WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!
Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina
Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.
INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.
DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!
UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.
-
-O okularach akurat słyszałam, ale to o garniturze to nie. Myślałam, że po prostu nie wypada popylać w dresie przy ważnych osobach-zaśmiała się. Była kobietą, oczywiście, że zdarzało się jej czasem obserwować kogoś zza ciemnych szybek okularów!
-Tak jakoś wyszło-przytaknęła. Choć jej mały stworek był znacznie mniejszy, a sama Romy absolutnie nie powiedziałaby o sobie, że dobrze sobie radzi w roli matki. -Na huśtawki też jeszcze za wcześnie. Mała dopiero ma 3 miesiące-powiedziała, w końcu będąc nieco bardziej wylewną w temacie rodzicielstwa, niż do tej pory.-Chcesz zobaczyć zdjęcie?-zapytała, sięgając po telefon. Oczywiście, że przez te 3 miesiące, zrobiła już 15 tysięcy zdjęć dziecku. A co więcej, zauważała jak ono się przez ten czas zmieniło! A co do huśtawki... to Romy na pewno będzie matką, która wszystko pięć razy wyciera chusteczkami antybakteryjnymi, zanim w ogóle dopuści swoje dziecko, aby cokolwiek dotknęło. I ogólnie będzie nadopiekuńcza. Na bank.
-
A z tym planem to jasne, powinien ewoluować. Red nie miał żadnego, poza zwykłą próbą przetrwania z dala od prochów, więc cóż… na pewno nie będzie jej oceniać za zmieniony plan, ani nawet by tego nie robił w przypadku jego braku!
- Nie mam pojęcia, nigdy nie zwracałem aż takiej uwagi na ochronę, kiedy jeździliśmy z chłopakami. Piski fanek odwracały moją uwagę - przyznał, w sumie całkiem szczerze. Zresztą, ochrona miała być niewidoczna, za to im płacili. Za to Red teraz trochę posmutniał, że jemu już nikt nie płacił za grę i że drzwi kariery zamknęły się za nim na zawsze….
- To gratulację. Dziewczynka? Chłopczyk? - zapytał, zaciekawiony, a potem spojrzał na huśtawkę, a potem zmarszczył brwi - nie jestem niestety specem w kwestii dzieci… u Emmy sporo przegapiłem - przyznał szczerze, bo w sumie czemu miał kłamać? Nie był wzorem ojca, no taka prawda. A potem skinął lekko głową, chociaż poczuł się trochę dziwnie. To też przegapił, spotkania z innymi rodzicami i porównywanie zdjęć. Ale wstał, zerkając jeszcze na Emmę kontrolnie, a potem na telefon kobiety - słodka. Jak się nazywa? - zapytał, zaciekawiony - zostawiłaś go z.... tatą? - dopytał, ciekaw jak się potoczyło jej życie, czy ma męża, żonę, czy jak sprawy się mają.
-
Romy nie znała się na tym aż tak dobrze, nie uznawała książek o samodoskonaleniu, coachów i nie miała nigdy okazji na to, aby być na sesji z jakimkolwiek terapeutą. Broń boże nie dlatego, że uważała, że jest idealna i nie ma żadnych problemów - po prostu jakoś nigdy nie czuła potrzeby, a gdy niedawno miała spore problemy małżeńskie, jakoś nie były okazji, aby wybrać się na terapię. Dziecko się im urodziło i nie mieli jak wykroić nawet godzinki w tygodniu.
-Aż tak bardzo mnie to nie interesuje, aby mieć Ci za złe brak takich informacji-odpowiedziała na luzie. Jej mąż może i miał spory majątek, na który zapracował sam na swoją karierę, ale daleko im było do tego, aby potrzebować ochroniarzy!
-Córka, Nina-odpowiedziała. Słowa o tym, że sporo ominęło go, nie potraktowała jako coś bardzo złego.-Najważniejsze, że teraz z nią jesteś i dbasz o to, aby nie jadła piasku-zaśmiała się. Nie uważała, że będzie w porządku zapytać o to, dlaczego go nie było, albo czy coś się stało, że teraz już jest w jej życiu.
-Tak, dostałam wychodne od męża. -przytaknęła. Cóż, była wdzięczna Masonowi za to podwójnie - za to, że pozwolił jej wyjść, oderwać się od tego ciągłego rodzicielstwa, a po drugie, dlatego że spotkała dawnego znajomego!
-
A co do samej terapii… można na niej przepracować wiele, o oczywiście jest się szczerym ze sobą i z terapeutą. A Red chyba nie do końca był dobry w takie zabawy… dlatego był dość blisko powrotu do tego, co na pewno nie jest dla niego dobre. Ale za to jest o wiele łatwiejsze.
- To może się kiedyś umówimy na jakieś… playdates? - zapytał, z rozbawieniem - o ile oczywiście… wiekowo się zgrywa… prawdę mówiąc nie jestem specem dziecięcych spraw - przyznał, zakłopotany, drapiąc się gdzieś za uchem, a potem skinął lekko głową. Nie do końca wierzył w jej słowa, często zastanawiał się, czy lepiej by jej się nie żyło, gdyby nie przedawkował… ale był zdecydowanie zbyt trzeźwy żeby z tym wypalić. I zbyt zamknięty w sobie.
- Jej matka chyba by się nie do końca zgodziła - przyznał, z lekkim zażenowaniem. A potem pokiwał głową na jej kolejne słowa. - Męża? No proszę, naprawdę dużo zmian w Twoim życiu przegapiłem. - Przyznał, a potem zerknął kontrolnie na córkę. - Więc.. dobrze ci sie powodzi, tak? - zapytał, nie do końca pewien czy powinien pytać o szczegóły jej życia, czy jednak nie do końca wypada. I może jednak nie powinien? Wtedy będzie musiał się przyznać gdzie sam pracuje, a to… no MAŁA degradacja od gwiazdy sportu.
-
-Nina jest jeszcze mała, ale myślę, że na pewno możemy, nawet na wyjście na plan zabaw-stwierdziła. Cóż, żeby Daviesówna zaczęła się bawić, choćby piaskiem trzeba by dobrych kilka miesięcy poczekać, ale spokojnie na placu zabaw może sobie poleżeć w wózku, dla Romy to nie był problem.
-Nie przejmuj się nią. To córka ma być zadowolona, a nie jej matka-powiedziała niepewnie, bo naprawdę nie miała zielonego pojęcia o tym, co Red przechodził, czemu nie jest z matką swojego dziecka i tak dalej. Jednak sama przecież przez parę tygodni zastanawiała się, czy nie powinna zerwać ze swoim mężem i jak wtedy by wyglądało wychowywanie ich dziecka. Doszła do wniosku, że w tym temacie swoją dumę musi schować głęboko do kieszeni i patrzeć tylko i wyłącznie na dobro dziecka.
-No trochę się zmieniło odkąd skończyłam liceum, nie będę ukrywać-zaśmiała się, bo przecież to było niemal kilkanaście lat, kiedy ostatni raz rozmawiali.-Nie jest źle-powiedziała, bo ich problemy małżeńskie wciąż istniały, choć dość mocno je ignorowali w ostatnich kilkunastu tygodniach, udając, że wszystko jest okej.
-
Red nie miał zbyt dużego grona bliskich przyjaciół, ale nie wiązało się to z tym, że oczekiwał od nich uwielbienia, czy czegoś takiego. Po prostu jego tryb życia nie za bardzo sprzyjał wielu przyjaźniom. Kiedy jeszcze był sportowcem, to jednak dużo czasu spędzał podróżując od meczu do meczu, trenując na siłce, żeby utrzymać formę, chodząc na grupowe treningi, no i robiąc wszystko, czego wymagali od niego reklamodawcy, a trochę jednak tego było. Sport to całkiem niezły biznes, zwłaszcza w Stanach, gdzie jest tylu fanów kosza, hokeja, baseballu i futbolu. A że akurat Red pomógł wygrać Superbowl to cóż. No więc generalnie nie miał zbyt wiele czasu w życiu na podtrzymywanie relacji, a tego wymagają przyjaźnie. Miał jeszcze osoby, z którymi imprezował i ćpał, ale od ich z wiadomych powodów musiał się teraz dystansować. Więc wpadnięcie na dawną znajomą, która nie ocenia go przez pryzmat jednego czy drugiego, było całkiem przyjemną odmianą. Nawet jeśli został przyłapany na ojcowaniu, które w jego rękach…. no pozostawia wiele do życzenia.
- Tak, to całkiem ciekawe miejsce, ale mam wrażenie, że większość mam woli robić loże szyderców i oceniać nowo przybyłych z daleka, niż nawiązywać znajomości - przyznał, nachylając się nieco w jej stronę, mówiąc to konspiracyjnym szeptem, bo skłamałby mówiąc, że nie czuł na sobie oceniającego wzroku zgromadzonych na placu kobiet.
Spojrzał zaskoczony na Romy po takich słowach na temat matki Emmy, której nie znały, ale zdecydował się nie skomentować. Uważał, że nie miał prawa, skoro sam przegapił sporą część ciąży i pierwsze miesiące życia własnej córki. - To jak sobie radzicie z dzieckiem, uciekłaś odpocząć od pieluch, czy wręcz przeciwnie, nie możesz się doczekać powrotu do nich? - zapytał więc, skoro powiedziała że jej dziecko jest małe. No sam przegapił ten czas, więc z chęcią się dowie, czy jest tak strasznie, jak pokazują na filmach, czy jednak nie.
- Jakieś wielkie podróże zaliczone, odkrycie leku na raka? - zapytał, żartując trochę sobie, ale był ciekaw, jak jej się układa.
-
-Sama jestem tutaj nowa. Nie zostałam jeszcze zaproszona do żadnej loży szyderców-uśmiechnęła się. I musiała przyznać, trochę jej brakowało osób, które przechodziły dokładnie to samo co ona - czyli posiadały niemowlaka, który dawał w kość 24 godziny na dobę. Nawiązała nowe znajomości, odnowiła stare, ale wciąż to nie było to, czego potrzebowała. A średnio wierzyła w moc facebooka i mamusiowe grupy. Nie potrafiła na nich wysiedzieć, bo niektóre kobiety wydawały się być takie... dziwne. Tak, to będzie dobre słowo, one wydawały się być tak inne niż Romy, w zupełnie innej sytuacji, z innymi cechami charakteru i z innymi przejściami.
-Ujmę to w taki sposób, nieco dyplomatycznie: z chęcią wrócę do dziecka, do pieluch niekoniecznie-zaśmiała się. Pieluchy naprawdę nie były przyjemne, ale nie były najgorsze na świecie. Jednak jakby mogła, to akurat tej części bycia rodzicem by się pozbyła. Choć pobudki w środku nocy też nie należały do najprzyjemniejszych.... Nieważne, Romy starała się być dobrą mamą.
-Nie, nie. Tylko mąż przespał się z moją przyjaciółką-wzruszyła ramionami. No co miała powiedzieć, udawać, że jej życie było idealne? Nie, nie było, choć w kwestiach służbowych akurat układało się naprawdę nieźle.
-
- Nie znam żadnej ale… czy naprawdę aż tak o nią trudno? - zapytał, z rozbawieniem, bo jednak na tym placu zabaw większość rodziców zbijała się w grupki i umawiała potem na wspólne zabawy dzieci w którymś domu. Integracja dla dzieci i kiedy jest playdate, jedna rodzina ma wolne, a potem zamiana i druga odpoczywa. Są plusy.
- Nie będę kłamać, cieszę się że ten etap jest już za nami - przyznał, a potem uśmiechnął się lekko. I spojrzał na córkę, która chyba zaczynała się już nudzić. Był powoli czas na przekąskę.
- O… ooo - odpowiedział zaskoczony, bo to ostatnie czego się teraz spodziewał - nie wiem… jak na to zareagować - przyznał, zakłopotany, bo dawno jej nie widział, a to wyznanie było.. bardzo osobiste. - Przykro mi? - dodał, bo chciał coś powiedzieć, żeby poczuła się lepiej, ale chyba nie było dobrych słów na taką sytuację...
-
Przed wyjściem wzięła gorący prysznic pod którym po prostu stała dwadzieścia minut wsłuchując się w szum lecącej wody. Wciąż miała flashbacki w głowie pochodzące z ostatnich miesięcy i nawet jeśli minęło już ponad pół roku, to nie dają jej one spokoju. Mieszkała niedaleko, więc droga tu zajęła jej zaledwie dwadzieścia minut. Tak jak przypuszczała, plac zabaw był całkowicie pusty. W niektórych miejscach leżały pozostawione przez dzieci zabawki i plastikowe pojemniki do robienia babek z piasku. Pod ławkami można było dostrzec zabrudzone już smoczki. Linden już jakiś czas temu straciła nadzieję na macierzyństwo. Może to i nawet lepiej dla świata? Może ona nie powinna się rozmnażać dla dobra ludzkości.
Dziewczyna usiadła na jednej z pustych huśtawek, a jako, że sama wyglądała trochę jak dziecko ze swoimi stu pięćdziesięcioma dwoma centymetrami wzrostu, to nie miała problemu, aby zmieścić w nią swój tyłek. Odepchnęła się kilka razy nogami od ziemi, schowała dłonie do kieszeni kurtki i wydusiła z siebie powietrze tworząc parę, tylko po to, aby przekląć pod nosem siarczystym:
- Pierdole.
-
-
Po tych wspomnieniach Halleluiah przechadzała się niezobowiązująco od czasu do czasu jak turysta po sympatycznym, ale średnio wiarygodnym parku tematycznym, z podobną obojętnością jak teraz przechadzała się ulicami Zachodniego Seattle. Przechadzała się w tych kilkudniowych okresach, w których wymykała się opiece i towarzystwu Seana, opiece zbawiennej, choć coraz trudniejszej, na pewno dla niego.
Ale nie potrafiła tak… trwać. W miejscu. Musiała płynąć, a najlepiej lecieć – tak jak teraz.
Niedawna ciepła jesień zmieniła się w dość chłodną jesień. Z miejsca swego pomieszkiwania Gin wyszła trzy dni temu, a może cztery? nie pamiętała, w każdym razie dobrowolna bezdomność połączona z kompulsywnym poszukiwaniem i bezrefleksyjnym używaniem narkotyków wszelkich, jakie się tam znajdą, rodzajów, odznaczała się na jej wyglądzie, tworząc z niej trochę czupiradło w niezbyt estetycznym białym bezrękawniku, na który na szczęście narzuciła, wychodząc te kilka dni temu, swoją starą, obecnie poplamioną, zwłaszcza z lewej strony pleców, bluzę. Obrazu dopełniały pełne modnych i niemodnych dziur i przetarć jeansy oraz buciory, które mogłyby przemierzyć świat, gdyby miało to sens. Obecnie bowiem Gin kręciła się po kwartale kilku smutnych uliczek w poszukiwaniu dostatecznie bezludnego miejsca, gdzie mogłaby wchłonąć dawkę lofentanylu, żeby poprawić i przedłużyć działanie karfentanylu sprzed kilku godzin, który niezbyt ładnie akurat (pewnie zanieczyszczony, bo kupiła go byle gdzie) ożenił się z jakąś podrabianą molly.
Dręczyła więc Halleluię nie tylko paskudna chandra między-zjazdowa, ale i trochę już zniechęcone swą bezskutecznością wyrzuty sumienia, więc obiecywała sobie,że wróci do Seana niedługo, tylko jedna rzecz, one dope, one kick, one fly, tylko gdzie go wziąć?
Było jej w sumie coraz bardziej obojętne. I gdy powolne, niezbyt stabilne kroki zaniosły ją na krawędź zapuszczonego placu zabaw, uznała że w sumie – ideolo.
Cmoknęła papierosa, o którego dymiącej końcówce przylepionej do kącika warg na moment zapomniała, dmuchnęło sobie w oko, zrobiła ciche „Uchhhh…”, odegnała dym, splunęła niedopałkiem, i tak nikt nie widział, wcisnęła piąstki w kieszenie naciągniętej bluzy i ruszyła na placyk, odkrywając najpierw rewelacyjną miejscówę – jakiś taki domek dziecięcy, czy co? a następnie wystające z niego… trampki.
– Kurwa.
Powiedziała to samej sobie, takim tonem, jakby to była nazwa na tego typu obuwie w jakimś języku, podeszła z jednej strony, cofnęła się, podeszła z drugiej, nabrała odwagi i podeszła całkiem blisko. Było po czwartej po południu, więc w sumie... drzemka? Czy kraina wiecznych łowów?
- Ej? – puknęła czubkiem swego glana w podeszwę konwersa. A nuż są to fajne buty na stopach gościa który zszedł? I ciekawe na co zszedł. – Ej! Jak jesteś żywy, to porusz lewą stopą. A jak trup, to prawą. Proste! – pocieszyła niewidocznego adresata, o ile on sam nie wykonał wcześniej jakiegoś wyjaśniającego tajemnicę działania.
-
Wychylił się z niewielkiego domku i spojrzał na swojego rozmówcę. Nie był zachwycony, że ktoś zakłóca mu spokój, ale nie mógł ukryć, że kąciki jego ust delikatnie się uniosły po usłyszeniu jakże genialnego i bezbłędnego sposobu weryfikacji jego statusu. Padające zza pleców światło latarni nie pozwalało mu zobaczyć dokładnie twarzy. Widział tylko włosy w absolutnym nieładzie i drobną postać ubraną w bluzę i ciężkie buty. Równie dobrze mógł rozmawiać z licealistą, chociaż był chyba najmniej uprawnioną osobą do wydawania takich sądów, bo sam wyglądał permamentnie na siedemnaście lat. Zresztą, ich ubrania były niczym wyjęte z jednej szafy, tylko ogromna bluza Sama częściej widziała pralkę, jednak była podobnie znoszona.
Wraz z jego rozmówcą nadeszła delikatna woń dymu tytoniowego. Sam niemal automatycznie wyciągnął własną paczkę i odpalił papierosa zapałkami (bo tylko w tym tygodniu udało mu się zgubić nie jedną, a już dwie zapalniczki).
- Jeżeli zająłem ci miejscówkę, to powiedz. Mój czas na drzemkę i tak już chyba dobiegł końca.
Podniósł się do bardziej wertykalnej pozycji. Nie był największym fanem przypadkowych spotkań w miejscach publicznych. Jego aparycja nie wzbudzała w nikim większego szacunku, był wysoki jak tyczka i równie chudy, więc niektóre interakcje w ciemnych alejkach były dla niego czasami związane z bardzo dużym zastrzykiem adrenaliny do krwioobiegu. Jednak teraz nie czuł żadnego zagrożenia, bardziej nazwałby to ciekawością.
-
I przerwała, bo stopy miały jednak dalszy ciąg w postaci – kolesia.
Hm.
Halleuiah uniosła sennie brwi, klapnąwszy sobie tyłkiem na dawno niewymieniany ziemiopiach, stanowiący nawierzchnię tego placu zabaw. Kolana miała w ten sposób tuż przed sobą, więc oparła na nich łokcie i splotła dłonie, przyglądając się młodemu mężczyźnie w stroju luzackiego graduate’a liceum. W zasadzie… wyglądali jakby ubierał ich podobny życiorys. Aż się uśmiechnęła na tę jego naciągniętą bluzę i pomieszaną czuprynę.
– Spoko. Nic nie zająłeś. Znaczy… hm. Szczerze mówiąc, to chciałam tutaj wziąć prochy, bo kiepsko się czuję. No więc jakbyś – połączyła senne tempo wypowiedzi z sennym tempem sięgnięcia dłonią do kieszeni spodni, bo akurat sobie przypomniała, gdzie ma saszetkę – chciał akurat dorzucić szluga, to super.
I po prostu wyciągnęła dłoń po papierosa. Koleś już palił, wyjąwszy papierosa paczki też nie odrzucił precz, więc pewnie coś tam jeszcze w niej ma.
– W ogóle słuchaj… masz coś?
Zadała to pytanie i zawiesiła głos w oczekiwaniu, ale po sekundzie pojęła, że to naprawdę nieprecyzyjne, więc poprawiła się, dorzucając: - Łyżeczkę, na przykład? – i spojrzała w górę, gdzie szare niebo burmuszyło się kłębowiskiem zwełnionych cumulusów. – Wiesz co, ja włażę. Zmieścimy się tam we dwójkę, nie? – i najwyraźniej zamierzała wpakować się do tego domku, jakby to było całkiem akceptowalne.
A co: nie było?
-
/wybacz, że tyle się zabierałam do tego! jakby coś Ci nie pasowało to pisz śmiało
Znak zakaz palenia, integralna część zdjęć pośród portali społecznościowych osobników okresu adolescencji, przejawiających pierwsze oznaki buntu, zwisała smutno z ogrodzenia, być może w pośpiechu naderwana przez nieuważnych bywalców. Tych, którzy plac zabaw odwiedzali wyłącznie po zmroku, bynajmniej nie celem wypróbowania huśtawek. Ewentualnie tych emocjonalnych, patrząc z punktu arsenału mieszczącego się przeważnie w dwóch foliowych torbach i jednej samarce. Czasem kilku w zależności od upodobań wysokościowych względem przewidywanych lotów. Ogrodzenie samo w sobie też nie wyglądało najlepiej. Do połowy odmalowane brzydką, zieloną, na myśl przywodzącą szpital farbą, jakby w trakcie wyjątkowo zmęczony życiem malarz, zdał sobie sprawę, że i tak chuj to wszystko strzeli, robota na marne, bo za godzinę czy dwie albo nawet nim słońce skryje się za horyzontem, ktoś stanie w tym miejscu i na niego naszcza.
Ze smutkiem na to się patrzyło, zwłaszcza paląc papierosy, gdy z góry (to niemal pewne) patrzył potępiający wzrok. A czyj? To już nieważne. Być może matki, złożonej kilka lat temu w zimnym grobie, w którym ani na minutę nie spoczęła, bo z boku na bok wciąż przewracana to za sprawą męża, to syna, a i nawet najmłodszej latorośli, która wszak po tylu staraniach miała wyjść najbardziej udana. Nie wyszła. Ale może to Bóg, do którego czasem modły składała (zwykle w największej potrzebie) zerkał na nią ukradkiem, przymykając jedno oko, bo dużo w życiu przeszła, to wyrozumiały być musiał. Na pewno nie ojciec. Niewykluczone, że on, mimo cichego pogrzebu wyprawionego przed dwoma laty, nie zorientował się jeszcze, że leży pod ziemią, zamiast w pluszowym fotelu w kratę, zaś z kratą obok. O tyle o ile zorientowałby się, że pojemnik ów od jakiegoś czasu czeźnie na wysypisku, Inej Sheppard była pewna, że mimo usilnych prób odesłania go w zaświaty, ten uparcie nawiedza rodzinne mieszkanie, które zostawił po sobie w spadku wraz z niemałym długiem.
Choć słońce zdążyło zgasnąć, pozostawiwszy na straży nieśmiertelne latarnie uliczne, wciąż czuła się nieswojo, wydmuchując tytoniowy dym na najwyższym, drewnianym szczycie wieńczącym coś na wzór dziecięcej fortecy przyozdobionej zużytymi, plastikowymi zjeżdżalniami w kolorze czerwieni i żółci. Nigdy nie rozumiała co kierowało estetyką autorów, dobierając kolory dziecięcych zakątków, zwłaszcza iż z upływem czasu napawały (w jej mniemaniu przynajmniej) bardziej grozą, aniżeli zachęcać miały do zabawy. Nie zmieniało to faktu, że wybór miejsca był zgoła kontrowersyjny, nawet jeśli intencje miała czyste, a niedopałki wrzucała kolejno do pustego opakowania po Skittlesach. Mimo to, przychodziła tu często i tylko tutaj potrafiła na chwilę oderwać się od codzienności, gryzącej po cichu w kark niezapłaconą ratą kredytu, spóźniającą się wypłatą albo zbliżającym się egzaminem. Powód był banalny. To w tym miejscu swego czasu chowali się we dwójkę, razem przeciwko całemu światu, kontemplując nad piaskiem wysypującym się z wiaderek. Choć oboje, odkąd znaleźli to miejsce byli za starzy na takie zabawy, żadnemu z nich to nie przeszkadzało. Czasami nawet, z biegiem lat, przyłapywała się na tym, że wyłapując wzrokiem kręcących się nieopodal przechodniów, szukała wśród nich głowy w kolorze ciemny blond, usianej burzą włosów. Najbardziej zaś bała się, że jeśli już na tą właściwą trafi to... Nie rozpozna.
- Kot, ej kot, kici-kici, kici-ci-ci - z ust wysypała jej się nieskładna koci-mowa, kiedy pełzła po ułożonym pod skosem dachu, w kierunku puszystego, czarnego (być może) przyjaciela z białym freskiem na ogonie, wędrującego po belce wnoszącej się poniżej. Widok zgoła zabawny, bo gdy tak zawisła wpół wyciągnięta w stronę kota, szlufka spodni postanowiła wejść w okres buntu młodzieńczego (choć spodnie stare jak świat) i zahaczyła się o wystający, drewniany kołek, pozbawiając właścicielkę reszty mobilności.
Szlag! - mogłoby wyrwać się z jej ust, ale wydarło się zeń coś znacznie gorszego, kolejny raz nagląc panią (niech spoczywa w spokoju) Sheppard do przewrotu na drugi bok.
student i dorywczo bileter w teatrze
university of washington
belltown
outfit
Emerson był jedną z tych osób, być może wciąż jeszcze po prostu omamionych młodzieńczym optymizmem, które gustowały w naiwnych sloganach z rodzaju “Chwytaj dzień!”, albo “Nie ma rzeczy niemożliwych”. Zwłaszcza ten drugi bardzo rezonował z uczuciami chłopaka, i szatyn lubił używać go jako niepodważalnego argumentu w niejednej konwersacji, często samego siebie stawiając za przykład że wszystko da się zrobić i osiągnąć, jeśli tylko pragnie się tego wystarczająco mocno. I wystarczająco się na to pracuje.
Nie mógł jednak zaprzeczyć (tak, nawet on, z całym swoim pozytywnym nastawieniem do rzeczywistości), że pewnych zasad funkcjonowania świata nie dało się zmienić, na przykład przywołując z zaświatów utracone w pojedynku ze śmiercią osoby, albo cofając czas.
Tym bardziej dziwne, że przez ostatnie tygodnie tak się właśnie czuł. Nie, nie jakby wywołał czyjegoś ducha, albo sprowadził kogoś zza grobu… Ale raczej jak gdyby sam jakimś magicznym sposobem odbył podróż w przeszłość, do tego etapu swojego życia, w którym nie mógł jeszcze legalnie kupować alkoholu, prowadzić samochodu, a nieprzestrzeganie rodzicielskiej godziny policyjnej skutkowało nałożeniem na niego kilkudniowego szlabanu na dalsze wyjścia, telefon, albo grę na playstation.
Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że nie ma już kilkunastu lat, o czym zresztą regularnie przypominał mu codzienny natłok obowiązków i data urodzenia, wyrazistą czarną czcionką wdrukowana w jego nową legitymację studencką. A jednak powrót do domu, konieczność mieszkania z tatą i młodszym rodzeństwem i korzystania ze swojego starego pokoju, który ciągle wyglądał jakby rezydował w nim szesnastolatek, sprawiały, że Emerson chyba trochę cofał się w rozwoju. Mimo uczelnianych zobowiązań, w ostatnich dniach cierpiał na ogromny brak motywacji by zabrać się… No cóż, za cokolwiek. Poza tym coraz częściej, prawdziwie nastoletnim zwyczajem, chodził spać późno, a wstawał jeszcze później, na śniadanie (około czternastej) podkradając siostrom słodkie płatki śniadaniowe i wymieniając kawę na kakao. Nie mieścił się wprawdzie już w zdecydowaną większość ubrań, jakie nosił przed laty, ale sięgał po te nieliczne kawałki przeszłości, w jakie był się w stanie jeszcze wcisnąć, jak ulubiona koszulka z żółwiami ninja, albo para znoszonych, białych tenisówek. No i w końcu, notorycznie snuł się po miejscach, w jakich można było go znaleźć dawno, dawno temu, jak mała rodzinna lodziarnia we Fremont, najdalej wysunięty w wodę pomost na przystani w Portage Bay, albo wreszcie…
To jedno miejsce, skryte za ścianą niskich drzew i otoczone odrapanym płotem. Cmentarz dla wspomnień z dzieciństwa, pochowanych jak prawdziwi zmarli, na każdym skrawku terenu. Nie przyszedł tu dziś po raz pierwszy od powrotu z Utah, ostatni raz odwiedzając plac zabaw kilka dni po pogrzebie mamy, a jednak teraz bezprecedensowo miał wrażenie, że nie jest tutaj sam. Zwykle zjeżdżalnie i huśtawki pustoszały niedługo przed zachodem słońca, i czasami tylko dało się tu podobno spotkać jakiegoś niegroźnego, samotnego włóczęgę (kto wie, może mowa była o samym Emersonie?), więc chłopak nigdy nie pomyślał, że akurat tu mógł wpakować się w jakiekolwiek kłopoty.
W tej chwili, w której przeskoczył przez niewysoką furtkę, nie zawracając sobie głowy otwieraniem jej w klasyczny sposób (choć wiedział, że skobel w drzwiczkach tak naprawdę nigdy nie działał), Mercy wyczuł, że nie jest dziś jedynym gościem placu zabaw. Nie przestraszył się, ale nabrał czujności, zadzierając lekko głowę, i wytężając słuch. Przymrużył też powieki, starając się skoncentrować spojrzenie na wszystkich podejrzanych kształtach i cieniach, których zwykle tu nie było, a które mogły zdradzić obecność intruza. I tak szczerze mówiąc, nie musiał wcale szukać daleko. Niemal od razu zauważył sylwetkę jakiejś osoby, balansującej na krawędzi dachu, chyba w próbie nawiązania bliższej znajomości z jakimś biednym dachowcem. Ostrożnie zrobił kilka kroków (Emerson, nie kot), z każdym kolejnym nabierając pewności, że istota ta, kimkolwiek była, nie stanowiła raczej żadnego zagrożenia. No, chyba, że dla samej siebie…
- Hej? - zawołał, niwelując odległość dzielącą go od konstrukcji, na której przycupnął tak kot, jak i (teraz widział już wyraźniej) dziewczyna. Po chwili zorientował się, że bezruch szatynki nie był przypadkowy, bo zaczepiona szlufką spodni o kołek sterczący z budowli, zwyczajnie nie mogła się ruszyć. Mercy nie chciał wyjść na nieuprzejmego, więc w porę zdusił śmiech, i skupił wzrok na Inej, oczywiście nadal nie mając jeszcze pojęcia na kogo tak naprawdę patrzy - Potrzebujesz jakiejś pomo… - zaczął nawet, wodząc wzrokiem od postaci dziewczyny do zarysu czarnego (chyba) kota, i wtedy go to uderzyło. Kosmyki wzroku w kolorze miodu, dostrzegalnym nawet w wieczornym mroku, kształt szczupłych ramion, i wreszcie ton głosu jakim zwracała się do dachowca. Jasna cholera - Inej?