, że dostrzeże determinację w jego oczach i nie pomyśli, że to kolejna zasłona dymna. Kolejna wymówka, z rodzaju tych, które mówiło się na odczep. - Odezwę się.

ztx2

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • 18) Your head has no right to say no
    • ~ Hey, brother, what you thinking?
      that good ol' sound is ringing
Co łączy dwie pary butów, sztalugę, trzy ołówki, poduszkę i kilka kabli?
Po pierwsze – okres niespełna tygodnia.
Po drugie – zęby Rufusa. Ale to niedopowiedzenie straszliwe. A zatem, precyzując – zęby stęsknionego Rufusa, który chyba nie za bardzo potrafił zrozumieć, skąd nagła zamiana w zachowaniu właściciela dwunożnego przyjaciela. Dlaczego zaczął wychodzić częściej z domu? Dlaczego wybywał wcześniej i – tak bezwstydnie, wbrew logice – wracał później? A przebrzydle to tak dawać nadzieję najpierw, nęcić utopijną wizją – jak przysmak, którym wodzi się za nos – dosłownie, potem zwodzi na to głodne, psie pokuszenie, a na koniec odwodzi rękę (tak tuż-tuż przed kłapnięciem pyska).
Utopijna wizja zakładała, rzecz jasna, równoczesną obecność Bastiana i – niespodzianka! – Phoe w domu (bo to taka miła wizyta – i o! proszę! na noc zostaje! to może od razu tak, na zawsze?). I to był ten przysmak, na który Rufus zęby sobie ostrzył. A potem zniknęła i Phoe (i cała ta uwaga, którą poświęcała czworonogowi), i Bastian, też, zaczął znikać – co znaczy, że gorzej było, niż kiedykolwiek dotąd (bo jak to – domator z domu ucieka? co to za paradoks nieśmieszny? a może śmieszny, ale tylko w ujęciu groteski?).
Ale to nie o psie rozważania teraz chodziło; a o to, co działo się w tym bastianowym móżdżku. Co (kto) w jego domu był/o i nie-był/o, jednocześnie. Nie było Phoenix Grace Farrell – ale, omyłkowo, jak zostawia się, na przykład, telefon, kurtkę, długopis – zostawiła po sobie żal i zawód (i tę nadzieję, cholerną). I zapach; tak, zdecydowanie. Zostawiła po sobie zapach – wciąż spamiętywany przez kanapę, na której spała (spać-próbowała – to zapach nadziei) i poduszkę (na której spała, w jego łóżku, razem-oddzielnie – to zapach żalu, zawodu i bólu [bo ból ma zapach]).
Nie, nie zapach. Swąd. Bo ta ptaszyna z popiołów i ognia powstaje przecież.

I choć te kontakty na linii Everett-Farrell wygrzebane zostały z grobu przeszłości stosunkowo niedawno (ziemia wciąż grząska jeszcze, niezbita, wilgna nieco), tak ciemnowłosej pannicy na pewno udało się w tym krótkim czasie (imponujące!) sprowadzić ze sobą pokaźny tłum towarzystwa – publiki; tej, która w kopcu zachowała się żywcem, i tej… martwej całkiem.
Świetnie, Max. Popatrz tylko – jesteśmy częścią tego przedstawienia. I zasiadamy sobie, razem, w jednym rzędzie. Dosłownie; bo zadkiem ląduję na tym krzesełku śmiesznym, przy kontuarze zaraz. Nie wiem, w zasadzie, po cholerę tu jestem. Po co w ogóle przylazłem – skoro ani to moje kąty, ani ze mnie samego – żadna ćma barowa.
Może nawet zastanowiłbym się nad rzeczonym powodem złożonej wizyty. Jakąś przesłanką, co mnie przygnała pod drzwi przybytku nie-tak-obskurnego (jak miałem nadzieję jak się początkowo spodziewałem). Ale tylko może; bo zanim przytknę usta do szkła, co z niego trunek (niezamówiony jeszcze, coś niespieszno mi) się wylewa, zahaczam kątem oka o ciebie. Kurwa – jasna – mać. I dłubiemy w tym kopczyku przeszłości. Dalej, dalej, głębiej, głębiej.
No proszę – Max MacCarthy (nie wiem skąd to – ale chyba mogłem się ciebie spodziewać? los zaczynał popisywać się całkiem niewybrednym poczuciem humoru, a ja; przyzwyczajałem się, najwyraźniej). W każdym razie – brakuje mi słów na to, w jakim stanie się znajdujesz. Coś między dobrą passą; kilkoma wygranymi pod rząd (kolejkami), ale ta następna potyczka raczej niepewna. Nie, żeby był ze mnie znawca – a mimo to przyznaję, śmierdziało mi tu albo walkowerem, albo nokautem. Tylko, że tobie wciąż mało chyba, więc ku nokautowi się skłaniam.
Tobie wciąż mało. Więcej ci potrzeba – a klient panem przecież, dopóki płaci.

O, oho, Max? Max. Wystarczy ci już, co, chłopie? – zagaduje w kierunku Szkota. Niechętnie jakoś – a w każdym razie z dystansem; bo sam nie wie jak temat ugryźć, za co się zabrać, właściwie – i czy w ogóle wdałby się w interwencję, gdyby MacCarthym nie bujało tak (ni w lewo, ni w prawo – ale typowo, po pijacku). A jednak ta natura naiwna kazała mu się martwić; więc martwił się, nie podważając własnych, zaprogramowanych mu odgórnie, zapędów. Westchnął. – No co ty, limit swój testujesz, czy jak? Daj spokój, przecież ty się zaraz zalejesz w trupa (piękny dobór słów, Everett), stary. – Rewelacja, Bastek. Ty to masz szczęście. – Sam tu przylazłeś?

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

[#2]
Widział Molly.
Nie wiedział czy była już tylko męczącą zjawą we śnie czy paskudnym marzeniem, który z całą mocą przybrał realne kształty jego ukochanej. Czasem uśmiechał się tęsknie na jej widok, czasem go przerażała, że wciąż mu się nachalnie ukazywała. Nie chciał jej widzieć. Chciał wreszcie zapomnieć, ale ona mu nie dawała ani chwili wytchnienia. Przypominała o sobie każdej nocy, kiedy próbował zmróżyć oczy i choć na chwilę odpocząć po ciężkim, żmudnym dniu. Nie mówił nikomu o swoich snach, nie chcąc nikomu rozdrapywać starych ran, a przecież...nie zadzwoni z taką błachostką do starszego brata, prawda? Milo. To kolejna skomplikowana sprawa, za którą niechętnie miał się w końcu zabrać - tak, jakby to wszystko zniszczyło ich dogłebnie, że teraz nie potrafili na siebie patrzeć, a co tu mówić dopiero o jakiejkolwiek rozmowie. Przegrywał walkę z koszmarami każdego wczesnego poranka budząc się cały zlany potem i z żałosnym krzykiem - nie mówił Harmony co konkretnie mu się śniło, choć..chyba zaczynała się domyślać. Nie chciał i przy swojej ''narzeczonej'' się pogrążać przecież jeszcze bardziej. Nic się nie kręci wokół twoich zasranych problemów, Maccarthy (powtarzał sobie te słowa jak mantrę każdego dnia)
Wściekłość już przecież dawno przeminęła, teraz został już tylko męczący żal.
Czas leczy rany.
Chyba nie w jego przypadku - z Molly wiązał swoją przyszłość. Ona przynosiła mu sens istnienia, a teraz...jej nie było. Co raz częściej łapał się na tym, że było mu co raz trudniej znaleźć w sobie energię do życia. Bywały dni, w których całkowicie jej nie miał i gdyby mógł leżałby po prostu w łózku, zawinięty kołdrą. Wtedy najczęściej do akcji wkraczała Harmony, nie zważając na jego okropny nastrój i wyganiała go do pracy.
Dziś znów widział Molly. Przeklęta. Niech będzie przeklęta!
Tak jak zawsze, po pracy prosto podreptał w stronę tego znienawidzonego miejsca - nie lubił przechadzać wśród białych mogił, nie lubił szczególnie tej jednej do której drogę znał już na pamięć. Ale przychodził. Codziennie, choć na trochę, myśląc, że to mu przyniesie jakąkolwiek ulgę. Nie przynosiło. I było gorzej, niż przypuszczał. Dzisiaj praktycznie nic nie mówił, gdy wpatrywał się w wyrzeźbione personalia jego kobiety. Milczał, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Krople deszczu nasilały się z każdą chwilą, a ciemne chmury po raz kolejny przysłoniły niebo. Z jego oczu już wcale nie spływały łzy,to tylko ten przeklęty deszcz spływał po jego twarzy. Aż wreszcie, miał dosyć. Tak zwyczajnie dosyć tego stania w tym przeklętym miejscu.
Pieprzony - nie wykonałeś żadnej pracy nad sobą.
Barman zbolałym wzrokiem podawał mu kolejną szklankę z leczniczym napojem, który uśmierzał ból. Zatracony w piciu, nie zdawał sobie sprawy z kolejnej mijającej godziny. I, że już dawno powinien wrócić do domu. W końcu jego cudowna narzeczona na niego czekała, prawda? Szkoda tylko, że była to kolejna, udawana fikcja. I to wszystko wyśpiewał temu nieznajomemu barmanowi, ale właściwie miał to gdzieś. Ten głos...ten głos przebił się do resztek jego upojonej świadomości
-Jasny gwint....Everett - aż dziwne, że był wstanie przypomnieć sobie nazwisko w tym okropnym stanie jakim się własnie prezentował przed...no właśnie. Nie miał bladego pojęcia co łączyło go z Phoe, był chyba ponad to. Zbyt pogrążony we własnej stacie by jeszcze skupiać się na miłosnych podbojach przyjaciółki...nie, źle robisz Maccarthy, źle! Jaki z ciebie przyjaciel? - Alee...jaadopiero...dopiero prziiiszedłeeem, weź.....napij się ze mnąąą.... - właściwie miał w tej chwili gdzieś, co Bastian o nim sobie pomyśli. -Chociaż jednego, dobrze? Za Molly, dzisiaj jej rocznica jest - wymamrotał, kłamiąc w żywe oczy i myląc biednego przybysza. Nie było żadnej rocznicy, to była tylko i wyłącznie wymówka, na którą właśnie wpadł popisowo. -Barmanie, nalej mu, przecież widać, że chce, ale...się no..wstydzi! - poklepał miejsce obok siebie, żeby tylko do niego przysiadł. Nie prezentował się najlepiej, ale przecież jemu wydawało się zupełnie co innego. Zupełnie. A Phoe pewnie go rozszarpie, że upije Everett'a.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Ostatnie lata zepchnęły Bastiana wprost w dolinę uczuć co najmniej dziwnych. Sprzecznych sobie, a jednak ściśniętych, jedne obok drugiego, gdzieś pod pobłyskującym neonowym światłem szyldem tytułowanym „DYSONANS” – w stylu parszywego, niskobudżetowego neo-noir. I dysonans ten zawierał dziwną próbę odnalezienia się pomiędzy tęsknotą za Phoe – brakiem Jej, a czymś, co nazwałby wolnością. Samodzielnym stawianiem kroków na drodze, którą dotychczas pokonywali wspólnie. Było to przeżycie nowe – wyzwalające jakby, poniekąd; ale nostalgiczne też i często, tak po prostu – kurewsko męczące. Każdego poranka, kiedy dłoń jakby w zautomatyzowanym procesie sięgała po telefon, chcąc upewnić się, że w skrzynce nie tkwi żadna wiadomość od niej. Albo kiedy smażył te cholerne naleśniki – zawsze o kilka za dużo (i te kilka – czyli dokładnie tyle, ile zdołałoby zaspokoić jej apetyt). I tak dalej – i tak dalej.

Lubił wierzyć przy tym, że wciąż zachowywał w sobie jakąś cząstkę niezależności. Że ostało się w nim to nienaruszalne indywiduum – i że to tylko kwestia czasu, aż życie magicznie unormuje się i... pozwoli mu podjąć zgodę z natręctwem samotności. Że zażegna ją i… będzie „okej”. Tak po prostu, bez rewelacji – okej.
A potem (nieco ponad pół roku temu – i po raz kolejny, tym razem już w odpowiedzi na jego wezwanie) zjawiała się ta Harpia – Phoenix, ma się rozumieć – i z nią ludzie, nagle, którzy nadal kojarzyli go (słusznie zresztą i zasłużenie) jako "tego od Phoe". Asystent, skrzydłowy, przydupas; zwał jak zwał. Tak po szczeniacku jednak serdecznie dość miał już, kiedy ktoś w bezpośrednich relacjach z Everettem przytaczał jej postać. Czuł się w tym wszystkim tak, jakby jakaś magiczna siła przyznała jej prawo do snucia morałów i oceny, wystawiania not nawet (a może szczególnie) w trakcie własnej absencji (a przecież nie oceniała go – nigdy; nie w ten sposób).
„Bastek, zastanów się, co Nix pomyśli?!" – matka.
„Bastian, a Phoe na pewno nie będzie miała nic przeciwko?” – randka.
„A co tam u Phoe? Och, nie rozmawiacie ze sobą? Ale… jak to? Przecież wy…” – każdy, do diabła, inny.

I wiecie co? Przez wiele lat, za cokolwiek się nie wziął, sam zadawał sobie podobne pytania. Ale nie – nie dziś. Dziś nie było mowy. „Patrz, Phoe, widzisz mnie?! Widzisz?! Z jakiej racji miałbym się tobą przejmować? Jakie ty masz, kurwa, do mnie prawo?”

A zatem napije się, cholera! Jak ktoś unika takiej okazji, to pewnie ma nieczyste zamiary. A on był, kurwa, jak po przejściu perfekcyjnej pani domu. Nieskazitelny, niewinny jak nieobsrana łąka, cholera. Taki, kurwa, moralny.
Cały ten mętlik natomiast, co mu przysporzyła sytuacja sama w sobie – i zaskoczenie – sprawił, że nawet łbem nie ruszył w kierunku podważenia prawdomówności młodszego MacCarthy'ego. I o ile na co dzień mógłby obudzić się w środku nocy, by wyrecytować dokładną datę śmierci (nie "wypadku" – śmierci), tak tego wieczoru łyknął kłamstewko niczym młoda czapla (wystarczyła mu świadomość, że – w rzeczy samej – dzień corocznej, Małej Żałoby przypadał tuż-tuż; i nawet poczuł się paskudnie, że o nim zapomniał). Wszystkie te eufemizmy w stylu "odeszła", "nie ma jej" sprawiały natomiast, że dziwna gorycz z kwasotą stawała mu w gardle.

Z g i n ę ł a. Spójrzmy sobie prawdzie w oczy. Zginęła.
To nie był proces powolnego żegnania się z życiem; godzenia z losem. Śmierć przyszła niespodziewanie – i odebrała Molly jak za byle pstryknięciem palca. Jak przy zdmuchnięciu świeczki z urodzinowego tortu – jakby to był, cholera, najzwyklejszy trywializm.

Napije się (i: „widzisz, Phoe?” – a gdyby tylko tutaj była, to: „bo, widzisz… Phoe…”) – a co! Po to tu, cholera, przyszedł. A może wcale nie; ale słowo, choćby w duchu, już się rzekło. Przytaknął więc barmanowi, przenosząc spojrzenie na Maxa. Jakieś bojowe bardziej, zawadiackie – ale nadal rozedrgane nieco, przeplatane posmakiem znerwicowania. Powinien zapytać o Milesa? O Molly? „Jak się trzymasz?”; tak naiwnie, jakby wcale nie siedział obok zataczającego się delikwenta, który na czole wypisane miał – koniecznie wielkimi literami – „CHUJOWO”. Nawet pomimo specyficznie pijackiego wigoru, z jakim go… powitał.
Dobra, dobra. Ale tylko jednego. – Sam chyba w to nie wierzył. – A potem zawijamy do domu, tak? – Sam. Chyba. W. To. Nie. Wierzył.
Westchnął, krzywiąc się do podstawionego mu pod nos trunku. Nie był najtwardszym zawodnikiem; albo – inaczej – zaprawionym w boju.
Ciężki dzień? – Zerknął na przyjaciela (chyba mógł tak go nazwać?). Mógłby zapytać oczywiście „co tu robisz?” – ale odpowiedź była oczywista. No, spójrzcie na niego; klasyczny przykład człowieka, który próbuje zapomnieć. – Czy raczej… ty-dzień, rok, życie? – parsknął gorzkim śmiechem (ale nie "prześmiewczym"). Chyba zaczynał się, po prostu, solidaryzować.

No to... za Molly...

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Czas nie leczył ran - to zwykła bujda, która była powtarzana by tylko ten ktoś poczuł ulgę. On nie pamiętał już tego uczucia. Od tamtego zdarzenia zdawało by się, wielki kamień ciążył mu na sercu. Nie potrafił ruszyć do przodu, wciąż tkwiąc w tym samym miejscu. Wątpliwości zaczęły się zradzać już od jakiegoś czasu i sam nie wiedział co już miałby o tym wszystkim myśleć. Wmawiał sobie różne scenariusze, ale nie mógł...zdecydować się, która wersja była najtrafniejsza. Przypominanie sobie tych wszystkich chwil spędzonych wspólnie stawało się jak złudna iluzja...iluzja, w której wolał się zakotwiczyć. Molly była już przeszłością, ale nie potrafił się od niej tak całkowicie oderwać, tak jak wszyscy dookoła mu radzili. Łatwo było mówić, prawda?
Powinien otworzyć nowy rozdział w życiu, spróbować jeszcze raz komuś zaufać. Tylko komu? Odsuwał się od wszelkich możliwych spotkań z innymi kobietami. Wciąż ubierał się w czarne swetry, chcąc w ten sposób zaznaczać jak to ciągle tęsknił za swoją zmarłą kobietą. Nie mógł jej nawet nazywać swoją narzeczoną, bo cóż, nie zdążył. Zbyt długo czekał na ten moment, zbyt długo się wahał. A zapłacił najwyższą cenę za swoje zwlekanie.
Z drugiej strony chciał się od tego oderwać. Próbował. Wątpliwości jakie wkradały się do jego myśli bywały dręczące, ale bał się poruszać temat z kimkolwiek - sprawiając przecież wrażenie, jakby zupełnie był oderwany od nich wszystkich. Od Milo. Phoe, nawet Bastiana. Miewał wrażenie, że nawet jakby zaczął pytać, to szybko zmieniliby temat na jakiś inny - dobrze wiedział, że Molly była drażliwym wspomnieniem. Nie specjalnie też chciał otwierać świeżo zasklepionych ran. Rozdarty.
Milo - rodzony brat, chciał być taki jak on. A teraz? Nawet nie jest wstanie patrzeć mu w oczy, tak jakby cała wina leżała po jego stronie, nie po jego. Nie rozumiał tylko dlaczego tak się od niego odgradzał, jakby...był w coś jeszcze zamieszany. Tylko w kurwa co? Dlaczego mu NIKT NIC nie mówi do cholery jasnej? Dlaczego miał wrażenie, że to nie była do końca zamknięta sprawa?
Dlatego teraz siedział w barze i wlewał w siebie kolejne szklanki alkoholu. Próbował jakoś to wszystko uporządkować sobie w głowie, a alkohol przecież był najlepszym doradzcą, no nie? Tak jakby właśnie tutaj było rozwiązanie, którego tak bardzo potrzebował. Jak on się trzymał? Boże, jakby to opisać najprościej? W takim starnie, że lepiej nie patrzeć na swoje odbicie w lustrze. -Obiecuje - przytaknął kiedy kumpel wreszcie siadł przy nim, sprawiając mu tym nieco więcej ulgi. Choć faktycznie, zdawał się wyglądać jakby był pewien tego co mówi, jakby miał się trzymać tej obietnicy. W sumie zależało mu też na tym, żeby Bastian trochę odpoczął, skoro już tutaj się pojawił, na pewno w jakiś sposób go to zmęczyło, prawda? Podniósł głowę i spojrzał niemrawym wzrokiem na kumpla - Za Molly - zgodził się, przybliżając do niego swoją szklankę by wreszcie złożyć toast za ukochaną. Ukochaną, która po prostu powinna tu być, nawet z nimi teraz. Potrząsnął chaotycznie głową, widać było jak walczył ze swoimi myślami - A ten chuj to nawet nie raczył ze mną pogadać w przeciągu ostatniego miesiąca. Wyobrażasz sobie to, Bastian? Co to kurwa za brat? - wyrzucił z siebie tym razem kolejną sprawę, która mu 'siedziała' w głowie
-Boże, ale narzekam...a nawet nie spytałem co u ciebie? - otrząsnął się znów nagle, wbijając w niego swoje czujne, pijackie oczy, ale naprawdę chciał usłyszeć, że chociaż u niego jest o wiele lepiej.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Jakoś tak – żal tego biednego sukinsyna. Bo zaślepiony niby; i to faktycznie jakby współczucia się domagało – ale z drugiej strony, czy i sam Bastian nie pozwalał sobie zaciągać chusty na oczy? Klapki, co to go za pomocą tej bańki mydlanej odcinały od rzeczywistości. Brzydkiej rzeczywistości – rzeczywistości, w kierunku której zerkać wcale nie chciał (i nie zamierzał). No, to gdzie z tym współczuciem, Everett? Może od siebie zacznij – sobie współczuj, głupocie niezmierzonej.
I o, rym bym chyba złożył nawet, dla ciebie (złożyłbym, jak składa się cześć i ofiarę; bo ofiarami jesteśmy, w rzeczy samej – losu, chyba, albo kłamstw i niedopowiedzeń).
Za Mo-lly.
Za to, że z twoim bratem się pie-rdo-li
-ła (za życia).

Jednym tylko ogniwem była, w tym splocie łańcuchów wszelakich (zniewalały nas – ciebie, mnie, Phoe, Milesa – wszystkich, do diabła, wszystkich owinęła sobie wokół palca; nie bezpośrednio, nawet – taka zdolna, taka utalentowana). Jednym – tylko – ogniwem. A tu proszę, każdego przetrąciła, w stylu post-mortem. Na każdego wpłynęła. Nad każdym z nas znęcała się (ale niektórych tylko – nęciła) – i znęca, nadal (a lata mijają; tak samo, jak minęła ona – doczesna i wieczna, jakimś-kurwa-cudem).

A przestań. Jak coś na wątrobie leży, to jednak lepiej wypluć. Tak mi matka powtarzała zawsze, że zdrowiej, na pewno, niż… – Niż utopić w procentach? Oj, Max, ale co ty chcesz topić? Zwłoki? Te Molly cholernie wyporne, przecież. – No, nieważne. W każdym razie, nie wiem od jak dawna zadręczasz barmana, ale mój wieczór się dopiero zaczyna, czysta karta, nie krępuj się, jakby co. – Westchnął i, uśmiechnąwszy się (o, tak, po swojemu, pokrzepiająco), przemknął palcem po wilgotnej smudze rozlewanego sowicie alkoholu. I nagle brwi zsunięte ze sobą; bliżej, bliżej, bliżej. I drżenie ich delikatne, i jakaś konsternacja nieudolnie maskowana spojrzeniem (takim trzeźwym przecież).
Hm? Nie możesz się z nim po prostu… zobaczyć? Na widzeniu jakimś, nie wiem?
Nie-wiem. Naiwnie – tak naiwnie. Ta naiwność właśnie podpowiadała mi, że Miles wciąż w pierdlu siedzi, w tej izolatce, co trzymać miała go w ryzach, z dala od świata od Phoe (tak na wszelki w y p a d e k). I pytam kontrolnie tylko, byle się upewnić (dla potwierdzenia). Bo fakt to, że zabrzmiało dziwnie – po latach spędzonych przez starszego MacCarthy’ego w więzieniu, ten młodszy, nagle tak, bulwersuje się – o co, właściwie? O jakieś braki w korespondencji? O telefon przerwany, zawieszony, nieodebrany? O widzenie odwołane? „Co to kurwa za brat?”;
widzisz, Max – nie wiem.
Tak jak ty – nie wiesz (nie chcesz wiedzieć – w mydlanej bańce dobrze nam, wygodnie, konformistycznie; nie ma sensu choćby nosa wyściubiać; to równie dobrze usiąść możemy, ramię w ramię i napić się, i udawać-udawać-udawać).
U mnie w porządku, jak zawsze. Chociaż po tych ulewach miałem w domu mały remont. – I szklanka do ust. I łyk. I nie wiem gdzie gapić się powinienem – bo ciężar czuję (współwiny-współwinny). – A ty, dałeś radę jakoś?

… przeżyłeś?

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie chciał być ofiarą. Usilnie próbował zwalczyć tą paskudną rolę, jaka na niego niespodziewanie wpadła - te wszystkie współczujące spojrzenia, obchodzenie się z nim jak z jajkiem doprowadziło do tego, gdzie był teraz. Upijał się do nieprzytomności tylko po to by zwalczyć te przeklęte wspomnienia. Wspomnienia, które z każdym łykiem ponoć zbawiennego alkoholu stawały się silniejsze i groźniejsze. Jak miał ruszyć z miejsca, skoro wciąż wracał do punktu wyjścia? Nic się nie zmieniało, a on miał wrażenie, że dał się złapać w jej przeklęte sidła. I w dodatku, próbował się doszukiwać czegoś więcej, jakby nie wystarczało mu to co już miał. Nie chciałby się dowiedzieć już niczego więcej, że los podwójnie z niego zadrwił.
Trudno było mu się przyznać przed kimkolwiek, że kilka razy przeszukiwał rzeczy Molly tuż po pogrzebie - jakby szukał dowodów na to czy coś było między nimi nie tak. Była dobrą aktorką. Perfekcyjną - zaślepiła go swoim blaskiem tak, że nie dostrzegał jej prawdziwych uczuć. Dopiero teraz wydawało mu się, że COŚ nie zgrzytało wcześniej
Oh, jakim on był przeciwieństwem swojego starszego brata - może to imponowało jego dziewczynie, co skłoniło ją na te igraszki z nim? Przylałby mu w mordę na pewno, gdyby o tym za wczasu się dowiedział - może wszystko potoczyłoby się w zupełnie innym kierunku, gdyby Molly przeżyła ten wypadek. Może, ale szczęście, że nie dowiedział się niczego w tamtej chwili. Nie walczyłby wtedy o wolność Milo tak zaciekle kiedy tylko trafił za kraty. Nie pogodziłby się z myślą, że Miles okazałby się największym zdrajcą, który sam wbił mu nóż w plecy.
Tęsknota dudniła dwojaką melodią - z jednej strony cholernie pragnął jej obecności, żeby nadal przy nim była, tak jak do tej pory. W końcu zaślepiony miłością do niej, nie dostrzegał tych wszystkich pęknięć w ich związku, które doprowadziły do tego, że wolała ramiona jego brata. Oh, cholera, nawet nie wiedział czy zniósłby jeszcze to wszystko co go czekało (jeśli kiedykolwiek to się zdarzy...) czy każdy po kolei będzie pilnował się, aby przez następne lata cała ta prawda umilkła na tyle, by nigdy się o niczym nie dowiedział . Przerażające, ale jakże zbawienne dla nich wszystkich, prawda?
Serce podpowiadało mu, że kumpel przyszedł w dobrych intencjach - nie wydzierał się na niego w szaleńczej złości, dlaczego w ogóle śmiał tu się pojawić. Na szczęście jego łagodność nie zmieniała się w raz z kolejną wypitą szklanką gorącej whiskey.
-Ogień, nie możeee zniiszczyć...smoka, Bastian - rzucił jakże spostrzegawczo na swój okropny stan, do którego sam się w tej chwili doprowadził. Coś trzeba było z tym zrobić - nie mógł przecież dokładnie tak samo reagować za każdym razem, bo...źle przecież w końcu może to się skończyć. Może skończy tak spektakularnie jak Kurt Cobain albo Jim Morrison? Co prawda nie należałby do klubu 27 tylko 33, ale i tak ta chęć nieznośna dołączenia do Molly była tak bardzo kusząca. -Co ty, Bastek, nie wiesz o niczym? Przecież wyszedł, miesiąc chyba temu...zresztą..w każdym bądź razie jest na wolności... i kurwa, się nie widzieliśmy na wolności - zaśmiał się gorzko, jakby to nagłe uświadomienie sobie tego jakoś miało mu poprawić humor, ale niestety nie poprawiło.
Słuchał tego co przeżył przyjaciel....tak jakoś zaczął w ten sposób myśleć o Everettcie od jakiegoś dłuższego czasu - bo, zawsze był kiedy go potrzebował. Zjawiał się w takich chwilach jak ta. I wciąż nie wiedział, jak mu się to udawało. -Szkoda, że to ty nie jesteś moim bratem... - burknął cicho, z żałośnie pochyloną głową nad barmańskim blatem. Właściwie nie chciał wypowiedzieć tych słów, ale nie zdążył ugryźć się w język. Miles okropnie go zawodził w ostatnim czasie. Wyciągał rękę, chciał być jego towarzyszem, iść przy nim i po prostu wspierać jak na brata przystało. Nie pozwalał na to, odpychał, a on tęsknił za tym co ich niegdyś łączyło. Czy to też kurwa Molly im zabrała? -Nienawidzę....tego...miasta - pokiwał zgodnie z prawdą głową, bo jednak musiał to z siebie wyrzucić, kiedy Bastek mu przypomniał jeszcze o tych okropnych ulewach, jakie męczyły miasto od dłuższego czasu -Ale...wiesz, eh...to trochę dziwne...bo poznałem kogoś...i właściwie ja nie wiem...co robić.. - zająkał się dziwnie, jakby zdradzał Bastkowi jakiś okropnie zboczony sekret, którego się dopuścił. Czuł, jakby zdradzał w ten sposób Molly i z pewnością wyjaśnienie mu tego,. że wcale tego nie robił, zdecydowanie się przyda.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Cielęco-naiwne przekonania. Takie, które zasysa się wraz z mlekiem – z tym symbolem początków o wiarze jakiejś podejrzanie niezachwianej. Bo skąd indziej? I z tym mlekiem – co my je pod nosem wciąż nosimy nieotarte choćby rękawa skraweczkiem, udajemy, że niczego nie ma (a jest; razem z tym mlekiem właśnie, tuż-tuż pod samym nosem rzecz się rozgrywa). Że wszystko jest w porządku przecież, nawet jeśli świat w płomieniach stoi (feniks trzepocze skrzydłami, żarem w ślepia prószy – dlatego, chyba, dostrzec istotę spraw tak trudno; wokół tylko kształty, mrużeniem powiek rozmyte).
No, n-nie jestem pewien czy to tak dzia-
Bastian zamknął następne słowo w krótkim cmoknięciu; przewiązał je ciszą i wzruszeniem ramion.
A, wiesz co? Należy ci się, chyba, Smoku. – Zaśmiał się. Dorośli byli, „do dna”, więc – nawet jeśli wewnątrz coś ze wspomnianego wcześniej oseska wciąż tkwiło (może „na dno!” zatem?). Czy wszyscy widzą? Do-ro-śli; a jednocześnie tak bardzo głupi i nieświadomi – tego, że droga pod górkę wcale nie jest ostatnią prostą w fatalizmie zdarzeń. Bo, widzisz, pewnego dnia stajesz na szczycie, powietrzem rześkim zaciągasz się i karmisz płuca – i potem dopiero dociera do ciebie myśl, co ją się w drodze do celu machnięciem ręki zbywa. Grunt spod nóg osuwa się zdradziecko. Obryw jakiś, lawina po grzbiecie przebojów własnych toczona.

Miles MacCarthy jest na wolności. Miles MacCarthy – pierdolona lawina (larwa może? taka, co się mości wygodnie w owocu dla Bastiana zakazanym); pewnik jakiś, odegnany w niepamięć. Umyślnie upchnięty w najgłębiej odległym zakamarku świadomości. W towarzystwie omenu – ale nigdy nie w jego cieniu (skrzydła feniksa, zajęte ogniem, fałszywą światłość niosły ze sobą). W cieniu Max mógł stanąć co najwyżej; w cieniu brata własnego, jak to – chyba – zawsze miało miejsce. Jak Bastian w cieniu jabłoni ojcowskiej stał.
Nie, nie wiedziałem. Ja… wiesz, że my raczej… w innych kręgach, mimo wszystko. – Brunet pociągnął nosem, a potem; siebie samego, za język. Zamknąć dziób miał ochotę – minutą ciszy uczcić podrzuconą mu znad trunku nowinę (radosną taką, przecież, bo Miles częścią starych, dobrych czasów pozostawał o-fi-cja-lnie).
Klub 33 też brzmi nieźle. Chrystusowy wiek, zamiast Morrisona czy Cobaina – Mesjasz. Daj mi trochę rok ponad i trio z tego zrobimy – takie, co zamiast wody w wino, emocje w winę przedzierzgnąć potrafią. Temat starszego MacCarthy’ego chłopak postanowił uciąć – dla dobra ich obojga. Zacisnął tylko dłoń na ramieniu przy-ja-cielęcia. „Kiepski ze mnie brat”; tyle tylko cisnęło mu się na usta.
Kiepski byłem wobec Charlie. Wobec ciebie, czuję, sprawy nie miałyby się wiele lepiej.

Hm? – Bastianowa brew wzniosła się mikroskopijnym ruchem. Zdublowanym rykoszetem zaskoczenia go pokarało, gdyż;
a) Max MacCarthy kogoś poznał (i to była wieść, bacząc na okoliczności, zaskakująca w sposób absolutnie pozytywny),
b) Max MacCarthy kogoś poznał i uznał Bastiana za kompetentnego w udzielaniu wskazówek (to, z kolei, wieść była marna, dla Maxa, przede wszystkim).

Brunet zamrugał ślepiami, już nieświadomie całkiem – zapobiegawczo-profilaktycznym ruchem sięgając po kieliszek, uśmierzenie w stanie paląco-płynnym zaserwowane mu przez barmana.
Nie no, co w tym dziwnego? Stary, ty nie myślisz chyba, że na tobie jakiś ostracyzm społeczny ciąży, co? – Zareagował natychmiast na to, co trąciło absurdem. Wszyscy wyrządzili młodszemu MacCarthy’emu sporo krzywdy; milczeniem, głównie. Ale nie znaczyło to przecież, że Bastianowi nie zależało na jego dobru (wszakże cały ten czas tłumaczył sobie, jakoby to właśnie dobro Maxa decydowało o toczonym wbrew niemu spisku). – Nooo chyba, że liczysz na jakieś wskazówki z mojej strony. Wtedy szczerze współczuję doboru eksperta. – Zarechotał idiotycznie; woląc to swoje życie uczuciowe i relacje damsko-męskie beztrosko obśmiać.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W naiwnej bańce wciąż wolał tkwić, to prawda. Nie odważył się do tej pory jej pęknąć, aby zmierzyć się z tym co go jeszcze czekało. Nieświadomie pragnął być jak najdalej od tego wszystkiego i wcale nie dopuszczać do siebie tych wszystkich myśli; co jeszcze się wydarzyło o czym on nie wiedział? Zabawne, że nawet do tej pory nikomu nie zwierzył się ze swoich podejrzeń - z jednej prostej przyczyny; przytłoczony skalą tego wydarzenia, które wpłynęło na życie każdego z nich nie chciał dokładać jeszcze swoich dziwnych wyobrażeń. Jeszcze w tym wszystkim dopowiadając sobie różne scenariusze, które nie były w ogóle p r a w d ą. Jak bardzo nie słuchał swojej intuicji? Przecież ona nigdy go nie zawodziła. A teraz chciał, żeby rzeczywiście się mylił, żeby nie było tego czegoś. Ha, NAWET nie umiesz tego nazwać, głupi, po i m i e n i u. Oczywiście, że potrafisz, wiesz o CO dokładnie ci chodzi - ale, nie, nie chcesz do siebie dopuścić, że w ogóle MOGŁO mieć to miejsce.
- Wreszcie...wreszcie wrócił Bastian, którego znam! - oczy mu zabłysły z wrażenia, że wreszcie zrozumiał o co mu chodzi. Potrzebował tego, chociaż pewnie przez następne dni będzie zdychał w samotności, ale przejdzie. Zresztą było już trochę za późno, a jeśli mógł jeszcze w siebie wlać....po prostu się nie powstrzymywał. Byleby zabić te natrętne chochliki, które mu szeptały do ucha te niestworzone rzeczy o Molly i....przełyka ślinę...Milo. Oh, Max już dawno był na dnie. Bez niej, nie istniało jego ja, właściwie jeszcze dziwił się, że wykazywał jakiekolwiek starania by było w miarę dobrze. Nie było dobrze - z każdym dniem uświadamiał sobie, przez te wszystkie cholerne cztery lata...
- Rozumiem...i wcale ci się nie dziwie wiesz? Ciężko w ogóle...ostatnimi czasy.... - czy w życiu Milo jeszcze było dla niego jakaś część? Co raz częściej targały nim obawy, że chyba już nie. Że ta jego ucieczka nad morze powinna mu dać sporo do myślenia - jasne, wiele razy podejmował bitwę w myślach, ale za każdym razem przegrywał. Nic już przecież takie samo nie będzie, ale czy....czy naprawdę musieli doprowadzać do tego, żeby było gorzej? Każdy z nich?
Max był na tyle pijany, że nie załapywał zbyt wiele z tej dzisiejszej, niespodziewanej rozmowy z Bastkiem. Ale w przeciwieństwie do Milesa, był tu na miejscu, czuł to przeklęte wsparcie, nie ważne czy było kierowane z jakiegoś poczucia winy, po prostu liczyło się to, że....był. A nawet nie musiał. Przecież....Bastiana to wszystko też pochłonęło i właściwie dlaczego? Jak niczemu winien był, czy to przez znajomość z Phoe to wszystko na nim też się odbijało? Potrząsnął głową zanim wziął jeszcze jeden spory łyk złotego trunku...chyba już ostatni, chyba więcej nie da rady, bo się jednak skrzywił zbyt mocno. Tylko nie rzygaj - Tak, trochę tak myślałem, że...może jeszcze trochę za wsszeeścnie....? No bo do tej...ehj...pory liczyła się tylko......Mo-mool-y, a teraz... ona się zjawiła....Pannam....i właściwie...wiesz, podoba mi się... - jesu on chyba zaczerwienił się w tej chwili jak jakaś totalna nastolatka w licealnym wieku i jeszcze bez sił oparł się policzkiem o ramię kolegi, totalnie się poddając zmęczeniu, ups, nie wiem jak Bastian teraz go zawlecze do domu, dlatego strasznie współczuje mu tej kiepskiej nocy!
[z/t x2]

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Naprawdę miał nadzieję znaleźć spokój wraz z odejściem z The Seattle Times. Kiedy jeszcze grzał posadę w redakcji, momentami zdawało mu się, że odczuwa tak wiele fizycznych objawów zmęczenia, że mógłby śmiało znaleźć się w jakiejś książce medycznej jako przykład tego, jak nie należało funkcjonować. Z jednej strony był bez wątpienia człowiekiem sukcesu w swoim położeniu; osiągnął całkiem sporo, dorobił się, odczuwał pewną satysfakcję z tego wszystkiego, ale... ciągle było to dla niego za mało. Z każdym osiągniętym sukcesem, Ned zdecydowanym ruchem podnosił postawioną samemu sobie poprzeczkę, zupełnie zapominając, że skoczkiem wzwyż to on nie jest, a jak każdy człowiek, ma pewne limity. Limity, które na ten moment jedynie drażniły go, zamiast dawać do zrozumienia, że to był czas, by przystopować. Był zmęczony na każdej płaszczyźnie, od zawodowej, po tę prywatną, ale o tym... chyba lepiej nawet w to nie wnikać. Kiedy podjął decyzję o tym, że porzuca pracę w gazecie i inwestuje w coś zupełnie innego, z innej bajki, a przede wszystkim w stu procentach swojego, wcale nie był przekonany co do słuszności tego pomysłu. Cieszył się, że brał życie w swoje ręce, zaczynał coś nowego i w ogóle miał szansę, by uwolnić się od męczącej go na dłuższą metę relacji z żoną, ale... ta radość trwała kilka minut, a później zaczęły się kłopoty. Pierwszym z nich wbrew pozorom nie było nawet to, że restauratorem był takim, jak ja pisarzem; ta rola została skradziona przez coś zupełnie innego, a mianowicie przez rozwód, o który sam wystąpił do sądu, a który teraz spędzał mu sen z powiek.
Liczył na to, że wieczór w towarzystwie dawnej koleżanki po fachu pozwoli mu po prostu zresetować głowę. Chciał po prostu spędzić ten czas normalnie, bez problemów skradających się za nim, bez spraw, które wciąż nie dawały mu spokoju, bez Nory próbującej dopaść go na każdym kroku i wykrzykującej mu raz po raz, że w sądzie go zniszczy. Miał ochotę na kufel piwa, rozmowę przy stoliku zapewniającym pełną prywatność i... może partyjkę w bilard, dlatego kiedy tylko wszedł do środka i dostrzegł, że obecnie w rogu pomieszczenia nikt nie gra, od razu poszedł zająć im stół. Zamówił też wcześniej wspomniany alkohol, tak więc kiedy Kaylee zjawiła się na miejscu, czekało już na nią zarówno piwo, jak i przygotowany do gry stół bilardowy. - Kobiety mają pierwszeństwo - uznał kiedy tylko się przywitali i wręczył jej odpowiedni kij; jeden z tych, które były po prostu w jako takim stanie, bo wiele po tym miejscu nie mogli wymagać. Miał jednak pewien sentyment do tej speluny i jeśli chciał się kompletnie rozluźnić, zawsze trafiał na piwo właśnie tutaj. Stare przyzwyczajenia wychodziły z niego nawet po latach. Ze swoim kuflem czekał, aż kobieta rozbije bile, leniwie upijając kilka pierwszych łyków. - Sądziłem, że nie spotkamy się przed moimi czterdziestymi urodzinami, co za niezwykła niespodzianka - uznał kpiąco, ale zaraz po tym posłał jej uśmiech. Sam był sprawcą tego, że w ostatnich tygodniach, jeśli nie miesiącach, trudno było im się zgrać, ale tego nie chciał teraz przyznać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Uśmiechnęła się do siebie, kiedy dostrzegła go przy stole bilardowym, a jeszcze szerzej, kiedy na jego bokach zauważyła kufle piwa. No idealnie, czyż nie? Gdyby ktoś kilkanaście lat temu jej zakomunikował, że na widok tego faceta kąciki jej ust będą wędrowały w górę, najpewniej mentalnie pacnęłaby tego kogoś w czoło. Nawet nie sądziła, że tak mocno potrzebuje spędzić wieczór w towarzystwie przyjaciela, szczególnie takiego, którego wieki nie widziała. Okej, nie nazywajmy jedynie jego winowajcą tego przesuwania wszelkich spotkań w czasie, bo KayKay również nie należała do tych dostępnych każdego dnia, tudzież wieczora. Czterolatek na głowie, pierwsza w życiu wystawa fotografii, co do której dopinała ostatnie guziki i gryzła paznokcie z nerwów, bo co, jeśli zrobiła źle? Co, jeśli jako matka, powinna raczej myśleć o tym, by mieć stały dochód gotówki na etacie, a nie wymyślać jakieś fanaberie i tak mocno ryzykować? Jezu, naprawdę tego potrzebowała. Nie ryzyka, oczywiście, a piwa, przyjaciela i chwilowej zabawy w jego towarzystwie.
- Hohoho, jaki dżentelmen, myślałby kto – zaśmiała się, kiedy usłyszała jego pierwsze słowa. Nie miała nic złego na myśli, wiedział to na pewno, tym bardziej, że właśnie podeszła te klika kroków bliżej, by wargami musnąć ten jego zarośnięty polik. No stęskniła się, dobrze? Naprawdę się stęskniła. Miała wrażenie, że wieki nie było im dane się zobaczyć i chciała po prostu usłyszeć, że wszystko jest w porządku. No dobrze, zdawała sobie jednocześnie sprawię, że nie żyją w wyimaginowanej rzeczywistości, więc może… może jeśli nie wszystkie, to choć większość rzeczy szło po jego myśli? Ale o tym najpewniej zaraz. Teraz wzięła kij w swoje łapki, zerknęła na stół, przygryzła dolną wargę i uderzyła w ustawione bile. Na tyle mocno, by rozleciały się po całym stole, nie na tyle celnie, by jakąkolwiek od razu trafić. Wyprostowała się i z uśmiechem zerknęła w jego twarz. – A to jeszcze nie minąłeś czterdziestki? – to było zwykłe dogryzanie, które chyba po prostu weszło jej w naturę, jeśli chodziło o niego. – Nie trzymasz się najlepiej, Caldwell – rzuciła żartem, odchodząc na bok i biorąc swój kufel w łapki. Jego kolej, tak? – Dawaj. Co nowego? – rzuciła lekko, nie ukierunkowując pytania w żadną stronę.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Chociaż to mogło wskazywać na ewidentny problem, na chwilę obecną Ned nawet nie wyobrażał sobie życia poza Mondello, która w ostatnim czasie, mówiąc z ręką na sercu, stała się czymś na wzór jego domu zastępczego, jakkolwiek to w ogóle brzmiało. I pisząc o ostatnim czasie, mam na myśli nie tygodnie, a raczej miesiące, bo sytuacja ta chwilę już trwała. To czyniło go równie niedostępnym, acz na pewno nie dla wszystkich; głównie uciekał w pracę przed panią Caldwell, co skończyło się jak się skończyło. Sytuacja między Edgarem, a jego żoną już od dłuższego czasu była raczej niestabilna i wyraźnie coś między nimi nie grało. Kiedy tylko sprawy stawały na ostrzu noża, mężczyzna momentalnie obierał sobie za cel restaurację, jedynie tam odnajdując święty spokój i chwilę pełnego wytchnienia od problemów i tego, co go męczyło. Zdawał sobie sprawę z tego, jak to wyglądało i że zapewne uciekanie przed konfrontacją prezentowało go w oczach wszystkich bliskich osób nieszczególnie dobrze, ale... czy był jakikolwiek sens w oszukiwaniu samego siebie? Nie sądził, by to mogło przynieść mu coś dobrego na dłuższą metę. Powrót do miejsca, które stanowiło teoretycznie jego dom uskuteczniał zazwyczaj głównie późnymi wieczorami, tudzież wcale, tak też bywało, a przynajmniej tak długo, jak ona tam mieszkała. Takie sporadyczne powroty sprawiały, że jego cztery kąty zostały czymś na wzór hotelu dla niego, a nie prawdziwego azylu. Apartament już dawno nie pełnił tej roli dla Neda i podejrzewał, że dla jego żony również, co tylko potwierdziło się, kiedy po otrzymaniu papierów rozwodowych ulotniła się bez zająknięcia. Nie mogło jej zależeć, a jeśli chciała dopiec swojemu mężowi, przychodziła do restauracji i męczyła personel tak długo, aż go nie ściągnęli.
Ostatnimi czasy ta sytuacja powtórzyła się kilka razy, a on był już tym wszystkim szczerze zmęczony. Nie bez powodu złożył papiery rozwodowe - nie chciał oglądać dłużej jej twarzy ani w ogóle dzielić z nią życia. Ona zaś wiedziała o tym doskonale i robiła wszystko, byle tylko utrudnić mu codzienną egzystencję. Czy to było takie nietypowe, że chciał odreagować i to wszystko z siebie jakoś wyrzucić? Jakoś mu się nie wydawało. Oczywiście podczas spotkania z Kaylee nie miał zamiaru o tym wspominać, czując w jak fatalnym świetle postawiłoby go podobne wyznanie o (wciąż jeszcze obecnej) małżonce, ale miał swoje sposoby, by pozbyć się z głowy tego, co nieprzyjemne. - Dżentelmen to moje drugie imię - oświadczył, posyłając jej uśmiech, a kiedy zbliżyła się aby się z nim przywitać, otoczył ją ramieniem na krótką chwilę. Żarty żartami, ale i jemu trochę brakowało spotkań z Butler; wiedział, że sam zaniedbał tę znajomość, ale to nic w tym momencie nie zmieniało. - Dopiero jedną nogą. Zresztą, nie rozmawiamy o wieku umysłowym, bo gdyby tak było, już dawno należałaby mi się emerytura - zaśmiał się krótko i wygodnie oparł o stół, obserwując, jak rozbija. Nadeszła kolej na niego, ale wciąż nie drgnął ze swojego miejsca. - Wprowadziłem nowe menu, a ty wciąż nie zaszczyciłaś mnie swoją obecnością. Mam ci wysłać pisemne zaproszenie czy od razu kierowcę? - uniósł brwi, udając, że jego mina oznacza w tym momencie jakąś urazę albo przynajmniej oburzenie, ale był pewien, że jego towarzyszka dopatrzy się w tym jedynie oznak żartu. Zaraz po tych słowach pochylił się nad stołem i wykonał ruch, ale chybił, a żadna bila nie wpadła.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Absolutnie nie miałaby mu za złe, gdyby postanowił się uzewnętrznić. Najprawdopodobniej jednak, nie byłaby w stanie go wesprzeć w tej całej swojej walce umysłowej kontra pani Caldwell. Sama miała za sobą małżeństwo, które przecież powinno trwać wciąż, nadal i na zawsze. To, które powinno być niezłomne, rozwalać wszelkie problemy napotkane dookoła, pokonywać wszelkich ludzi, którzy próbują w nie ingerować, i to, którego ostatnie miesiące, a nawet lata wyglądały bardzo podobnie do tych, które przeżywał Ned. Najpewniej rzuciłaby dobrym słowem, albo i dwoma, ale zdecydowanie ciężko byłoby jej nie pokazywać, że całym serduszkiem trzyma stronę jeszcze jego żony, a mężowie to są źli, be i fu. Girls Power. Wszystko jest winą panów. Póki nie okazuje się, że ich dziecko nie jest jednak ich dzieckiem, jak to wyszło w przypadku kretynki Kaylee, ale kto by to teraz wspominał, prawda? W zarówno Edgara, jak i Kaylee życiu zaszły ogromne zmiany, więc może właśnie nadszedł czas, by choć odrobinę to nadrobić? By powiedzieć brunetowi, że jej mały KeyKey ma tatę – takiego obecnego, takiego, który chce się starać, takiego prawdziwego i że jest jej cholernie ciężko dzielić się nim z kimkolwiek. Cztery najtrudniejsze lata życia Keylena ogarnęła zupełnie sama i nagle bum, pojawił się ktoś, komu po prostu musi powiedzieć, że gówniak lubi makaron, nie ryż. Że kocha jeździć na hulajnodze, nie na rowerze. Że ulubiony kolor to niebieski, a żółty mu się nie podoba, bo jest jak cytryna, której nie lubi. Czemu tej drugiej osobie musi być tak, kurwa, łatwo? Nie, koniec. Koniec. Nie przyszła tutaj się nad sobą użalać. N I E. Nie dziś. Prychnęła pod nosem.
- Pfff, tak, oczywiście. Tylko jeśli usytuujesz nazwisko ”żartowałem” zaraz po nim. Głupek – uśmiechnęła się, bo uwielbiała te ich słowne bijatyki. Mogła tak godzinami, naprawdę, i bardzo żałowała, kiedy została bez niego w biurze, mimo że i tak w większości pracowała z domu. Zaśmiała się na jego słowa. – Dorzucę ci do skarbonki ze dwa dolce, ruszże się, emerycie – no na tę trumnę, tak? Gadanie było jednak dla niego ważniejsze, toteż westchnęła i upiła kilka dość dużych łyków piwa. – Wprowadziłeś? Mówiłam, że powinieneś – aż jej się oczka zaświeciły. – Keylen ostatnio choruje co tydzień, nie przesadzam. Częściej jest w domu, niż w przedszkolu. Ale jak tylko wszystko się unormuje, jak ogarnę resztę tego… właśnie, bo już nie pracuję w Times, mówiłam ci? – też ma taką nowinkę dla niego, a co! Zaraz po nim przymierzyła się do strzału w bile, ale jeszcze się wyprostowała. – O co gramy, Caldwell? – o ile chciał o coś grać, bo nie przesadzając, Butler była zajebista w bilard.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „University District”