WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

People do their best to not let passion begin
It's dead before it has a chance to start
And so then there I am, the caretaker of sin
To your abandoned and malignant heart


Tęsknota ma różne odmiany, barwy, i oblicza różne. Kształty też różne przybiera, zależnie od tego, czy wyłazi z nocnych cieni, czy też przychodzi do nas w tej swojej niewinnej-niby, przyjaznej-rzekomo, porannej odmianie: blada, w pierwsze słoneczne promienie osnuta, cherlawa, jakoby niegroźna. Inna jest, gdy zagarnia nas niespodziewanie, potężnym skrzydłem swoim, ciężkim, ciemnym, jak ze stali, przykrywa, przygniata, oddech w piersi gasi jak niedopałek rzuconego na bruk mokry papierosa. Inna, kiedy wkrada się pomiędzy pierwsze łyki kawy - bo nagle ta kawa, co rano samotnie pita, zaczyna smakować jak ciało dawnej ukochanej [I dziwne to zjawisko, bez sensu takie-jakieś, bo wczoraj jeszcze przecież tak nie smakowała, a dzisiaj co? Dzisiaj kawę się pije w teorii, a w praktyce - usta dawno (ponoć) zapomniane całuje, napotyka się na nie wargami przyciśniętymi do krawędzi filiżanki], jak jej sny niespełnione, co dzieliła z nami kiedyś, jak składane często obietnice, zerwane potem niczym linia elektrokardiogramu.
Bip, bip, bip - miarowe; odmierza uderzenia najcenniejszego mięśnia w ciele - bip, bip, bip. Werbel niezmordowany, jedyny w swoim rodzaju. Bip, bip, bip. I przyspiesza. I nie daje rady. I bip-bip-bip-bip, ostatnie akordy przed Ogromną ciszą (ostatnie kłótnie w wypalającej się relacji? szybkie, krótkie, przerywane, sztuka prowadzona dla sztuki, nie zaś - w celu wypracowania jakiegoś rozwiązania). I bi-bi-bi-bi ostateczna galopada, zanim, w końcu (którejś ze stron) serce nie wytrzyma.
A potem? Linia prosta. Cięciwa naciągnięta w łuku, z którego jedno strzela do drugiego. Czasem w przedziwnej synchronii: akcja-reakcja. Ty mi w serce cios (jak Charlie HJowi), a ja Tobie cios w żołądek - co z tego, że to nie tak dramatycznie-poetyczne, jak strzał w sam supeł aorty, efekt się liczy, nie wykonanie.
Tit for tat.
A więc może to "ti-ti-ti", a nie "bi-bi-bi", śpiewane zachrypniętym głosek kardiogramu?

Tęsknota, w każdym razie, żeby wrócić do meritum, różne miała metody działania - w zależności chyba od ofiary. Jednych zachodziła stanowczo, znienacka, w ciasnej, ciemnej uliczce pamięci, w którą nas wcześniej zapędziła po cwaniacku. Innych podchodziła wolno, małymi krokami, podrzucając pod rękę i pod powiekę (spinkę do włosów, wsuniętą za obicie fotela i nagle znalezioną, którą ta-nasza-osoba lubiła sobie grzywkę przytrzymywać, szalik jakiś, od niej otrzymany, co pamiętał jeszcze aż za dobrze święta dwa-tysiące-szesnaście; obraz jakiś - ona-rozpędz-ona, nad brzegiem jeziora, z deskami pomostu ciepłymi od letniego słońca, ona-wymarz-ona, krzątająca się po naszej kuchni w sobotni poranek, z patelenką pełną prażonych jabłek i wałkami we włosach, ona-opuszcz-ona, w ostatni dzień przed Wielką Schizmą, niecierpliwie czekająca na nas na ulicy, z dłońmi zimnymi wciśniętymi w kieszenie płaszcza, w drodze na ostatni (o czym jedno z nas nie ma pojęcia) spacer. Szczątki wspomnień: głos jakiś, niby-dawno-zapomniany, którym nagle przemawia dziennikarka w popołudniowych wiadomościach na czwórce. Relikty (relikwia) z przeszłości, przypadkiem tylko czasem odreanimowane (na przykład: Harper-Jack idzie ulicą, a tu miga mu w tłumie czupryna gęstych, ale cienkich włosów. z grzywką, chude ramiona pod ramoneską i krok prędki, szybki - Charlie?! - i już gnałby za nią, gdyby nie to, że ona teraz się odwraca i patrzy na niego wzrokiem cudownie-obcym, tęczówkami w barwie chłodnego błękitu, choć te Charlotte były przecież piwne).
Tęsknota. Dla każdego znaczy pewnie coś innego.

A dla niego?
Dla niego tęsknota była tożsama z sypianiem w studio nagraniowym, bo nagle mieszkanie własne, loft ten wielki, zimny, luksusowy, wydaje się tak wielkie i tak pogięte jak labirynt jakiś - nie do przejścia. I z "talerzem greckich przekąsek dla dwojga" zamówionym na wynos, do tego studia właśnie, i zjedzonym na podłodze, w pojedynkę. I piosenkami smutnymi, zapętlonymi niby tak-dla-inspiracji, jakby się ktoś pytał, a w istocie to po to tylko, by wspomnienia najlepsze (najgorsze, bo ucięte linią prostą; albo liną - taką dla wisielca) w sadomasochistycznym rzucie sobie przywoływać. I nieustannym wewnętrznym monologiem, który koło piątej rano w wyliczankę się przemienia.
I w rzuty monetami - takimi, na których orzełek jest reszką, a reszka orzełkiem ("orzeł - pojedź, zadzwoń; reszka - nie jedź, nie dzwoń; ale co, jeśli jedno jest drugim, a drugie - tym pierwszym? kto w takiej grze wygrywa, i kto decyduje?).

Po trzech dniach tak spędzonych zaczął się zastanawiać, czy może traci zmysły. Wyjaśniał przy tym agentowi, że taki właśnie jest proces tworzenia (on, nadęty artysta) - że o, proszę, tak to jest właśnie, że się człowiek męczy, zamyka w sobie, do świata nie odzywa, z mieszkania (studia) nie wychodzi, mrukliwy się robi i smętny, a potem nagle - gdy piosenka, czy album, skończone - wszystko o sto osiemdziesiąt stopni się odmienia i znów jest "dobrze" i "w porządku". Prawda była jednak taka, że HJ Dweller wcale nie czuł, aby wariacka passa miała wkrótce się odmienić - im mniej spał, tym więcej myślał (czy też - im więcej myślał, tym mniej spał, oczywiście).
A myślał głównie o Niej.
(O nich? O Margaret Maggie Palmer na dyrektorskim biurku z udawanego mahoniu i o Charlotte Charlie Everett, na cmentarzu).
I...
Już. Nie. Dawał. Rady.

Ulgi jakiejś potrzebował, odkupienia.
Czy dlatego właśnie prowadził w stanie-wskazującym? I czy dlatego właśnie pod adres Everettówny, przez Bastiana pewnie nieopatrznie mu podany, zmierzał?
Bo nie znał adresu Maggie?
Czy też - bo dokonał już wyboru (i to przed laty!) i teraz tylko wybór swój nieuchronnie tak powtarzał?

Ubrany w deszcz płaszcz, z szyją obwiązaną lekkim dreszczem szalem, szedł, wolno, pomostem, do majaczącego zza zasłony z kropli, jasnego światła sączącego się z mieszkalnej łodzi.
Była w domu?
Była sama?
Była jego?
I - wreszcie - co on, tutaj, kurwa, robił?

- Charlie! - dłoń dudniąca w lekkie drzwi (krótki ognik myśli: powinna mieć lepsze zabezpieczenia! - przed czym? przed nim? czy przed kolejną ciążą niechcianą?), nogi przebierają zniecierpliwieniem.
Czy była tu sama?
- Charlie! To ja! Jack!
Jack-the-Ripper, co jej serce porozpruwa.
Jack-in-the-Box, najkoszmarniejsza niespodzianka.
Jack-of-hearts, z jej serca nigdy niewypędzony.
- To ja! Twój Jack! Otworzysz!?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nigdy nie wiesz, kiedy zaatakuje; poczujesz nagle ucisk gdzieś w brzuchu (i nie, to nie jest ten przyjemny motylkowy - często mieszany ze strachem lub zakochaniem) albo w piersi nagle (nie tak, jakby ktoś ukamieniował cię kamieniami ciernistymi, a taki kłujący co chwilę i ostro). W kanalikach łzowych może pojawić się uporczywe swędzenie - zapowiedź rychła łez tęsknoty. A później: zawieszenie myśli w eterze, wyjście z siebie i patrzenie na zbłądzone ciało z góry. Jesteś, ale cię nie ma. I nie będzie, dopóki tęsknota trwa w tobie. I żal też się pojawia, bo przecież można było zapobiec tęsknocie, a i również była okazją do zmiany na lepsze (do poprawienia się i odpokutowania, póki nadzieja mogła wciąż pomóc).
A życie? Życie zaczyna smakować inaczej (bardziej gorzko) i pachnieć samotnością, bo właśnie wtedy prawa komora serca pustoszeje, zamyka swój krwiobieg tak skutecznie, że pozwala umrzeć właścicielowi swemu. W męczarniach, w wyrzutach sumienia, we wspomnieniach minionych i niezapomnianych. I ostatnie co usłyszysz, jeśli szczęścia nie masz już, to właśnie bi-bi-bi-iii- świadczące o końcu ostatecznym na ziemi. Dalej zapraszamy do poczekalni przy rozstaju dróg; życzy pan sobie krwi, osocza czy nie śluzu? Z lodem? Proszę czekać i dalej tęsknić, przyzwyczajać się do tego dziwnego rodzaju bólu, który towarzyszyć już będzie zawsze (wiecznie), niezależnie od (nie)śmiertelności.
Istnieją jednostki, które potrafią żyć z tęsknota; zaprzyjaźniają się z nią i żywią jak rekin swoimi ofiarami (albo harpie, które wspominane się ostatnio aż za często). Szarpią, rozrywają, krew wchłaniają z zaskoczenia; gwałtownie i agresywnie, aby nic z ofiary nie zostało.
Inni jeszcze reagują zupełnie nieskładnie, jakby nie potrafili dostosować pracy ciała do tej mózgowej. Nie zależy im, lecz jednak zależy. I płaczą, krzycząc jednocześnie i dławiąc się własną krwią łzą, słoną i obrzydliwą.

Czasami gonią duchy jak Harper, wołając za nimi na ulicy, wśród tłumu obcych ludzi, który uchodzi za idealną definicję samotności. Z nadzieją, głupią i niepotrzebną, pędzą w sam środek zaułku ciemnego, ślepego, z jęzorem na brodzie, bo nagle oddech zabiera. Wszystko to, aby przekonać się, że ten duch to karykatura jakaś - zupełnie niepodobna, choć z początku identyczna. Doskonale znane uczucie dla Harpera, ale też i samej Charlie. Nie tylko ona była jego duchem, bo i jej głowa tworzyła wytwór wyobraźni tak bardzo podobny do Dwellera.

Choćby idąc do ołtarza (w którym to było roku? 2016? czy jeszcze w 2015?), miała wrażenie, że stoi tam Harper-Jack, nie Michael. Te znajome barki, zwrócone do niej tyłem (gdy szykował kawę odziany w nagość, o świcie, po nocy nieprzespanej); dłonie zaplecione na plecach w oczekiwaniu (och, magiczne dłonie Harpera, które znała na pamięć wieczną: każdą linię życia, każdą linię papilarną, błądzące po jej ciele co wieczór); i plecy napięte i wyprostowane, czekając na pełne obietnic na przyszłość: "tak". Lecz gdy twarz Harpera zwróciła się ku niej przez ramię, podejrzeć tylko i zerknąć czy na pewno ten szept zachwytu wywołała ona, Harper nie był sobą; był Michaelem. Obcym jej człowiekiem, z którym miała związać się za chwilę w zdrowiu i chorobie na całe życie. Jej własna wyobraźnia kierowana tęsknotą wbiła nóż prosto (nie w serce, to byłoby za proste) w brzuch, aby krwawiła dłużej. Nawet i wiecznie.

Pomimo tylu miesięcy przeżytych z przymusu ("bo tak wypada"), tęskniła wciąż za osobą, z którą stoczyła cichą, niemą wojnę. Porzucił ją, a ona nie zrobiła abso-kurwa-lutnie nic, aby to zmienić i zawalczyć o nich. Tęsknota pomieszana ze złością i żalem, a lata życia zmarnowane, nie do odzyskania. Jak można dalej tkwić w zawieszeniu pomiędzy żywotem a nie-żywotem? Kiedy w końcu ciało podda się i zrozumie, że ma już dość?
Oby wkrótce.
Niech zrozumie, bo nawet Harper-Jack nie pomoże jej w żaden sposób; nie wyrwie jej z zawieszenia dziwnego i już doskonale znanego, nie uratuje jej już, bo sama tego chyba nie chciała. Pogodziła się z tym, że wdową została jeszcze przed ślubem.
Jest wdową po Harper-Jack'u.

Nową miłością, próbującą zastąpić tę pustkę jest jej praca (i niech tak zostanie do końca nie-życia), która sama w sobie tworzyła - zazwyczaj - piękno wokół. Godzinami ślęczała przy szklanym stoliku kawowym, na podłodze, z otwartym na laptopie obrazem lub rzeźbą i wpatrywała się w nie w milczeniu, w samotności. W martwej ciszy. Jakim cudem odczuwała z tego taką przyjemność? (Oczywiście nieporównywalną do przyjemności fizycznej i intymnej.) Może to przez ten brak charakterystycznego dźwięku zderzenia szklanki o kwarcowy blat? I nie słyszy też nalewania burbony do jej kiedyś ukochanej porcelany, grubej z wypustkami, by było trudniej wypuścić ją z pijanych rąk. Gul-gul-gul zostało jedynie w jej głowie, zbyt pustej od uczuć, zbyt przepełnionej od niepotrzebnych i bolących myśli.

Usłyszała za to walenie w drzwi. Leżała na podłodze, niemal schowana pod ławą i czytała książkę o Machiavellim. Jej ukochany artysta żył, gdy wypowiadała jego słowa na głos, a mądrość jego karmiła spragnioną Charlie nowościami, bowiem za każdym razem odkrywała coś innego, świeżego.
A może tylko tylko jej wyobraźnia? Znów słyszała ducha Dwellera i nie byłoby w tym nic dziwnego, skoro widziała go na żywo zaledwie kilka dni temu. Nienawidziła się po tym jeszcze bardziej przez to, że zapragnęła go tak jak nigdy.
Wciąż była jego.
Ale czy on był jej?

Uderzenie, już kolejne, rozniosło się po jej głowie. I głos. Wcale nie taki obcy.
To ja! Twój Jack! Otworzysz?

Nie, nie otwieraj.
Serce zabiło za mocno; nie powinno tak reagować po definitywnym zakończeniu ich związku. Chryste. Co ma zrobić? Otworzyć mu? Żeby zobaczył ją w takim stanie? Włosy rozpuszczone, ale poplątane jak listki Starca Rowleya - nie do odplątania bez uszkodzenia kuleczek. I ten beżowy dres w komplecie z bluzką o długim rękawie, prążkowany, luźny (chociaż podkreślający jej kobiecie kształty), ubrudzony gdzieś na mankiecie kawą rozlaną jeszcze tego ranka. Och tak, bo to właśnie był ten dzień, w którym nie chciała wychodzić z łóżka albo chociaż z domu.

Nie otwieraj.
Dźwięk zasuwy (tak łatwej do wyrwania wraz z drzwiami) świadczył o ruchach jej niepewnych, oderwanych od prawdziwych uczuć i chęci Everett. Aż w końcu stanęła przed nim jak zagubione dziewczę, Czerwony Kapturek przed Wilkiem w czarnym lesie.
Wyjątkowo las był tu pewien idealnych znaczeń, niemal jak w Boskiej Komedii Dantego - alegoria świata grzesznego, jej własnego. Czy Charlotte Everett za moment zgubi drogę, co oznaczać będzie odejście od prawdziwego życia? Była niemal jak Dante, który szukał pocieszenia u innych po stracie Beatrice. Może nie była aż tak rozwiązła, chociaż ślub z innym zdobywał podium złośliwości (tylko wobec kogo?).

Otworzyłaś.
- Harper. - Jej głos niepewny rozbrzmiał wyjątkowo cicho w powitaniu ostatnio standardowym. - Wejdź, tylko już nie krzycz. Mam wyjątkowo troskliwych sąsiadów, którzy wpadają z siekierą.

Kto to wtedy tak ją zaskoczył? Ach, przyjaciel Michaela. (Też) zalany w pestkę wpadł do nich, bo po misji nie miał dokąd wracać; żona go zdradziła (a to nowość). I sąsiad wtedy zaszczycił ich wizytą, z ciężką, ogrodową siekierą w ręce na wypadek ratunku. Wszystko przez jednego, pijanego człowieka.

Jego przyjście, Harpera, świadczyło o samotności, której smakował ostatnio, prawda? Nie miał nikogo innego, kogo mógłby tego dnia całować, obejmować i szeptać słodko. Przyszedł do niej, do Charlie.
Chcąc zamaskować swój marny (niezbyt seksowny, mamusiowy) strój, objęła go zanim jeszcze zdążyła rozważyć w głowie czy jest to dobry ruch. I pocałowała go: w kącik ust (ups! nie trafiłam w policzek?) troszkę przedłużając to, tak na wszelki wypadek - gdyby miał być to ostatni raz.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Jesteś, ale Cię nie ma.
Brawo, Charlie. Brawo - zaslużyłaś na aplauz na stojąco nawet (na baczność? niczym Michael przed ołtarzem podczas wojskowych apeli), jak te, co zdarzały się czasem Harper-Jackowi po koncertach filharmonijnych, akustycznych, gdzie, wyjątkowo (i na potrzeby PRu głównie, nie oszukujmy się) rezygnował z typowego dla się anturażu wielkich scen festiwalowych albo zatęchłych piwem i desperacją lokalnych gwiazd, które z wizją wielkich karier musiały się pożegnać , ramp klubów nocnych. Bravissimo, bo w punkt (centralny, zapalny, martwy i zwrotny, jak ten dzień, nie tak dawny, gdy Harper-Jack wpadł na nią na cmentarzu).
Nie-życie. Pół-śmierć. Egzystencja tylko w jednej drugiej, i unicestwienie też takie połowiczne. Czy nie to właśnie stanowiło bowiem istotę bycia cieniem? I to nie "jakimś tam", po prostu, lecz cieniem samego siebie. Cieniem własnych marzeń, cieniem życia obiecanego i boleśnie nieprzeżywanego każdego-jednego-pierdolonego-dnia.
Bo specyfiką cienia to jest właśnie, że istnieje przecież. Można powiedzieć o nim, że "jest", że się "go widzi", że pada na coś, coś nam przysłaniając lub osłaniając nas od czegoś, pełni jakąś funkcję, do czegoś się przydaje. A jednocześnie, czy dotknąć go da się? Czy otulić się nim można, tą formą ulotną, niby-lecz-wcale-nie-fizyczną? Czy Cień w nocy zimnej nas ogrzeje? Czy kawę nam poda rano, czy pomoże podatki rozliczyć, zakupy poniesie, pranie powiesi, odmierzy właściwą porcję paracetamolu, gdy znowu męczy nas migrena - ot, w urokach codziennego życia z drugim?
Nie.
Cień być tylko potrafi. Trwać w kąciku serca oka i zalegać.
Cień nie z krwi i kości, nie na zdrowie i chorobę się nadaje. Cień jest obietnicą (niespełnioną). Fantazją i fantasmagorią tylko. Cień jest przysięgą daną tylko z jednej strony.
Nic więc dziwnego, że w umyśle Charlotte - bólem skołatanym, jak u zwierzęcia złapanego we wnyki, co walczyć przestaje, zachłyśnięte własną bezradnością - nieprzeżyte-życie u boku Harper-Jacka stawało się Wszystkim Tym, Co Dobre, cała reszta zaś, w prościutkiej zasadzie skrajności, Wszystkim, Co Złe była. I HJ, taki, jakim go widziała zza spękanych, stęsknionych, filtrem różowym przysłoniętych okularów, na zawsze już lepszym miał pozostać od Michaela (może więc po dwóch Charlie wdową była?). Na wieki, wieków, amen (i, że Cię nie opuszczę...). Na zawsze miał już pozostać iluzją, ideałem, niepodpisaną gwarancją, że "z nim wszystko byłoby dobrze". Z nim - ich dziecko by przeżyło. Z nim - jedzenie smak by miało i barwę (a zapach, Charlie? a zapach?). Z nim - "i żyli długo, i szczęśliwie".
W domu jednopoziomowym. Takim, w którym nie ma żadnych schodów.

[Cień kochasz, Charlie. Może zawsze kochałaś.
Cień, a nie Człowieka.]

W niektórych bajkach nie ma jednak "długo i szczęśliwie" - jest za to morał, nauczka dla potomnych (potomnych-cieni, małych mogiłek w chłodzie cmentarza, znów: obietnic żyć nieskonsumowanych). I są nagłe zwroty akcji, tak niespodziewane. Jak ten, na przykład, gdy żaba nie w księcia, lecz w diabła się przemienia. Albo, kiedy Czerwony Kapturek, w ostatnich aktach dramatu, brzuch Wilka siekierą! rozpruwa. I niby naiwna taka, z pensjonarskim westchnieniem zdziwienia drzwi mu otwiera, a za pleckami wątłymi, w przybrudzoną kawą domową koszulę odzianymi, broń śmiertelną już trzyma.
"Wejdź, Harper".
A leśniczy? Co z leśniczym (w roli tej kto? może Michael, w końcu też sprawnie bronią palną władał...; albo Bastian, może? nauczony od Phoenix technik obrony najbliższych, choć uczniem był średnim, trójkowym trójka kier, All-In)? Leśniczy stoi i patrzy. Na rzeź. I brawo bije.

Bravissimo! Bravissimo!
Ale bez bisów. Bo Wilk już trupem leży.

- Nie, nie, żadnych siekier... Nie chcemy żadnych siekier! - zapewnił, natychmiast, posłusznie (bo Wilk to z dobrego domu był przecież, grzeczny, ułożony) ściszając głos do poziomu wzburzonego szeptu. Otrzepując się (canis lupus, ale jednak familiaris) z deszczowych kropel, próg przekroczył i...
Zaraz, zaraz. W której wersji bajki Kapturek całuje Swoją Smierć Niechybną?
I znów tu coś było - o pamięci ciała. O mięśniach, co na ruch mięśni innego szybciej reagują niż mózg skonfundowany, pomylony (taki na przykład, co w nawie kościelnej męża-z-mężem myli). O krwi, która pod wpływem jednego cudzego (ale skoro należał do Charlotte, to jaki on "cudzy", niby?!) oddechu, zaczyna znów tętnić w skutych lodem żyłach (i płynie w górę, i płynie w dół - od serca, od serca, od serca). O wargach, które - choć umysł mówi: "sznuruj!" ("Ładuj broń!" - komenda samemu sobie wydana przez Michaela Myśliwego) - rozchylają się do pocałunku.
- Mmm, cześć - pół-trzeźwy (pół-żywy), Harper-Jack pozwolił, by oficjalny niby ton powitania rozmył się w zaskoczonym, lecz czułym pomruku - Ja też się cieszę, że cię widzę, Charlie.
Strasznie, straszliwie chciał ją pocałować. Ale - ale... Czy powinien?
Nie powinien.
Gdyby wypił więcej, pewnie już porzuciłby za progiem wszystkie takie dylematy.
- Co piłaś? Podzielisz się, hm? Smakujesz... - oblizał ten kącik (a w kąciku ust - całe życie może się zawrzeć w sekundzie pojedynczej, jak wiadomo) warg, na twarz przywołując minę konesera - ...whiskey smakujesz. Drogą.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Egzystencja otoczona cieniem życia niespełnionego jest egzystencją najlepszą. Ma coś, czego brakuje wielu osobom – nadzieję. Nadzieję taką, co pomaga przetrwać dzień okrutnie samotny lub ten przepełniony miłością jednostronną. I wieczory otulone w kołdrę puchową oraz wspomnienia, nawet te nierealne, zmyślone, ale będące wspomnieniami życia niespełnionego. Skomplikowany proces pocieszania siebie samego, że mogło być lepiej i wciąż może być. Kto wie? Może mąż twój zapije się na śmierć, a Ty? Spotkasz swojego wiecznego ukochanego w miejscu, w którym powinniście spocząć obydwoje. Może nawet odrodzi się wszystko, łącznie z tą głupią nadzieją i jeszcze będzie pięknie? Tak jak sobie wymarzyłaś? I cień komend pryśnie jak bańka mydlana napotkana na paluszek dziecięcy.
Jakby córka jej i Michaela narodziła się, Charlie nie miałaby teraz jakichkolwiek szans na odzyskanie Harpera. Och tak, właśnie to zamierzała zrobić! Walczyć! Nie podjęła tylko jeszcze decyzji czy będzie to walka czynna, czy może bierna. Jakaś blokada pojawiała się w jej umyśle, mówiąca dosyć; stopująca ją, kiedy aż tak nie musiała tego robić. Gdyby nie ona, pocałowałaby Harper-Jack’a jeszcze na cmentarzu i upewniłaby się, że i on czuje to samo (albo chociaż coś podobnego). Może widział gdzieś kątem serca ich przyszłość spójną, wspólną: troskę o siebie, dziecko albo i dwójkę, parkę biegające po ich ogródku przy domku parterowym. Bez schodów. W zdrowiu i chorobie, gdy Harper troszczy się o rozgorączkowaną Charlie, bo dostała temperatury po jakimś zakażeniu (ach, te cesarki!). I Charlie podającą gorącą herbatę mężowi, gdy wrócił późno do domu, bo naprawiał ich jedyny samochód, grata tego od znajomego.
Zaczynało to boleć. Bo te wyobrażenia piękne stawały się nierealne wraz z kolejnym rokiem, licząc od jego ich zerwania. Płakać jej się chciało łzami grubymi, mokrymi, powodując powódź wokół siebie. Dławiła się nimi, nie mogąc złapać oddechu jakby topiła się; a nikt, absolutnie nikt, nie nauczył jej pływać.

Będzie jednak kochać Cień już zawsze.
Nawet jeśli znów złamie jej serce i ją samą ruchem jednym, bez żadnego zawahania.

Przybierając rolę Czerwonego Kapturka, nie zamierzała zabijać Wilka, pragnęła go. Chciała być złapana. Mogła nawet zostać zamordowana tego wieczoru, skoro i tak nic jej w życiu nie zostało takiego, co trzymało ją w ryzach. A umrzeć z rąk Harper-Jack’a to czysta przyjemność.
Dweller był dla niej oznaką przyjemności.
Nie da się uratować – nie chce tego. Woli trwać w szponach wilczych harperowskich, ból przeobrażając w szczęście i wodę życia. Szczęście może ją dopadnie i poczuje coś więcej niż pustkę? Smak jego, zapach perfum pomieszanych z potem, uczucie szczęścia i przepełnienia. Teraz, gdy tu był, tak blisko na wyciągnięcie ręki, zapragnęła poczuć jego całego w sobie, jego duszę, ciało i emocje. Grzeszne myśli krążyły jej po głowie od dawna, lecz teraz zaczynały przybierać realne formy, oblewając ją typowymi objawami: serce bijące za szybko; krew buzującą w piersi, brzuchu i na łonie jej pustym; dłonie drżące i wargi dziwnie zeschnięte. Całe szczęście, że miała na sobie dres, wyjątkowo nie-wyjściowy, a on – za dużo alkoholu we krwi. Nienawidziła szczerze lubi (nawet pół-) pijanych.
Przed oczami stawał jej od razu obraz nieżywego męża, leżącego w swoich własnych wymiocinach pomieszanych z rozlanymi resztkami whiskey i zbitą szklaneczką z tak ukochanej porcelany. I nawet jeśli Harper-Jack przyszedł tu, podświadomie może błagając o opiekę nad nim – przestała go tu chcieć. Bała się, że będzie przechodzić znów to samo, tyle, że gorzej; bo jego kochała miłością prawdziwą i wyniszczającą zdrowy organizm.
Ale czy nie robiła tego samego jeszcze niedawno? Uzupełniała kubek (by ukryć przed własnymi wyrzutami sumienia, że pije coś innego niż niewinne, kobiece wino) whiskey, krzywiąc się podczas smakowania i krztusząc obrzydliwością. Zapach po Michaelu i jego ciele unosił się w domu podobno jeszcze długo. Może gdyby czuła go, nie próbowałaby teraz niszczyć samej siebie.
- Czyszczę zapasy Michaela, powoli i sukcesywnieale nie chcę ci ich dawać, żebyś nie zmienił się w niegochodź, naleję ci. – Niepewnym krokiem ruszyła do salonu, tym razem unikając dotyku, choć tak bardzo tego chciała! Przepadała. Prze-(s)padała. Spadała. Schodek po schodku, w otchłań rzeki doskonale znanej, ale zmienionej. I przy okazji, nieobecnie, sprzątała ze stolika kawowego swoje papiery do pracy i książki (w tym jedna: „Jak żyć lepiej w harmonii ze sobą”, największy chłam jaki czytała). Na ławie stała butelka ozdobna, trunkiem śmierci napełniona.
Minęło skrępowanie dotyczące jej domowego ubrania. Na pewno nie mógł zauważyć takich szczegółów jak plama z kawy czy rysy biustonosza pod cienkim materiałem. Nie był w stanie, by to zauważyć – mówiła nadzieja Charlie, bo Michael nigdy nie dostrzegał takich szczegółów. Gdy pił, nie dotykał jej. Gdy poroniła, zapomniał o cielesności jakiejkolwiek.
Harper nie był Michaelem, a mimo to wciąż ich porównuje. Dlaczego?
- Siadaj. Chcesz coś do tego?
Mnie, powiedz, że chcesz mnie.
Podała mu – uwaga – porcelanową szklankę z whiskey, używaną jedynie przez Michaela do dobrego alkoholu. Wcześniej przecierała je wszystkie, gdy postanowiła oczyścić życie dom z kurzu powstałego przez czas nienaruszony. Kolejna rzecz – ta szklanka w dłoni Harpera – której nie powinna robić; lista wciąż się wydłuża.
Stała przed nim w pozycji gotowej do ucieczki obsłużenia go. Zrobi wszystko. Dla niego. Może nawet ponownie próbować swoich sił w gotowaniu, byle tylko został tu już na zawsze; byle pocieszyć go i zatamować dziurę krwawiącą w jego sercu.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

W cieniu nic nie wyrośnie.
Jeszcze raz - powtórz, i na zawsze sobie zapamiętaj:
W cieniu nic nie wyrośnie, Charlotte.

Ani bluszcz trujący, co oplata się dokoła granitowego krzyża wśród cmentarnej ciszy. Ani rumianek wątlutki, z którego herbatki dla dziecka się parzy. Maki nie wyrosną, czerwone jak krew na moście przelana ta sukienka, którą kupiłem Ci raz na urodziny. I zboże, w sierpniu chylące się ku ciepłej ziemi obietnicą urodzaju uwięzioną w kłosach. Kwiaty nie wyrosną, pędy się nie puszczą w górę i na boki. Listki nieśmiałe i te śmielsze - w krwawniku i geranium.
Nie da się żyć bez słońca.
(Teraz cieniem jestem, ale kiedyś może słońcem Twoim byłem?).
"Trwać", mówisz? O, tak, trwać oczywiście można. W stagnacji wilgotnej ciemności, jak mech, co piwniczną ściankę cierpliwie porasta. Jak trawy wyblakłe, pożółkłe, ostatkiem sił trzymające się wspomnienia egzystencji. Marnieć można, do granicy śmierci nigdy nie dotarłszy. Czekać na śmierć, co pod płaszczykiem lepszego się chowa.
"Będzie lepiej" i "poczekaj, przyjdą lepsze czasy" i "jeszcze zrobi się lepiej, bądź tylko cierpliwa".
Ale lepiej też jest jak roślina. A jak się tu zakorzenić na jałowej ziemi?

Dziwne, że nie wiedziała. Powie ktoś, że to dlatego, że wychowała się w mieście, wśród ogrodów z betonu i kwiatów ze stali, ale czy nie była przy tym i córką kwiaciarki? Czy matka jej, z uśmiechem smutnym i zmęczonym, nie spędzała całych godzin w zaciszu saloniku, wśród zapachu gerber i anemonów bałkańskich, ze swoimi liściastymi dziećmi czułym szeptem perorując? I czy nie upewniała się, za każdym razem, nim do domu wyszła, że wszelkie "doniczkowe", te, co jeszcze może coś z nich wzrośnie, najbliżej okna nie stoją? Słońca najbliżej.
Bo dla kwiatów ciętych nie było przecież już nadziei.

(Może takim właśnie kwiatem byłaś zatem, Charlie? Ciętym. Martwym. Kwiatem bez korzeni; jemu to i słońce nawet nie pomoże).

- Przynajmniej taki z niego pożytek - wzruszył ramionami, z wdzięcznym uśmiechem przyjmując od Everett szklaneczkę z trunkiem i unosząc ją do ust w jednoosobowym toaście wymierzonym w stronę ducha; "twoje zdrowie, Mikey" - Nigdy nie udawał, że darzy Michaela sympatią. Bał się go też, to już inna sprawa. Szczęk jego, jak szczęki wnyk, metalowe, kanciastych na wzór Samca Alfa-Plus, ramion szafowatych, dłoni, w których zawsze czaiła się zapowiedź przemocy. I bał się chyba też przeczucia tego - bijącego zeń jak odór whiskey, nawet tej najdroższej, choć ów może nieco subtelniejszy - i tego, że nic nie jest z nim w stanie zrobić.
Ochronić jej przed nim. Uratować.
Sama szła na szafot do ołtarza, przecież. Na ścięcie własne życzenie. - Dużo tego po nim zostało?
Dużo, Jackie-Jack. Całe mnóstwo gruzu, który - jak to gruz - pozostawia nam dwie możliwości. Wynieść go można, powoli, sukcesywnie. Pozbyć go się bez litości, choć i bez zbędnego dramatyzmu. Wyczyścić ile się da, ile można omieść z kurzu. I zacząć od nowa.
Albo żyć wśród gruzu tego, whiskey pijąc w jego cieniu. W pojedynkę - jak Charlie w stroju swym domowym, czy we dwoje - jak oni teraz; duet hien cmentarnych, co libację robi sobie na michaelowym grobie.
- Hm? - kolejne pytanie Charlie zbiło go z pantałyku. Czego jeszcze mógłby chcieć? Od niej? Czego jeszcze mógł ("miał prawo", w innej definicji), sobie życzyć?
Nie rozumiał jeszcze do końca, nazwać nie był w stanie tego, ale widział to poddanie, z jakim nań patrzyła.
Był poetą, w końcu. A poeci widzą takie rzeczy.
Dobrze, marnym może, jakby go tak w szereg innych wrzucić - takim, co kolegom do pięt nie dorasta; takim, który stopy może im lizać najwyżej, językiem jak psi, chropowatym, w nadziei (a ta, przeklęta, to się chyba wszędzie wepchnie, wciśnie) , że może wraz z pyłem i potem trochę boskiego pierwiastka w przydziale mu się dostanie. Wypalonym - jak knocik świecy w dwóch palcach zgaszony (Charlotte wiedziała na pewno, jak to się robi - uczyła się, może, od brata?). Nigdy dość bystrym, by z Elliotem takim choćby stawać w szranki. Lecz poeci, ci najmierniejsi nawet, szybciej niż inni dostrzegają pewne rzeczy.
Fiszbinę stanika pod materiałem bluzeczki odciętą. Zaciek po winie (powidok grzechu najcięższego) na rękawie; wyblakły po nieudanej próbie usunięcia poszlak tych wodą z mydłem). Rozdwojone końcówki włosów cienkich, z witamin wypłukanych, opadające kaskadką płową między sterczące łopatki. Dłonie drżące, gotowe by przypaść do siebie nawzajem w modlitwie (o niego), po bokach ciała w oczekiwaniu puszczone. Wzrok przesycony desperacją. Wzrok, który wszystko Ci obieca i serce - lokatorzy wszyscy się wynieśli, jeden został tylko - co podejmie się podwykonwastwa.
- A ty? - nie słyszałaś, Charlie mała, ukochana, że kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie? - Czego ty chcesz, Charlie?
Do tego.
Od tego.
Ode mnie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W cieniu będzie lepiej rosło niż bez wody; życiowej, miłosnej.
Dlaczego oceniasz się tak drastycznie, Harper? Gdy Cień z Cieniem złączą się, stworzą jeden, wielki, odporny na wszelkie promienie i inne korzenie roślin cieniolubnych. I dla cienia jest nadzieja, chłodniejsza i gorzej dostrzegalna, lecz jest. Przecież paprocie, storczyki i zawilce najlepiej będą rosły w cieniu, bez potrzeby słońca miłosnego ludzkiego. Charlie jest takim storczykiem, teraz przelanym siłą wody (i pięści), ale z nadzieją pokładaną w cień harperowski do odrodzenia.
Teraz cieniem jesteś, ale słońcem znów się staniesz. Moim słońcem.
Już dawno zapuścili korzenie w swoich duszach. Są połączeni więzłem nieskończoności na wieczność. Stworzyli coś, czego inni mogą im pozazdrościć; gdziekolwiek by nie byli (na moście czy na schodach), imiona te wypowiedzą z miłością, przerażeniem i nadzieją na ocalenie. Oby tylko już więcej nie był to moment, w którym przerażenie zasłania wizję wspólnej przyszłości i żegnają się ze sobą. Ile razy mają to za sobą? Harper na pewno dwa; gdy wygramolił się z metalowej puszki samochodowo-podobnej i gdy poczuł nową, inną więź z Maggie. Już nie był Charlie, o czym miała dopiero się przekonać. Na ten moment żegnała się z nim tylko raz, tuż przed momentem zetknięcia się pleców z kantem drewnianych schodów. Wychodzi na to, że jeszcze jedno pożegnanie (może to już dziś?) i będą kwita, a ich życie rozkwitnie i cień wieczny rozproszy.
Nie znała się na kwiatach mimo wszystko (jak można lubić je, skoro nawet nie można poczuć ich słodkiej woni?), więc porównywała się do marnej, zielonej paprotki, stojącej zawsze wysoko w zapomnieniu na szafie; jej kończyny przycinane wiecznie drzwiczkami, gdy sięgało się po kieliszek albo ozdobną, świąteczną szklaneczkę. Nie mogła przeobrazić się w kwitnącą magnolię, otaczającą wonią duszącą, ale cudownie wiosenną. Jedynie co może – uschnąć. Zbliżała się do tego nieuchronnie. Czy to nie była więc idealna okazja, aby spróbować puścić kolejny, zielony, świeży listek?
A może rzeczywiście była takim kwiatem – ciętym, świeżym jeszcze przez kilka chwil, by ostatecznie wyrzucić ją już na zawsze, bezpowrotnie?

Skinęła głową na jego słowa; obrona męża nawet przez myśl jej nie przeszła. Nie chciała ratować pamięci żołnierza poległego w walce o rodzinę. Nie chciała nawet pamiętać go, więc jak najszybsze rozprowadzenie trunku było pomysłem idealnym. Mniej karygodnym niż wylewanie do zlewu pozostałości (a zrobiła to z kilkoma butelkami). Bała się jego złości nawet po śmierci.
O co się wtedy pokłócili? Raz na pewno o alkohol, że pozbyła się go, resztki opróżniając do zlewu kuchennego. Nie pamiętała z tamtego dnia nic oprócz dźwięku whisky wpuszczanej do rury i bólu głowy, pulsującego i odurzającego. Chyba wtedy też ją uderzył. Wspomnienia zamazywały się tak często, że przestawała odróżniać fikcji od rzeczywistości.
- Tak, dużo.Same rany głębokie, niegojące się i wiecznie piekące. Lubił mieć zapas. Chyba zabiorę resztę ze sobą do grobu, żeby nie nawiedzał mnie na zostawienie tego komuś nieodpowiedniemu. Kochał to bardziej niż własne dziecko.
Kochał alkohol bardziej niż Charlie, ale czemu się dziwimy – ona jego również nie darzyła miłością prawdziwą.
Mogła wejść na arenę, byle tylko odzyskać miłość utraconą. Przebierała już nogami na walkę z bykiem, w ciszy nastrajając się na rychłą śmierć; bo gdzie ona? Ona ma wygrać? Ha, śmiech na sali! A jednak, mogła utracić już jedyne co miała – życie – aby uratować Harper-Jack’a. Chciała znów zasypiać i budzić się przy nim; nie martwić się o dobór słów; czuć miłość i kochać miłością wieczną, której tak jej brakuje, zwłaszcza teraz. Samotność dawała się we znaki każdego ranka najmocniej, gdy głowa bolała od wypitego wina poprzedniego wieczoru. I wtedy, gdy próbowała otworzyć drzwi do mieszkania, ale było za ciemno, a brakowało jej rąk do podświetlenia zamka.
Przechyliła lekko głowę, a kącik jej ust uniósł się delikatnie ku górze. Skrzyżowała ramiona na piersi, patrząc na Harpera matczynym spojrzeniem z pewnym politowaniem. Zmienił się. Jego oczy mówiły coś innego, mówiły o jego przejściach, z którymi zmagał się nawet w tej chwili. I włosy zapuścił, kiedyś miał krótsze; wtedy, kiedy wplatała w nie palce, gdy całowała go czule i niespiesznie. Pragnęła pocałować go znów, czując ciepło jego oddechu na swoich ustach. Był wyższy niż Michael, więc – jakkolwiek źle to brzmi – zadzierała nos bardziej niż do tej pory zwykła robić. Podobało jej się to. Zakochiwała się w nim od początku, na nowo; znów mając dreszcze na całym ciele od samego jego spojrzenia. Zawsze wiedziała, czego pragnie, ale teraz miało to zupełnie inny wymiar.
Ciebie chcę.
Chcę, żebyś został ze mną już na zawsze.
Chcę, żebyś już nigdy mnie nie zapomniał.
I żebyś nie był jak Michael.
Tylko Ciebie chcę.
- Zapytałam pierwsza, ale dobrze…- Przysunęła się do niego jeszcze bliżej, aby dzieliły ich milimetry niewidzialnej granicy, postawionej zaraz po powitaniu tego wieczoru. Czuła jak napiera na nią, a ta trzaska – słój po słoju, kroczek po kroczku. Granica pada. - Chcę, żebyś został na zawsze. - Nie chcę być już sama.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

A zastanawiał się ktoś kiedykolwiek, czy kwiaty to w ogóle własny zapach czują?
Bo że my, śmiertelnicy, woń ich czujemy, to - chyba, że wadą genetyczną albo uszkodzeniem organicznym przez życie skrzywdzeni - tak, oczywiste.
[I potem o tej woni poematy można pisać, sonety i pieśni pochwalne, i liryki krótkie i haiku choćby, w listach o woni da się opowiadać, w słowie pisanym ją sprytnie zamykać, jedną do drugiej porównywać, w metafory zmieniać, podpierać się nią, gdy nie wiadomo, jak inaczej coś-komuś wyjaśnić ("no, wiesz, on mi się kojarzy z zapachem starych książek i papierosów, czaisz? jak coś takiego pachnie, co Cię wzmocni i zabije jednocześnie" albo "wszystko pachniało jak powietrze przed burzą, ozonem i strachem")].
Ale czy one? Czy one - te bratki, śmieszniutkie, niepozorne, na grządkach usadzone na podobieństwo ptaszków małych, kolorowych, przycupniętych na drucie elektrycznym; te róże dumne, o koronach godnych najwspanialszych dostojników, tak wielkich niekiedy, jak męska dłoń w pięść zapleciona; te eteryczne - o płatkach tak cienkich, że człowiek boi się palcem je dotknąć, bo co, jeśli wówczas w powietrzu się rozpłyną? - zbieraninki amarantu złamanego i bieli na kwietniem rozkwieconych drzewach owocowych w przydomowym sadzie; i te kalie w końcu, pogrzebowe, kornukopie przepełnione bólem i słowami, których nie zdążyło się (lub nie miało odwagi) za życia wypowiedzieć - czy one zapach własny znały?
Bo jeśli nie... Może po to pszczoły? Może po to osy? Może po to trzmiele, te futrzaste zeppeliny? Żeby kwiatom o ich własnej woni opowiadać.
I świat im tłumaczyć, tym samym.
Jak Bastian świat tłumaczył Charlie. I jak Jack to robił, gdy rolę Everetta, zajętego zwichniętymi priorytetami, co z jestestwem siostry nie do końca się pokrywały niestety, przejął - z wartością dodaną, w sposób ewidentny, skoro jego związek (?) z Charlie był podobno romantycznym.
Więc: Harper-Jack Dweller za główne zadanie bojowe (ach, czy Michael nie byłby dumny z takiego strategiczno-wojennego toku rozmyślania?) postawił sobie na jakimś etapie, żeby Charlotte wszystkie zapachy świata poobjaśniać. I w piosenkach je zapisać, by do tych definicji - nawet, gdy jeśli już nie będą razem... - wrócić mogła w każdej chwili:
Do tego, że kawa pachnie jak chłód poranka i chropowatość nagich desek w mojej kuchni, o tej porze dnia, gdy cała reszta świata spać się zdaje [oprócz listonosza i dostawcy chleba, co już pędzą do nas z wypiekami (zaś wypieki: chleb świeży, i te na policzkach - "o, znowu paczka dla Pana, Panie Dweller. Duża! To instrument jakiś?")].
Do tego, że dom pachnie Twoimi perfumami, przez brata wybranymi, i Twoim hipoalergicznym proszkiem do prania, prawie bezwonnym, a jednak tak do końca się to producentom nie udało.
Do tego, że szczęście pachnie jak nasze spacery w czasach wczesno-studenckich (dla mnie) i późno-licealnych (dla Ciebie), parkową ścieżką w półcieniu rzucanym przez kwitnące gęstym pyłem topole i lipy; jak croissant kupiony na rogu, tylko udający, że jest prawdziwym Francuzem (Ty mnie o tym uświadamiasz, z prawdziwie-francuskimi wypiekami dobrze zaznajomiona), zjedzony na spółę.
Szczęście pachnie jak spokój.
A spokój pachnie jak Ty.
(W świecie, w którym ciosy spadają na nas niespodziewanie, na krawędzi schodów i nagle, pod dźwigarami mostu).
Ty, Charlie, pachniesz jak bezbronność, kiedy blisko mnie się znajdziesz. Jak słabość pachniesz, jak miękkość ramion, z których napięcie nagle się ulatnia i nie ma się już siły, by je trzymać w wiecznym usztywnieniu. Jak jęk krótki, w poduszce zduszony o świcie, kiedy jedną połową ciała jeszcze we śnie jestem, a drugą - już w Tobie. Jak: "jak Ci się spało? kawę Ci zrobiłam; tak - ", nie zdąży nawet nic powiedzieć, " - pamiętam, że z dwóch łyżeczek, i bez cukru...".
Tak pachniesz.
Ale jest jeszcze coś. Jest Maggie. Maggie pachnie jak nowość. A nowość pachnie jak pokusa.

- Charlie... - Harper-Jack desperacko chce się oprzeć i posłuchać rozsądku, ale siła woli i nogi sztywno wbite w podłoże, tak zdecydowanie, prą pod niby-żadnym, a jednak jakże potężnym naporem jej ciała. Nie dotyka go nawet, na miłość boską, a on czuje, że leci. Trzymał się - jeszcze chwilę temu, do kurwy-pierdolonej-nędzy, swoich postanowień. Kurczowo. Zdecydowanie. Tak, jak się trzymał na przykład wszystkich dwunastu kroków, pod arkanami obwoluty małego notatniczka spisanych, aż do momentu, gdy...
Maggie.
Przestał.
Osłabł.
Przegrał tę walkę - o, kostki lodu w szklaneczce z alkoholem wirujące - tak, jak i bieżącą przegrywał.
Charlotte.
- Ja...
Usta przy ustach. Whiskey, duch Michaela, trąca żarem każdą komóreczkę ciała. Deszcz za oknem. Sześć nocy poprzednich nieprzespanych i tu, przed nim, obietnica jednej, po której nie obudzi się znowu samotnie.
- T-to... To nie jest dobry pomysł. Zanim coko.. Cokolwiek... To T-Ty... Charlie, ty musisz wiedzieć. Musisz wiedzieć, że zostanę. Ale nie na długo.
A każde ponowne odejście jeszcze boleśniejsze jest, niż te minione.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Z pewnością kwiaty czują woń zgnilizny, a także więdnięcia własnych łodyg i opadania płatków niegdyś kolorowych. Tak samo z człowiekiem jest, upośledzonym o brak uczuć węchu, który z wyobraźni czerpie zapachy, ale gdy przychodzi do zapachu śmierci – czuje go doskonale. Pamięta do dziś zapach ziemi, którą zaciskała w dłoni nad trumną Michaela. Zapach mokry, czarny, wywołujący mdłości z nieznanej przyszłości. Zapach samotności i bezsilności, a przede wszystkim świadomości, że umrze się również niedługo. Kwiaty będące w bukietach, widzą jak jeden po drugim pada; najpierw cięty, później wykrwawiający ostatnie soki.
Charlie była taką różą, uciętą i włożoną do wazonu ze zbyt małą ilością wody. Nawet Agatha raz porównała ją do więdnącego kwiatu; zaraz po rozstaniu z Harperem. Brakowało jej nawozu, pomagającego prawie-umarłej roślinie znów puścić korzenie, tak w ramach cudu. Jednak ta woda, której nabierała, wylatywała natychmiast łzami słono-gorzkimi, żłobiąc ścieżki w zarumienionych policzkach. Nie pamiętała za wiele z tamtego okresu, kwiaty w końcu pamięci nie posiadają. A nawet jeśli, została ucięta bezlitosnym nożem. Bastian musiał opowiadać jej również to jak straciła miłość i jak ta strata pachniała.
Najbardziej jednak lubiła zapach poranka, opisany przez Harper-Jacka, jeszcze, gdy kochali się. Gdy ona go kochała. Za każdym razem, słysząc ekspres do kawy, wyobrażała sobie swoją jedyną prawdziwą (i słuszną) miłość obok siebie, opowiadającą o szczegółach jej nieznanych. Poranek pachniał Dwellerem. On był pszczołą, osą i trzmielem Charlie. Na zawsze nimi pozostanie, za mocno już zakorzeniony, by dał się wyrwać. Jeśli ktoś by próbował, fundamenty poszłyby razem z korzeniami, więc i cała dusza zawaliłaby się w ułamki sekund.
I pozwolilibyście, by spłonęła.
Zamiast budować dom, smakować nowych zapachów (sukni ślubnej, garnituru właściwego pana młodego, ich pierwszego i nie jedynego maluszka), podróżować razem i kosztować prawdziwie francuskich croissantów – odrzucili wszystko. Dlaczego do tego doszło? Jaki był właściwie powód? Czy Charlie nie udało się dostosować do życia Harpera tak, jak nie udało się producentom proszku hipoalergicznego stworzyć produkt bezzapachowy? Czy wina leżała gdzieś po środku? Tak jak Harper leżał pomiędzy życiem a śmiercią, samochodem jednym a drugim. Tak jak Charlie upadła pomiędzy pierwszym schodami, na platformę? Gdyby nie to, znałaby świat z innych zapachów, lepszych. A tak, zapominała, bojąc się wziąć do ręki piosenki Harpera, stworzone tylko dla niej. Zrobiła się jałowa, jak krowa niezdolna do rozmnażania. Michael tak ją przezywał. Śmiał się z jej braku węchu. Wbijał szpilki, gdy tylko mógł za ten ślub, ich własny, na którym wyważała słowa, aby nie pomylić imienia przyszłego męża z byłym chłopakiem.
Węch już nie wróci. Tak samo jak zadania bojowe Michaela Harper-Jacka, aby świat Charlotte umilić odrobinkę.

O nie. Jest jakieś „ale”. Zawsze jest.

Poczuła się źle, jakby kusiła diabła do wyrządzenia jej jeszcze więcej krzywd, nie bacząc na to na nic. Nie odrobiła lekcji. Nie czytała o Harperze w Internecie, upewniając się, że wciąż w jego życiu jest tylko ona, Charlie. Przecież nie było tu żadnych zdjęć, żadnych. Nawet tego bohatera wojennego, tego od żonobicia.
Przysunęła się do niego jeszcze bardziej, ręce łapiąc za plecami. Czuła cudowne ciepło bijące z jego ciała. Ciepło, o którym już zapomniała dawno temu. Była jak za nastoletnich czasów, gdy po raz pierwszy zbliżyli się do siebie. Nie powinni. Może, ale wtedy też nie powinni byli brnąć w to, a dostali przepiękny okres życia. Rozkosz, uniesienia, śmiech i szczęście. Jeśli teraz była również okazja do ponownego odżycia – nie przepuści jej.
- Więc po co przychodziłeś? Chcesz tego samego – pytanie przeistoczyło się w stwierdzenie, zawieszając gdzieś pomiędzy nimi wyzwanie. Chcesz tego, Jackie. Po to tu jesteś. I nie mów, że nie na długo, bo wrócisz do mnie, a ja do Ciebie. Już zawsze będziemy złączeni gdzieś w przeznaczeniu naszym wspólnym, jak karykatury Romea i Julii. Śmierć mamy pisaną wspólną tak jak i mogiłę.
Mimo to ukłuły ją w sercu słowa Harpera, a jedna łza zebrała się w kąciku oka. To oznaczało, że nie do końca pragnął jej jak ona pragnęła jego. Zdążyła wyobrażać sobie za dobre chwile, aby mogły się one teraz spełnić. Nie będą razem. Ślubowała samotność przed ołtarzem.
Skoro więc to jakiś rodzaj pożegnania…
Pocałowała go czule, nienachalnie, wspinając się na palcach i opierając dłonie na jego torsie. Drżały, cała drżała, ale czy ze strachu? Raczej nie. Znów pragnęła poczuć to co kiedyś; zapach poranka, swoją bezbronność i jego w sobie.

I know that you want more
But would you fight for my love?
In the heart that you bid for
But can you ignore my love?
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

People do their best to not let passion begin
If stepping forward has a chance to start


Zabawne to nawet w jakimś sensie, ale patrząc na Charlie - choć nigdy jej tego pewnie nie powiedział, nie bezpośrednio przynajmniej, wskazówki tylko i szyfrowane wyznania na ów temat zawierając między wersetami swoich głupiutkich szlagierów - Harper-Jack niejednokroć to samo miał właśnie wrażenie.
Że nawozu jej brakuje.
Fosforu, co by płatki jej rozświetlił żywym blaskiem. Magnezu do dodania im koloru - barwy żywej, zdrowej, nasyconej, nie zaś wyblakłej jak klisza nieopatrznie w chemikaliach wypłukana. Azotu, który by siły dodał do wzrostu i wędrówki rozrastających się gałązek we wszelkie kierunki tego dziwnego świata. Mikroelementów czerpanych ze wszystkiego wkoło - ale skąd je czerpać, skoro otoczenie zimne takie i gnuśne?
No, tak - właśnie. Tak właśnie myślał Harper-Jack o swojej dziewczynie. Że jest jak kwiat piękny, świeży, tylko na ziemi jakiejś nie-do-końca urodzajnej. Wyrosły, o ironio, z łona kwiaciarki, ale w warunkach, w których zamiast kwitnąć, bić się trzeba o własne jestestwo, skupiać nie na życiu, ale na przetrwaniu. I nie zrozummy się źle - Dweller wiedział, że domu Charlie nie obejmowała jakaś najgrubsza z możliwych patologii - większe widział, a na pewno już podobne, pod dachem własnym choćby, gdzie pod pozorem wzorowej familii robactwo nienawiści się pręży i zwija jak larwy obrzydliwe, pod błyszczącą skórką niby-pięknego jabłka skotłowane. Chodziło o to raczej, że pecha miała po prostu, taki zwykły, ludzki chyba niefart - ot, przy całym swoim (choć z wiekiem słabnącym, bo jak tu mieć apetyt, gdy zapachu się nie czuje...) głodzie życia urodzić się w klatce przyciasnej, czy na rabacie niedoglądanej. Z matką zahukaną, zawsze w cieniu wszech-mogącego ojca. Z ojcem żelazną ręką świat cały (zdawać mu się mogło) poddający sobie pod kontrolę. I z bratem wreszcie, z braku innych metod na dezercję, duchem jakoś nieobecnym od zarania dziejów, pod skrzydłem ognistego ptaka się kryjącym.
Dlatego może tak go ucieszyła - wbrew instynktowi, który krzyczał w nim przecież: "Wracaj, Charlie! Wracaj!" - zasłyszana gdzieś kącikiem ucha wiadomość o jej eskapadach do Europy. Do Paryża, zresztą! Pewnie, no bo gdzie by indziej móc, po paśmie nieszczęść i duszności, wśród żerdzi pułapki, w której nie da się odrobinę choćby rozprostować skrzydeł, uciekać, frunąć, wiać czym siły w lotkach? Do Paryża właśnie!
A jednak i Paryż, najwyraźniej, nic dobrego Charlie nie dał. Zmęczył ją tylko, może? Uświadomił o jej własnej samotności? Tym jej rodzaju, na który żadna kawka z przyjaciółką nie pomoże, i żadna noc z nieznajomym remedium nie będzie stanowić.
(Taki to był rodzaj samotności, z jakim w sercu rodzą się nieliczni. Wybrani? Nie, raczej przeklęci. Bratnie dusze połączone pustką, której niczym i nikim nie da się wypełnić.
A jednak chciała jego w sobie.).

I taka tu stała znów przed nim. Po latach całych. Po próbach powrotu do siebie (ale kim, do cholery, była bez niego?). Samotna. Nieurodzajna. Osłabiona lotem szaleńczym w poszukiwaniu nie-wiadomo-czego.
Jeszcze drobniejsza chyba, i słabsza. Kwiat bez korzeni, ale i o kolcach, których można by niby użyć do obrony przed bólem, jakoś przytępionych.
Przełknął ciężko. Osiem prawie lat czekania na tę chwilę przecisnęło się przez przełyk zaciśnięty...
Pożądaniem? Żarem whiskey, co do trupa należała? Wstydem, że do niej przychodził, choć nie o niej tylko myślał? Tęsknotą za tym, czego obietnica kryła się w jej szczupłych dłoniach (ukojeniem?)?
- Nie... - wymamrotane spomiędzy spierzchniętych, głodnych warg. Jej dłonie na jego piersi. Jej oddech na jego policzku. Charlotte Everett, jednoznaczny zwiastun katastrofy (zwiastun najpiękniejszy, grom z jasnego nieba). Preludium do tragedii, wodzące go na pokuszenie.
Chciała go. Chciała go, prawda?
(Potem go zostawi? Dla jakiegoś Michaela, niczym nienauczona? Dla brata w potrzebie, bo rodzina przecież najważniejsza? Dla miast europejskich, w kolejnym pragnieniu zaczerpnięcia oddechu i inspiracji?
Nieważne. Nieważne. Niech się, do kurwy jasnej, dzieje co chce. Harper-Jack wmusił w swoje płuca głębszy haust powietrza -...wiem czego chcę?
Pytanie, stwierdzenie, błaganie o litość - wszystko na raz, nim ich wargi nie zbiegły się w szyciu ciasnym i pośpiesznym, takim, jakim ceruje się rany dziury nie w tkaninie, ale w życiorysie.

If so then I am the caretaker of sins
And you're a bandit in my malignant heart

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Teraz brakowało jej z pewnością najbardziej kwasu fioliowego. Tych wszystkich witamin w nim zawartym: witaminy B9, B11 lub folacyny. Rozkwitłaby. Żyłaby nie tylko dla siebie, bo czy takie życie ma w ogóle sens? Wtedy mowa o egzystencji. A ona wciąż w głowie miała zakodowane, że nie byłaby już sama, jeśli ze schodów by nie spadła została zrzucona. Dzieci dodają nie tylko zmarszczek i sinych zagłębień pod oczami (i pasji szewskiej), ale również nawóz naturalny, blask, miłość i radość. Właśnie tego jej brakuje. Matka niespełniona. Karykatura jakaś, co sama wyrosnąć z gówniarstwa nie potrafi. A może nie chce?
I świat by odkrywała na nowo, razem ze swoim maluszkiem, co chodzić jeszcze nie potrafi na pulchniutkich – i pewnie obłędnie pachnących – stópkach. Nauczyłaby je wszystkiego i siebie przy okazji, nauczyłaby się żyć na nowo, jak wtedy, kiedy była z Harper-Jackiem. Nie miałaby w sobie tej nienawiści do dziecięcych kup, brzydkich zapachów i zachowań, bo byłoby to dziecko upragnione. Może i nie przekazałaby mu wiedzy o zapachach jak robił to Jackie, bo rozróżniałoby je same, ale czy to ważne? Gleba byłaby w końcu żyzna i urodzajna, nie jak ta, na której się wychowała. Boże, tylko jeśli Michael by żył? Nie rozwijałaby swoich płatków cieniutkich i różowiutkich, bo byłaby jak własna matka – w cieniu żyjąca, pod wieczną osłoną strachu, że zaraz przyjdzie ten z ręką żelazną i ją zetnie. Czy jej dziecko też by uciekało z domu? Jak Bastian, wieczny dezerter. Albo jak Charlie, gdy już powiedziała dość i nocowała pijana u Milesa po zmianie w barze albo u Harpera, kłamiąc, że do Lizzie idzie? Jej dziecko ukochane, miłościwe i wybłagane – byłoby tak zakłamane jak ona?
Jednak woli walczyć o przetrwanie, bić się z wszelakim robactwem sama. Bez dziecka. Bez Michaela. Tak jest… lepiej.
Nigdzie nie będzie jej lepiej. Cały świat został skazany na porażkę, której nie da się już cofnąć. Nawet Paryż, spełnienie najskrytszych marzeń, okazał się jak klatka wersalska. Z dala od ukochanego, męża i garstki przyjaciół, którzy i tak nie potrafili odpowiednio pielęgnować Charlie, zagubionej gdzieś w ciemnym lesie, na rozstaju dróg.
Słońce już dawno zaszło, a wszelkie pszczoły wyginęły.

You use the sun to erase the past
But you think it only erases for you


I znów: jakby jednak Harper nie był wtedy takim głupcem? Uratowałby nie tylko siebie, ale i Charlie, a chwasty nie porastałby teraz ich zdruzgotanych serc. Przebiłaby się przez zmarzniętą ziemię jak przebiśnieg i z dumą oznajmiłaby nowy początek (może wspólne mieszkanie? Albo dziecko, nawet planowane) oraz koniec zimnego okresu. Przetrwaliby razem. Wierzyła w to, dlatego wciąż, co wieczór, żałowała za swoje grzechy; za Michaela, że go poznała, za wyjazd do Europy, za niepojawienie się przy Harperze po wypadku, za życie swoje – bo powinna była skręcić kark na własnych schodach.
Istnieje jakiś magiczny sposób na pozbycie się jedynej emocji, żyjącej własnym życiem? Tak jak magiczną gąbką plam ze ścian opalcowanych po wieszaniu nowego obrazka. Wymazałaby raz na zawsze miłość jakąś głupią i nędzną, która wcale nie działała jak nawóz. Wrastała tylko coraz mocniej i głębiej, śmiejąc się przy tym śmiechem szyderczym dosłyszalnym tylko dla swojej ofiary. Chryste, dlaczego to tak boli? Poczuje jeszcze większe ukłucie rozpaczy, gdy Harper opuści dom może rano, może już zaraz. Kolejne pożegnanie. Teraz już ostateczne. Najgorsze, bez towarzyszącej nadziei przywdzianej w pocałunek miłosny i słowo dobre, zapewniające, że jeszcze wróci.
Nie wróci. Charlie nie była głupia. Czuła, że nie darzy jej tym, co ona jego.
A mimo to… chwyta jabłko, owoc zakazany, symbol grzechu najcięższego. Jest gotowy zapłonąć w piekle u boku Ewy, kuszącej i pragnącej go niemiłosiernie. Zwilżała wargi niecierpliwie jakby czekała na wystrzał zwiastujący początek wyścigu. Kto pierwszy ulegnie? Charlie – żyjąca bez dotyku namiętnego i pocałunków od wieków? Czy Harper-Jack – dawny kochanek, pragnący właściwie inną kobietę, ale pamiętający o uczuciach sprzed lat? Pożądania nie da się ukryć; a oni obydwoje nim płonęli.
Chciała go. Już zawsze będzie go chciała.
Mogłaby przysiąc na własne nienarodzone dziecko, że nauczyła się na swoich błędach pewnych rzeczy. Nie wybierze nic ani nikogo ponad Harpera. Tak było kiedyś i powinno być na wieczność, ale duma – ach, ta duma, uniosła się jak balon z helem tak wysoko, że aż pękła. Tak jak teraz pękała Charlie, będąc tak blisko Harpera.
Pokuszenie. Grzech stał się już wystarczająco ciężki, gdy ich usta przywarły do siebie mocno i chętnie. Grzech pogłębiał się wraz z dopasowaniem się ciała do jego ciała, idealnym, pamiętliwym jak niegdyś. Stworzeni byli dla siebie od zarania dziejów.
Odchyliła się na moment, by zdjąć bluzkę, którą odrzuciła w pośpiechu. Ukazała ciało usłane malutkimi pieprzykami, blade jakby nie widziało słońca od lat i zranione blizną po upadku ze schodów; jedną, dość sporą na żebrach, gdy zahaczyła o wystający gwóźdź. A jednak wiedziała, że Harper kochał te ciało miłością nieskazitelną. Może nic się nie zmieniło?
Zaraz znów przywarła ustami do jego i choć smakowały inaczej, poczuła się jak w domu. Dostała namiastkę nawozu albo zastrzyk adrenaliny, ratujący życie w nagłych sytuacjach. Umierała bez niego. Stawała się duchem. I żadna maszyna szalonego naukowca nie mogła jej przywrócić do życia, ponieważ potrafił to tylko Harper-Jack.
Ujęła jego żuchwę w dłonie, przyciągając go bardziej ku sobie. Już dawno nie czuła, że żyje. Chwilę tę wyobrażała sobie nie raz, lecz była o wiele piękniejsza.

It's such a blessing to sing with you together
Making love when there is nobody home
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Dzieci.
W fantazji - istoty najbliższe perfekcji ze wszystkich bytów stąpających (czy pełzających, raczej, na tych serdelkowatych nóżynkach co pachną jak mleko i zasypka nenuco), nieskażone jeszcze surowością świata, wolne od nawisów kultury i środowiska, ot, tabula rasa z najwyższej jakości pergaminu. Czyste karty, obietnice życia spełnionego, szczęśliwego, sprawiedliwszego niż to, co spotkało ich rodziców. Niewinne i niepokrzywdzone. Dobre z definicji, lepsze od dorosłych, w których w okamgnieniu się zamienią.
Dzieci.
W rzeczywistości - wielkie niewiadome, nieodkryte jeszcze ziemie, chaotyczne układanki czynników biologicznych i środowiskowych. Czasem wzbogacone o wadę jakąś genetyczną albo traumę między pokoleniami przekazaną lub o jeden czy dwa niespodziewane zwroty akcji w postaci odziedziczonych po pradziadku parszywych cechy charakteru, o których istnieniu wszyscy już dawno zapomnieli. Znaki zapytania pojące się mlekiem matczynym, lub modyfikowanym, jeśli rodzicielka w depresji akurat, i laktować jakoś nie potrafi (jak matka Harpera, która do piersi swojej, idealnie jędrnej, nigdy go nie dopuściła, między wargi głodne, łapczywie rozchylone wciskając mu gwałtem wylot zimnej butelki).
"Jakie ono będzie?" - niecierpliwe, pełne ciekawości albo lęku, zadawane sobie przez niejednego rodzica; "No? No, jakie się okaże? W kogo się wda? We mnie? W matkę? W babkę znienawidzoną? A może do nikogo z rodu nie będzie podobne - tak inne za to, że trzeba się będzie zastanowić, czy go ktoś w szpitalu nie podmienił..."
Dzieci.
Pojęcia czy zjawiska może tak serdecznie dla Dwellera absurdalne, tak egzotyczne, że niespecjalnie wiele wysiłku poznawczego im poświęcał. Ot, czasem rodziły się znajomym - planowanie lub niespodziewanie. Czasem jakieś uśmiechnęło się do niego na ulicy albo pociągnęło za materiał jeansów zwałkowany na chudym kolanie. Czasem, wreszcie, ktoś jakieś - w objawie szaleństwa chyba, bo czegóż innego? - na koncert przyprowadził, pewnie w poszukiwaniu tej traumy, z której pociecha będzie się mogła potem leczyć całą resztę życia. Ale czy jakkolwiek bliskie sercu? Jakkolwiek znaczące dla Dwellera - tego, który sam w wielu momentach życia patrząc w lustro na nic innego właśnie, jak na dziecko się natykał?
Nie dało się zaprzeczyć, że nowo nabyta w trakcie rozmowy na cmentarzu świadomość - ta dotycząca niedoszłego macierzyństwa Charlie, serca roztrzaskanego na setki drobnych kawałków przy zderzeniu z ostatnim stopniem schodów - na jakiś czas zawiodła HJ'a w owe niebezpieczne rejony umysłu, w których drzemały wyobrażenia o wspólnym rodzicielstwie.
A co, jeśli to faktycznie byłoby jego dziecko? Ich. Ich dziecko. Czy wtedy by je donosiła? Och, on z pewnością - a przynajmniej tak samego siebie zapewniał, choć przecież porywczość nie raz wywiodła go na manowce i wepchnęła w pokrzywy tarapaty - nie zepchnąłby Charlie z żadnych pierdolonych schodów! Ba, w ogóle ręki by na nią nie podniósł!
A więc... Czy jeśli to byłby on, a nie pies go jebał świętej pamięci Michael, to czy wtedy... teraz... dziś... mieliby córkę lub syna? Czy Charlie kwitłaby zamiast więdnąć? Czy miałaby w tym życiu smutnym i pustawym cel jakiś i sens, nakazujący każdego dnia zwlekać się z łóżka z nadzieją, a nie jedynie westchnieniem rezygnacji i poważną wątpliwością, dlaczego kolejny raz postanowiła się jednak obudzić...?
I w końcu czy on sam, ten dezerter z Nibylandii, zmuszonym by był by w międzyczasie dorosnąć, ogarnąć się i zamiast w roli wiecznego dzieciaka zacząć spełniać się w funkcji ojca? Czy dostałby wreszcie należnego mu kopa, nakazującego stawić się do pionu i przestać karmić płonną obietnicą sławy? Czy by podołał? Nie zawiódł jej (a to zrobił już przecież tyle, kurwa, razy).
A może wcale nie. Może Los bowiem i tak swoje, i niezmienialne, w gwiazdach już zapisał i niezależnie od tego, kto byłby ojcem dziecka Everett, wszystko musiało skończyć się dokładnie tak, jak się skończyło?
Tragedią. Dwiema mogiłami, jedną w rozmiarze standardowym, drugą zaś - malutką (pochowaną tylko w myślach, w wyobraźni - bo na prawdziwym cmentarzu miejsce się dla niej nie trafiło...), przysypanymi czarnoziemem, przyklepanymi na gładko.
[Charlie? Pamiętaj: czasem to na takiej właśnie glebie wyrastają najpiękniejsze kwiaty].

Trudno powiedzieć, co było tą pierwszą salwą, zwalniającą z linii startu zawodników tego wyścigu na dwa ciała. Pierwszy oddech podzielony między dwoje, na sekundę przed tym, gdy złączyły się ich wargi? Motyli trzepot skrzydeł rzęs na chłodnym, ale rozpłonionym rumieńcem policzku? Ruch dwellerowej dłoni, jak ślepiec nadal pamiętający drogę do domu, mknącej ku talii dziewczyny? Wdech-wdech-wydech, wydany już prosto w jej usta, rozchylone zaraz pod naciskiem jego języka? A może łapczywość i zdecydowanie, z jakimi to Charlie zamknęła w klatce szczupłych palców kanty jego szczęk?
Nie-waż-ne.
(Ważne, ważne, Jack. Wszystko jest ważne, głosik jakiś, nigdy niemilknący, a cichnący czasem tylko, ożył nagle za małżowiną wszech-wrażliwego ucha, notuj to wszystko, zapamiętuj. Jeszcze Ci się przyda...).
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description
Ostatnio zmieniony 2021-05-03, 08:07 przez harper-jack dweller, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tak jest. Nie myśli się o dzieciach, dopóki strzała nie uderzy w nas nagle, często zaskakująco w najmniej odpowiednim momencie (na cmentarzu na przykład przez byłą dziewczynę, która pragnęła być matką, ale poroniła). Albo, gdy pozuje się do zdjęcia z młodocianym fanem (dzieciaczkiem raczej matki-fanki), zaczyna się myśleć, że właściwie miło jest mieć małą, wciąż niewinną wersję siebie i swojej ukochanej osoby. Szkrab, który nawet jak nabroi, wychodzi z sytuacji niewinny „bo przecież mały jest jeszcze”. Wieczne dziecko swoich rodziców. Czasem kochane, czasem niezbyt. Bezbronne. Z życiem zależnym od dorosłych.
Dopadły ją typowe myśli o dziecku i rozważania jakie ono będzie, w kogo się wda (Boże, spraw, by nie było takie jak ja i jakie będzie jego pierwsze słowo. Słysząc jego pierwsze bicie serca, poczuła się najszczęśliwszą osobą na świecie. Dwa dni przed kolejnym badaniem leżała już na patologii ciąży, z wiecznie mokrymi policzkami od łez. Nigdy więcej nie usłyszy bicia serduszka istoty najbardziej niewinnej. Nie pośle go do szkoły. Nikt nie nazwie ją mamą. Narzekać wciąż będzie na niewyspanie, ale nie przez rozpłakanego berbecia, a przez samotność, spędzająca sen z powiek. Odczuwa wciąż za to oznaki ciąży, która powinna trwać do niedawna. Może to jakieś urojenia? Może to ten żal, wchłonięty przez ciało już na zawsze. I ból, wieczny ból przy widoku matki z dzieckiem w wózku na spacerze.
I chociaż los bywa okrutny, kiedyś rodzicielstwo było im na pewno pisane. Wspólne rodzicielstwo. Wyobrażała sobie tak ich przyszłość. Razem, z dzieckiem przy piersi w kolejną ciężka noc; z Harperem u boku, zapatrzonym w łapczywość małych (harperowskich) usteczek ssących sutek. I jęki dzieciaczka, i jego zapowietrzenia byłyby najpiękniejszą melodią przez kolejne miesiące. A później śmiech. Szczery, głośny, radosny. Roznosiłby się po całym, parterowym mieszkaniu, albo nawet domku - z ogródkiem pełnym zabawek małego Dwellera.
Wizja ta jednak odeszła w niepamięć wraz z oznajmieniem Harper-Jacka, że to koniec ich związku.
I znów została sama. Z kieliszkiem wina, czasem i butelką i papierosem, by głowa mocniej bolała rano. Bo tylko to daje jej poczucie, że wciąż żyje. Czuje wieczny ból, powoli uzależniając się od niego. Miała tylko to: pustą mogiłę i brak jakiejkolwiek żywej duszy, która mogłaby zrozumieć to wszystko.
A Harper-Jack Dweller z pewnością byłby świetnym ojcem. Takim, który rozpieszcza swoje dzieci od nadmiaru miłości. I całuje żonę, Charlie, podając jej herbatę z miodem i cytryną.

Teraz jednak niedoszłe macierzyństwo odeszło w niepamięć. Liczył się tylko oddech jego na jej ustach. I ciepło otaczające jej ciało, wciąż stopniowo wzrastające do tego stopnia, że aż parzyło. Dłoń jego na talii jej: tak idealnie dopasowana, stworzona, by być w tym miejscu. Ich ciała jako jedność, wspólność, wieczność. Łapczywość również, spowodowana pragnieniem ogromnym jak szczyt góry niedostępnej od lat przez różne czynniki. Pragnienie bycia znów jednym organizmem. Po tak długich odrzuceniach przez męża, czuła się w końcu kobietą, bo to Harper pragnął ją, a nie jakiś tam Conrad z baru, który chce zaliczyć i zapomnieć. Harper nie zapomni, nawet jeśli miał znów odejść. Przez chociaż kilka chwil czuła się ż y w a.

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Kto?
Pytanie poranne (czyli, że co - że po-ranach drugiemu zadanych? o to Charlie mogłaby zapytać brata), tętniące w skroniach Dwellera - ramię w ramię z nawracającą migreną, ot, skutkiem ubocznym łączenia chemikaliów z wódką i permanentnym niedospaniem - ilekroć, pędząc spojrzeniem po chwiejnym krajobrazie łazienki, napotkał na swoje oblicze w lustrzanej tafli. Poorane zaciekami, niedomyte - i trudno aż stwierdzić, czy zacieki te i brud na Dwellerze samym, czy na szkle li-tylko? Skazy. Rysy. Spękania, blizny przez czas zostawione. Defekty i zeszpecenia, których nie widać na okładkach albumów, na pstrokatych zdjęciach z magazynów, korektą graficzną zbawianych, wreszcie - w oślepiających światłach koncertowej rampy. Bliżej się trzeba było przyjrzeć - i bez filtra miłości, który ciemne tęczówki Charlie wciąż, od lat już?, pokrywał - by je dostrzec w całej ich (po)wadze gatunkowej i skali.
Kto?
Znak zapytania ciężki jakby go z ołowiu wykonano.
Kto przy zdrowych zmysłach, do cholery jasnej, chciałby mieć Dwellera? Nie na chwilę - na noc jedną, czy dwadzieścia minut spontanicznej rozkoszy w klubowej łazience. Nie na wyświetlaczu telefonu, w kolekcji zdjęć przefiltrowanych magią instagramu. Nie w słuchawkach nawet, o głosie wygładzonym cudami techniki, anielskim więc w brzmieniu, bez krzty imperfekcji. Nie na momencik, ale na co dzień. Na...
Co mówiłaś, Charlie?
...zawsze.
I to w dodatku Dwellera w dwóch wersjach - tak w tej pełnej, oryginalnej - tego właśnie, który na progu Everett dzisiaj stanął, jak i w miniaturze, co w fantazjach dziewczyny mlekiem się karmiła, rzewnie rozkwilała i wybuchała śmiechem dziecięcym, dorosłością jeszcze tak wspaniale nieskażona. Kto? No, kto? Kto byłby na tyle szalony?

Odpowiedź siedziała przed Jackiem. Bezbronna, rozdziana ze zbroi ubrania - ostatnim jej skrawkiem majtki jakieś, zwykłe, do wydania domowego dostosowane, żadnych koronek i wstążek, którymi wyobraźnia mogłaby się żywić. Na blacie chłodnym i szorstkim. Rozpalona zaślepieniem, pożądaniem, głodem. Ogłupiona po prostu - o, ćma o skrzydłach kolorowych i cienkich jak z tiulu zrobione, co do płomienia świecy pędzi, ciepła żądna. I nic, że inni przestrzegać ją mogą. I nic, że rozsądek - "Śmierć to!" - do niej krzyczy. Lotu swego nie przerwie.
Lotu swego nie zniży.

A skoro Charlie-ćmą, to czym Harper? Knotem lontem może - bo nagle nie świeca to, ale dynamit! - jedną iskrą rozpalonym?
W ogniu stał cały, o, to-to na pewno. I szkoda tylko, że Charlie, biedaczka, z całą tą wrodzoną swoją, dziwną przypadłością... Dymu czuć nie mogła. Bo gdyby jednak... Gdyby tak... Może by uciekła? W porę. W instynkcie samozachowawczym: siebie - ratowała, jego - zostawiła. Ale bez zapachu tak, gdy zmysły całkiem skołowane... Z ciepłem pomylić można żar pożogi, a śmierć - z miłością.

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A czy nie lepiej żyje się z oczami okrytą miłością? Zdecydowanie przyjemniejsza opcja niż różowe okulary. Miłość. Nawet przez nią pojawiają się prześwity zdrowego rozsądku oraz wad osoby wybranej do kochania. Każdy ma rysy na swojej paskudnej duszy. Nawet papież mógłby wyspowiadać się z grzechów typowych dla człowieka, grzesznika, męczennika. I Charlie dostrzegała wady Harper-Jacka, ale nawet to nic nie zmieniało. Prawie nic. Wciąż pamięta jak ją porzucił. Będzie pamiętać to do końca życia, bo przez niego wyszła za mąż, choć wcale tego nie chciała. Odkupuje swoje błędy w wiecznym potępieniu. Nawet najlepsze szkło, ceramika z ręcznie wykonanymi malunkami i szklanka zbyt często myta w zmywarce – nawet one z biegiem czasu naznaczane są pierwszymi rysami. Raz większymi, raz mniejszymi, a czasem i pęknięciami nie do naprawienia. Jak jej wazon, który miała podarować mamie, ale zbił się podczas rabunku. Charlie była takim wazonem; żaden klej jej nie pomoże. I choć Harper-Jack mógłby być jej kropelką sklejającą paskudne rany, nawet już on nie podniesie Charlie z dołu, w który wpadła. Żywcem za-kopana, potępiona. Dlaczego więc ma rezygnować z miłości do Dwellera? Kolejne cierpienia, jakich jej z pewnością dostarczy, będą kropelką w morzu tych, które dostała od własnego męża.
Odpowiedź jest więc prosta: Charlotte Everett, proszę państwa.
Oto ta głupia dziewczyna chciała mieć Harper-Jacka Dwellera na zawsze.
Czy to podchodzi pod masochizm? Pragnąć człowieka wiecznie uciekającego? Piotrusia Pana, wciąż niezbyt dojrzałego do poważnego związku i życia innego niż w blasku fałszywych fleszy. Potrafiłby zmienić się? Jak nie dla niej, dla Charlie, to może… dla Maggie? Chryste, po co wszystko roztrząsać, skoro mogą być szczęśliwi przez kilka chwil? A najlepiej do rana, bo niezdrowo jest budzić się samemu i śniadania jeść, równie bez smaku co przez całe życie.

Ja modliłam się długo
Tylko
O jedno
By przy sobie kogoś mieć


Teraz miała przy sobie jego. Wymarzonego. Śniła wciąż może? Jawa jakaś. Czy można śnić o takim gorącu, które rozpaliło jej ciało? Czuła to. Czuła wreszcie cokolwiek. Zaraz miała też poczuć Harpera. Jego gorący oddech, ciało i głos, przeszywający do głębi. Była niemal jak sarenka, głupio zwabiona nagłą i (nie)spodziewaną chęcią przebiegnięcia przez ulicę. Kierowała się prosto na rozpędzony samochód. Prosto w pułapkę, a może i śmierć? Po-żar wywołała i spłonie w nim na własne życzenie, nie do końca świadome. A Harper pędzi dalej, widząc kątem oka zbłąkaną sarenkę.
Do-bij ją, Harper.
Dokończ to, co zacząłeś.
Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

split me an ocean, make my mountains move, show me some stars beneath this ceiling
Awatar użytkownika
32
187

daddy long legs

twoje spotify

sunset hill

Post

Charlotte Everett. Charlie.
Zakopana żywcem. Przez tego, którego pokochała miłością głupią i ślepą, najwyraźniej, i pal sześć, bo co to za różnica, czy amor ten oczy przysłonięte miał szarfą Temidy, skazańczą chustą niedbale złożoną na trzy, czy tymi okularami o szkłach zadymionych różowością. Ważne, że nie widziała - czy z racji własnego wyboru, losowego zrządzenia, czy czegoś na styku tych dwóch.
A mówili, uczyli, przypominali przecież, że nie wolno kochpać leżącego, Dweller. Nad leżącym, pokonanym, zakopanym trzeba się pochylić miłosiernie, ulitować. Wstać mu pomóc może, nawet? Nie zaś rzucać kolejny kamień - i cóż z tego, że szlachetny, że drogocenny, że z własnego serca zepsutego wyłuskany palcami niczym jubilerskie szczypce. Kamień, to kamień, Dweller. Nieważne jak kosztowny.

Harper-Jack, gdybyśmy już chcieli pozostać w tejże analogii, raczej nie radził sobie najlepiej za kółkiem - zwłaszcza, jeśli warunki atmosferyczne trudne, wiatr wieje w oczy (biednemu - zawsze; a on przecież biedny taki, bo ostatni kamień swój drogo-cenny właśnie w Charlie rzucił odda), wizg jego o małżowiny uszne się zaczepia i wprost do duszy po nich zjeżdża, niczym na zjeżdżalni; tam - hula [bo dusza pusta, ponoć. Pusta, wyczyszczona]. Ani dziś, ani wtedy, na moście Aurory, gdy przed-się pędził nie bacząc na konsekwencje (konsekwencje: paroletnie ledwie oczy w ułamkach przerażenia rozszerzone, jak sarnie właśnie, może, a potem zaciśnięte nagle w rytm pękającego szkła, ramy zgniatanej pod naciskiem spotkania z wilgotnym asfaltem i metalem barierki, na chwile, chwileczki ledwie, przed spotkaniem z przeznaczeniem taflą lodowatej wody). I niczego się nie uczył chyba, ten nasz Dweller. Ni cze go - choć co innego zgoła mówił przecie w sądzie, zdając-się na łaskę i niełaskę ławy przysięgłych, oraz zdając prawo jazdy ("plask!", dokument rzucony o pulpit sędziowskiego podwyższenia) w następstwie decyzji kolektywu. Dziś tak samo pędził. Na łeb, na szyję, na spotkanie z losem, w górę ciała ufnie wpatrzonej weń dziewczyny.
Nie bacząc bynajmniej, że nie dziewczyna to, a sarna.
A jakie szanse ma sarna w spotkaniu z, kurwa jego mać, rozpędzonym samochodem?

Zabawne, że wbrew własnym przekonaniom, każdy z nas pewnie jest po trochu takim właśnie wilkiem. W owczej skórze może wprawdzie, dobrze do kształtu ciała dopasowanej, na wymiar uszytej igłą rodzicielską, uzupełnionej w trakcie licznych, na drodze życia czynionych, poprawek; lecz wciąż - bestią dziką. I wystarczy tylko korzystny (w dziwnej jakiejś, pokrętnej "korzystności" definicji) układ okoliczności, by tę skórę zrzucić nagle - zazwyczaj ku ogromnemu zaskoczeniu sarny drugiej osoby, zwabionej wcześniej pozorem czułości i dobroci serca.
Czy takim monstrum zatem był nasz HJ drogi? I czy okruszki te drobniuchne, przezornie niby wcześniej przez Charlie rozsypane, by w razie potrzeby znaleźć drogę powrotu z dna samego, zżerał właśnie zuchwale, jęzorem szorstkim, wilczym, sobie pomagając?

Ukrywanie treści: włączone
Hidebb Message Hidden Description

autor

harper (on/ona/oni)

Zablokowany

Wróć do „Domy”