WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

That boy, take me away, into the night
Out of the hum of the street lights and into a forest
I'll do whatever you say to me in the dark
Scared I'll be torn apart by a wolf in mask of
a familiar name on a birthday card

Blow out all the candles, blow out all the candles
"You're too old to be so shy," he says to me so I stay the night
Just a young heart confusing my mind, but we're both in silence
Wide-eyed, both in silence
Wide-eyed, like we're in a crime scene


Nie zasypiali razem.
W wyniku umowy zawartej bez słów, spisanej atramentem magicznym, takim, co znika i pojawia się tylko z rzadka, niespodziewanie, albo krwią raczej, tą z pękniętych ust, tą znalezioną rankiem na bieliźnie, bo tak dobrze, gdy boli (jak cyrograf; tylko kto tu Diabłem?), na pergaminie pościeli i ciał swoich, nawzajem.

Nie zasypiali razem.
Mogli się kochać - czy pieprzyć raczej, rżnąć, pier-do-lić.
Mogli pić we dwoje - chlać, żłopać, rąbać jej białe wino albo ten jego głupi bimber, w piersiówce przyniesiony.
Mogli cierpieć we dwoje - chorować na śmierć i na życie, na siebie nawzajem i na Molly, konać w wyniku tej zarazy, co oczy miała błękitne, w kontraście do ciemnych włosów, i co kłamała tak słodko, tak pięknie, w twarz i prosto w serce.
Tak. Mogli być razem, czy bywać raczej - regularnie, coraz regularniej, począwszy od dnia, w którym Phoenix została jeszcze. Mogli być razem, i nawzajem rany swoje lizać.
Ale nigdy nie przy sobie nie zapisali.

I dziś nie było inaczej - bladym porankiem wczesnokwietniowym, nadspodziewanie rześkim, z wiatrem dmącym z północy, co to wdzierał się do mieszkań (i pod ubrania) sprytnie, sprawnie, cwanie, pod progiem (i pod kołnierzem).
Miles przyszedł do niej po drugiej. Po drugiej nad ranem. W ciemności gęstej, lodowatej, wczepiającej się w kark ostrym pazurem chłodu. Nie spała jeszcze - sama przecież niedawno wróciła z dyżuru - i tylko leżała bezsennie, nie w łóżku, a na podłodze, z niedopitym kubkiem wystygniętej kawy pod ręką, w spodniach tylko i staniku, bez sił by dokończyć dzieła obnażania tego zmordowanego ciała przed nim samym (sędzią najsurowszym).
Wiedziała, że to on. Bo jeśli nie matka (stuk-stuk, panienko, stuk-stuk, muskanie framugi wymanikiurowanym palcem, "tak do drzwi pukają damy, a nie dziwki") i nie Bastian (trzy krótkie, dwa długie, trzask!), to kto? Listonosz, o drugiej w nocy? Czy Śmierć, na przykład?
Każdego by ugościła - o, Święta Phoenix, Matka Dusz Bezdomnych w Środku Nocy.
Każdemu by zrobiła. Herbaty. Albo jakąś krzywdę.

Pachniał morzem i wiatrem. Potem i smutkiem. Rozdziewała go z kolejnych warstw zbroi, co z pozoru tylko złożona z pilotki i swetra, ze spodni deszczem zroszonych i ciężkich butów, od spodu brudnych błotem.
Rozdziewała go z obron. I własne z siebie zdejmowała.
Raz - wstyd. Dwa - poczucie winy. Trzy (i oczy spuszczone po sobie) - bezsilność, bezsilność, bezsilność.

Robili to jak zawsze. Pośpiesznie, jak rozbitkowie ostatkiem sił chcący wdrapać się na tratwę, co opanowanie porzucają za sobą niczym ten zbyteczny balast.
Powbijani w siebie, powcinani, dwa kawałki tej samej układanki, ale złączone ze sobą pod niewłaściwym kątem, nieporadnie jakoś. Na...
Szybko?
Siłę?
Zawsze?
Twarz ukryta w poduszce, ramiona rozrzucone w pościeli (pomiędzy literami diabelskiego paktu, migoczącymi w nikłym świetle zaspanego miasta wdzierającym się przez szczerbate żaluzje). Raz, drugi, trzeci.
Mała śmierć. Wiele małych śmierci.
I za każdym razem, gdy umierała Phoenix (M i l o . Jeszcze-jeszcze-jeszcze. M i l o !), umierała także Molly (och, ta to miała w zgonach wielką wprawę). I umierał Bastian. I umierał Cosmo. I matka, i ojciec, i Max i wszyscy ich przyjaciele.
I świat umierał, krztusząc się iskrami ognia, rozbłyskując raz-ostatni zimnym, talowym płomieniem.
I odradzał się. Z popiołów.
A z nim? Z nim Phoenix. Feniks. Ten, co proch(y, siostry) ze skrzydła otrzepuje.

Gdy skończyli - o szóstej trzydzieści może, albo siódmej - było już jasno, stąd miała pewność, że nie wcześniej - wyślizgnęła się z łóżka, pozwalając mu zaczerpnąć płytkiego snu w ukochanej samotności. Siedziała na kuchennym blacie, z Butchie'm gryzącym rąbek jej szlafroka, prowadząc niemy spór z kartkami ściennego kalendarza.
Ósmy kwietnia.
Ósmy kwietnia.
Ósmy kwietnia.
Zadzwoń. Napisz (znowu). Zadzwoń. Pójdź. Napisz. Zadzwoń.
Ósmy kwietnia.
Tęsknisz przecież. Napisz. Zadzwoń. Pójdź. Zadzwoń.
- Przestań.
Przestań, Phoenix.
Owinęła się ciaśniej swoim nieśmiertelnym szlafrokiem, zsunęła ze sztucznego marmuru (na ten prawdziwy stać ją było tylko do nagrobków) i, na bosaka, przeczłapała bliżej okna, witając szare, mokre miasto szarym, mokrym spojrzeniem.
Ósmy kwietnia.
(2002: wycieczka do zoo, 2003: barbecue w ogrodzie, 2004: maraton horrorów; rodzice pozwolili mu zostać do rana, 2005: pierwsza butelka wina wypita na głowę i przekonanie, że nie dożyją drugiego dnia jego szesnastoletniości, 2007: wycieczka do zoo, teraz już "po dorosłemu", z wódką wlaną w kubeczki po slushies, 2009: koncert The Black Keys z gówniarą-Charlie, Maggie, Maxem i Molly, 2010: piknik stylizowany na Twin Peaks, z plackiem wiśniowym i Phoenix wiernie dzierżącą pod pachą chropowatą kłodę, 2011: bezsenna noc z dala od siebie, ale na telefonie, i "ach, ale stary jesteś, Bastek!", a w myśli: "chyba nigdy nie dorośniesz", 2012: dziwne, milczące życzenia (modlitwa?) wypowiedziane do głaskanej z nabożeństwem klamki, 2015: na parę miesięcy przed apokalipsą, impreza jakaś na parę osób, pizza, szoty, żenujące składanki dudniące z głośników, 2018: cisza, zdrada; 2019: więcej ciszy i jeszcze więcej zdrady.
2021. SMS kłamliwy, wysłany punktualnie o północy (z kibla, jedną ręką, wymykając się z ostatnich trzydziestu minut zmiany).
Stuk, stuk, stuk.
Co?
Phoe nasłuchuje, czujna jak ptak. Głowa zwrócona w stronę drzwi wejściowych, Butchie naśladujący ten ruch swoją kocią nieufnością.
Co?
Pasek szlafroka zaciśnięty mocniej i pac-pac-(mlem)-pac, po posadzce, aż do przedpokoju. Odgłos jakiś z łazienki wyłapany - wstał już? - ale nie ma na to teraz czasu.
Zerknięcie w samo serce judasza (Judasza; czyli co, że we własne?) - a tam...
Zgrzyt zasuwy, klucz przekręcony w zamku, chłód klamki pod dłonią.
- Charlie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Tak łatwo jest oszukać siebie. Zwłaszcza w kwestii przywiązania, odrzucenia, miłości. Co z tego, że Phoenix nie zasypia przy Milesie po długich, namiętnych – albo raczej krótkich, impulsywnych i wyplutych z jakichkolwiek (?) uczuć – chwilach, skoro i tak ranko spędzali wspólnie? Co z tego… skoro wciąż to ciągnęli?
Czy Phoenix tego chciała?
Czy Miles tego chciał?
To wcale nie jest takie trudne, zaprzestanie romansu, który nigdy nie powinien mieć miejsca. Dopuszczają się kłamstwa i zdrady na samym sobie, na własnych zranionych duszach. Jak długo jeszcze będą w stanie otępienia? Zdołają kiedykolwiek postawić ponownie granicę w swojej głowie i spojrzeć na ten absurd z innej, lepszej perspektywy? Phoenix powinna być z Bastianem. Miles powinien umrzeć razem z Molly być sam. Proste. Charlie to pojęła i też jest sama. Nie brnie w związki, które nie zdarzyłyby się w najlepszych filmach dramatycznych. Wybierała inną formę autodestrukcji, odgrywając przy tym rolę (nie)szczęśliwej wdowy.
Koniec z kryciem się, aby przeczytać artykuł o nim, o jej wiecznie żywym narkotyku. Koniec kłamliwych uniesień, przybierania zadowolonej miny. Koniec słodko-gorzkich słów, zdrobnień, a przede wszystkim: koniec upadków.
Koniec z długimi kąpielami w zamkniętej łazience i zapewnień, że została przy swoim nazwisku tylko i wyłącznie dla wygody rozkręcenia biznesu. Ach, niespełnione plany z przeszłości! Co chciała wtedy robić? Już nie pamięta. Michael zrobił z niej kurę domową (taką, która kupowała obiady w tajemnicy, bo nienawidzi gotować), a sam uciekał z tego małżeństwa w innego rodzaju wojnę, z jeszcze większą ilością ofiar.
Czy właśnie ofiary muszą być w każdej relacji pomiędzy dwojgiem ludzi?

Martwe dzieci, martwe psy. Martwa ja, martwy ty.

Smutek wkradał się wtedy niepostrzeżenie, niemal jak mrówki do pokoju na dziesiątym piętrze – pod elewacją, przez malutką szparkę, aby skutecznie opanować pomieszczenie, tudzież serce. Wystarczał ułamek sekundy, aby zapaść się w swojej rozpaczy. Często była to rozpacz za nieznanym człowiekiem, które porzuciło się zbyt łatwo. Poddało się w walce o lepsze jutro, pojutrze, wszystko. Tak łatwo jest się oddać znanemu uczuciu, jakim jest ból pod pretekstem znanym i mile widzianym wytłumaczeniu: nie mam już siły w sobie na kolejne starcie na ringu. Zrezygnowanie. To chyba tak nazywa się oficjalnie.
Phoenix była zrezygnowana? (Bo Charlie na pewno.) Czy to raczej kwestia przygody, jaką czuła, gdy Bastian zwijał się w bólu i zapadał do ciemnej krainy samotności. Boże, jak bardzo musiały boleć te urodziny! Strata Cosmo niemal tuż przed takim radosnym dniem (dniem kolejnego odliczania do rychłej starości). To jest jak wyrwanie kawałka duszy bez żadnego znieczulenia. Nic nie pomoże – ani cierpki posmak alkoholu, ani gorzka, niebieska tabletka, ani przyjemny zapach papierosa czy skręta. Nic, kurwa, nie pomoże po śmierci bliskiej osoby. Nawet inny najlepszy przyjaciel. Czas nie leczy ran, on po prostu pozwala czasami zapominać.
Czasami.
Nie zawsze.
Przed Bastianem jeszcze wiele nocy, z głową przy poduszce mokrej i słonej od łez. I nie tylko przed nim.
Charlie miała również nieprzespaną noc z powodu mężczyzny, jakim był jej własny brat. Co mu miała napisać? Jak ująć życzenia przesłane w zwykłej wiadomości? Może powinna pójść do niego? Och, oczywiście, że powinna! To jej brat. Najlepszy. Najukochańszy.
Najpierw musiała zorientować się w jakim jest stanie. Ostatnio wzniesiony został alarm, a pożar miała ugasić Phoenix. Udało jej się? Mimo wszystko… z żalem, ale to właśnie ona była lepszym wsparciem dla Bastiana. Dlaczego ona? Jak do tego doszło? Co takiego było w niej, czego nie miała w sobie Charlie?
Co kryło się w Phoenix Farrell, że przyciągała do siebie dwóch mężczyzn? Obaj, Bastian i Miles, w jakiś sposób wybrali Phoenix.
Dlaczego nikt nie chciał wybrać Charlie? Charlotte? Może to przez te gówniarskie imię, które przykleiło się do niej jeszcze za dzieciaka? Ojciec chciał mieć dwóch synów, więc dostał córkę pełną nieszczęść.
W pełnej nieświadomości zazdrościła i Bastianowi, i Phoenix (że mają siebie), zapominając w ogóle o istnieniu tego trzeciego gagatka – Milesa. Nie przyszłoby jej do głowy, że mogli jakkolwiek złączyć się, on i Farrell. Nie do pomyślenia.
Jej brat ucieszyłby się, że w końcu postanowiła w jakiś sposób zacieśnić więzy z Phoenix, tego była niemal prawie pewna. Mogłyby wyjść kiedyś na wino wspólnie, albo kawę w czasie lunchu. Powolutku, małymi kroczkami ja niemowlę drepta pierwszy raz od kanapy do kolan matki. Nieśmiało, z lekkim (szczerbatym) uśmieszkiem na usteczkach. Nie muszą od razu jechać na Coachellę czy nocować u siebie i robić wieczory z filmami romantycznymi. Po prostu, odrodzić relację umarłą jakiś czas temu. Z winy niczyjej. Charlie zawsze była tą małą gówniarą, której nie zawsze udało wkręcić się na wspólne wyjście ze starszakami. Teraz ta różnica wiekowa nie powinna być aż tak namacalna; nie jest w końcu taka wielka. Uda się?
Musi się udać.
Po całonocnych rozważaniach, decyzja zapadła. Wcześnie rano, ponieważ nie mogła spać. Chciała już wiedzieć na czym stoi. Musiała wiedzieć na czym stoi.
Puk, puk, puk.
Trzy razy, standardowo, może zbyt cichutko.
Usłyszała?
Przeczeka chwilę i odejdzie; to będzie znak, że jeszcze nie pora na odnawianie relacji.
Charlie. Zaskoczenie? Chyba stwierdzenie. Na pewno Everett była w małym szoku, że otworzyła drzwi (wstała?).
- Phoenix… Musimy porozmawiać o…Kevinie. Nie, wróć. Skup się. - …Bastianie.
Coś złego działo się z jej racjonalnym myśleniem po wielogodzinnych monologach w głowie. Potrzebowała czegoś, ale czego? Kawy? Snu? Czegoś… mocniejszego? Czuła, że jeszcze chwila, a zacznie uciekać w alkohol.
Weszła do mieszkania, kierując się prosto do kuchni raczej podświadome. Nie przypominała sobie, aby była u Phoenix wcześniej i zwiedzała jej mieszkanie. Uniosła ręce jakby miała zaraz gestykulować cały swój wywód, lecz z uchylonych, wąskich ust wydało się jedynie zrezygnowane westchnienie. Nie potrafiła zebrać myśli. Coś bolało ją tam, gdzieś w zakamarkach umysłu, ale nie potrafiła zlokalizować przyczyny. Oblizała wargi, wzrok wbijając w marmuro-podobny blat.
- Jestem na podium najgorszej siostry, wiem, ale… skoro byłaś wtedy z nim, to… to może lepiej? Jak on… wiesz, jak on się czuje? – słowa niepewne, zagubione we własnych założeniach. Miała się cenić bardziej niż innych. Gdzie się podziałaś, o Waleczna Charlie!Bo… pomyślałam, że może pójdziemy do niego we dwie? Z tortem czy babeczkami i świeczką do podgrzewacza, jak kiedyś to zrobiłyśmy w szkole. Pamiętasz? Co ty na to?

Korzystaj, Phoenix, póki ziemia jeszcze nie zatrząsła się, a wielki uskok nie pochłonął twej udręczonej duszy.

Uciekaj stąd, Charlotte. Żyj dalej w słodkiej nieświadomości komplikacji.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Grzeczne dziewczynki powinny być w łóżkach przed dziesiątą. Z dłońmi na kołderce i różańcem wplecionym pomiędzy paluszki, ot tak, dla ochrony (bo przecież Panu Bogu świecę, a Diabłu ogarek) przed lichem i harpiami własnymi demonami, na wszelki wypadek.
Babcie powinny żyć wiecznie. Jakimś magicznym sposobem w swej starości (i mądrości, którą nabyć można tylko wraz z latami życia) unieruchomione, złapane w wycinku chwili, jak eksponaty biologiczne utrwalone formaliną. Ale żywe. Żywe-już-na-zawsze. Z dłońmi ciepłymi, co włosy znad skroni nam zagarną, w ciasny warkocz splotą i "już, już, no - leć się bawić!". Z zastawą porcelanową, w której część filiżanek zębem czasu nadgryziona gdzieś na brzeżku nadtłuczona, na której podają nam chałkę z masełkiem i dżemem, a w niedzielę też pralinki i tort z kremem czasem ("no, jedz, taka jesteś wymizerowana!"). Z oddechem świszczącym lekko, gdy się zmęczą nad czymś - nad przesadzaniem kwiatów może, albo zbyt rozentuzjazmowane na teleturnieju. Z oddechem, który pachnie syropem krzemowym i melisą, taką na dobranoc pitą, bo w tym wieku (po wszystkim, co w życiu się widziało), spać spokojnie jakoś nie jest łatwo. Babcie nie powinny umierać.
A rodzice? Rodzice powinni kochać swoje dzieci. Mocno. I po równo. Obdarzać je porcjami miłości o identycznej wadze, odmierzonymi starannie i z troską, z pewnością chirurga, któremu - w następstwie wielu godzin nauki i powtarzania nowych, starych, wszelkich błędów, co możliwe - ręka nie drgnie, choćby (poza kadrem) świat się kończył.
Charlie zaś nie powinna była stracić dziecka.
Phoenix Grace powinna była być z Bastianem.
(Ale jak to? - brwi zmarszczone, zbiegłe u nasady nosa - z Bastkiem? Przecież wszyscy, wszyscy, tylko nie Bastek!, choć dłoń w pamiętniku inne rzeczy pisze - dłoń puszczona samopas, nieopanowana, wyrwawszy się spod kontroli myśli i woli niby-stalowej, a tak naprawdę, to zrobionej chyba z waty. Albo z rafii, takiej, którą Agatha bukiety swoje zdobi - kruchej, łamliwej, nietrwałe, co pod naciskiem najmniejszym się ugina).
A Miles? Ten gagatek, zawsze taki wycwaniony...
Miles powinien umrzeć zamiast Molly.
Los za nic jednak miał sobie powinność. Los, ten sędzia stronniczy i przekupny, o poglądach elastycznych niby z gumy, w nosie miał to, co "trzeba" i co się "powinno". Zasadom się nie kłaniał. I robił co chciał, nierzadko - kompletnie bez logiki.

- Jasne... Jasne. Wejdź. - Zaproszenie wysłane po czasie, w kopercie sklejonej kwaśnym grymasem twarzy, bo Charlie już sama-z-siebie mknęła gardłem korytarza. W płaszczu jeszcze, nie dając Phoenix szansy na gospodarskie, żartobliwe: "o, tu mam haczyk, powiesić się możesz!" (i dobrze? bo co, jakby propozycję tę Charlotte wzięła sobie zbyt dosłownie?). Nigdy wcześniej tu nie była, tego Phoenix była niemal pewna - no bo kiedy? w jakich okolicznościach? w czasach, w których spotykały się, przez Bastiana, ze względną regularnością, Phoe mieszkała przecież jeszcze z rodzicami - a jednak drogę znajdowała sobie bezbłędnie, jakby ktoś w serce jej wbudował miniaturowy kompas.
(Może to Bastian? Jakoś drogą telepatii. Rodzeństwo ma tak przecież czasem, i wcale nie musi być przy tym bliźniacze, że co jedno wie, to i drugie, co jedno widzi, drugie już widziało okiem duszy).
Phoenix poszła za nią, prędko, w pierwszych chwilach kierowana myślą, że może coś z Bastianem - i już, już, panika budzi się i przeciąga w sercu, ze snu płytkiego wybudzona. Ale zaraz wyjaśnienie Charlie troche ją uspokoiło - że nie, wszystko "dobrze", o urodziny chodzi. Tylko.
"Tylko".
Jak zawsze o nic wielkiego gra się toczy. I o wszystko.

- Dobra... Dobrze. Usiądziesz może? - odpuściwszy sobie wszystkie pasywno-agresywne "jest wcześnie, Charlotte" i "och, wystraszyłaś mnie - już myślała,m, że coś się stało", stanęła nieopodal, w ramie framugi. I - paniczne łypnięcie stronę, w której, w głębi, drzwi się kryły do sypialni i łazienki, a potem, odruchowo jakoś, widok na tę część mieszkania Charlie własnym ciałem zasłonięty. Wskazała krzesło, wysokie, barowe niby, dosunięte przy kuchennej wyspie - No, siadaj, siadaj. Napijesz się czegoś, Charlie? Właśnie miałam parzyć kawę.
Parzyć. Kawę. Bastian chyba zakrztusiłby się własną śliną. Bo...
Od kiedy to Phoenix Grace Farrell parzyła kawę? A nie posiłkowała się tylko tym ohydnym ekspresowym granulatem, co wodą wrzącą zalany (z czajniczka-klepsydry, tyk, tyk, tyk, co każdym gwizdem, z początku nieśmiałym, po paru chwilach, jeśli z palnika nie zdjęty, przepełnionym wzrastającą irytacją i głośniejszym, informuje, że "już, gotowe!" - grzesznik ogniem piekła podpiekany) tworzy mdławą, gorzką lurę?
Tyle rzeczy się zmieniło. Tyle rzeczy. Czasem aż trudno było stwierdzić, czy nadal byli sobą, czy już tylko jakąś siebie, niby-dorosłą, karykaturą.

- Jak on się czuje? - mimo starań najszczerszych, wargi Phoenix opuściło teraz cichutkie prychnięcie. Gniew bardziej na siebie (powinna wiedzieć lepiej i więcej głębiej), niż na samą Charlie - No, cóż... Jak możesz się domyślać, raczej dość chujowo. To pierwsze takie jego doświadczenie, wiesz? Pierwsza taka strata.
Gorzkie "nie to, co my - ja z martwą siostrą, Ty z martwym mężem", weteranki żałób i poczucia winy. - Sama w sumie myślałam... Żeby mu zrobić niespodziankę jakąś. Ale... No nie wiem, Charlie. Nie wiem, czy ma się ochotę celebrować własne życie, gdy się akurat opłakuje czyjeś.
Niezależnie od decyzji Everett, Phoenix zabrała się za szykowanie dwóch porcyjek kawy. Odmierzyła (jak Cosmo - śmiertelną dawkę, starannie; jak rodzice - porcje miłości rozdzielanej na dwie pociechy, na odwal się) proch strzelniczy kawowy i nabiła nim zbiorniczek w kawiarce Bialetti.
- I... Charlie, nie wyrzucaj sobie za bardzo, dobra? - żmijowy syk, nieszczery, niosący się jakby spomiędzy liści Drzewa Dobrego i Złego - Masz pewnie teraz na głowie... No wiesz, wystarczająco. A ja, powiedzmy, wiem, jak sobie radzić z Bastkiem. - Tak, Phoe? Jak widać, radzisz sobie, kurwa, doskonale. - Pewnie masz teraz wystarczająco własnego... Bólu... Żeby, no wiesz, jeszcze cudzy brać na siebie.
Tylko, że to nie w umyśle Cię bolało, Charlie, tylko między łopatkami. Jak i mnie, bo obydwie nóż nosimy - wbity między nimi. Nóż bastianowy - wiesz, on tak lubi, tak bez uprzedzenia. Co to, nie wiedziałaś, że masz brata-krzywoprzysięzcę?
[A może nie nóż to, tylko tępe uderzenie młotem ojcowskiej dłoni? Prosto w potylicę, takie na odlew, bo nie zasługujesz na więcej - nawet cios Tobie wydawany jest jakby od niechcenia. Uderzenie, jakie zawsze spadało nad karkiem Twego brata, podczas gdy Ty chroniłaś się przed nim pod parasolem płci (dziewczynka, w końcu, córunia) i młodszego wieku].
- Ale to... M-miło, że się troszczysz. Miło z twojej strony.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wszyscy dobrzy (starzy) ludzie powinni żyć wiecznie. A inni, ci źli (młodzi) powinni doceniać kogo mają obok siebie. Zanim się obejrzą, czas nagle zatrzyma się jak wskazówka nienakręconego, dębowego zegara. Nie usłyszą już nigdy bim-bam-bom informującego o kolejnej minionej godzinie. Nie usłyszą już nigdy „zrobiłam specjalnie dla ciebie wegańskie kotleciki nieobtaczane w jajku!” albo „nie przejmuj się tym draniem, jesteś wspaniała i nie potrzebujesz nikogo!”. Nawet nie zorientują się w którym momencie ta ukochana babcia (albo dziadek) zostaje wchłonięta przez wszelkie zło świata do zimnej, wilgotnej ziemi; do urny – małego, niby ładnego pudełka (ale mimo wszystko brzydkiego, przeszywającego dreszczem między każdą kosteczką w ciele i między każdą emocją w duszy) symbolizującego całe życie.
Ten brak zaczyna przeszkadzać z czasem, w nawet najmniejszych sprawunkach i chwilach. Jesteś w ciąży? Świetnie! Babcia już o tym się nie dowie i nie utuli wnuka do snu. W końcu odnalazłaś swoją bratnią duszę? Doskonale! Babcia z tego również się już nie ucieszy. Zdałaś prawo jazdy? Gratulacje! Babcia nie wsiądzie już z Tobą do samochodu na przejażdżkę w stronę cmentarza, aby odwiedzić pra-prababkę. Nawet nie zauważysz, kiedy uronisz łzę w ciągu dnia, w pracy czy na przystanku (po których i tak nachodzi jedna, ogromna, słona fala łez), bo najdzie cię myśl o osobie, która absolutnie nie powinna była umrzeć!
Lista osób, które powinny żyć żywotem wiecznym i żywym wydłuża się z każdym dniem.
Czy gdzieś się podpisuje niewidoczną dla ludzkiego oka umowę, w której zawarte są same kruczki? Umrzesz, bo nie poszłaś do kościoła w poprzednią niedzielę. Diabeł ci tego nie przekazał? Umrzesz za grzech obgadywania sąsiadki, ponieważ jej układa się lepiej w kwestii pieniężnej niż tobie. Za długi jęzor trzeba płacić. Umrzesz, bo nie zjadłaś tej chałki z masełkiem, na którą babcia tak ciężko pracowała! (Chałka to robota pięć minut, ale zdajesz sobie sprawę jak trudno jest zapleść ją w idealnego warkocza?)
Jak to jest, że niesprawiedliwość to jedyna, największa sprawa świata, która wciąż jest aktualna? Powtarzana w kółko, bez przerwy, na resztkach płytkiego oddechu zmarnowanych płuc; powtarzana przez spierzchnięte od płaczu usta. Niesprawiedliwość pojawia się niespodziewanie, nawet podczas mycia zębów. Masz z mężem, przyjaciółką, córką taką samą szczoteczkę – nową, bambusową, miękką, a przede wszystkim zdrową dla Świata – i tylko tobie dziąsła krwawią; tylko twoje dziąsła przetarte są do krwi. Niesprawiedliwość rodzi stany zapalne nie tylko dziąseł.
Nawet rodzice potrafią być niesprawiedliwi wobec swoich pociech. Zawsze, naprawdę zawsze faworyzowane są te młodsze bachorski, słodsze, bardziej chciane i lepiej wychowane. To temu drugiemu więcej podarowuje się słodyczy, a gdy zbije ukochany dziewiętnastowieczny wazon po cioci z Bawarii, powiedzą tylko: „nic się nie stało, bo i tak nie lubiliśmy go”. Gdyby na miejscu młodszego dziecka znalazło się to starsze, zlaliby go najcieńszym paskiem albo smyczą psa, aby bolało bardziej; aby zapamiętał to lepiej. Później rodzą się takie niezrozumiałe i niepotrzebne konflikty między rodzeństwem.
Bo ciebie kochali mocniej.
Ciebie kochali dłużej.


Miłość rodzicielska przekładana jest na życie dorosłe, samodzielne. Czasem mocniej i dłużej mieszało się, stawało nierozłączne i nierozróżnialne. Kiedy ta niby prosta droga stawała się aż tak kręta i dziurawa? Trudna do przejścia? Kiedy ta noga podwijała się, chociaż szło się ostrożnie, niemal jak po szklanym podłożu? Kiedy to wszystko pękało w miliony pajęczynek, linii idealnie nierównych, cienkich? Zbyt wiele pytań, za mało czasu na odpowiedzi.

Przepraszam, Phoenix, że zwalam Ci się na głowę tak rano.
W rzeczywistości Farrell dostała jedynie głuche milczenie cuchnącej ryby (kiedy tak szybko stała się jak ten gość cuchnący po trzech dniach?), dreptającej cicho w swoich czarnych trampkach na oślep. W głowie wyobrażała sobie już zapach kawy, choć nigdy nie poczuła go i nie poczuje. A może rzeczywiście znała drogę dzięki Bastianowi? (Tak jak kiedyś wybierał jej perfumy, ufała mu, on doskonale wiedział jak powinna pachnieć.) Czasami miała wrażenie, że są dla siebie kimś więcej niż tylko rodzeństwem – są dla siebie bliźniakami dusz złączonymi już dawno, wysoko, paktem pępowiny, krwi i nazwiska. Została przecież przy swoim panieńskim nazwisku po ślubie tylko i wyłącznie, by nie odebrali jej braciszka.
Nie chciała przyznać na głos, że jest zamężna.
Usiadła na krześle (dla niej wciąż zbyt wysokiego – jak wszystko w tym życiu krasnala), wcale ani trochę nie interesując się tym, dlaczego Phoenix tak bardzo starała się niby naturalnie ukryć obecność gagatka.
- Dziękuję, nie chcę kawy. Nie chcę ci zawracać głowy, bo jesteś po dyżurze, prawda? Pewnie jesteś zmęczona, więc zajmę ci tylko chwilkę. Zresztą, też nie mam dużo czasu, teoretycznie. – Słowotok spływał z jej warg jak śnieżna lawina po zbyt stromych zboczach dla narciarzy. Uciekaj, Phoenix, by nie przygniótł cię ciężar białej pierzyny. Szybko wyssie życie z wychudzonego ciała przez przytłaczający ból w okolicy piersi tak, jak tlen spod przykrycia wyparuje. Zaśnie szybko. Za szybko. Niesprawiedliwie.
I choć parzenie kawy brzmiało jak spełnienie najpiękniejszych snów (jak ten, w którym unosi się nad powierzchnią namacalną, w stronę puszystych, białych, idealnie krągłych chmurek), musiała zrezygnować z tego (zapewne) wspaniałego dla zmysłów wydarzenia (i znaleźć się wśród chmur ciemnych, grzmiących, rozświetlanych od błysków burzowych). To wszystko robiła z myślą o ich przyszłej przyjaźni.

Aromat świeżej kawy rozbudziłby jeszcze wilka ukrytego w lesie; wciąż nieświadomego obcej owieczki w jego gnieździe.

Pierwiastek Obrażalskiej Charlie wzniósł spojrzenie na sufit, lecz tylko na chwileczkę, tak, aby sama Dorosła Charlie nie zorientowała się. Prychnięcie Phoenix ugodziło Everett, nawet jeśli ta złość skierowana była w samą Phoenix.
- Wiem i oby była ostatnią – odparła tylko cicho, trochę za mocno speszona. Nigdy nie czuła takiej straty (ta dziecka była inna), a przywiązanie stanowiło dla niej jedynie pustą definicję nieznaną w praktyce (te z Harper-Jack’iem było inne). Mimo to, śmierć Cosmo mogłaby być nieśmiało porównywalna ze śmiercią Molly, a przynajmniej bardziej niż Michaela. - Może… Może masz rację, ale czy taka próba podniesienia go na duchu nie będzie lepsza niż udawanie, że nie ma urodzin. To jest pozwalanie mu na zapadanie się w coraz gorszy stan. Muszę coś zadziałaś. Musimy mu pomóc, Phoenix – westchnięcie z nutą rozpaczy tak ją przytłoczyło, że aż przygarbiła się lekko. Głos jej zadrżał od niemocy jaka ją ogarnęła wraz z zaprzestaniem bicia serca Cosmo, wraz z jego ostatnim łapczywym oddechem.
Niewinna prośba wypowiedziana z dziecinną nadzieją, głosikiem cichym i niepewnym (jakby prosiła o kolejną porcję ciasteczek); jakby bała się kolejnego batu ojca i krzywego spojrzenia matki ze strony osoby, która nie odgrywała aż tak ważnej roli w jej życiu. Phoenix. Oto kobieta, której akceptacji pragnęła z niewiadomego powodu. Może to chodziło o fakt, że opuściła Bastiana dla innego, którego nawet nie kochała? To Phoenix Farrell trwała przy nim (nie)wiernie prawie cały ten czas.
- Aaa… aha – zaskoczenie, tylko to w tamtej chwili czuła. I było ono kolejnym tego ranka, a wybiła godzina która? Ósma? Wcześniejsza? Zaraz po zaskoczeniu pojawiło się ukłuciu w brzuchu, jak od za dużej igły wbitej za szybko, by lek na rozrzedzenie krwi działał natychmiastowo.
Wiem jak radzić sobie z Bastkiem.
Bolało.
- Chryste, to, że mój mąż nie żyje, nie znaczy, że umarłam razem z nim. Chcę w końcu uczestniczyć w życiu mojego własnego brata. Chcę mu ulżyć, a ty nie musisz robić wszystkiego sama. – O tak, wróciła Waleczna Charlie, wypowiadając słowa dobitnie i pewnie; już nie była spłoszona. Zdjęła płaszcz i odłożyła go starannie na krześle obok, budując tym samym granicę jakby Phoenix planowała tam usiąść, zbyt blisko Charlie.
Uderzenia od Phoenix ostudziły chęci budowania relacji, więc zaczęła znów tworzyć mur, wielki jak na wzór chińskiego. Starała się robić to dyskretnie, walcząc przy tym ze swoimi założeniami. Język jej był już cały pogryziony od powstrzymywania się palnięcia strzału samobójczego, we własną ogromną bramę.
Uderzenia od Phoenix przypominały jej uderzenia od ojca. Bastian bronił jej jak tylko mógł, lecz nie zawsze był wtedy w domu. I choć była niewymarzoną córunią tatusia, dostała nie raz w delikatnie zaróżowiony policzek, gorące czoło czy chudziuchne ramię. O tym wiedziała tylko ich rodzina. To będzie nasza tajemnica, córeczko.
Na słowa Phoenix aż parsknęłą krótko, dosłownie po milisekundzie udając kaszel. Kaszlała tak, aż jej twarz zrobiła się nienaturalnie czerwona jak połączenie buraka z pomidorem.
No pewnie, że miło! Że się troszczę! To jest mój brat, do jasnej cholery.
Odchrząknęła, szukając w głowie odpowiednich słów, wyważonych, aby nie obrazić Phoenix. Chryste, trudne zadanie, niemal jak te otwarte matematyczne na maturze.
- Tak, miło. Myślę, że to normalne uczucie związane nie tylko z więzami krwi, ale tak, miło. Masz może miód? Chodziła mi po głowie ostatnio kawa z miodem.
I uśmiech wpełzł na jej oblicze, wyjątkowo śliskie, ostrzegające o tym, że z nią również nie powinno się zadzierać. Nie, jeśli chodziło o jej brata.
Nawet jeśli wbił jej nóż między łopatki. Przyjmie ten ból z pełną otwartością, bo tworzyła go krew wspólna, dodatnia, identyczna; jej własna. Ba, jeszcze mu za to podziękuje.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Śmierć, ten szczwany domokrążca, wiedział jak sfałszować każdy podpis na umowie - nie musiał zatem nikogo nigdy pytać o zgodę, czy o pozwolenie.
“Chce pan umrzeć, proszę pana? A kiedy? Ma pan jakieś preferencje?”
Acha, jasne. Żadnych takich. Był ze śmierci raczej kiepski negocjator. Despota prędzej. Taki, co o opinie nas nie pyta, tylko stawia (znienacka, choć niby-logicznie) przed faktem nieuchronnie dokonanym.
Umrzesz. Po prostu umrzesz. Bo pakt ze Śmiercią to jest sprawa jednostronna. Wyrok, niekiedy w czasie tylko trochę odwleczony, od którego nikt nie zdoła się odwołać.
(Sąd Najwyższy, Ostateczny, milczy jak zaklęty).
Niezależnie, czy poszłaś do tego kościoła, czy zjadłaś chałkę i podziękowałaś, czy też - nie mogąc już znieść widoku kruszonki ("no, słowo honoru, jeszcze kęs i będę rzygać!") - zgarnęłaś ją do trzymanej na kolanach serwetki i, korzystając z (niesprawiedliwego) faktu, że wzrok babciny już nie ten, wyniosłaś do ogrodu, upychając gdzieś w czeluściach kompostownika. Niezależnie, czy wielu będzie za Tobą tęsknić, czy nikt, czy tylko jeden. Niezależnie, czy się modli ktoś za Ciebie, czy na Ciebie klątwy rzuca. Czy pali za Ciebie świeczki wotywne, kadzidło, czy paciorek za Cię zmawia.
Umrzesz w końcu (prędzej-później), tak po prostu. Bez ceremoniału. Z prochu powstała - jak Feniks, z popiołu - w proch się obrócisz.
Jak Michael. Jak Molly. Jak Cosmo.
Jak Twoja nienarodzona córka, Charlie. Co? Mówisz, że wcale nie jesteś pewna, czy to była córka? Acha, akurat. No już, przestań się krygować - ze mną, wiedźmą domorosłą, możesz pozwolić sobie choć na krztę szczerości. Twoja nienarodzona córka, Charlie, to dopiero krew była z krwi. Zastygła w żyłach (żyłkach, żyłeczkach raczej), przedwcześnie, dopiero co w nich ledwie roztętniona. Na świat niewydana tajemnica. Niewydana - nie tak, jak dziecko powinno się na świat wydawać.
Twoje Dziecko. Niespełniona obietnica wielu lat szczęśliwego rodzicielstwa. Michael i tak pewnie by niedługo umarł, zapił się, dech ostatni wydał z siebie po postrzale, albo odszedł - do innej, młodszej, (jeszcze) bardziej mu podległej. Ale ona? Ją byś miała. Szczęście Twoje, w kręgu Twego wzroku wzrastające. Pod Twoją kuratelą stawiające pierwsze i niepewne kroki. Na “ma-ma” uczące się zawiłości alfabetu, na drobniutkich paluszkach poznające tajniki liczenia (“jeden, dwa, cztery, siedem… dwa…”). Twoje dziecko - dwa ramionka marne, chude szeroko rozłożone i: “Taaaak cię strasznie, mama, kocham!”, a Ty - ręce dłuższe, bo dorosłe, w taki sam sposób rozchylone: “A ja ciebie taaaak, zawsze o jeden mocniej!”
Śmierć, Charlie, nie miała litości - zamiast litości zaś opaskę na oczach, jak Temida, zawiązaną. I ciosy swoje też na oślep wymierzała.
Tobie - w dziecko. Mnie - w Molly. Bastianowi - w Cosmo.
Prosto w Cosmo.
Prosto w Serce.

-Nie no, jasne, rozumiem - potaknęła, ciut za szybko, z leciuteńką irytacją. Co rozumiała, niby? Że Charlotte nie chce kawy? Że nie zamierza zabierać jej więcej czasu, niż to konieczne? Że nie zgadza się, by świat wraz z mężem ją pochował, czyniąc jedną z tych wdów, które po śmierci małżonków także martwe się stają, choć z rytmicznym oddechem na ustach? Że pragnie brata wesprzeć? Że marzy… By… “w jego życiu uczestniczyć”?
- Ale myślisz… Myślisz, że jednorazowa wizyta z tortem to załatwi? To znaczy, Charlie, nie zrozum mnie źle… I nie chcę, rozumiesz, żeby to zabrzmiało jakoś tak… Pasywnie-agresywnie... - związała pasek szlafroka nieco ciaśniej, obronnie, co by żaden skrawek nagiej skóry się światu nie ukazał - ...tylko po prostu, wiesz, nie myślisz, że to może wyjść jakoś tak… sztucznie, wszystko? Że, wiesz, tak nagle wpadasz z tortem, z prezentem…
Chcesz uczestniczyć w życiu swojego brata, Charlie? [Ty, bliźniak duszy - co to za PIERDOŁY?! I co to za bliźniak duszy, kurwa, Charlie, co do Francji nagle wypierdala gdy brat jego, rodzony, ledwie wiąże koniec z końcem?!].
Chcesz, bardzo? Tak? Teraz chcesz być tu - dla niego, z nim, przy nim… Teraz?
A gdzie byłaś, no gdzie, gdy nie dostał się ani do Whitmana, ani do Seattle Pacific, a na Cornish College zwyczajnie nie było go nas stać (choć naiwnie myślałam, że jak się nasprzedaję na wszystkich lokalnych festynach lemoniady, i skoszę wszystkie okoliczne trawniki, to odłożymy wystarczająco, żeby mu starczyło choć na pierwszy semestr)? I gdzie byłaś kiedy musieliśmy wynieść Morty’ego od weterynarza (masz pojęcie, jakie ciężkie jest ciało martwego zwierzęcia przyjaciela w rękach czternastolatka?)? I gdzie byłaś, gdy - tak kretyńsko, absurdalnie, tak po dziecięcemu - dostał nagle, w wakacje 2010, szkarlatyny, a z nią gorączki czterdziestostopniowej i omamów (jak wtedy, niedawno, w mieszkaniu moim, w łazience)? I gdzie byłaś, kiedy “sto lat” mu śpiewałam, fałszem jednoosobowym przy “niech-żyje-naaaam” zaciągając, w dziewiętnaste urodziny, kiedy Mark z domu prawie go wyrzucił (“Ty porażko je-ba-na! Solenizant, kurwa, pierdolony!”).
G - d - z - i - e?
Ja Ci powiem, gdzie.
W sobie byłaś. W swoim Świecie. W świecie Harper-Jack’a. W objęciach innych mężczyzn, nawet jeśli tylko w metaforze, nie zaś w ramionach własnego brata, który tak-cię-kurwa-wtedy-potrzebował, że po mnie, może z braku-laku, sięgał?
Co Ty, Charlie, tak się dziwisz? Myślisz, że to tylko Ty miałaś prawo, żeby być zazdrosna? Bo ja miałam go więcej, częściej, od dnia, w którym się poznaliśmy?
Może. Może. Ale Ty miałaś go…
Dłużej.
(Jak rodzice, kiedyś, Molly - bo dziś to przecież ja ją już przeżyłam).
I to Ciebie kochał…
Mocniej.
(I tak cudownie jednoznacznie, niezachwianie. A ze mną? Ze mną Bastian ciągle na huśtawce wahadle).

Dłonie Phoenix, w myśli gniewne zapędzonej, odruchowo biegną w dół uda, do blizn świeżych i tych świeższych, trąc je lekko przez materiał szlafrokowy. Śśś, spokojnie, Phoe. Opanuj się. No, już. Opanuj się. Później będzie czas-i-przestrzeń na karę nagrodę.
-Zresztą, nie słuchaj mnie, przepraszam. Masz rację, trochę jestem dziś zmęczona - a powód mojego zmęczenia zaraz wychynie z łazienki - I tak, powinnam chyba coś mieć… - zanurkowała w jedną z niższych szafek; skóra na kręgach szyjnych naprężona, węzeł ciemnych włosów zsunął się przez lewe ramię. Na barku - siniak; ciemny, dojrzały odcień fioletu - nie zdążyła przypudrować. - Lipowy, Charlotte, czy spadziowy? Obydwa ekologiczne, ale do kawy to lipowy chyba…
Jak gdyby nigdy nic. Jak gdyby nigdy-Bastian.
Drzwi za Twoimi plecami zaraz zgrzytną. I… To będzie nasza tajemnica, córeczko, Charlie.
Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze chwileczka.
- Dobrze, no to powiedzmy, że pójdziemy do niego obydwie. Okay. Dzielimy się jakoś, która co robi? Ja tort, Ty może alkohol jakiś kupisz? - najlepiej taki do dezynfekcji, destylat (łez) najczystszy, żeby wszystkie rany serca oczyścić zanim wda się w nie infekcja - I… Ja się tu ogarnę, Ty załatwisz co tam masz do załatwienia… - W “Swoim Świecie” - I spotkałybyśmy się u niego gdzieś po siedemnastej? Masz… Masz rację. Na pewno się ucieszy.

[Niektórym nie da się pomóc, Charlotte.]

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nawet płomień, postawiony na nagrobku w osłoniętym, kolorowym zniczu z namalowanym aniołkiem, nie będzie świecił wiecznie; niemal jak płomień duszy, albo płomień gazu w kuchence. Gdy zgaśnie, zostanie natychmiast zapomniane. Odbędzie obowiązkową selekcję („ty do piekła, ty do nieba, a ty siedź na ziemi i usychaj za grzechy swoje!”) i odleci w odpowiednią (lub nie) stronę. Raz na zawsze.
Bo ze Śmiercią nie negocjuje się. Wystarczy jeden, błędny ruch, a przyjdzie nawiedzać cię do końca życia – niekoniecznie zabierze cię ze sobą, a gorzej: odbierze ci wszystkich dookoła. Albo chociaż jedną osobę, tą najważniejszą, narodzoną lub nie. Czy tu jest jakaś różnica?
Dla siostry – utrata rodzeństwa będzie największą katastrofą („dlaczego ona, nie ja?”). Dla matki – utrata dziecka (a matka n i g d y nie powinna przeżyć własnego dziecka). Dla dziecka – utrata matki.
Łańcuch śmiertelny działał i miewał się doskonale, będąc na usługach Lucyfera.
A ty? A ty:
And I find it kind of funny
And I find it kind of sad
The dreams in which I’m dying
Are the best I’ve ever had
A życie, proste, brzydkie słówka szepnie z szelmowskim uśmiechem (i uwydatni swój za długi [zbyt długi, nie, że za długi] środkowy palec w twoją stronę), by zaraz roześmiać się głośno i przerażająco aż do szpiku twoich tkanek kostnych. I zacznie grać w pokera ze Śmiercią, aby przegrać życie tego biednego, nienarodzonego dziecka Charlie, aby ta już nigdy nie poczuła matczynej miłości i umarła jako zgorzkniała wdowa. Przegra też życie Molly, niesprawiedliwie za wcześnie osądzonej – cyk, nie ma jej już na świecie, a i w sercu pojawia się coraz rzadziej, a przynajmniej nie w sposób, w który powinna być wznoszona na piedestał. Kto będzie kolejną przegraną w tej grze na śmierć i życie? Cosmo już odpadł. Pociągnie za sobą kogoś? Bastiana? Charlie? A może Phoenix? Kiedy odszedł? W niedzielę?
Więc śmiało, przesąd nakazuje ci zabrać ze sobą kolejną osobę.
Nadzieję już odebrano Charlotte całą, więc możesz właśnie ją wybrać. Zapadniętą w sobie, ze spojrzeniem zbyt poważnym i nieobecnym jak na tak młody wiek cielesny. Zrezygnowaną z życia, a jedyną sprawą trzymającą ją wciąż tutaj, na Ziemi, była rywalizacja z Phoenix o uwagę i miłość Bastiana. Boże! Większej żenady dawno nie było na tym świecie.

Pokiwała głową, może trochę zbyt energicznie, usta (usteczka) przy tym zaciskając w jedną, większą plamę o odcieniu Wiśniowego Pocałunku. Emocje gotowały się w niej jak woda w czajniku; brakowało jedynie pisku (wrzasku) świadczącego o końcu, o niemożności wytrzymania tego absurdu.
Aha, nie chcesz brzmieć pasywno-agresywnie, ale czy zdajesz sobie sprawę z tego, że TAK WŁAŚNIE BRZMISZ? Pomiń kurwy, Charlie. Bądź w końcu kulturalna. Żyj z harmonią języka, którego nauczyła cię matka i kultury wywodzącej się od babuni. I agresywności odziedziczonej od ojczulka.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że jedna wizyta nie rozwiąże wszystkich problemów, ale… nie sądzisz, że chociaż w kawałeczku uniesie go na duchu? Będzie myślał o czymś innym i nawet jeśli ma to trwać tylko milisekundę, to warto spróbować, prawda? - Głęboki wdech. Spokój. Tylko spokój cię uratuje, Charlotte. (Za dużo Charlotte w Charlie ostatnio się kryło.) I nadziei w niej trochę więcej, choć skąd się wzięła – tego nie wie nikt. Nadzieja na podniesienie swojego brata z czeluści czarnej dziury, zapadającego się bagna, pochłaniającego wiru na środku rzeki – było to coś pięknego i dotąd nieznanego. Odrzucić swój ból na poczet gorszego bólu braciszka. A był on gorszy, bo Bastian kochał mocniej i prawdziwie Cosmo, nie tak jak Charlie Michaela.
I odkupić swoje winy chciała przy okazji. Przy okazji. Tak, aby wszyscy (zwłaszcza ta podstępna żmija zwana Phoenix Farrell) zapomnieli, że Charlie wypierdalała do Francji, gdy tylko grunt pod nogami kruszył się i rozchodził, tworząc lej; bo jeśli do niego wpadało się – to na wieczne spadanie. Lej wielki, ciemny i bez dna tak, jak studnia na podwórku babuni od strony ojczulka.
A jeszcze: udowodnić jej, że nie było Charlie przy Bastianie nie tylko z powodu ucieczki i ślub z mężczyzną, którego nie chciała. Udowodnić sobie jej, że codziennie przez te kilka lat walczyła o oddech, o kolejny wdech świeżego powietrza w swoje bolące od ciężaru życia płuca. Walczyła o usłyszenie bicia serca swojej córeczki, o jej pierwszy oddech, pierwsze kroki stawiane na tych maciupkich, pachnących stópkach. Walczyła o życie, gdy została zrzucona z tych schodów zaraz po uderzeniu nie tylko w policzek, a prosto w serce – prosto w duszę. Walczyła całe swoje małżeństwo o chęć do życia. I to ostatnie wciąż niezmiennie trwało w niej.
Tylko chęci i sił jakoś tak mniej.
Dlatego bardziej chciała walczyć o Bastiana i jego życie, które wciąż miało więcej sensu niż jej własne.

Nie denerwuj się… Phoe.
Zauważyła. Och, byłaby ślepa, gdyby nie widziała tych nerwowych tarć smukłych dłoni o uda. Ojej, czy to tak smakują wyrzuty sumienia? Co za zabawne, łaskoczące uczucie! Nawet przyjemne. Pięknie godzi w duszę tej drobnej, pełnej nienawiści (do kogo właściwie?) kobietki. Ale zauważyła też coś jeszcze. Niestety. Jak zagadać Phoenix, aby dowiedzieć się jak to się pojawiło na jej karku?
Hej, Phoenix, bije cię ktoś?
Albo: Ej, Phoenix, spadłaś ze schodów?
Ha-ha-h-a. Przezabawne, Charlie.
- Mhm, tak, lipowy do kawy będzie lepszy – odparła tylko, pozostawiając swoje nieme pytania zawieszone gdzieś w eterze, do których nie wróci przez najbliższe sto lat. Nie zapytałaby o coś takiego nawet, gdyby jej powód zmęczenia wszedł dziarsko do kuchni. Bo jeśli jest agresywny – zrobi większą krzywdę Phoenix, a Charlie narazi się im obojgu. Mimo to: bruzda w nienaturalnym miejscu na ciele Phoenix pozostanie w głowie Charlie na długo. - Wiesz, ja bym chciała upiec tort. Nigdy tego nie robiłam, więc może go taki prezent ucieszyć, a może i rozbawić.
Ale lepiej, Phoenix, nie słuchaj i zrób tort.
Zrób na złość Charlie. Wykaż się, kobieto.
Niech i Charlotte trochę pokrwawi swoją krwią pieską-niebieską, jeśli tylko to jakkolwiek ucieszy Bastiana – ten ich cichy pojedynek na życie torty.
- Siedemnasta będzie dobra. Akurat zdążę ze wszystkim. . - Czyli niczym. Wróci do pustego domu na wodzie, może uroni słoną łezkę i weźmie się za torto-podobne-coś. - A ty możesz kupić jakiś alkohol, który lubi. I jakiś prezent, ewentualnie. Choć podejrzewam, że sama... nasza obecność będzie dla niego jak pudełko z confetti.
A późnej historia stworzy się sama.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Snem nieskażony chwilę po pierwszej (w nocy rzecz jasna), opuścił szałas z desek zbity co kiedyś za łódź służył, a potem na modłę podłego domu został przerobiony. Przewracał się jak zawsze. Na plecy, na boki, z twarzą w sufit wlepioną stygnąc przez chwil dłuższych kilka, aż materac nie zacznie uwierać w plecy, jakby nagle to nie sprężyny ukryte pod grubym materacem były, a harpuny, o końcach ostrych i niecierpiących sprzeciwu. Wiedział już, że nie zaśnie. Ani bimber, ani żaden inny pseudo medykament nie ulży mu w tej walce. Ona też nie śpi.
Nie wiedział, ale był pewien, wsiadając w samochód, choć nie powinien - krzyczał ten prawie promil we krwi, gdy ręce złapały sztywno kierownicę. I jechałby może nawet i na oślep, ale nauczył się tej drogi na pamięć, gdy raz, drugi, trzeci, a potem szósty, zastukał do drzwi. Spragniony toksyn wylewających się z jej ust, oczu, całego ciała, jakby on sam składał się wyłącznie z substancji trujących. Od momentu, w którym bezwładnie przejechał na noszach przez próg szpitala, uczepiwszy się pustego spojrzenia, drobnej wichrzycielki, sinej, ostatnie tchnienie wydającej, ewoluował albo zmutował raczej.

Kawałek po kawałku. Łapczywie, nachalnie, brutalnie. Nie skupiali się na dopasowywaniu elementów, składając puzzle na oślep. Jak dwoje poranionych dzieci, którym klocki rozrzucono przed nogami i nakazano dopasować, ale elementy były jakieś nie takie, choć otwory były skrojone jak na miarę. Oddechy cuchnące. Jeden kawą, a drugi alkoholem, winem zalane dla ujednolicenia i wino rozlane na brzuchu, strużką spłynęło po udzie tam gdzie język Milesa tańczył, wzbijając się do góry, centymetr po centymetrze poznając ciało, które kiedyś do niego należało, ale wziął je za inne. Papeterią w drobne kwiatki podpisane.
Spalali się oboje, w rytm głośnych jęków, takich co wołały o rozgrzeszenie, ale nie wiedziały do kogo się zgłosić. Palili się, ale ogień ich nie kąsał, nie pozostawiał śladów na skórze, nie zmywał ran z pociętych ud, ani blizny jezusowej na prawym boku, rany postrzałowej, nabytej w wyniku rozbicia szyby własnym ciałem. Choć odrodzeni z popiołu, wciąż tak samo skrzywieni, wybrakowani, zepsuci, bo coś spierdoliło się raz, a dobrze, na zawsze, na amen.

Know it sounds funny But,
I just can't stand the pain
Girl, I'm leaving you tomorrow


Miała do niego nie wracać.
Miał nie przychodzić.
Miało nie być dudnienia o drzwi nad ranem i szarpania za klamkę.
Ani wieczorem, kiedy światła latarni zaczynały płonąć, jakby dogorywały razem z nimi, podeszwy wojskowych butów miały nie uderzać o pomost.
Zawsze rozchodzili się z końcem. Ale koniec trwał wiecznie, zakręcając, to w jedną to w drugą, jak znak nieskończoności. Mały tatuaż, relikt czasów nastoletnich. Więc stukanie do drzwi nie cichło, a kroki były zawsze o różnej porze.

I wanna be free to know the things I do are right

Nic nie było tak jak być powinno. Bo gdyby było to Molly by żyła i nie wsunęłaby Milesowi skradzionej karteczki do kieszeni (mała ladacznica, ale czy ktoś wiedział?). A Phoenix byłaby z Bastianem, Cosmo by żył, a Charlie wychowywała by dziecko po rozwodzie i znów Bastian - ale przy jej boku.
Dla Milesa nie było miejsca. Miles by się szlajał. Żył beztrosko jak wtedy i może znów zabił kogoś przypadkiem, bo takie było jego przeznaczenie. Zgnić wśród własnych wyrzutów sumienia, topić się w udręczonym umyśle, co to zjawy go nawiedzały, tylko te byłyby inne. Może jechałby wtedy bez Molly i trafił w HJ'a, bohatersko ratując nadjeżdżającą rodzinę w powiciu następnej tragedii?

Wyszła, gdy się ocknął. W półśnie jedynie pomruki docierały do jaźni, jak pyłki na wiosnę z drzew opadające, co nozdrza podrażniały delikatnie, nie pozwalając kichnąć.
Wyszedł, gdy się ocknął. W świetle bladym, stawiając kroki po omacku. Znów ślepy, ale droga znajoma. Wyuczona, wetknięta w harmonogram: przyjść - skonsumować - zmyć - wyjść. W szumie wody zagłuszając wyrzuty i jęki Molly sumienia, biczował się ciężkimi strugami, które zadawały ostre, niewidzialne cięcia, ciepłem wypełniając czerwone, krwiste pręgi na skórze.
Ile to minęło? Minuta? Godzina? Pół? Czas nie działał w tym miejscu. Zegary traciły swoją moc. Tu była próżnośćia. I ręcznik co czekał na niego w tym samym miejscu, skryty pod tym jej, ale daleko od tego do rąk. Jakby intruz, ale zaproszony, w pogotowiu czekał aż Miles przyjdzie i się nim zakryje od pasa w dół. Jakby Phoenix specjalnie rozmiar wybrała żeby wzrokiem żegnać ślady na plecach, barkach i klatce piersiowej, które wyrządzała gdy łączyli się w jedno.
Drzwi w końcu skrzypnęły, gdy upłynęła cała wieczność, a w tej wieczności, zdążył gość przyjść i porządek rzeczy zakłócić. Czas ruszył do przodu, nie dając o sobie Milesowi znać. Skądże miał wiedzieć, że głosy przytłumione, nie z radia, nie z telewizora dochodziły, że Phoenix Grace postanowiła wpuścić kogoś do oazy, nie dotrzymując niespisanej między nimi umowy?

- Widziałaś moją koszulę? - chropowate mruknięcie wraz z otwarciem drzwi, odbiło się od ścian, pozwoliwszy spierzchniętym wargom się rozsunąć. Oto stał i on, Miles MacCarthy, jedynie ręcznikiem do pasa przysłonięty, w pręgi dostojnie ubrany, ale cierniowej korony ktoś mu poskąpił. Męczennik. Judasz. Był wszystkim, ale dla innych niczym. Bo nikt nie chciał żeby Miles MacCarthy wtedy przeżył. Oprócz pieprzonego Maxa. Bo zawsze był Max. Dobry, kochany, do rany przyłóż.
A teraz była Charlie. Młoda Everett, co ledwie zza lady wystawała, kiedy pierwszy raz ją zobaczył. Co pakt z nią zawarł wedle którego na wspólnych zmianach, chyłkiem alkohol podpijali. Co podpierał się on o nią, a ona o niego, gdy bar opuszczali, rozliczywszy się jakimś cudem, ale to chyba ktoś inny, jakiś gość za nich liczył, co się zlitował. To jak było Charlie, pamiętasz?

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Zabić można kogoś nożem, Milo.
Harpunem można, albo przy użyciu łuku. Łuku, jak ten na przykład, który w dwutysięcznym-drugim, przez Babcię nam heroicznie wystrugany, służył najpierw do popisów przed młodszymi dzieciakami, potem - do obrony przed Gavinem, oraz Ralphem; w rękach Bastka - pół-trafna pogróżka, w rękach Phoenix - narzędzie zabójcze - nie żartuję, kurwa (kurwa-jedenastoletnia, nieśmiała jeszcze, taka na wydechu z siebie wyrzucona), ani kroku dalej bo Ci w dupę strzelę, Foster!
I łukiem innego rodzaju też zabić kogoś można (powie ktoś też, w niepotrzebnej polemice, że zabija się nie łukiem, ale strzałą z tego łuku wyrzuconą, a ja zaraz udowodnię, że nie, wcale niekoniecznie). Takim bowiem zabić można łukiem, który kierownicą się zatacza, pod niewłaściwym kątem wymierzonym (jak cios) - kątem rozwartym - jak w trójkącie (M-olly, M-iles, M-ax?), zamiast kąta pół-pełnego (Molly & Max, i że Cię nie opuszczę...). I już, zamiast gładko po asfalcie się potoczyć, z poślizgu cudem jakimś wykaraskać, samochód nagle, jak zabawkowa wyścigówka bezlitosnym palcem kilkulatka potrącona, sunie po czarnej jezdni najpierw jednym, potem drugim bokiem.
I zabić można kogoś również tortem, a przy tym wcale nie w tych walkach śmiesznych, po dziecięcemu wymarzonych, które oglądaliśmy kiedyś w sitcomach i: "Baaastek, za rok tak zrobimy, co? Walkę na śmierć i życie - w końcu się udało! torty, normalnie! Ale będzie super!", tylko takim, który się po brzegi jadem wypełniło. Phoenix - tort robiąca ze swoją cykutą dla Charlotte. Charlie - cyjankiem własnym wypełniająca ten dla Farrell. A Bastian gdzie w tym wszystkim? Na loży jurorskiej, cudownie nieświadomy, że nie torty, ale śmierć ocenia.
I można zabić też płomieniem w zniczu kuchence wygaszonym, który cichy syk ulatniającego się tlenku węgla po sobie tylko pozostawia. Siebie, innych.
Celowo bądź...
Przypadkiem?
("Żył beztrosko jak wtedy i może znów zabił kogoś przypadkiem, bo takie było jego przeznaczenie").

A co to jest niby, ten przypadek?
Lingwista odpowie pewnie, że kategoria dramatyczna gramatyczna.
Nominativus: kto? co? - Milo-ść.
Genetivus: kogo? czego? - Milo-ści.
Accusativus (Oskarżyciel): - Milo-ść.
Comitativus: z kim? z czym? - Milo-ścią (o-ścią, w gardle uwięzioną).
Abessivus: bez kogo? bez czego? - Molly. Bez Molly. I bez lit-ości. (Lit-em chcieli Phoenix leczyć zresztą, wiedziałeś o tym?).
Allativus: na kogo? na co? dokąd? - Milo.

Milo, Milo, Milo, Milo - odmiana na papeterii w te właśnie drobne kwiatki.

- Nie no, jasne, masz rację - Phoenix Grace Farrell, głowę lekko, poddańczo niemalże, pochyliwszy, białą flagą (flażką? flaszką, Charlie? tą, co po nią sobie sięgasz ostatnimi czasy trochę jakby tak za-często?) zamachała. Rozejm! Czy w bitewce tej ich tylko krótka przerwa, przeciwniczki wycofujące się w dwa przeciwległe krańce ringu. Pociągnęła lekko nosem, katarek poranny ocierając wierzchem dłoni. - Masz rację. Spróbować nie zaszkodzi. - "Tylko tort może nam zaszkodzić, jeśli ty go zrobisz, Charlie" - Ale wiesz... Torty co roku to taka nasza tradycja, mógłby się zasmucić, gdybym w tym roku jakiegoś nie zrobiła... Więc... Może każda swój, w takim układzie? Zjemy na pewno, o to bym się nie martwiła - Niby radosny uśmiech, przyjacielskie zapewnienie. My zjemy, Phoe? Popatrz na siebie, dobre, kurwa, sobie! I popatrz na Charlie, żarty jeszcze lepsze! - A oprócz tego możemy potem zamówić jakąś pizzę albo indyjskie. Wiesz - Wiedziała? - Jak Bastek kocha curry.
Cudownie nieświadoma pełni dantejskich scen, jakie rozgrywały się na deskach domowego teatrzyku Pani (bo nie "panny" przecież!) Hangroove-ale-wolę-Everett, Phoenix nie miała również pojęcia jak śliwkowe wspomnienie ubiegłej nocy mogło zaktywizować pamięć i wyobraźnię rozmówczyni. Nie miała pojęcia, że takie same siniaki, choć zadane (zadanie domowe: "naucz się pudrować twarz i szyję tak, by nikt się nigdy nie zorientował") w zupełnie innym kontekście i nie na jawną prośbę ("mocniej, Miles!, p-r-o-s-z-ę prze-przepraszam), sama Charlie zliczała w niejeden samotny poranek, już po wyjściu męża do pracy (albo do kochanek?).
A gdyby wiedziała, to co? Pokornie, z szacunkiem, okryłaby ranę bitewną, żeby w Charlotte negatywnych wspomnień zbytnio nie ożywiać? A może zbiłyby piątkę? I co, poszły razem na zakupy?

He hit me and it felt like a kiss
He hit me and I knew he loved me
If he didn't care for me
I could have never made him mad
But he hit me and I was glad


Rozkręciła kawiarkę, napełniając lejek wodą, i przyszykowała dwa (a Milo to co? na kawkę nie zasłużył, Phoe?) kubki, stawiając je na krawędzi marmurowej imitacji.
- A zjadłabyś coś teraz, może? Znaczy... Mówiłaś, że nie masz zbyt wiele czasu, ale...
Sielanka poranna i kurtuazja przerwane zgrzytem (no, zgrzyt to był niebagatelny) drzwi uchylających się za ich plecami. Spojrzenie zwierzęcia spłoszonego przy lizawce paśnika, popłoch-popłoch-popłoch. Kurwa, zapomniałam ukryć... Zwłoki?
Ciało.
Harpia zapomniała ukryć ciało.
Sprawcy? Ofiary? Hybrydy z drugim-jednego?
Tors nagi, jej własnym szponem poszarpany. Koronę cierniową pod łóżkiem zostawił, zsunęła się może, gdy ją nie tak dawno rżnął od tyłu, bez litości.
- Hm? Co?
Co?
Ślina grzęzła jej w przełyku (dziwne - nigdy jakoś nie miała problemu żeby połknąć).
- Ach... Koszulę. Powinna być w...
Co powiedzieć? Rany-boskie, co powiedzieć?
Skłamać, że nie wie? Koszula była w sypialni, przewieszona (rzucona na, raczej) przez oparcie krzesła we wczorajszym porywie, pomięta, ale nie na tyle, by jej jeszcze dzisiaj nie móc wdziać na siebie. Udać głupią, że w ogóle co, jaka koszula? Po co komu koszula? Kto w dzisiejszych czasach by się koszulami jakimiś przejmował? Kto by koszule nosił, proszę pana!?
"Proszę pana", właśnie. Bo zobacz, Charlie (patrz, Bastian), ten prawież-nagi facet w mojej kuchni to jest jakiś obcy specjalista. Hydraulik może? A po co mi hydraulik o ledwie ósmej rano?
Jak to, kurwa, "po co"?! RURA MI SIĘ ZAPCHAŁA, CHARLIE. Albo pękła (z sercem razem). I zalała wszystko. Wodą? Łzami?
Ściek wywalił?
Ścieg wywalił.
Ścieg, no wiesz, fastryga. Pętelkowy, jak pętelka na szyi ("wokół szyi, jak wisielcza pętla z szubienicy rąk wychodząca"), pończoszniczy (pończochy z ud krwawiących zdarte),
ścieg fakturowy (i blizn faktura - na jego żebrach, na jej udach, na bastianowym sercu, także).
Haft.
M_łości. I torsje. Żółć wyrzygana krótkim i suchawym chlustem w zimną porcelanę umywalki. Charlie? Chyba będę rzygać.
- W sypialni. I... wstałeś już? Kawy się napijesz? A to... to jest Charlie Everett.

Yes, he hit me and it felt like a kiss
He hit me and I knew I loved him
And then he took me in his arms
With all the tenderness there is
And when he kissed me, he made me his

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ring płonął od gorących walk zawodniczek. W prawym, górnym rogu: Charlotte „Charlie" Everett, proszę państwa! Będzie biła się dziś (i już zawsze?) z Phoenix Grace, zwaną „Phoe”, Farrell, aktualnie siedzącą w lewym, dolnym rogu. Która z nich posmakuje zwycięstwa (nie mylić ze smakiem tortu)? Phoenix już mogła czuć się wygraną, bo czy to nie ona bardziej i lepiej znała Bastiana? Czy to nie właśnie ona była kimś w rodzaju narkotyku dla Bastiana/Milesa* [*błędne skreśl]? Dla Milesa na pewno, bo wciąż wracał, chociaż nie powinien. I ta relacja niezdrowa całkiem przynosiła jakieś spełnienie co noc, gdy walił do jej drzwi, a ona otwierała je, nawet jeśli nie powinna.
Co z tego, że wywiesiły białą flagę, gdy zbliżał się do nich jeździec z proporczykiem, zwiastujący kolejną bitewkę, będącą jedynie zapowiedzią do zejścia pod ziemię (tu wybierz: Czyściec czy Piekło). Przed nimi kolejny huragan emocji, chcianych i niechcianych jednocześnie – jak te biedne dziecko nienarodzone, co z łona charlottowego miało wyjść.
I śmierć nagle upadła na kościste kolana, poddając się i zostawiając temat za sobą. Czy Jej kolejna ofiara zginie od strzały puszczonej z naprężonego łuku, czy od cyjanku w pieprzonym torcie – już ją to nie obchodziło. Dla niej mogli i dławić się własnymi łzami, byle w końcu pomarli i odeszli razem z nią, ręka w rękę, aby nie było samotna. Dla Pani Śmierci? Wszystko.
I w ogień dla niej skoczę, aby przyszła i do mnie i złożyła śmiertelny pocałunek na mych zimnych ustach.
Kręgosłup połamię i rozdzielę na kręgi, żeby tylko zmieścić się na łodzi śmiertelnej i zdążyć na przeprawę na drugą stronę.
Powiem też najbliższej osobie, że jej nie kocham, choć to nie prawda. Powiem, że nigdy nie kochałam, nie będę kochać i chcę o niej zapomnieć – zabiję tym ją i siebie. Słowami. Okrutnymi. Za-biję. Nas.

- Pewnie nie zaszkodzi. Nikt się raczej nie potruje tortem. Tortem nie da się potruć. - Gówno prawda! Oby ten jej tort nie wytrwał trasy z Portage Bay do Chinatown, bo wszyscy będą leżeć w jednej mogile, jak ta Hrabina, Wiśniewska i Hrabia, co pitigrilił się z tą Wiśniewską. - To super, nie będziemy niszczyć waszej tradycji, a ja nie mam zamiaru jej bojkotować, po prostu dołączę do was. Chociaż raz. Zjemy oba torty, to jest pewne! – I ona uśmiechnęła się niby radośnie, niby wcale-nie-fałszywie. Dobre żarty, aż boki zrywać! Na samą myśl o jedzeniu jej się niedobrze robiło, a co dopiero o tortach - bombie cukru. A o jej własnym wyrobie śmieciowym cukierniczym? (Chyba, że Phoe zrobi kwiatuszki z marcepanu, te może wpierdalać jeść aż do porzygu!)

Nie wiedziała.
Cholera jasna! Dlaczego nie wie takich istotnych rzeczy o swoim własnym i jedynym bracie?
Skinęła jednak głową, z roli nie wychodząc kobiety-siostry wszechwiedzącej i uśmiechnęła się jeszcze szerzej (i jeszcze bardziej nieszczerze).
- Tak wiem. Zamówimy i wyrównamy te wszystkie słodkości.
Mały kłamczuszek. Zostało jej coś z małżeństwa, tego nieudanego, fałszywego. Przecież musiała maskować jak jej źle jest z panem Hangover Hangroovem. Michaelem. Panem majorem; miał niedługo zostać mianowany na podpułkownika, bo już na kurs dostał zgodę i wstępną datę. Nie poszedł przez to, że zabił swoje dziecko. A później wpadł w kompletny alkoholizm i zakończył swoją służbę życia na majorze. Szkoda, dostawałaby więcej pieniędzy po nim, a tak? Sprzedawała wszystkie swoje rzeczy (dom musiała zatrzymać, bo jak to tak – z ojcem i matką mieszkać?) i siebie samą, walcząc o przetrwanie.
Gdy ona walczyła o przetrwanie i o brak kolejnego mordobicia, Phoenix błagała o więcej (i mocniej), choć z zewnętrznych oczu wyglądało to inaczej. Wyglądała jakby czekała ją kolejna fala siniaków, bo na tym jednym na pewno się nie zakończy, a Charlie wciąż tkwić będzie w nieświadomości pełnej obaw; bo jak można dyskretnie pomóc ofierze przemocy domowej? Zrobić to tak, aby oprawca nie zorientował się – jest to sztuka ciężka. Zresztą, ofiara może tego nie chcieć (Charlie nie chciała, aby ktokolwiek wiedział i wolała być już dalej bita niż upokorzona przed bliskimi) i tylko robić problemy; wynikało to właśni ze wstydu pomieszanego ze strachem, jak pot z krwią. Miało zapach nieprzyjemny, metaliczny, pełen zduszonych okrzyków (nie)szczęścia.
- Nie jestem głodna, dziękuję. Zresztą, za wcześnie jest – na takie kurtuazje – na jedzenie. Poza tym nigdy…

Dopiero po chwili doznała olśnienia, jakby ktoś nagle otworzył jej głowę i wcisnął tam wyjaśnienie. Od kogo pojawiły się siniaki. I choć wciąż z tyłu głowy miała chęć pomocy Phoenix, to coś jej podpowiadało, że te bruzdy są z czegoś innego, może nawet lepszego? Tak można określ ich pieprzenie się tego ranka?
Boże, jaka była głupia! Wszystko miało sens, każde zachowanie Phoenix składało się puzzelek do puzzelka w jeden, klarowny obraz.

Miała romans z kimś innym niż jej własny brat.
Z mężczyzną, półnagim, opasany jedynie ręcznikiem, który z taką łatwością mógł zsunąć się z jego wilgotnego (pięknego) ciała. Za długo na niego patrzyła. Jaką miała minę? Oby język został się za zębami, bo z pewnością zaczęłaby się ślinić, a to nie wypada. Jakie, kurwa, wypada-nie-wypada! Jeszcze za czasów żyjącego Michaela nie miała do czynienia z prawie nagim mężczyzną. Po poronieniu spali nawet oddzielnie. Miała więc prawo chwilę popatrzeć.
Prawda?
I kolejny o-lśnienie, nagłe, jak grom z nieba jasnego i bezchmurnego. Znała go. Chryste Panie, to Miles! Ten właśnie, z którym próbowała innych trunków, zanim po zbytnim pomieszaniu, zaprzestała pić alkohol na długo i skończyła na samiusieńkim winie (i whisky, ale tylko na grobie męża). Pamiętała wszystko. I jego zapach, gdy musiała trzymać się bardzo blisko męskiego ramienia, bo jakoś błędnik zaczął jej szwankować. Szukała w nim oparcia i towarzystwa nie raz, chociaż nigdy nie zdradziła Harper-Jack’a. A teraz on szukał swojej koszuli w mieszkaniu Phoenix.
Walkę wygrała Farrellówna, bez wątpienia.
- Widziałaś koszulę Milesa? – powtórzyła pytanie po MaCcarthym trochę za szybko i piskliwie, niemal jak papuga kolorowa, gadająca i klnąca w nieodpowiednim momencie. Głowę przechyliła lekko, przenosząc spojrzenie na Phoenix; nie mogła już znieść boskiego widoku nagiego torsu. Płakać jej się chciało, wyć, że omija ją ta sfera życia, która zresztą szybko nie wróci.
W tym momencie wszystkie niebiosa zadziałały na korzyść Charlie, jeśli chciałaby wykorzystać to przeciwko Phoenix. Tylko niech nadejdzie odpowiedni moment. Tego dnia nie zamierzała psuć dnia Bastianowi, ale powie to, jeśli będzie musiała. Choć naprawdę – wolała cofnąć się do ranka, do tego durnego pomysłu, gdy stwierdziła, że przyjdzie tu i jednak zadecydować, że nie, daj sobie spokój z zawiązywaniem przyjaźni.
- Znamy się. Pracowaliśmy kiedyś razem. Co to się wtedy działo, nie, Miles? Ciekawe czy w końcu doliczyli się ile im butelek zniknęło. – I tym razem zaśmiała się szczerze, wspomnieniami powracając do przyjemnych i zabawnych czasów. Pamiętała wszystko. Czy Miles pamiętał Charlie? - Trochę się nie widzieliśmy.
sorry that I lost our love, without a reason why
sorry that I lost our love, it really hurts sometimes

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Walka kotów (miau-miau, miauk, szzzz, akysz) trwała w najlepsze, kiedy kolejne, rzęsiste strugi, opadały na ciało pomazane, brudne. Ciało to nigdy rozgrzeszenia nie zaznało i skąpane w poświacie bocznej lampki, sygnalizującej, że niebawem nadejdzie jej czas, szukało jakiegokolwiek substytutu, jakby co najmniej prysznic potrafił w jednej chwili w konfesjonał, od którego Miles odejdzie, trzy zdrowaśki odmówi i wszystko co złe zginie wśród liczb-rozliczeń w boskim archiwum.
Nie było wątpliwości, że nie chciał tego słyszeć. Tych kocich wrzasków toczonych przy stole, co przez szczelinę w drzwiach się przedostawały żeby zmieszać się z gęstą parą wody, nim do uszu wpadną. Tylko jakaś ludzka, mała cząsteczka, co się ostała wśród zgliszczy zniszczonego człowieka, zapragnęła się ujawnić światu. I ta cząsteczka posiadała umiejętność rozróżniania słów i głosów, i doskonale wiedziała, że to nie telewizor, ani sąsiad z góry, tylko intruz w mieszkaniu (azylu do dzisiaj) siedzi. Cząstka ta jak inny człowiek, wiedziała czego chce, miała odrębne życie i nawet chciała zrobić na złość, gdyby ktoś jej zapytał, ale istniała jedna osoba zdolna zadać to pytanie. Osoba, która nie unosząc się na granicach światów-klatek, nie wnikała pod spód. Pod kolejne warstwy poranionej podświadomości. Nie ruszaj, bo się skaleczysz.

Dlatego Miles stał dalej w wejściu, odsłonięty przed światem, nie znając odpowiedzi na pytania w oczach, które pożerały go teraz wzrokiem. Był Syzyfem, który dotarł nad szczyt z przeklętym kamieniem i ten jeden raz kamień postanowił się zatrzymać, zawisnąwszy w powietrzu, w każdej chwili gotowy do zmiażdżenia mu głowy. Tak Phoenix, ty jesteś tym kamieniem, a ten milczący Szkot to bohater tragiczny. Orfeusz co musi robić casting na Eurydykę, bo ta za każdym razem obraca się za siebie. Może gdyby to nie on ciągnął ją za rękę... Ah nie. To nie tak Milo. Ty nie nadajesz się do ratowania. Bo jak ktoś kogo nie da się ratować, miałby uratować kogoś innego?
Spojrzenia się skrzyżowały na wieczność, trwającą raptem kilka sekund i już wiedział, że nie zdoła jej uratować. Tak jak stygnąca ręka Molly, przekazała mu to słabnącym szeptem, kiedy trzymał ją w objęciach kurczowych, tak teraz spojrzenie topielca wołało o szczelinę co się otworzy i pochłonie ich wszystkich, włącznie z nią. Albo tylko jego, wszak on był powodem wszystkich nieszczęść. Czarna chmura nad rodziną Farrell. I ta Charlie w dodatku, niechciany gość, co trzeba go wpuścić z grzeczności i miłym być, uprzejmym, modląc się w duchu, że sobie szybko pójdzie.
I po co było Ci to Phoenix? Czy raz chociaż podejmiesz dobry wybór?
No po co Milesa wtedy złapałaś? Zająłby się nim ktoś inny, ze ściany ściągnął albo z podłogi podniósł. Wystarczyło tylko wyjść ze szpitala i się nie odwracać. A Ty się odwróciłaś, Eurydyko.

- Szukałem, nie ma jej tam - mruknął Miles-niemowa, drapiąc się po karku, po cięciach co znikać już zaczęły, ale wciąż piekły, jak gumka którą za karę trzeba się strzelić w nadgarstek, tak i one przypominały, że to pokuta, choć do prawdziwej jej daleko. Szramy powinny zostać z nim na zawsze, żeby z każdym spojrzeniem w lustro mógł gardzić sobą coraz bardziej, topiąc Molly we wraku, pod ciałem przyciśniętym do Phoenix.
Skinął głową na wzmiankę o kawie, mimo że powiedzieć należało: nie, na mniej już czas, ale siła której nie znał, połączyła go z tym miejscem niewidzialnym ogniwem, nakazując zostać. Choć tak nie trzeba, nie można, ale nie słyszał już tego veto, głuchy się stał. Bo raz, drugi trzeci, złamał zasady nieczystej gry, brnąc na pohybel w stronę bram ognistych.
- Everett, znowu się spóźniłaś - o lata długie. Po co w ogóle wyjechałaś? Dlaczego nie zostałaś i nie skarciłaś go wzrokiem, nie wygłosiłaś tyrady w co drugim słowie zawierając "idiota"? No powiedz, dlaczego pozwoliłaś mu z Molly się wtedy spotkać i ten liścik przeczytać? Ty, jedyna, prawie jak siostra, równocześnie wkurwiająca i serdeczna jak nikt inny. Nie było Cię. Znajomość płowa, rozpierzchła się gdy tylko wyjechałaś. Ot, zwykła, szczeniacka relacja. Ale co gdybyś została? - Ale ubrania nie poznaję - uśmiechnął się gorzko, stając pomiędzy dwoma nacierającymi na siebie frontami. Spojrzenie kolejne, puszczone w stronę tej co jeszcze chwil kilka grzała się w jego objęciach, po cichu wyślizgując się jak zawsze żeby krążyć po mieszkaniu, waląc się w pierś niemym "moja wina". Nie Phoe, to MOJA bardzo wielka wina.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”