WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Nic o mnie nie wiesz - odparł. To, że widziała go na posterunku i miała o nim kiepskie zdanie, o niczym jeszcze nie świadczyło. Szkoda, że siostra nie powiedziała jej, jak fajny potrafi czasem być. Może wtedy nie czułby, że patrzy na niego z góry za każdym razem, kiedy gdzieś na siebie wpadali. I co? Zaryzykowałaby swoją reputację i dobro prowadzonego przez siebie śledztwa, ujawniając siostrze informacje? Cholera, jeśli tak, to była jeszcze gorszym gliniarzem, niż wydawało się Hagenowi.
- To ty tak potrafisz? Cholera, a byłem pewien, że twoim ulubionym sposobem na spędzanie wolnego czasu jest przesłuchiwane ludzi i męczenie porządnych obywateli.
Dla niego nie była kobietą. Wróć! Była. Wiadomo, widać po niej, że nie była facetem, ale przede wszystkim widział w niej policjantkę, a Hagen zdecydowanie nie lubił policjantek, bez względu na to, że jedna z nich wyglądała dokładnie tak samo, jak jego była dziewczyna.
- Nigdy w życiu. Zamiast cukru podałabyś mi pewnie cyjanek - prychnął. - Jeśli przypadkiem znajdę u siebie coś, co należy jeszcze do Inez, też ci tego nie przyniosę. Wypieprzę to do śmietnika.
A co, to chyba dobry sposób, żeby odegrać się na byłej, która zostawiła go dlatego, że im na sobie zależało. Boże, może coś było z nim nie tak, ale do dziś nie widział żadnego konkretnego powodu, dla którego miałaby go zostawić i zniknąć bez śladu. Gdyby jednak spojrzeć na to wszystko z tej strony... Może tak było lepiej. Inez musiała mieć jakieś zaburzenia psychiczne, skoro uznała, że nie będzie w stanie wytrzymać mieszkania w pobliżu Hagena. Najwyraźniej nie była dorosłą kobietą, tylko dzieciakiem, a Richard zdecydowanie nie miał zapędów pedofilskich.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

– Wiem wystarczająco dużo, żeby powiedzieć, jakim facetem jesteś – wzruszyła ramionami. Był podejrzanym typem, wiedziała doskonale że prywatnie wcale może nie był taki zły, ale przecież… Oni by się nie udali. Zdecydowanie. Hagen nie należał do jej świata, tak jak w jego świecie nie było miejsca dla niej. Jakkolwiek smutne by to nie było.
– Porządnych obywateli nie męczę. Myślę, że oboje wiemy, że jesteś osobą, której cholernie daleko do porządnego obywatela – wzruszyła nieznacznie ramionami, a kiedy zaczął mówić, że zamiast cukru by mu podała cyjanek, wywróciła teatralnie oczyma. Mimo wszystko nie była osobą, która by kogoś otruła. Znacznie bardziej niż martwego wolałaby go oglądać za kratkami. Kiedyś. Teraz po prostu chciała się jednak od tego wszystkiego odciąć i tyle.
– Rób co chcesz, Richard – powiedziała cicho i spojrzała mu w oczy. Po chwili po prostu wstała i nieco chwiejnym krokiem w tym momencie odeszła od Richarda. Poszła do swojego stolika, a resztę wieczoru spędziła razem z koleżankami, udając że się świetnie bawiła. Nie był to idealny wieczór, bo pewnie co jakiś czas zerkała na Hagena, ale cóż… Takie życie, nie?

Ztx2

autor

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

[#1]

It's me, hi, I'm the problem, it's me
Congratulations, you got a new chance,
solve your problems in another world,
but do you want


Czy naprawdę było mu to potrzebne? Cały czas to pytanie krążyło mu po głowie, mimo, że minęło już trochę czasu od jego przylotu tutaj - jednak zdawać się mogło, że wciąż się nie przyzwyczaił do tego miasta. Seattle było tak odmienne od jego ukochanego Melbourne.
W dodatku wciąż nie mógł rozwikłać zagadki, dlaczego akurat ojciec postawił na to konkretne miasto mając do wyrobu tysiące innych jak chociażby ich drugi dom - dlaczego go nie wysłał do dziadków do Berlina? Tam zdecydowanie czułby się lepiej niż tutaj albo znosie jeszcze byłoby u dziadków od strony matki w Caracas. Zastanawiał się kiedy jego stary musiał wpaść na taki genialny pomysł by pozbyć się utrapienia jakim był przez ostatnie długie miesiące aby mogli wszyscy odetchnąć od niego i jego szkolnych problemów? Czuł przede wszystkim rozżalenie - że został postawiony przed faktem dokonanym: dostał do ręki bilet w jedną stronę i miał układać sobie życie na nowo. Tyle, że wcale nie był gotowy na tak wielką zmianę, nie był gotowy opuszczać swojego pokoju, nie był gotowy opuszczać Jima - i chyba to go najbardziej drażniło. Akurat wstrzelił się w moment gdy ich relacja powoli zaczynała nabierać jakichś realnych kształtów on musiał zniknąć. Sam lot do Seattle pamiętał jak przez mgłę - nie obyło się bez kłopotów, w pewnym momencie kazano im zakładać maski tlenowe i lekko trzepotało samolotem gdy wpadli w jakiś dość niebezpieczny ciemny wir chmur - i wtedy serio myślał, ba, miał nadzieje, że może pierdolną i runą wprost do oceanu a on nie będzie musiał odnajdywać swojej strefy komfortu. Jeszcze drugą nadzieję miał kiedy samolot wisiał dosłownie w powietrzu przez kolejną godzinę prawie, że na lotnisku gdzie wszyscy się zastanawiali czy będą musieli wylądować na innym lotnisku aż w końcu przy dość twardym lądowaniu jego stopy stanęły na amerykańskiej ziemi - niby wielkie marzenie każdego, a jednak dla niego na ten moment zwyczajny k o s z m a r.
Pierwsze dni też pamięta jak przez mgłę - przede wszystkim musiał dojść do siebie po 20 godzinach lotu co na szczęście ciotka ze spokojem przyjęła do wiadomości. Można powiedzieć, że przez te pierwsze dni po prostu był żywym zombie przez to nie pojawił się na pierwszych lekcjach - dopiero po tygodniu raczył zjawić się w nowym cyrku, do którego zapisał go stary. Miał tylko jedno zadanie: poprawić spaprane oceny, wdrożyć się w aktualny przerabiany materiał i tym razem zaliczać sprawdziany i kartkówki. Został jeszcze dodatkowo poinformowany, że będzie m o n i t o r o w a n y - niech mu się nie śni nawet jakiekolwiek oszustwo, bo ciotka jest z nimi w kontakcie i ma o w s z y s t k i m im mówić. Żarty sobie z niego robili tego był pewny - chcieli bawić się w kochających rodziców na odległość, cudowne rozwiązanie. Jednakże nie zamierzał być taki g r z e c z n y jak obiecywał roztrzęsionej mamie - skoro tak bardzo się bała, dlaczego stanęła po stronie tego szalonego planu? Nie mógł zapomnieć tego szyderczego spojrzenia starszego braciszka na lotnisku. Specjalnie odwrócił się z walizkami i jeszcze pobiegł w stronę Jima by go przy nich wszystkich pocałować - niech się teraz zastanawiają kto wygrał ten głupi zakład.
Wystarczyły mu trzy dni by rozejrzeć się do kogo może ze spokojem zagadać a kogo lepiej unikać - rozeznał się we wszystkich grupkach które mu pokazał jeden ziomek, którego imienia nie pamiętał, ale się do niego przyssał jak jakaś pijawka a od którego nie mógł się uwolnić - nie działały żadne słowne dogryzanie i uszczypliwości, ziomek był zwyczajnie głuchy na to co do niego mówił , ale w głębi serca musiał przyznać, że ta nachalność koleżki jednak trochę mu ułatwiła sprawę gdy zaoferował swą pomoc zwiedzenia liceum. Oczywiście nie zapamiętał od razu wszystkich korytarzy, ale już wiedział, że plan ich zajęć był całkiem podobny do tego co miał w Melbourne. Był też ciekaw jaka była jego klasa - czy miał pecha i trafi na same głąby z którymi będzie musiał przeżyć resztę semestru czy tak jak tamta będą się w miarę lubili? Chciałby, żeby wkrótce okazała się ta druga opcja. Nie miałby raczej siły na trollowanie się z kretynami. W każdym bądź razie zdążył poznać jednego z nich - Rotem wydawał mu się z zupełnie innego świata niż on był sam. Zamienili może z kilka zdań gdy przypadkiem akurat w niego wleciał na jednym z korytarzy i niczym jak w filmach dla nastolatek wypuścił książki, które akurat wypożyczał z biblioteki. Blondyn pomógł mu je pozbierać i chwilę pogadali. Chwilę. I potrzebował jednego spojrzenia w oczy by uświadomić sobie, że Roo był kropka w kropkę podobny do jego Jima - na brodę Merlina, zmaterializował się? Przecież to nie było możliwe. Trochę głupi starał się unikać swoją nową znajomość walcząc sam ze sobą ze swoim dziwnym przekonaniem - nie, kompletnie musiał wyrzucić z głowy Jima, długo tak przecież nie pociągnie. I sam nie wiedział jak to się stało, że prawie każde następne przerwy spędzali razem - choć nie raz mu się pytał czy przypadkiem nie zaczyna mu wchodzić na głowę i nie ma go już dosyć.
Nie pojawił się na ostatniej lekcji. Chodź dzisiejszy dzień był znośny i przeżył pół dnia, raz nawet został wybrany do odpowiedzi i uwaga dostał całkiem spoko ocenę, bo d o b r ą - wczoraj wieczorem zdarzyło mu się usiąść nad książką i miał to szczęście, że jego mózg zapamiętał akurat to info o które pytał go nauczyciel i akurat nie rozproszył się śmiesznym filmikiem na tik toku. Kompletnie wyleciało mu z głowy, że mieli jakiś język francuski - nie spojrzał w swój plan, który tkwił przyklejony w jednym z zeszycie w plecaku. Wyszedł sobie nie zauważy przez nikogo, targając swoją gitarę przez miasto i ruszył przed siebie. Nogi go same zaciągnęły tutaj, nie było jakoś specjalnie daleko od liecum, ot dwa przejścia dla pieszych dalej i stanął sobie przy jednej z latarni by zacząć po prostu grać. Rzucił w ogóle swój plecak na ziemię, a sam zaczął sobie brzdąkać dla rozluźnienia, nie bardzo zwracając na nikogo uwagę. W końcu od paru minut rozkręcił się na dobre z Purple Rain Prince'a zbierając wokół siebie dosyć spore zainteresowanie co nawet zaczeło mu się podobać - wcześniej w ogóle mu nie przyszło przez głowę by po prostu grać na ulicy. To miasto chyba na niego po prostu tak podziałało.
- I only wanted to see you laughing in the purple rain....If you know what I'm singing about up here C'mon raise your hand - i dopiero gdy skończył piosenkę, a oklaski zaczeły się rozbiegać wraz z tłumem wypatrzył znanego sobie k o l e g ę.
-Od kiedy...tu stoisz? - zapytał nieco zmieszany, przeczesując swoje czarne rozczochrane włosy dłonią, gdy w końcu się przybliżył z przewieszoną gitarą na ramieniu.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

trzy

disclaimer: uwaga uwaga, potencjalne wulgaryzmy i szyderstwa w tym poście nie mają absolutnie nic wspólnego z faktyczną homofobią!!!! powszechnie wiadomo, że autor sam jest gay af......

Tak z zegarkiem w ręku?
Od czternastu minut i trzydziestu siedmiu -
  • trzydziestu ośmiu
- sekund.

Narażając nieosłonięty szalikiem [którego zapomniał zabrać ze szkoły - początkowo wegetującego smutno tam, gdzie został porzucony: na drewnianym oparciu niewygodnego, uczniowskiego krzesła,, a teraz czekającego na zjednoczenie ze starym właścicielem - albo na pierwsze spotkanie z nowym - w przylegającym do licealnego sekretariatu Punkcie Rzeczy Znalezionych (tj. składziku w wymiarze trzy-na-dwa, wypełnionym najróżniejszego typu zgubami, poczynając na różowym flecie poprzecznym i modelu układu słonecznego zrobionym z Papier-mâché, przez świerszczyk dla miłośników dojrzałych kobiet oraz dwa klasery ze znaczkami i jeden, trzystustronicowy, zielnik, aż po cztery kaski rowerowe i niezliczone egzemplarze podręczników do fizyki i chemii) kark na chłostę zimnym, jesiennym wiatrem, a uszy (także przyróżowione chłodem) na regularne, bolesne salwy chichotu i westchnień wydawanych przez zwartą grupkę stojących obok nastolatek, wlepionych w rozśpiewanego bruneta spojrzeniami, których charakter określić można było tylko i wyłącznie jako maślany.
Warto jednak zaznaczyć, iż mimo, że jego jeansy były prawie tak samo obcisłe jak te, które opinały tyłki jego sąsiadek, a gesty prawie tak samo miękkie jak te, które owe dziewczęta wykonywały, zachwycając się Theo (całe sekwencje wachlowania się dłonią, przekrzywiania głowy z lewą na prawą, nieśmiałego postukiwania stopą w rytm granej akurat przez chłopaka piosenki i inne akty mające świadczyć, że właśnie stały się JeGo NaJwIęKsZyMi fAnKaMi), sam Rotem patrzył na szkolnego kolegę ze znacznie większym sceptycyzmem.
  • No? No, co?
Tak, Theodore grał faktycznie całkiem ładnie, i nie fałszował, i uderzał w wysokie C z taką dokładnością, której Levi-Blau życzyłby sobie u tego wymarzonego kochanka (celującego jednak czym innym w bardzo konkretny punkt jego ciała - nie zaś starającego się wyciągnąć precyzyjnie-wysoki dźwięk na miejskim placu w centrum miasta), o jakim fantazjował przed zaśnięciem, o ile nie był zbyt zmęczony albo zbyt smutny, żeby zaprzątać sobie głowę czymkolwiek innym niż pamięć o Aaronie, ale to nie było jeszcze przecież nic, czym należało się przesadnie zachwycać. Żaden był z niego Shawn Mendes, a do Harry’ego Stylesa brakowało mu co najmniej piętnastu kilogramów mięśni, czterdziestu tatuaży, i pary różowych dzwonów, które z pewnością podkreśliłyby kształt jego przywodzicieli. A o tym, że Teddy Hetfield przywodziciele ma wyjątkowo kształtne, Rotem dowiedział się raptem parę dni wcześniej, gdy wpadł na nowego znajomego po zajęciach z WFu (z których sam Ro miał lekarskie zwolnienie, wybłagane i wypłakane u ojca po tym, jak w pierwszym tygodniu szkoły ledwie uniknął śmierci w spotkaniu z rzuconą w jego stronę piłką do futbolu; i chciałoby się powiedzieć, że był to okrutny akt prześladowania względem młodzieży LGBTQ+, ale byłoby to kłamstwo: piłka rzucona została zupełnie niewinnie i z pozytywnymi intencjami, w ramach zaproszenia do rozgrywki - to Rotem po prostu miał względem sportów dwie lewe ręce, dwie prawe nogi, i zero jakiegokolwiek talentu).

Rotem w życiu by się też nie przyznał, że do centralnego Seattle zaraz po szkole zwabiła go nadzieja na spotkanie z Hetfieldem - po tym, jak mimo "do zobaczenia niedługo!", rzuconego sobie nawzajem po zjedzonym wspólnie lunchu, nie uświadczył go na ostatniej lekcji - francuskim (na którym blondyn i tak nie uważał, głównie dlatego, że wychowywany w rodzinie aspirującej do miana intelektualistycznej, w kwestii posługiwania się językiem Napoleona i Arthura Rimbaud'a znajdował się jakieś dwa-trzy poziomy powyżej wszystkich tych głąbów swoich towarzyszy ze szkolnej ławy). Co z tego, że nadkładał nieco czasu i mil, kierując się do domu, w jakim czekała na niego tylko mizeria (w sensie: żałość i desperacja, nie surówka z ogórka), samotność, smutna masturbacja do wspomnień o nieskonsumowanym romansie i trzy prace domowe do odrobienia na jutro. Jakby tak przymrużyć oko, odwrócić trochę mapę, i wziąć margines wyrozumiałości, South Lake Union (Theo wspominał, że lubi się tam czasem powłóczyć), było w zasadzie p r a w i e po drodze.

Bił brawo powolnym tumiwisistycznym ruchem szczupłych dłoni, każdym klaśnięciem starając się wyrażać mniej więcej tyle, co: no, spoko, spoko, widziałem lepsze występy, ale nie było najgorzej..., tylko dlatego, że wiedział, że Theo go zauważył, i b a r d z o nie chciał zdradzić się ze swoim faktycznym zachwytem.
Bo to, że Hetfield wpadł mu w oko już pierwszego dnia wspólnych lekcji, to jedno.
Ale to, że wcale nie musiał (a wręcz póki co zwyczajnie nie powinien) o tym wiedzieć, to była już zupełnie inna kwestia.
- Hm? - Odchrząknął, taksując bruneta niby-obojętnym spojrzeniem - Ledwie od minuty. Akurat przechodziłem - Wzruszył ramionami, który to gest miał tylko dodatkowo uwiarygodnić jego wierutne kłamstwo. Potem wychylił się lekko wprzód, i zaczepnie trącił palcem pasek przewieszonej przez bark Teddy'ego gitary - No, ale proszę, proszę. Nie wiedziałem, że... - Posiadasz talent? Masz pasję? Lubisz spędzać popołudnia śpiewając piosenki trzeciego największego (obok Davida Bowie i Harper-Jacka Dwellera), krypto-pedała z dzieckiem w historii muzyki rozrywkowej? - Taki z ciebie szarpidrut. Zawsze tu przychodzisz, jak cię nie ma na lekcjach?

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Odczuwał szczerą nienawiść do tego miasta - tylko z tego powodu, że znalazł się w nim przymusowo; nieproszony gość niechciany na zimowe święta. To zawistne uczucie jakie trawiło go od środka powodowało, że hamowało w nim wszelkie zapędy poznawania wszystkich ciekawych miejsc - po co miał to robić? Nie chciał zagłębiać się w co raz to szersze możliwości jakie oferowało Seattle dla swoich własnych i nowych mieszkańców. Tęsknił. Tęsknił za swoją piękną Australią, za czymś co znał jak własną kieszeń. Tęsknił za swoim słońcem za tym wszystkim co w jednej chwili musiał zostawić. Szczerze nie potrafił wybaczyć ojcu, że postawił na nim krzyżyk - ostatnią szansę, którą miał wykorzystać w dobrym celu. Bo nie podobało się im jaki był - a on ile razy już próbował? Ile razy próbował zmienić się, być taki idealny jak jego starszy brat? Mieć te cholerne idealne oceny, a nie podcinać sobie ręce z braku chęci do życia? I te wszystkie starania i tak poszły na marne, skoro czekał na niego bilet w jedną stronę? A przy ciotce to wieczne udawanie, że wszystko jest w porządku: to zadowolenie na jakie musiał wysilać się z każdym następnym dniem, że zaczynał lubić Seattle, swoją nową szkołę, swoich nowych kolegów...że wszystko zaczęło się układać na nowo. Każdego dnia czuł ten nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej gdy przekraczał próg szkoły - czy może zaczynał mieć już problemy z płucami przez to, że prawie na każdej przerwie wymykał się by chociaż jedną fajkę spalić po kryjomu? Zżerał go jakiś wewnętrzny stres, opór przed tym wszystkim, szkoda tylko, że nie mógł zamienić się chociażby w kamień - zszedłby z oczu wszystkim i jak posąg wiecznie mógłby trwać, nie musząc się niczym przejmować - marzenia ściętej głowy.
A jednak starał się tak zupełnie nie mówić temu miastu definitywnego 'nie' - i w pewnym sensie jego ukochana mu pomagała przetrwać te najgorsze chwile. Brzdąkanie po strunach, uczenie się nowych chwytów, godzinami wpatrywanie się w ekran by zapamiętać każdy dżwięk pozwalało mu skupić się właśnie na tym chociaż szkoda, że z taką pasją nie oddawał się nauce - jego oceny może minimalnie się poprawiły, odkąd brał korki u nowych typków - oni jakoś inaczej mu tłumaczyli te wszystkie matematyczne porąbane wzory, które darzył naprawdę największą jaką tylko można było sobie wyobrazić nienawiścią. Gdyby mógł naprawdę olewałby lekcje matematyki tak jak zaczął już to robić z francuskim - na pewno jeszcze chwila i ciotka Jilly na pewno się zorientuje, ale jeszcze cieszył się z tej chwili wolności. Którą własnie chciał wykorzystać w ten głupi sposób - bo serio w Melbourne w ogóle nie przyszłoby mu do głowy by od tak po prostu stanąć sobie na pierwszej lepszej ulicy i cokolwiek zacząć grać. Prince jakoś pierwszy mu przyszedł do głowy, chociaż zwykle jego piosenki słucha do snu Oh, jak mu się marzyło by potrafić grać jak chociażby taki Kirk Hammett! A na razie nawet nie zwrócił uwagi na to, jakim cudem zebrała się wokół niego jakaś grupka dziewczyn z telefonami - hej, wcale nie był jakimś zawziętym influenserem przecież, to że wstawi na instagram jakąś fotę randomową raz na ruski rok - fakt, powinien bardziej wysilić się i chociaż zdabać o ten swój profilek heh.
Teddy jeszcze nie myślał o tym by wcisnąć się w różowe spodnie jak Harry Styles - chociaż faktycznie rozmarzony śledził o nim niewsy i uwielbiał przesiadywać na tumblerze marnując godziny jak jakaś zakochana nastolatka na wysyłaniu serduszek ale może gdyby Rotem mu rzucił taki pomysł, to kto wie? Na jakąś imprezę może by udałoby mu się takie skombinować - dla niego mógłby serio to zrobić. Serio sam się dziwił jak bardzo zaczynał lubić spędzać z Levi-Blau przerwy, które stawały się co raz bardziej znośne...a mimo to i tak długo nie mógł wysiedzieć. Nawet Rotem nie mógł go zatrzymać - choć tak naprawdę też powinien wrócić prosto do domu, by ciotka Jilly nie nabierała większych podejrzeń i odrabiać te nieszczęsne prace domowe, które i tak odkładał zawsze na ostatnią chwilę - bo przecież były rzeczy ważniejsze, niż jakieś głupie zadanie z książki.

Ro nie musiał się specjalnie starać by wyróżniać się w tym średnim tłumie, który i tak powoli zaczynał się rozchodzić gdy tylko skończył to swoje marne pobrzdękiwanie legendarnej piosenki, której chyba słuchał całe swoje (wcale nie długie) życie i znał każdy jej moment. Prince był jak idealne połączenie Mozarta, który tańczył jak James Brown, na gitarze grał jak pieprzony Hendrix i jeszcze do tego wszystkiego mając głos ja Mercury? I pamiętał jak ta cholera odeszła w 2016 roku, jak jego brat to przeżywał jakby co to ojciec im odszedł, ale fakt był takim muzycznym tatusiem dla nich dwóch. I chyba stąd ten pomysł mu przyszedł do główki by skusić się na tak wielką piosenke, choć zwykle te wielkie piosenki są przecież nie do przejścia, można się na nich tak łatwo wyłożyć, ale miał szczerą nadzieję, że te dziewczyny piszczące wokół raczej nie zwracały uwagi czy robi błędy - bo już wiedział, że dwa razy palce mu się wymsknęły ze struny. Za pierwszym razem gdy w pewnym momencie wyłapał w końcu stojącego Rotema - jeszcze w pierwszej chwili nie był do końca pewny czy to on, ale gdy za drugim razem się upewniał to właśnie wtedy też mu palce na strunach zadrgały nie tak jak powinny. Nie przejął się jednak aż tak bardzo tym - przejął sie, że Rotem jednak go znalazł. -Hm....a nasza buda jest trochę dalej niż South, ale....dobra, wierzę ci - burknął kiedy mu tak nieładnie strącił gitarę z ramienia, którą i tak zaraz sobie poprawił. Czy on się właśnie rumienił? Oj próbował z tym walczyć, ale chyba z marnym skutkiem
-Nie zawsze....czasem...gdy....-zawiesił na chwilę głos, marszcząc ciemne brwi zastanawiając się jaki ckliwy powód mu podać, czemu akurat dzisiaj przywlekł tutaj swoje cztery litery -...dzisiaj wszystko jakoś się wlekło..szczerze? Nienawidzę francuskiego...dlaczego zawsze mam pecha? Nie mogli dać jak w każdej normalnej szkole chociażby niemieckiego? - żachnął się, wcale nie chcąc zdradzać się, że to był jego drugi język - Swoją drogą, musieli mieć niezły ubaw układając nasz plan, no nie? - zaśmiał się by choć na chwilę rozluźnić jakieś to dziwne napięcie między nimi -....i wiesz...musiałem jakoś odragować... to wszystko.. - westchnął ciężko, spuszczając wzrok z twarzy kumpla na swoje buty, próbując się nie uśmiechać na myśl, że jednak...go sprawdzał? -A ty...mówisz...że akutat..tak sobie tu przechodziłeś...co? - skoro on miał mu wszystko wyśpiewać, to przecież Ro nie mógl zachować wszystkiego dla siebie..

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Zauważył dopiero drugie z potknięć Teddy'ego - czy raczej, z potknięć jego palców ślizgających się po gładzi strun napiętych na gryfie; pierwszego w ogóle nie zarejestrował, zbyt zajęty szukaniem sobie odpowiedniego azylu pomiędzy rozemocjonowanymi, nastoletnimi sylwetkami dziewcząt w nike'ach, legginsach i puchowych kurtkach rozpiętych tak, by odsłonić półnagie brzuchy (był to w ostatnim czasie najmodniejszy, choć i piętnowany przez belfrów i rodziców, strój wśród przeciętnych dziewczyn, jakich nie było stać na garderobę godną Coraline Somerset; którego idei zresztą Rotem kompletnie nie pojmował) oraz właściwego kąta, spod którego mógł wpatrywać się w kolegę uważnie, ale też nie budząc podejrzeń, że należy do grona jego samozwańczych, domorosłych fanów-impromptu.
Lekka muzyczna omyłka nie zrobiła zresztą na blondynie większego wrażenia. Po pierwsze, jako ktoś, kto sam parał się sztuką (albo przynajmniej, bardziej adekwatnie, aspirował do miana Wielkiego Artysty), wiedział, że nie ma dzieł idealnych, zwłaszcza, jeśli robi się coś na żywo i pod ostrzałem mnogości spojrzeń. Po drugie, nowego kumpla zdążył już w swoim umyśle tak wyidealizować, że pewnie nawet gdyby okazało się, że Theo szarpie struny w rytmie ataku epileptycznego i pieje jak kogut, uznałby jego popisy za "urocze" albo "oryginalne", każdy cień pejoratywnej oceny w trymiga zdusiwszy w zarodku. Niezależnie jednak od natury własnej reakcji, w życiu by nie uwierzył gdyby ktoś mu powiedział, że to właśnie pod wpływem jego obecności Theo Hetfield na ułamki sekund pozapominał właściwych muzycznych sekwencji.
Taa, akurat!
Teddy, mimo miękkości spojrzenia, jakim zapędzał się czasem w stronę sufitu [zwłaszcza na matmie, marząc najpewniej o bezkresie australijskich plaż i szumie tamtejszego oceanu (podczas gdy w Seattle liczyć mógł co najwyżej na wąski, zaśmiecony puszkami po piwie skrawek kamienistej zatoczki w Portage Bay i cichy śpiew biegnących nieopodal autostrad)], i tego, że Rotem przyłapał go raz na scrollowaniu pod ławką wyświetlanych przez Instagram zdjęć Harry'ego Stylesa - tych, na których miał rozchełstaną koszulę i dolne powieki pociągnięte smolistą kreską czarnego tuszu, nie wyglądał Levi-Blau na kogoś, kto durzy się w chłopcach. Czy chciał się mylić? Owszem.
Najbezpieczniej jednak było się w stronę tych rozmyślań w ogóle nie zapędzać. Bo po co? Żeby się wyłącznie rozczarować?

- "Czasem... gdy..."? - Przedrzeźnił bruneta zaczepnie, ale niezłośliwie podchwyciwszy jego słowa - Czasem gdy co, Teddy?
Mimo ledwie szesnastu lat na chudziutkim karku, Ro znajdował w sobie coraz częściej zupełnie dorosły rodzaj obronnego cynizmu, który nakazywał mu nie robić sobie nadziei. Jak to szło? Że w życiu pewna jest tylko śmierć, i podatki?
Tych drugich płacić jeszcze nie musiał, o pierwszej starał się zaś nie myśleć więcej niż to absolutnie konieczne, ale z pewnością, sparzywszy się po raz pierwszy niespodziewanie, i do żywego, wolał nie deklarować, że wierzy w wielką i szczęśliwą miłość. I żadna ilość nastoletnich sitcomów oglądanych wieczorami w towarzystwie półkilogramowego kubełka lodów Ben & Jerry's i świecy zapachowej rozsnuwającej po jego pokoju woń cynamonu i bergamotki nie zdołała go do tej pory przekonać, że zakończony happy endem, szkolny romans to to, na co może liczyć w swojej historii.
Był wszak romantykiem. Spodziewał się zatem gruźlicy (albo przynajmniej zapalenia płuc!), tragedii i co najmniej jednej choroby wenerycznej złapanej gdzieś po drodze w imię euforii i chwilowego zapomnienia o nieuchronności śmierci i tak dalej, być-czy-nie-być, bla-bla-bla...
- Odreagować co wszystko? - Nie odpuszczał, zautomatyzowanym, nieuświadomionym gestem bawiąc się suwakiem kurtki - Hm?
Zwykle podobali mu się mężczyźni znacząco wyżsi od niego, ale fakt, że z Theo dzieliło go raptem parę centymetrów miał nieocenioną zaletę: Ro mógł wbić w chłopaka świdrujące, nieustępliwe spojrzenie tych swoich niby sarnich oczu, i gapić się na niego nieprzerwanie, aż nie usłyszy wiarygodnego wytłumaczenia dla hetfieldowych wagarów.
- Ja, genau - Wzruszył ramionami, nie tylko zapewniając chłopaka, że przecież tylko sobie tutaj spacerował i nie, bynajmniej go nie szukał, ale także popisując się znikomą, dwuwyrazową znajomością wspomnianego przez Theo języka - Weź! - Zbulwersował się też zaraz na wzmiankę ich szkolnego planu - Ja już się czuję wypalony, a to dopiero... Drugi miesiąc tego koszmaru? - Chrząknął - Dużo ci dziś zadali? Bo jeśli nie... Albo jeśli masz to gdzieś... - Przestąpił z nogi na nogę, a w jego tęczówkach rozjarzyły się zadziorne iskry. Czubkiem trampka szturchnął bok tenisówki rozmówcy - Miałeś jakieś plany na teraz? Czy raczej dasz się gdzieś porwać, Theo?

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Każdy gitarzysta próbował znaleźć swój własny styl - coś co będzie go wyróżniało na tle innych. I tak, zachwycał się grą gitarowych legend, których plakaty wisiały na ścianach jego pokoju a płyty walały się pod łóżkiem w dwóch pudłach. Pierwszą płytę jaką otrzymał była płyta Pink Floydów i od tamtej pory nie mógł się oderwać głównie od solówek Gilmoura i Barretta - jego playlista na spotify była usiana cała w takich legendarnych hitach. To dlatego wiecznie zabierał ze sobą słuchawki i korzystał z każdej okazji byle móc słuchać tych wszystkich cudownych solówek, od których ręka mu drżała w kieszeni gdy wyobrażał sobie siebie samego grającego. Ostatnio miał dziką fazę na jedną solówkę ZZ Top'a i La Grange męczył od kilku tygodni - solówkę jeszcze zaczął ćwiczyć przed tym jak się dowiedział o wylocie do Seattle i całej zmianie jaka na niego spadła. Jeszcze nie potrafił tego grać tak jakby chciał jak jest w oryginale, dlatego pokusił się właśnie na bardziej znaną Princowską kultową piosenkę. Solówkę La Grange zachowa sobie na później, na inną okazję. Granie na gitarze pozwalało mu przeżyć pierwsze tygodnie, Jack White i jego słynne Seven Nation Army, które potrafił młucić przez kolejne tygodnie. Oczywiście radio w pokoju grało jak tylko do niego wchodził i wszystkie piosenki z tik toka, które wybijały się też oczywiście mniej więcej kojarzył. Nie potrafił zresztą wysiedzieć zbyt długo w ciszy - i wszyscy z jego otoczenia generalnie się zdążyli do tego przyzwyczaić. Jeszcze nie był na etapie pisania własnych piosenek - nie przynosiło mu to zbytnio ukojenia, a słowa nie chciały się kleić w jedną całość. Słuchanie sprawiało mu więcej przyjemności ale muzyka ratowała go przed tym co miał w głowie - odrywała go, tak jak teraz gdy praktycznie nie zwracał uwagi na otoczenie, choć jak się okazuje ktoś był wstanie wyrwać go z fali dźwięków.
A lekcje były prawdziwą męczarnią - zbyt często noga sama mu drgała pod stołem gdy po głowie po raz kolejny chodziła mu solówka na którą aktualnie miał fazę. W tym tygodniu akurat był to Slash i jego genialny popis w dziewięcio minutowym Estranged z czasów Gunsów, które kochał całym swoim serduszkiem. Nie mógł skupić swojej uwagi na rozwiązywaniu wzorów funkcji i robił dosłownie wszystko by tego nie robić. Pozwalała mu na to przede wszystkim ławka pod ścianą i czwarty, przed ostatni, najbezpieczniejszy rząd - nie był ostatni, nie był też pierwszy na widoku a więc mógł nieco się zasłonić innymi plecami. Dlatego czasem pozwalał sobie ukradkiem wyciągać telefon i na chwilę skupić się na przyjemniejszych dla oka obrazkach niż tych zapisywanych w zeszycie.
I myślał też o tym jak odłożyć kasę na kolejny koncert, bo skoro Harry Styles miał wystąpić w Seattle tego lata, musiał to w jakiś sposób wykorzystać - i nawet sobie ułożył plan w głowie, że weźmie na niego Rotema, czy tego by chciał czy nie. Jeszcze mu tego nie powiedział, ale miał nadzieje, że w krótce mu to zaproponuje...a przynajmniej tak by chciał...
Oh jak chciałby wiedzieć co o tym wszystkim sądził Levi -
''...gdy chce uciec stąd, Rotem - chce zniknąć, przestać czuć cokolwiek...''
To cisnęło mu się na zaciśnięte usta w wąską linię gdy nie odpuszczał mu tak łatwo, a wręcz przeciwnie - drążył upierdliwie, nie dając mu pola ucieczki -...to...nic nadzwyczajnego... - próbował jeszcze jakoś wybrnąć z koziego rogu, w którego sam się zapędził, nie potrzebnie otwierając buzię za wcześnie z nieprzemyślanymi słowami -Zdarza mi się jeszcze...tęsknić za domem w Melbourne - a raczej wstyd było mu przyznać, że robił to niemalże codziennie gdy przeglądał swoje fotki w telefonie, który był teraz jedynym wspomnieniem z tamtego życia, jakie nagle mu zostało odebrane. Zabawne, w tym wieku chyba nie powinno myśleć się o końcu świata, prawda? O swoim własnym końcu? Ale jak tu o tym nie myśleć gdy chociażby w telewizorze, w wiadomościach wiecznie się słyszało o wielkim kryzysie światowym, o wojnach, o zmieniającym się klimacie, o szalejącej inflacji? Jak przed tym wszystkim znaleźć spokój, kiedy samemu chciało sobie strzelić kulkę w łeb? Bo twoim jedynym zmartwieniem są marne oceny w szkole, przez które możesz sobie zepsuć do reszty życie?
-Chujowy dzień, tydzień...miesiąc... - jakby miał zliczyć na palach powody swojej ucieczki prawdopodobnie by nie starczyłoby mu własnych rąk. Nie ukrywał się przed światem, że wcale jeszcze nie przyzwyczaił się do nowej szkoły, chociaż już przecież udało mu się znaleźć kilku fajnych kumpli a przede wszystkim Levi - Blau , który jak się okazywał był jego własnym azylem, w którym znajdywał jakiś niewytłumaczalny spokój, którego mu brakowało wszędzie indziej. -A ty nigdy nie waragowałeś? No błagam cię, jakoś w to nie wierzę - choć do tej pory usta wcale nie chciały się rozluźnić, wreszcie to zrobiły wykrzywiając się w coś na kształt pół uśmiechu - Ich wusste es, Sie sind gut, Scheisse - tym razem dźgnął go lekko z pięści w ramię, nie mogąc się powstrzymać by mu jeszcze po niemiecku odpowiedzieć ze swoją charakterystyczną chrypką, która mu się pojawiała gdy tylko mówił właśnie w tym języku. -....ja się czuję wypalony od tamtego roku... - zdusił teraz śmiech, ale taka była prawda, skoro musiał wylądować aż Seattle by zdać ostatnią klasę to coś poszło zdecydowanie nie tak w jego ciężkim przypadku.
-Mam to w czterech literach, Ro..- od razu się dumnie wyprostował jak na rasowego buntownika, który wybierał wagary zamiast lekcji przystało -Zrobię je wieczorem, albo jutro na kolanie, co za różnica? - wzruszył ramionami, bo teraz było ważniejsze co innego. Czuł dziwne ciepło w okolicach policzków po ostatnim zdaniu chłopaka....i miał teraz myśleć o gównianych lekcjach? -Miałem wracać do domu, ale...właśnie zmieniłem plany... - wymamrotał, nie bardzo wiedząc na co się pisze, ale właściwe jakoś mu to wcale nie przeszkadzało. Jego dłoń wysmyknęła mu się jakoś odruchowo i odruchowo w powietrzu odszukała opuszków palców Rotema...-To...co ci chodzi po głowie, Ro? - zapytał, wciąż się wahając czy uścisnąć dłoń kumpla, dlatego dyndała mu tuż obok jego własnej.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Może to marne pocieszenie, ale zawsze jakieś: Theo Hetfield nie był jedynym, któremu zawartość własnej głowy potrafiła dać do wiwatu do tego stopnia, żeby zacząć desperacko marzyć o jak najprędszym jej opuszczeniu. Rotem także przy niejednej okazji próbował opracować coraz to nowe metody ucieczki przed tym, co - zupełnie nieproszone - podrzucały mu jego własne myśli: najczarniejszymi scenariuszami na przyszłość, nadmierną samokrytyką, poczuciem winy i całą stertą różnorakich zmartwień, a przede wszystkim kolekcją wspomnień, które, gdyby mógł, wymazałby z pamięci w takim tempie, w jakim na zajęciach plastycznych gumką zmazuje się ze stron szkicownika nieudany kontur albo krzywy szkic. Czym prędzej - zanim nie zauważy ich ulubiony belfer.
Różnica między chłopcami leżała jednak, zdawało się, w tym, że podczas gdy Teddy uciekał w dźwięki, Levi-Blau preferował ukrywać się w ciszy. Choć zazwyczaj można było spotkać go z bezprzewodowymi słuchawkami wciśniętymi w uszy, i kolejną piosenką z nowej ulubionej playlisty wtłaczającą się prosto w jego szesnastoletnie bębenki (za pięćdziesiąt lat pewnie podziękuje mu za to niejeden producent aparatów słuchowych, za złe powyższy nawyk będzie miał mu za to jego własny portfel - uszczuplony o sumę potrzebną żeby zapłacić za najnowszy model wzmacniacza słuchu), gdy Ro tworzył, najczęściej robił to w absolutnym milczeniu. Wtedy też, wyłączywszy muzykę i skrywszy się przed gadatliwością otoczenia, ze sztyftem węgla albo ogryzionym solidnie ołówkiem w dłoni, najsprawniej udawało mu się rozsupływać własne myśli - z każdą kolejną linią wyrysowaną na gramaturze papieru coraz bardziej dlań zrozumiałe, i coraz mniej przerażające.
Dopiero niedawno, ułożony wygodnie na łóżku, z jednym ołówkiem w dłoni i drugim, zapasowym, wetkniętym za ucho, wpadł na luźne skojarzenie pomiędzy tymi liniami, które często sam rysował na kartkach szkicownika, a tymi, jakie kilkukrotnie podpatrzył na przedramionach Hetfielda: dłuższymi i krótszymi, jaśniejszymi i ciemniejszymi w barwie, pewnie zależnie od stanu wygojenia, bladawym odcieniem różu wybijającymi się na oliwkowym tle chłopięcej skóry. Rotem zastanawiał się, czy krzywdzenie samego siebie uspokaja bruneta tak, jak jego potrafiło ukoić rysowanie na pergaminie. Jeśli tak, to przecież by zrozumiał. Ale póki co obydwu przychodziło chyba jedynie udawać, że Rotem nie miał o niczym pojęcia i nie, absolutnie nigdy nie spostrzegł kolekcji blizn wysuwającej się spod podwiniętego, hetfieldowego rękawa.
- Nie brzmi jak nic nadzwyczajnego - Zaoponował, zdając sobie sprawę, że Teddy chyba próbuje uszczuplić wagę własnego smutku. Jeśli w ich roczniku w Ballard High była jedna osoba, która mogła choć częściowo zrozumieć, jak czuł się Hetfield, to był nią właśnie Ro: tak samo jak Australijczyk, przywleczony do Seattle nieomal wbrew własnej woli, bo za sprawą niefortunnych zbiegów okoliczności, i dorosłych decyzji, których nie mógł zmienić - Chyba rozumiem. Tęsknota naprawdę potrafi człowieka wykończyć, co?

Na kolejne pytanie zadane mu przez kumpla zareagował jedynie łobuzerskim uśmiechem. Nie czytał mu w myślach - nie miał więc pojęcia o dywagacjach, które się teraz w nich kłębiły (na temat tego, na przykład, czy wypada Levi-Blau'a złapać za rękę, czy jednak byłoby to faux pas bez precedensu). Mogło się jednak wydawać, że odgadł treść rozważań Theo, bo zaraz owinął jego nadgarstek własnymi palcami, i pociągnął chłopaka w sobie tylko znanym kierunku.
- Nie pytaj, bo się dopytasz! - Roześmiał się, stwierdzając jednocześnie, że Teddy naprawdę nie powinien wiedzieć o wszystkim, co niejednokroć chodziło mu po głowie. Podczas bowiem, gdy brunet spędzał godziny na fantazjach o pójściu w ślady Axl'a Rose i zarzynanie strun przed wielką publiką, ręka Rotema drżała w kieszeni (albo poza kieszenią, jeśli, co tu dużo mówić, jego jeansy trwały akurat zrolowane na wysokości jego chudych kostek) tylko w trakcie zupełnie innych solówek. Co więcej, coraz częściej w chwilach tych w szesnastoletniej głowie Levi-Blau pojawiała się jedna albo druga myśl o Theodorze Hetfieldzie: jego ciemnych oczach okolonych gęstwinką długich, miękkich rzęs, ramionach wyrzeźbionych za sprawą dojrzewania na australijskich plażach, uśmiechu tak zaraźliwym, jak i jednocześnie smutnym i wąskich biodrach, wciśniętych zwykle w jeans. Ale bynajmniej nie był to fakt, którym blondyn zamierzał się dzielić z kumplem. Teraz, ani - prawdopodobnie - kiedykolwiek.
- Mówiłeś, że tęsknisz za Melbourne, tak? - Rzucił, nie puszczając ręki drugiego chłopca. Skręcili w jedną z bocznych uliczek, kierując się na południe - tam gdzie, Ro wiedział bardzo dobrze, kończyło się South Lake Union, a zaczynała industrialna, choć i bogata w skrawki malutkich plaż, linia brzegowa miasta - No to pomyślałem, że znajdziemy ci kawałki Australii w tym ponurym mieście! Opowiesz mi jak tam jest? - Zagadnął, wlepiając w kolegę uważne spojrzenie, a potem aż go wcięło na widok malującej się za plecami Teddy'ego, cukiernianej witryny. W malutkim, mijanym przez nich właśnie sklepiku, sprzedawano najróżniejsze łakocie, i na ich widok wygłodzony żołądek nastolatka wykonał dramatyczny piruet, a potem rozśpiewał się donośnym burczeniem. Ro instynktownie podfrunął do wystawki, która głosiła:
SMAK JAK DAWNIEJ! WSTĄP PO HALLOWEENOWE SŁODYCZE Z DZIECIŃSTWA JUŻ DZIŚ! I choć chłopcu nic to w zasadzie nie mówiło - bo jego własne dzieciństwo smakowało jak tonące w słonym rosole kulki z macy i rugelachy z jabłkiem, bynajmniej nie zaś jak kolorowe saltwater taffy rozrzucone w ramach dekoracji w oknie cukierni - nie mógł się oprzeć przed rzuceniem Theo łapczywego spojrzenia.
- Wchodzimy?! No dawaj, Teddy! Nie daj się prosić! - Zakręcił się niecierpliwie w miejscu, gotów, żeby w lokalnej cukierni przepuścić zaraz pół tygodniówki tylko dlatego, że dostępne w niej słodycze miały chyba wszystkie kolory tęczy, rozpędzające tę waszyngtońską ponurość, której tak szczerze nienawidził - A potem zabiorę cię do... Shh, to niespodzianka! Ale jeśli nie będziesz zachwycony, to chyba będziemy musieli przestać się przyjaźnić!
A to, coraz bardziej zdawał sobie sprawę, byłaby wielka strata.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Naprawdę się starał - każdego dnia wkładał w każdy swój najdrobniejszy ruch wiele wysiłku by przetrwać kolejny dzień. Było mu niesamowicie trudno u siebie w domu, gdy wszystko zaczynało walić się jak domek z kart - a on nie potrafił być taki idealny jak oczekiwał od niego ojciec. Nie potrafił być tak idealny jak jego starszy brat: choć Josh wcale nie był idealny o czym doskonale wiedział: wszak tuż przed lotem do Stanów odkrył skrywaną przed rodziną swoją tajemnicą, że wcale nie spotykał się z Abigail, którą przedstawiał im na niedzielnych obiadkach. Długo nie mógł uwierzyć, że jego brat też woli chłopaków - ale, nie był na tyle chamem by tą intrygę mu psuć, przynajmniej na razie. To dlatego pozwolił sobie na lotnisku na pocałunek swojego kumpla, by dać bratu do zrozumienia, że nie siedzi w tym temacie sam. Oczywiście, że nie pisnął słowa do tej pory, ale jeszcze z niego uda mu się to wyciągnąć. Możliwe, że łatwiej by mu było, gdyby nadal był w Melbourne, a nie dzieliło go tysiące kilometrów od domu. Jednakże każdy dzień w nowej szkole wcale nie różniły się od tamtych dni w swojej poprzedniej - najgorsze w tym wszystkim było to, że nie zauważał w sobie wewnętrznej zmiany na którą liczył jego ojciec i reszta Hetfieldów. Choć już nie powstawały kolejne blizny, jak miało to miejsce w Australii - nie mógł tego robić i doskonale wiedział, że to by go zdradziło, że wcale nie było z nim dobrze. Musiał wymyślić jakiś inny sposób by walczyć z tym, co trawiło go od środka: z tą absolutną niechęcią do własnego siebie: tylko dlatego, że nie radził sobie z pieprzoną nauką. Nauką, która spędzała mu sen z powiek - ilekroć wychodził z jednego dołka i udawało mu się poprawić choć jedną ocenę w tygodniu zaraz wlatywała kolejna F do kolekcji. I nic nie dawało, że zarywał noce, chociaż mógł smacznie spać. I to stąd brały się zasinione i zaczerwienione oczy. I wieczne ziewanie na lekcjach. A najgorzej było na wf - gdy musiał odsłaniać swoje ręce, musiał wykombinować cienki czarny podkoszulek, na który jeszcze nakładał zwykły t-shirt. Raz tylko powiedział, że nie lubił zimna, bo przecież w Austalii to zawsze wysokie temperatury były. A jednak był obserwowany - był czujny, zawsze sprawdzał czy nikt się mu nie przygląda zbyt długo. Najbardziej nie lubił tej jednej blizny, tuż na zgięciu ręki - gdy to właśnie tam była największa,. nieregularna blizna od machnięcia nożem: gdyby nie jego młodsza siostra, prawdopodobnie ojciec nie musiałby go wysyłać do Seattle.
Brzdąkając na gitarze w pokoju będąc zmęczony nieprzerwaną nauką od kilku godzin zdał sobie w pewnym momencie, że tworzy swoją własną piosenkę: to był dopiero zarys, pierwsze dźwięki, ale doskonale pasowały mu do jednej osoby. Jego. Czy mógł pisać już o nim piosenki? Kartki wyrywał z zeszytu, które lądowały w koszu pod biurkiem, ale w końcu napisał cztery linijki, ale był już zarys, którego zapewne Levi i tak nigdy nie usłyszy.
-Ciotka Jill powtarza mi ciągle, że powinienem wziąć się w garść: ojciec dał mi drugą szansę, a ludzie mają przeżywają gorsze tragedie niż przeprowadzka i, żebym aż tak nie przesadzał - ostatnie słowo spróbował nawet powiedzieć głosem przypominający skrzeczący ton wspomnianej ciotki, która kropkę w kropkę przypominała Petunię z Harrego Pottera. Była siostrą jego ojca, podobno kosiła wszystkich swoich rywali jako pani sędzia i trzęsła światkiem prawniczym. Także gdy wspólnie jadali kolacje wiecznie słyszał ciekawostki z sądowych sal, które i tak średnio go interesowały. Ciotka była surowa, i pewnie dlatego ojciec myślał, że z łatwością uda jej się go przytemperować Teraz zaczynał rozumieć, dlaczego ojciec nie zdecydował się ani na Berlin, aby wysłać go do dziadków ani na Wenezuelę, do drugich dziadków od strony mamy, tylko właśnie tutaj, do Seattle. Wreszcie wszystko ułożyło się w całość.
Czuł jak czerwień pali mu policzki gdy w pewnym momencie chwycił jego rękę - niby nic nadzwyczajnego, prawda? Zwykły gest, który czasem się zdarza. A jednak miał wrażenie, jakby serce miało mu zaraz wyskoczyć z klatki piersiowej. -Wiesz o czym właśnie pomyślałem? Mógłbyś być moim przewodnikiem, kompletnie mylą mi się ulice, tu jest tak inaczej... - przyznał się, że wciąż nie dał rady odkryć chociaż połowy miasta, jak zwykły turysta robi to w przeciągu swojego wyjazdu. -Jeśli dasz radę...z tobą pójdę wszędzie, nawet w odmęty piekieł - sam zażartował, chociaż...możliwe, ze byłaby to prawda. Wpatrywał się w niego, po raz pierwszy dostrzegając kształt twarzy kolegi - Rotem był jak księżyc oświetlający ciemne niebo, pasujący niemal idealnie do ponurego Seattle, a on? Jak słońce, świecące nad Australią, o której przed chwilą rozmawiali - Weź, ale nawet w Melbourne czy Sydney nie mają takiego sklepu jak tutaj...może nie jest aż tak źle jak sądziłem.... - jego naprawdę nie trzeba było namawiać na słodycze, dlatego tak od razu dał się wciągnąć do tego słodkiego królestwa. -Boże, Rotem, umrę tutaj...zobacz te żelki, kupimy je? A te cukierki? Błagam, jeszcze te! - pociągnął kumpla w kolejne stoisko, które mu się rzuciło w oczy gdy brał w koszyczek kolejne porcje wyszukanych cukierków -I jeszcze te....i Ro, musimy przestać, bo nasze zęby będą umierać przez miesiąc - śmiał się, gdy kumpel jeszcze decydował się na kolejne wersje cukierków a potem trochę zdębiał widząc cenę przy kasie. Spojrzał jednak na Rotema i wzruszył ramionami, by po chwili wyjąć swoją kartę i po chwili ich słodycze mogły być legalnie wyniesione z nieba jakie znaleźli.
-Słuchaj, Ro, nie przejmuj się, że za ciebie zapłaciłem, ok? Stary mi przelał ostatnio sporą gotówkę, z którą i tak nie mam co robić... - wzruszył ramionami, w których trzymał papierową torbę wypchaną niemal po brzegi słodyczami. -To...gdzie teraz idziemy? - zagadnął, przypominając sobie, że Levi mówił mu wcześniej o jakiejś niespodziance.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Jeszcze parę lat temu Rotem wyjątkowo często zastanawiał się nad tym, jak by to było mieć rodzeństwo. Kogoś, z kim można by podzielić zbieraninę dziecięcych trosk, i ciężar presji składanej na jego barkach przez dorosłych. Pałętając się samotnie po pachnących kurzem i cynamonem korytarzach brooklyńskiego mieszkania, wyobrażał sobie, że nie jest sam. Wystarczyło przymrużyć powieki - nie za mocno, ale tak, by świat trochę zwęził się i rozmył pod baldachem rzęs, i przekrzywić głowę, znalazłszy odpowiedni kąt, a jego własne odbicie wymalowane w jednym z mnogich luster zaczynało rozszczepiać się na dwa. I nagle okazywało się, że obok Rotema Levi-Blau stał jeszcze jeden, podobny mu chłopiec. Trochę jakby duch, albo cień; fatamorgana upleciona z samotności i snów. Ktoś, z kim można było się bawić, i śmiać, i kulić z komiksem czy książką pod ciężarem puchowej kołdry po capstrzyku ogłaszanym przez Babkę Ruth zawsze w ten sam sposób: otwieraniem i zamykaniem okien, by jego chłopięcą sypialenkę przewietrzyć przed snem, i gnuśnym narzekaniem, że za jej czasów dzieci były o wiele bardziej karne i posłuszne (o ile dane im było przeżyć wojnę, wojnę, wojnę okres chorób dziecięcych i ze dwa szkolne wysypy kokluszu). Z wiekiem fantazję o rodzeństwie zastąpiła mu szkoła, zajęcia dodatkowe i media społecznościowe, przeglądane namiętnie gdy tylko mógł - wbrew matczynym upomnieniom i, w chwilach szczególnej desperacji, szlabanom, które nakładała mu na telefon, komputer i wszystko co dobre, gdy za bardzo dokazywał, albo opuszczał się w nauce.
Nigdy jednak nie obrał innej perspektywy - tej, mianowicie, w której posiadanie rodzeństwa wiązało się z posiadaniem zupełnie innego punktu odniesienia; takiego, do jakiego można było się wciąż porównywać (albo, do jakiego porównywać mogliby go dorośli!), za każdym razem dochodząc do tego gorzkiego wniosku, że nie jest się wystarczająco dobrym.
Trochę jak w układzie, w którym znaleźli się Theo, i jego idealny brat.
- Strasznie cię przepraszam za to co zaraz powiem, Teddy... - Zaczął konspiracyjnym szeptem, nachyliwszy się lekko w stronę drugiego chłopaka. Zastanawiał się, czy w reakcji na jego słowa Hetfield uzna, że z Rotema jest zwykły cham, ale coś podpowiadało mu, że - sam będąc rodzinnym wyrzutkiem, za nastoletnie grzechy wysłanym na zesłanie w miejsce tak odległe od domu, jakby znajdowało się na drugim końcu świata - może przynajmniej spróbować uzurpować sobie prawo do wydawania podobnie surowych osądów - Pies drapał ciotkę Jill i wszystkich, którzy ci mówią, że "masz nie przesadzać". No i co z tego, że "inni mają gorzej"!? Ktoś ustanowił jakąś skalę cierpienia, do której masz się stale odnosić? Nie wydaje mi się! - Prychnął. Był może młody, ale na tyle już zaprawiony w emocjonalnych bojach, żeby wiedzieć, że uczucia obowiązuje zwykle pełen relatywizm. Skoro Theo był nieszczęśliwy, to był nieszczęśliwy. I, zdaniem blondyna, żadna cholerna ciotka Jill nie miała prawa by mówić mu, że jest inaczej!
Co, jednocześnie, nie było może aż tak tragicznym zbiegiem okoliczności, bo i dawało Levi-Blau pretekst, do osłodzenia Theo goryczy waszyngtońskich realiów. Choćby za sprawą nie jednej, ale trzech papierowych torebek, kolorowymi, przepłaconymi cukierkami wypełnionych aż po sam brzeg.
- Ale następnym razem... - Zapędził się, nim dotarło do niego, że może jest ciut za wcześnie aby sugerować, że czeka ich jakikolwiek "następny raz". Przecież równie dobrze po jednym, wspólnie spędzonym popołudniu, Theodore mógł uznać, że Ro jest nudny, albo irytujący, albo znaleźć jeden ze stu innych powodów, dla których "to jednak nie to" (czymkolwiek miałoby "to" nie być). Rotem skrzywił się lekko na samą myśl o równie niefortunnym scenariuszu, wypuszczając powietrze przez zaróżowiony od chłodu nos. Dobra, pomyślał, man-up, Levi-Blau, raz kozie śmierć! - Następnym razem ja stawiam, okay?
I Theo mógł tylko zgadywać, czy rumieniec na twarzy szesnastolatka wziął się za sprawą chłodnego, jesiennego wiatru, czy automatycznej myśli o tym, jakie inne rzeczy Ro mógł w przyszłości postawić koledze.

- Cierpliwości! - Roześmiał się, gdy Theo zaczął wypytywać go o kolejny punkt na mapie ich dzisiejszej przygody - Nie mówiłeś przypadkiem przed chwilą, że poszedłbyś za mną i do piekła!? No, to proszę o ciut zaufania! - Odgrażał się ze śmiechem, pakując sobie do buzi aż dwa, osypane kwaskowatym cukrem, żelki (rzadkość jak na Ro, w którego głowie permanentnie wszak panoszył się głos przypominający, że ładni chłopcy nie powinni jeść). Przy Theo, jak na razie, wszystko wydawało się jakby odrobinę łatwiejsze. Pociągnął go lekko w lewo, a potem popchnął w prawo, aż wyrósł przed nimi modernistyczny w kształcie, oszklony gmach. Gdyby nie to, że Rotem stanął za brunetem, i przysłonił mu oczy opaską splecioną ze złożonych z sobą, chłodnych i szczupłych dłoni, Theo mógłby odczytać zdobiące budynek litery:
TROPICAL BUTTERFLY HOUSE
- Zaufaj mi, Teddy - Nie opuszczając rąk, chichocząc nawigował dwojgiem ich sylwetek tak, by wkrótce znaleźli się w wygrzanym, rozpachnionym tropikalnymi kwiatami i geosminą pomieszczeniu. Ogarnął ich sączący się ze sprytnie ukrytych głośników śpiew kukabur i kakadu, i cichy szum nawilżaczy powietrza. Ro wziął głęboki wdech, zadzierając głowę w perfekcyjnym momencie, by natknąć się spojrzeniem na feerię kolorów wpisanych w kształt motylich skrzydeł - Jeśli to nie przypomni ci Australii, to się poddaję! - Rzucił, a potem, z lekkim żalem, zabrał dłonie, osiadłe do tej pory na hetfieldowych policzkach - No, już. Możesz otworzyć.

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Odkąd pamiętał był porównywany do starszego brata - nigdy to nie było miłym akcentem w jego życiu. Zawsze był lepszy od niego: dostojniejszy, wyrachowany, z odpowiednią dozą elegancji, której jemu od zawsze brakowało. Nie podnosił głosu, zawsze wiedział co powiedzieć by nie przynieść im wszystkim wstydu. Był pieprzonym wzorem, którym on sam miał się w przyszłości stać: a na razie robił wszystko na odwrót: wszystko to, czego jego starszy brat nigdy nie robił. Ale kochał go - był jego własnym, starszym bratem i nie wyobrażał sobie, że mogłoby go nie być: to nawet jemu chciał się osobiście zwierzyć z ostatnich przeżyć uczuciowych, jednakże wszystko potoczyło się w zupełnie innym kierunku. Teraz nawet współczuł mu, że jako pierwszy musiał znosić to czego on nie potrafił. Zaczął to rozumieć dopiero po przylocie tutaj gdy miał sporo czasu na przesiadywanie w swoim pokoju gdy nie chciało mu się słuchać prawniczych wywodów ciotki.
Wszak środkowa pozycja wydawała się zatem idealna na jaką mógł trafić w tym układzie: trochę z przypadku, ponieważ liczono na dziewczynkę, ale Hetfieldowie byli znani ze swojej nieustępliwości i dążenia do tego co sobie postanowili: dlatego wkrótce on i starszy brat doczekał się knrąbnej, wtykającej we wszystko swój nos młodszej siostry - trochę był zły na siebie, że akurat tą ją naraził wtedy na widok krwi kiedy rozcinał sobie zamaszystym ruchem rękę i prawdopodobnie nigdy nie zapomni spojrzenia jej czarnych oczu.
-Ale im dłużej o tym myślę, Rotem....tym bardziej mam wrażenie, że ona może mieć rację... - wtrącił się jeszcze w pierwsze zdanie a po chwili na jego usta pojawiał się uśmiech o wspominanym przez kolegę gryzącym psu. Chyba w życiu by nie pomyślał o tym w takiej kategorii, chociaż nie raz i nie dwa miał ochotę zesłać duszę wrednej ciotki do piekieł. Wcale się nie oburzył, że Levi-Blau wypowiada się w ten sposób o jego rodzinie: w sumie jakby miał być szczery ciotki jakoś specjalnie do niej nie zaliczał. Widział ją może raptem dwa razy w życiu, przez to, że właśnie mieszkała tutaj i jedynie pojawiała się na naprawdę ważnych imprezach rodzinnych. Jakby nie patrzeć, jego stary wysłał go do zupełnie obcej kobiety, z którą teraz mieszkał pod jednym dachem, ale to normalka przecież, prawda?
- Może powinienem w końcu wziąć się w garść? Przeżywam to, że znalazłem się tutaj, ale skoro nic nie jestem teraz wstanie zmienić, bo nie mam tyle kasy na powrót to...muszę to zaakceptować? I znaleźć jakieś plusy... - a tym największym i najlepszym plusem jaki się mu trafił był właśnie stojący tuż obok niego kolega...bo chyba jeszcze nie mógł użyć słowa przyjaciel bo za wcześnie? Choć ta myśl, że mogliby się nimi stać - przyjaciółmi sprawiała, że roznosiło go ciepło w sercu, pomimo chłodnej pogody, do której też ciężko było mu się przyzwyczaić. -Nie znasz jej, Levi....to jest istny terminator. Nie wygram z nią, choćbym miał się zabić.... Serio, codziennie rano słucham prawniczych wywodów: ty już POWINIENEŚ WIEDZIEĆ takie podstawy bo TWOJA MATKA w tym siedzi.... a już wiem, że na prawo na pewno się nie wybieram, skutecznie mi je obrzydziła - wywrócił oczami
-A chciałem cię zaprosić do mnie na śniadanie, ale nie chciałbym, żebyś starł się z moją ciotką....więc..może mała wyżerka na kolację...na mieście? - czy właśnie proponował mu drugie...spotkanie...randke? Nie, nie chciał tego w ten sposób jeszcze nazywać, ale chyba potrzebował tej pewności, że Rotem nie ma go dosyć, jego narzekania na siebie samego.
-Idziemy na pizze, okey? - znów mu się wtrącił, ale tym razem nie mógł się powstrzymać, bo kiedy przypominała mu się pizza, czyli jego największa miłość do jedzenia zaraz przestawało się cokolwiek liczyć. Właściwie nawet teraz mogliby się na nią wybrać, on zdecydowanie by nie pogardził takim pomysłem. -Sam nie wiem dlaczego tak tobie ufam[Ro, że mogę z tobą konie kraść - chociaż w sumie wolałby co innego niż konie, oczywiście
-Wiesz, teraz to na pewno nic nie będę widział.... - trochę mu było dziwnie jak poczuł na swoich oczach oplatające palce kumpla. Odruchowo przytrzymał je swoimi rękami, próbując je strącić myśląc, że to jakiś głupi żart - ale w końcu poddał się temu chłodnemu dotknięciu, które z każdą następną chwilą robiło się nieco cieplejsze za sprawą jego skóry
-Ro, naprawdę nie zgadnę, co ty wymyśliłeś, serio - jęknął, nieco bardziej się niecierpliwiąc gdy kumpel jeszcze trochę z nim pogrywał. Dopiero zaczął się domyślać gdy jego nozdrza pochwyciły charakterystyczny zapach, który stał się zupełnie inny niż ten jaki był na zewnątrz -Nie wierzę.... - szepnął, gdy w końcu palce Rotema odsłoniły mu widok. Powoli podnosił głowę, niepewnie rozglądając się dookoła z co raz to większym zachwytem, którego nie potrafił już przed nim ukrywać -Ro, mówiłem ci już jaki jesteś....zajebisty? - zapytał z nadal słyszalnym niedowierzaniem w głosie, bo to miejsce, kolory jakie ich otaczały po prostu go zachłysnęły. Nie zważał na ilość kręcących się ludzi, po prostu stał przy nim jakby czas się zatrzymał. I nie mógł przez to znaleźć lepszego słowa, ani tego, że powoli podszedł do niego i tym razem on sam oplótł swoimi ramionami szyję kumpla a twarz wtulił w ramię blondyna -Dlaczego tak ci zależy, żebym mógł przypomnieć sobie mój kraj? - zapytał cicho, chwilę trwając w uścisku, wchłaniając zapach kurtki Rotema w nozdrza. Jego własne palce niespodziewanie zachaczały o kosmyki jasnych końcówek włosów by po chwili opaść z powrotem na ramiona, które po chwili puścił, uwalniając z uścisku. Był to ułamek sekundy, dla niego trwało to całą wieczność.
-Dziękuję, Ro...to....jest więcej niż myślisz... - mruknął, by po chwili odwrócić wzrok w stronę rosnącej tuż obok obłędnej monstery.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

- Mhm - Potaknął takim tonem, jakim zwykł pyskować liberalnemu, postępowemu, i trochę nieprzywykłemu do dzielenia domu z napędzanym hormonami nastolatkiem ojcu, ale jakim też w życiu nie odważyłby się odpowiedzieć matce, z całym tym jej arsenałem powłóczystych, pełnych wyrzutu spojrzeń, cichych dni i nieszczególnie wysublimowanych, ale za to wybitnie uciążliwych kar, na które narażał się za każdym razem, gdy był niegrzeczny (a, nie oszukujmy się, "niegrzeczny" Rotem chciał być, zwłaszcza w ostatnich kilku latach, przez zdecydowaną większość czasu; bardzo, bardzo, bardzo - z romansem z szesnaście lat starszym od siebie nauczycielem pianina będącym, chyba, tej potrzeby naturalną konsekwencją?) - Akceptacja jako pierwszy krok do szczęścia, bla-bla-bla... Wierzysz w to, Teddy?
Stawał okoniem. I, jednocześnie, w roli adwokata diabła, który pozytywne, racjonalne, i trącące zaczątkami stoicyzmu podejście kumpla podważał z sadystyczną niemalże przyjemnością. Ro, jakąś częścią siebie, oczywiście zdawał sobie sprawę z tego, że przyzwyczajenie się do sytuacji, pozytywne jej przewartościowanie i cieszenie się tak wieloma plusami nowego kontekstu, jak to tylko możliwe, było pewnie najlepszym (jeśli nie jedynym!) wyjściem. Ale ten butny romantyk w nim, który najchętniej szarpałby szaty, pędził na barykady machając rewolucjonistycznym sztandarem i zapewne wkrótce umarł młodo i tragicznie, cały się stroszył i denerwował, gdy widział, jak w Theo stygnie gniew, a wygrywa zdrowy, dorosły rozsądek.
Bo dorosłość i racjonalność były NUDNE!
Dorosłość i racjonalność nie pozwoliłyby im kupić półkilogramowej porcji łakoci, od których zapewne dostaną wkrótce cukrzycy i próchnicy, a jeszcze wcześniej - zatwardzenia.
Dorosłość i racjonalność kazałyby mu wrócić po szkole do domu, i odrabiać lekcje, i iść do łóżka tuż po porze kolacji i modlitwy, i z rączkami na kołderce, a nie włóczyć się po mieście w celu odnalezienia zaprzyjaźnionego wagarowicza.
Dorosłość i racjonalność powiedziałyby, że może lepiej nie proponować randki zbyt wcześnie, jeśli człowiek nie chce ryzykować odrzuceniem. I pewnie sprawiłyby, że ich historia skończyłaby się wcześniej, niż zdążyła się na dobre rozkręcić.
- No, to mam nadzieję, że się jednak nie zabijesz - Mruknął, wpychając sobie do warg osypaną cukrem żelkę w kształcie wynaturzonej truskawki - Byłoby szkoda. Zwłaszcza, jeśli miałbyś to zrobić tylko po to, żeby... Uszczęśliwić ciotkę? Brzmi trochę jak marny powód, nie sądzisz?
Zapytany o to, co byłoby "odpowiednim powodem" aby targnąć się na własne życie, Rotem pewnie nie byłby w stanie odpowiedzieć. Wiedział jednak, że - przynajmniej w jego odbiorze - na pewno nie było nim spełnianie oczekiwań rodziny.
- Ostrożnie, Teddy - Rzucił, gdy przekraczali próg oranżerii. Sam nie był pewien, czy odnosi się przy tym do ostrożności potrzebnej przy stawianiu kolejnych kroków, gdy, za sprawą drugiej osoby, tracimy zdolność widzenia, czy też do zaufania, jakim rzekomo darzył go brunet - Ja sam nie zawsze sobie ufam.
I podobno powinno się wierzyć w tego typu ostrzeżenia, zwłaszcza, jeśli wypowiadane są w pierwszej osobie. Ale przecież Theodore i Rotem byli młodzi, i głupi, i słyszeli to, co chcieli słyszeć.
A nie to, co powinni.
- Okay. Pójdę z tobą na pizzę! - Roześmiał się, i trochę ucieszył, że Teddy i tak niczego aktualnie nie widzi, bo wolałby, aby kolega nie dostrzegł panieńskiego niemal rumieńca pełznącego aktualnie szczytem jego policzków - W przyszły wtorek, po geografii?

Po powrocie do domu - za parę godzin, gdy na zewnątrz będzie już zupełnie ciemno, i jeszcze chłodniej niż teraz - sam sobie nie uwierzy, gdy będzie zapisywał w szkicowniku krótką notatkę o tym, że Theodore Hetfield chyba właśnie zaprosił go na randkę!!!
Ale na razie rzeczy działy się zbyt szybko, by Ro miał czas na prowadzenie jakichkolwiek wewnętrznych monologów - w których zwątpić by mógł we własną narrację.
- Chyba mówiłeś - Zachichotał w reakcji na chłopięcy komplement, trzepocząc rzęsami z niemal taką samą energią, z jaką fruwające nad nimi motyle trzepotały tęczą skrzydeł - Ale nie obrażę się, jeśli powiesz jeszcze raz - Droczył się - I jeszcze.
Przechodzili właśnie pod jędrnymi, ciemnozielonymi liśćmi palmy bananowej, chylącej się ku żwirowanym ścieżkom pod ciężarem dojrzewających owoców, gdy Teddy spytał go o powód. Motywację. Przyczynę, dla której chciało mu się wkładać wysiłek w realizowanie kolejnych etapów ich dzisiejszej eskapady. Spoważniał.
- Czy ja wiem... - Zastanowił się, z pewnym zaskoczeniem, ale i dziwnym rodzajem ulgi obejmującym całe jego chuderlawe ciało, gdy poczuł obok ciepło chłopięcej sylwetki. Przeszedł go dreszcz, krótki i śmieszny, nakazujący mu przymknąć powieki i uśmiechnąć się jednym z tych maślanych, nieobecnych uśmiechów, które zwykną nosić na twarzach zakochani - Chyba dlatego, że widzę, że za nim tęsknisz? A, tak się składa... Aż za dobrze wiem, jak to jest. Tęsknić.
Pociągnął nosem, i zdał sobie sprawę, że jeśli nie chce się teraz rozryczeć niczym sześciolatek, któremu ktoś zabrał pluszowego wilka, i zamiast niego wręczył liczydło, i obowiązek stwierdzenia, ile to jest, na przykład 5 + 3 + 8, musi czym prędzej zmienić temat na radośniejszy. Odsunął się lekko, ale nie puścił Theo, znalazłszy się obok, ramię w ramię, i trzymając go w talii.
- Myślisz, że to - Dłonią zatoczył szeroki okrąg obejmujący wszystkie tutejsze fikusy, difenbachie i różowe, i złote anturia - To "dużo"? To poczekaj aż zobaczysz następny przystanek na naszej trasie. Gotowy?

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

-Teraz.....chyba....mam wrażenie, że...to nie jest takie proste... - głowa przekrzywiona w bok próbowała ukryć napięte policzki a dłonie w kieszeni kurtki zacisnęły się w pięści. Od dłuższego czasu zdawał sobie sprawę, że nie radzi sobie sam ze sobą: przytłoczony codziennymi obowiązkami pomnażały kolejne problemy. Wyjazd na drugi koniec świata wcale nie był rozwiązaniem: tak naprawdę zostawiono go z tym wszystkim samego i skoro mleko się rozlało, teraz sam powinien sobie z tym poradzić. W pojedynkę miał poradzić sobie z tym wszystkim co go przerastało w Melbourne. Ale jak na razie nie potrafił znaleźć w sobie krzty chęci, nadziei czy czegokolwiek innego co sprawiłoby, że jego sytuacja chociażby zmieniła swój status na stabilną. A najgorsze w tym wszystkim było to, że czas nieubłagalnie biegł z prędkością światła i wcale mu nie służył. A teraz gdy patrzył na Rotema, miał wrażenie, że to nie jest przypadek, że stanął na jego drodze i zaczęli się do siebie przybliżać. Intuicja podpowiadała mu, żeby chociaż tego darup/i] od losu nie spieprzył.
Intuicja podpowiadała mu, że nie powinien się teraz zatrzymywać - tym bardziej, że i tak nie miał dokąd uciec, czy się schować. Nie miał też nic do stracenia: mógł wystawić na próbę wszystkie swoje roztrzaskane uczucia: aby wreszcie pozwolić sobie na szczęście.
-Nie miałbym....raczej tyle odwagi... - pokiwał głową, bo to, że rozcinał sobie skórę za każdym razem gdy miał wrażenie, że w płucach brakowało mu powietrza to przecież zupełnie inny powód: nie zamierzał się zabijać, to przecież było zbyt łatwe, przestać tak nagle istnieć. Karał siebie, za swoje nieudacznictwo, z którym nie potrafił wygrać. -Ale czasem mam ochotę ciotce wsypać do herbatki jakieś proszki....okropny jestem, co? - zażartował, zakrywając sobie usta dłonią, bo chyba nie powinno mówić się o takich planach głośno, ale akurat podejrzewał, że Rotem i tak zostawi to dla siebie. I tak czuł niesamowitą ulgę, że chociaż połowę w kilku zdaniach udało mu się wyrzucić z siebie, co siedziało w nim od momentu przyjazdu tutaj: to niepojęte napięcie, które narastało z każdym następnym dniem właśnie zniknęło.
-Hmm? Mam się spodziewać jeszcze jakichś...przeszkód pod nogami? - zaśmiał się odrobinę zbyt nerwowo, ale palce chłopaka skutecznie zasłaniały mu cały widok: w tej jednej chwili rzeczywiście miał wrażenie, jakby jego życie należało do Levi-Blau i jego decyzji: czy oszczędzi go czy rzuci nim pod nadjeżdżający samochód? A jego palce skutecznie były ze sobą 'sklejone', że nie miał szans zobaczyć nic, nawet przez najmniejsze szparki. -Co prawda pizzę mógłbym jeść...codziennie...ale wtorek pasuje. Idealnie - czy nie odniósł właśnie wrażenia, że Rotem znał o wiele lepiej ich plan niż on sam? Odniósł; nie potrafił go nauczyć się na pamięć, a kartkę ze spisem zajęć miał schowaną w jakimś zeszycie. Nawet nie pamiętał jakim, musiałby sprawdzić. Zresztą, nie teraz to liczyło -A w piątek...chciałbym zrobić domówkę...zaprosić kolegów z klasy...i...może...chciałbyś wpaść? Planszówki będą, konsola, muza.... - przypomniało mu się jeszcze, że miał wspomnieć chłopakowi o zbliżającej się imprezie: ciotka oczywiście o niczym nie wiedziała, ale wybadał grunt: miała mieć wtedy wyjściową kolację i nie zapowiadałoby się, że wróciła wcześniej niż przed trzecią w nocy.

On sam nie zastanawiał się absolutnie nad tym co teraz obydwoje robili - ta chwila była jakś przełomowa: po raz pierwszy nie zastanawiał się względnie nad tym co robił, co mówił. Chyba będzie to popołudnie analizował dopiero jak przyłoży głowę do poduszki i po raz kolejny przypomni sobie strukturę opuszków palców Rotema oplatających jego skórę tuż przy oczach, jak niektóre z nich muskały jego rzęsy, gdy próbował podnieść powieki.
-To...może następnym razem, co? Żeby ci się nie znudziło - wystawił język w jego stronę a buzia znów rozpromieniła się szerokim uśmiechem gdy jego oczy podziwiały bijącą wokół zieleń roślin. Ściskał dłoń chłopaka tak jakby wcale nie chciał jej puszczać gdy zagłębiali się w co raz to nowe szlaki a on pokazywał na swoim telefonie Rotemowi jego Australię by łatwiej było mu jeszcze 'zrozumieć' dlaczego jeszcze nie potrafił przyzwyczaić się do ponurego Seattle. -Ale...ty wiesz, że wcale nie musisz....tego wszystkiego dla mnie robić.... - musiał się upewnić czy Rotem nie potrzebuje od niego jakiejś 'sztucznej'' uwagi,
-....wiesz..jeśli nie chcesz...nie musisz mi o niczym mówić...ale...pamiętaj....że..na mnie..też możesz...liczyć... - mówił odrobinę zawstydzony te słowa, próbując skupić swoje spojrzenie na kumplu, aby poczuł, że ma w nim jakieś wsparcie. Tym bardziej, że to nie było miejsce dobre na osobiste tragedie, jakie mieli w pakiecie - Jeśli myślisz, że miałbym ochotę teraz po prostu wrócić do domu...to wiedz, że nie - zachichotał gdy nadal tak podtrzymywał go w talii czuł łaskotanie motyli, ale we własnym brzuchu -A teraz już tak mnie zaciekawiłeś, że nie ma innej opcji, jasne, że gotowy - wyprostował się, dumnie wypinając klatkę piersiową, czekając jak żołnierz na następne wyzwanie, które miał dla niego kumpel.

autor

lama

there are boys in the twilight zone, alone saints with sins and heroines - there's good and evil in their eyes
Awatar użytkownika
17
171

uczeń

ballard high

fremont

Post

Za rok z kilkutygodniowym haczykiem, kiedy dowie się o śmierci Aarona, Rotem pomyśli, że w samobójstwie nie ma nic bohaterskiego -
  • ale nie ma też, wbrew opiniom tych, których samobójca zostawiał bez odpowiedzi i wytłumaczenia, i którzy byli zwykle tak zrozpaczeni, że aż smutni, ani krzty tchórzostwa.
Stwierdzi, że odebranie sobie życia jest zwykle po prostu manifestacją bardzo smutnej desperacji. Jak u psów schwyconych we wnyki za łapę - i zdolnych sobie tę łapę odgryźć. Może krzykiem o pomoc - ale jeśli tak, to takim, który wyrzuca się z siebie w poduszkę. W fałszywym, ale jakże silnym, przekonaniu, że prośby o pomoc nie mają ani sensu, ani właściwego odbiorcy.

Ale teraz, w wieku szesnastu lat, uboższy w doświadczenia, ale za to bogatszy w adolescencyjną butność, nie podda słów kolegi głębszej analizie. Tylko mlaśnie - głównie dlatego, że do podniebienia przykleił mu się właśnie tęczowy pasek słodko-kwaśnej żelki, którą przed wsunięciem między ściągnięte kwasotą wargi trzeba rozwinąć z rolki. Jak centymetr krawiecki.
I zmarszczy brwi.
- Mhm, ja też nie - Przytaknął (wbrew wszystkim "ja się zabiję!" wyrzucanym w twarz skonfundowanemu ojcu, gdy blondyn nie rozumiał własnych emocji, i ani trochę sobie z nimi nie radził) - Nie wiem czy "okropny", Teddy. Pomysłowy, to na pewno - Zaśmiał się, chociaż pewnie nie powinien - Ale jakie proszki? Nasenne? Proszek do prania? Trutkę na szczury?
Wnioskując z opowieści Hetfielda - i dodając do tego wniosku szczyptę dramatyzmu - legendarna Jill, z całym jej dyktatorskim podejściem do wychowywania (i temperowania) "problematycznego" bratanka, zasługiwała na koktajl sporządzony z użyciem wszystkich trzech z wymienionych.

- Przeszkód? Ha! Nie powiem ci - Odparował w żartobliwym odwecie za ten język, bezczelnie (i całkiem uroczo) wytknięty przez bruneta w towarzystwie ironicznego komentarza - Żeby ci się nie znudziło!
Ale nawet gdy pola widzenia Theodore nie przesłaniała już delikatna przesłona jego palców, Ro nie odsunął się dalej niż na krok - jakby pozostawanie nieopodal stanowiło dodatkowy gwarant, że jakakolwiek przeszkoda nie wyrosłaby nagle pod chłopięcymi stopami, poradziliby sobie z nią wspólnie. Bo tak było raźniej. I łatwiej. I z pewnością weselej. A w życiu Ro było ostatnimi czasy tyle smutku, że na byle krztynę radości reagował jak dachowiec na kocimiętkę.
- Jasne, że nie muszę! - Też wyprężył pierś, co w zasadzie wyszło niemal karykaturalnie, bo przy wyrobionej regularną aktywnością fizyczną, i wypalonej australijskim słońcem sylwetce Hetfielda, Levi-Blau prezentował się raczej wątle i, co by tu dużo mówić, dość żałośnie - Ale chcę, okay? Nie wiem czy ci mówili jak przekraczałeś granicę, ale to jest wolny kraj!

Z tymi słowy na wargach, blondyn przedarł się przez gąszcz delikatnego, pajęczynowatego listowia asparagusa, spływającego na ścieżkę z podwieszanych donic, i - a jakże! - pociągnął za sobą drugiego chłopca. Przemknęli pod mgiełką sączącą się z rzędu spryskiwaczy, niemal zderzyli w niewielkim stadkiem pastelowo-skrzydłych pazików i zgrabnych, zwinnych przeplatek, wyminęli wycieczkę studentów sztuki - ze szkicownikami, teczkami i zblazowanymi minami w duecie z kolekcją malutkich apaszek i bardzo czarnych beretów noszonych na bakier. I, w końcu, znaleźli się przy wyjściu.
- Na domówkę? - Głos, do pary z ręką, która nadal nie chciała jakoś puścić hetfieldowego nadgarstka, zadrżał mu tylko nieznacznie. Ro za nic w świecie nie chciałby zdradzić się przed Teddy'm z faktem, że nie tylko nigdy w życiu nie był na ż a d n e j imprezie, ale również (albo i przede wszystkim...), że na myśl o wszystkich tych "kolegach", którzy mieliby do nich dołączyć nad grami planszowymi, konsolą i playlistami ze Spotify granymi przez imponujące głośniki na bluetooth, zazdrość wyła w nim jak pies zostawiony pod sklepem - A kto będzie? - Zmarszczył brwi z ostrożnością i konsternacją, i pchnął drzwi, tym samym pozwalając by spoliczkował ich zwyczajowy wilgotny chłód Seattle. Całe szczęście, że ich kolejna destynacja mieściła się tylko rzut beretem od motylarni, więc nie zdążyli jeszcze prawdziwie zmarznąć, gdy Ro zadarł wolną dłoń, wskazując palcem majaczący na nieodległym horyzoncie budynek miejskiego akwarium - Ścigamy się, Teddy? - Rzucił wyzwanie dość zuchwale, mimo całkowitej pewności, że przegra z kretesem - Kto ostatni, ten...
  • "Ciota".
    Najgorsza możliwa obelga, przez innych chłopaków z liceum - tych, których Ro bał się i brzydził, i o których fantazjował czasem pod prysznicem, w jego wyobraźni brutalnych tylko dlatego, że są smutni i samotni, i wystarczy ich oswoić i pokochać, żeby zrobili się ckliwi i miękcy - wypluwana spomiędzy warg jak gęsty ładunek ohydnej flegmy. Głównie w jego własnym kierunku.
    • W ostatniej chwili ugryzł się w język.
- Dupa!!! Dalej, Teddy!!! - Ruszył z kopyta, chwilową przewagę w wyścigu budując tylko na efekcie zaskoczenia. I nie był do końca pewien, czy goni - własny cień, wyrysowany na chodniku rozedrganym pędzlem zachodzącego słońca, czy ucieka. Na przykład przed wzruszeniem jakie poczuł, gdy Theo zapewnił go o wsparciu, którego mógłby, w razie czego, szukać w jego ramionach na jego progu - Tylko na tyle... - Rzucone, w pędzie, przez ramię -...cię stać!?

autor

harper (on/ona/oni)

I need you to know that my life is way better / out to focus - eye to eye 'till the GRAVITY is too much to us
Awatar użytkownika
18
175

dreamy seattle

dreamy seattle

broadmoor

Post

Zaprzepaszczenie dotychczasowych postępów - jedno zdanie, które słyszał od momentu, w którym wszystko zaczeło Od początku zdawał sobie sprawę, że już nie nadgoni tego co stracił - to był jak domek z kart, który zaczął się rozpadać za jednym pstryknięciem. Uświadomienie sobie, że gdyby tylko odrobinę bardziej się postarał nie musiałby zostać przysłany na drugi koniec świata. W pewnym sensie przestało mu na czymkolwiek zależeć - i to właśnie ta pustka dławiła go, jeszcze przed przylotem tutaj. Pustka, która odbierała mu jakiekolwiek chęci aby odczuwać jakiekolwiek szczęście - jakby przez to co robił, winił samego siebie.

Czy on miał prawo wiedzieć czego chciał właśnie teraz? Dlaczego miał sobie w tak standardowy, zwyczajny sposób układać życie gdy po głowie chodziło mu zupełnie co innego? Zwiedzenie świata za grosze: nie potrzebował kasy starych by bywać w najdroższych hotelach. Mógłby nawet kusić się na porywczą przygodę autostopem gdzieś w nieznane (z najlepszym kumplem u boku, by było trochę raźniej) albo grywać w małych klubach i cieszyć stałą publiczność. Czy naprawdę musiał wszystko robić tak schematycznie, tylko dlatego, że to miało mu zapewnić tą pieprzoną stabilność? Miał główkować tylko po to by ktoś nie musiał się nim przejmować. Miał sporo czasu na przemyślenia: chociażby na tych wszystkich lekcjach na których i tak odpływał właśnie myślami nad tym czym przyszło mu się mierzyć. Choć kto inny mógł stwierdzić, że skoro naważył sobie piwa, teraz sam musiał je sobie wypić.
-Myślałem....o czymś zupełnie innym... - chrząknął, dosyć nerwowo przystępując z nogi na nogę zastanawiając się czy Rotem od razu skuma o jakie inne proszki mu chodziło. Oczywiście musiałby się mocno nagimnastykować by takowe zdobyć, ale czy byłby na tyle odważny, na tyle zdecterminowany i na tyle butny by sięgnąć po taki arsenał i rzeczywiście postarać się by zaszkodzić ciotce w ten sposób, nie mając do końca pewności czy wyszła by z tego cało? Poza tym, konsekwencje na pewno byłoby niewyobrażlane konsekwencje o których wolałby nawet nie myśleć.
-Jak na razie to mam full atrakcji, ziom - zaśmiał się kręcąc rozbawiony swoją niesforną czupryną na boki nawet szybko zapominając o tym dlaczego tak naprawdę zwiał z ostatniej lekcji. Nie zastanawiali się nad tym co robili: zachowywali sie do tego tak, jakby ich przyjaźń trwała już naprawdę spory kawał czasu. Jak bratnia dusza, której potrzebował.
-Tsaaaa....wiem, wiem...ta wasza amerykańska demokracja... - wykręcił oczami tak bardzo jak tylko mógł, chociaż prawdę mówiąc pogląd polityczny miał ukształtowany oczywiście głównie przez ojca, który lubił śledzić nowinki z tego paskudnego świata ale jednak przemawiały do niego liberalne poglądy niż te sztywne, średniowieczne prawicowe głupstwa. I będzie tym mądrym nastolatkiem, który jak tylko ostatecznie będzie mógł chodzić na wyboru to po prostu będzie to robił: tak został nauczony.
Przeciskając się przez gąszcz roślin, które miały mu przypominać australijską dżunglę w pewnym momencie zwyczajnie objął kumpla ramieniem w okolicach jego szyi -Ej masz tego żelka, takiego czerwonego, długiego, który jest obsypany cały cukrem? - zapytał, spoglądając do środka torby, którą jeszcze trzymał w ręku. On swoją zdążył wyrzucić już w poprzedniej alejce, ale swoim łapczywym spojrzeniem dostrzegł, że jemu jeszcze coś zostało. - Nooo....na imprezę. U mnie w domu - wzruszył ramieniem, nie widząc w tym nic aż tak bardzo szczególnego. Ot miał być to zwykły wieczór w gronie najbliższych kolegów z klasy, mieli sobie posiedzieć wspólnie przy alko i ponarzekać a jak się z tego zrobi całkiem niezła impreza to też będzie spoko -I say disco, you say party. Disco disco, disco party - nie mógł się powstrzymać by nie zarzucić tym trendem, który teraz mu utrzymywał się dość długo na głównej stronie tik toka. - Raczej nie będzie tłumów, wiem, że na pewno ma przyjść Gabe, Raul, Sebas, Matty i paru innych - zaczął wymieniać imiona ziomeczków z klasy. Ale chodziło mu o to, byleby nie gadać o nauce, jego rządzie jedynek z matmy, z którymi coś powinien zrobić w trybie natychmiastowym jeśli nie chciał dostać zbliżającego się kolejnego ochrzanu -Także będzie fajnie, jak ty też będziesz... - szturchnął Rotema w bok gdy w końcu go puścił i tak skrycie liczył, że kumpel się pojawi u niego w piątek. -Nie no błagaaaaam....teeeraaaz? - jęknął z niezbyt zadowoloną miną, gdy tak nagle Rotem rzucił mu wyzwanie. Przygryzł dolną wargę ust kiedy w następnej chwili jasnowłosy rzucił się pędem do przodu, a on stał jak wryty i przez chwilę nie mógł się ruszyć a całe ciało mu zastygło w bezruchu. Tak jakby właśnie Rotem specjalnie od niego 'uciekł' chociaż on sam nie widział nic dziwnego w swoich wcześniejszych słowach.
- To ty będziesz zaraz dupą! - krzyknął głośno gdy tylko zdążył się wreszcie 'ocknąć' z dziwnego wstrząsu. Ruszył tempem na jakie było stać zawodowego piłkarza grającego na najwiekszych stadionach. Trochę się z nim podroczył a gdy wreszcie go dogonił klepnął go w tyłek z otwartej ręki - I kto tu jest 'gurom' coooo? Cwaniaku? - stał blisko chłopaka, łapiąc zimne powietrze w płuca, poprawiając sobie znów gitarę zwisającą mu z ramienia. Posłał mu łobuzerski uśmiech ciągnąc go do środka budynku -Zawsze chciałem zostać...syreną... - i nie mogąc się powstrzymać wybuchł śmiechem, wyobrażając siebie w rybim ogonie, ale fakt, że raz otworzył pinteresta i zobaczył jakieś fan arty z dziwnego anime o parze homo syrenach, które ru@chały się pod wodą, obiecał sobie, że kiedyś zrobi dokładnie to samo w oceanie z kimś kogo będzie kochał całym sercem. A na razie jedynie co to w planach miałby ochotę tylko włożyć na siebie ogon takie instagram vs reality trochę haha -To jakie okazy mi teraz pokażesz? - uśmiechnął się uroczo na tyle ile potrafił, rozglądając się po miejscu w którym się znaleźli.

autor

lama

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Lake Union”