WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A więc: do łazienki!
I, chciałoby się rzec, przysłowiem: prowadził oto ślepy kulawego.
Tylko Które było którym? Bastian ślepym chyba, czy też raczej zaślepionym (tą opaską
skazańczą? tą miłostką młodzieńczą? tą gorączką koszmarną, w ciele rozpanoszoną?) -
Phoenix więc kulawym. Bo czy przetrącone skrzydło też pod definicję kulawości nie
podpada?
Ale szli. Ramię-w-ścianę, ramię-we-framugę. Unik. Uchył. Przestój…
-Ostrożnie.
Zameandrowali korytarzem aż na chłód kafelków, w zapach (Jezu, żeby tylko nie lawendy!), hipoalergicznego mydła i farrellowych perfum (tych samych co zawsze od lat jedenastu: ciężkie, ale lekkie jednocześnie, muskat i paczula i piżmo, piżmo wszędzie, bo piżmo, jak mówiła Babka, pasuje do piegów). I tam Bastian, własnym majaczeniem niby-nieprzejęty, chwycił się brzytwyegu [wanny, potem - umywalki].

A Phoenix?
Phoenix, oj, widziała co się święci.
[Święci? Oni? I, że co? Że świętych, to dawaj - trzeba ukrzyżować!?]
Więc on - krok, krok, zakos i: Poradzę sobie!, a ona: krok, krok, chwyt, podpora. Jak to mówią - że wyjmiesz dziewczynę z oddziału, ale nie oddział z dziewczyny?
(Chyba nie, ale wiesz, Bastek, na potrzeby fikcji sytuacji…)
I krucha jest, fakt to, zwłaszcza te jej ramiona - no, po prostu żadne! - ale zawsze przy
pacjencie w nią wstępuje jakaś wielka siła.

Więc złapała go i sadza na klapie sedesu.
Patrz, Bastek - tacy z nas właśnie Król i Królowa, że to chyba jedyny tron, na jaki sobie
zasłużyliśmy. Jak ten kolor… ten, co to by powstał, gdyby nas - trzask! - w jednię zbić
głośnym (o ziemię pewnie, jak ten Albatros, co w locie ostatnim - w dół, w dół, w dół - przed siebie szybuje spada bez siły) klaśnięciem. Nie czarny. Nie biały. Nie szary. Modry; kolor typu GĘSIE JAJO (dwa-zero-zero-pięć, rechoczemy nad tym określeniem [w takim o-ooogromnym sklepie budowlanym, w którym Agatha wybiera akurat farbę na ściany kwiaciarni; Tobie podoba się o, tamten, a mnie ten – nie-taki] przez dobrze piętnaście minut, a przez kolejne trzy dni w jakichś wstrząsach wtórnych po głupawce wszystko się nam z nim i tak kojarzy).
Tron z porcelany, nie ze złota. I kolor taki, że ale-jaja! I ja, która miast złotego jabłka,
zdobionego kamieniami szlachetnymi, zakazany owoc trzymam co najwyżej, i Ty - z, zamiast berła bezcennego, łyżką do lodów nigdy nieskonsumowanych (jak nieskonsumowane nasze panowanie/nad sobą nawzajem/bo, o ironio, za bardzo nad sobą samymi panujemy).
Takie to nasze Kurewstwo Królestwo właśnie.
Królestwo w Ł.
Kurewstwo w Ł. (ale Królowa nie z Królem, tylko z parobkami).

I co, do łóżka byś wolał?
A pewnie, że byś wolał.
Do Ł. Do ł-zy ostatniej (pij mnie). Do ostatniego ł-yka (jedz). Do Ł. byś wolał.
PRZESTAŃ, PHOE.
Wszyscy, ale nie Bastian!
A może to ona? Może to ona by wolała - i myśli o tym teraz, co za kretynada! - żeby wolał?

Żeby wołał. Żeby ją wołał znad tego grobu. Do siebie. Do siebie. Do Ł.
[„Wstałaś już, kochanie? No coś Ty. Chodź (do mnie), wracaj (do łóżka)”].
No, już - łagodnym oddechem stabilizuje mu obraz wszechświata. Nie puszcza, dopóki nie poczuje, że ten młyn (diabelski) w jego oczach-ciele-sercu nie zaczyna zwalniać.

Trzymam Cię.
Trzy mam serca.
Za Ciebie, za siebie, za Molly!
Trzy mam Cię.
Mam Cię, Everett!

Klęknęła przy nim. Phoenix, co przed żadnym nie uklęknie, choć tyle razy niby (to żarty,
Bastek, wszystko! i wszystko tylko tak pozornie, nieprawdziwie!) na kolanach.
I bierze te jego dłonie, zimno-ciepłe (ciepło! zimno! gorąco! ręce! serce! goręcej!). I chucha
w nie, w te palce długie, w miękką poduszkę przeciętą linią życia przeciętnego (nie), w
kłykcie lodowate i opuszki rozpalone.
Niedobrze. Oj, niedobrze (mi; ale to nie pora na Pawie, nawet te Królowej - Królowa musi w garść się wziąć, bo Król jej tu kituje).

- No, już. Już dobrze. Dzielny pacjent - Dzielny pacjent ten, co wszystko zniesie.
[Wszystko zniosę. Z Phoenix Grace Farrell. Wszystko będę musiał znieść.]
Cios, policzek. Policzek. (Miles).
Policzek (Matka). Bo matka jej tak właśnie kiedyś powiedziała: „Z Tobą, to się trzeba
szykować na wszystko.” Nie komplement. Nie obraza. Diagnoza. Z Tobą, Phoenix, nie-taką-
jak-Molly, to trzeba…
JEBAĆ MOLLY!
(Miles). Miles jebał Molly. Jebał, jebał, jebał Molly.
Tak jak jebał, jebał, jebał-by ją. Wtedy. Z wichurą za oknem (ale inną wichurą, Bastian, niż
ta-wtedy-co-Ty-z-tym-kolanem...).
Jebałby ją, gdyby nie…
Ten tusz pod sercem. Tuż pod sercem. A mogła mu przecież powiedzieć: zostaw, nie zdejmuj (koszulki). Czy nie zdarzyło jej się już tak zrobić? Odepchnąć rąk czyichś od siebie, surowym wyrazem twarzy przekazać, że nie-dla-psa-..., zostać w bieliźnie, czy w ubraniu nawet, o tyle się odsłaniając (garda w górę, majtki w dół), co trzeba. Ale nie.
Ona chciała. Chciała - tuż pod sercem. Tusz pod sercem.

Żeby [ją] zobaczył.
(I zobaczył. Zjawę, harpię, topielicę.
Chór: Siostrobójczyni!)

- Nie martw się. Nic jej nie powiem.
Koi go. Koi, nie kołysze. Ukaja (u-karze potem/najprawdopodobniej siebie).
- No, już, Bastek. Spokojnie. Zaprosimy kogo będziesz chciał.
Molly! Milesa! Maxa! Lexy! Petera! I Liane! Niech wchodzą i jedzą z tego (wszyscy).
Wszystkie trupy nasze w końcu są.

I Ty to sobie może poradzisz, Bastian.
Ale ja nie.
Nie radzę sobie, nie(na)widzisz?
Zawsze taka hop!, do przodu! i gdzie-diabeł-nie-może…
Nie radzę sobie.

Wstaje. Z szafki termometr zupełnie innego rodzaju wyjmuje - długi, metalowy, śmieszną
kolbką jakąś zakończony. Kładzie na krawędzi wanny, kran odkręca, dopiero potem odpływ korkiem przyblokuje (zawsze tak, nigdy na odwrót - ona, i te wszystkie jej dziwnostki).
I czekamy. Zimno-ciepło. Ciepło-zimno.
Muszą być dwa stopnie poniżej temperatury ciała. Czyli - trzydzieści siedem z kawałkiem, nie mniej, ale nie więcej. I potem w dół, stopniowo, jeśli jej nie zacznie gdzieś dalej odjeżdżać.
Jeśli zacznie - plan jest taki, Bastek: nie pierdolimy się więcej (e-he, he-he, chciałbyś!
I Chór: Wszyscy, tylko nie…) i dzwonimy po karetkę.
Ale teraz jeszcze ostatnia próba. Próba - nie strzelba.
[Kwiatek u lufy. Lufa u skroni. Więc może to wianek? Może to w wianku ten kwiatek, a nie
przy cegle, którą okno wybite?]

Scena zatem prezentuje się następująco: Bastian (nie) śpi i (nie) umiera na pokrywie kibla, a Phoenix siedzi na krawędzi wanny i dłonią wodę szumiącą zagarnia.
Dip, ten termometr, dip, hold, dip, check.
Jeszcze trochę zimnej. Teraz trochę - cichutki zgrzyt kurka przekręcanego w inną stronę -
ciepłej.
Ciepło-zimno. Ciepło-zimno.
Ja-ty-ja-ty. Które-co?
Ty, moja Kotwica.
Ja, Twoje Vertigo.
Ciepło, zimno!

Kiwa głową, gdy kreska staje na trzydzieści siedem i sześć. Okay, i tak trochę jeszcze
spadnie.
Więc znów - padłaś (na krawędź wanny, jak Albatros skonany na skałę?) - to powstań teraz (Wenus z Milo, Wenus z Wanny - więc nie Z Morskiej Piany).
I znów - co, Phoe, spodobało się? Uniżenie, upodlenie, ukaranie - przed Bastianem w klęczki.
I co robi? Boże, będą się śmiać z tego kiedyś (będą?) - Phoe zdejmuje mu skarpetki. Roluje jedną nad kostką, ściąga. Potem drugą. Ten całun niedorzeczny - i w rewersie, bo oto nierządnica nim Tego, co z krzyża zdjęty, nie okrywa, lecz odziera (to płótno) z niego. I
zobacz, Bastian - czy nie ma to sensu? Ty, co to z tego krzyża. I ja, co z tym całunem w
dłoni.
I w Ł.
Tym naszym Kurewstwie Niebieskim.

- Wiem, że zimno - mówi, sprytnie, zanim on zaprotestuje - No, chodź. Jeszcze tylko
chwileczka. Tylko chwila. To ci dobrze zrobi.
Chyba. A jak nie, to 112 i: „jestem pielęgniarką ze Swedish Hospital, numer ID: 782701,
proszę… tak, pilnie”.
- Dobra, Bastek. Teraz szybko, bo to będzie pewnie trochę nieprzyjemne - koi; nie boi-się (nie?) - Ręce do góry, okay?
Jak w dwa-zero-zero-trzy, gdy Ty Kowbojem, ja Indianką (Poe Dzikie Pióro - japierdooolę,
ale absurd! [to już stwierdzą w dwa-zero-zero-siedem]).
No. Więc - ręce do góry.
P-oddaj się. Oddaj się. No, już. Oddaj-mi-się. Oddaj-mi-si-łę.
(Czy będę potrzebować jej dziś za nas dwoje?)
- I pasek, okay? Daj, pomogę.

P-okaż mi się.
Bo to-jest-Ciało-Twoje.
A co-Twoje, to…
To jest ciało moje.
- Dobra, Bastek. Dawaj te gacie! - Odźwierna (wierna-niewierna), szarpie lekko za nogawkę- I tak, pozwalam ci zostać w bokserkach - Wyprzedza pytanie? On przecież nie-pyta; Ona przewraca oczami, śmieje się trochę (jakim cudem ma na to jeszcze siłę? - To ci dobrze zrobi, Bastian. Ochłodzi cię, okay? Wyrówna temperaturę. Zobacz - Zanurza dłoń w wodzie; nie-zimnej, nie-letniej, nie-groźnej. Koi. Oswaja. Przykłada ją do Bastianowego przegubu - O, taka jest, zobacz. Wcale nie jakaś bardzo zimna.
I znów, chwyt wprawny, stabilny. Vertigo-Kotwica-Vertigo. Zimno-ciepło-zimno.

- Hop, no już. Wstajemy.
Powstajemy. Z popiołów? Z klęczek? Od nowa? Supernowa?

I jedną nogę wsuwa do tej durnej wanny i - chodź, Bastian, zobacz, wcale niegroźna! - nawet
się uśmiecha.
- Poradzimy sobie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Vertigo.
Ver-ti-go.
Weź-ty-go.
Zawrót mój
i
Ciało-moje (zabierz je ode mnie).

Molly żyje. Molly umiera ginie. W jednej chwili, pstryknięcie palców, zarzewie myśli co trzeźwiejszej. I kiedy jaskółki latają nisko, to ponoć na deszcz się zanosi. A sępy? Co z tymi sępami cholernymi? Patrz, latają wokół – z Feniksem i Albatrosem się bratają; za karę wydziobywać chcą wątrobę. Szczęk sprzączki paska. Wątroby chcą mojej (duszy).
Harpie.
Nie, nie-nie. Z-zostaw.
Zostaw, Phoe. Serce zabierz. Serce weź, nie wątrobę. I uderzenie – policzek, wybija duszę z powrotem do roku dwa-zero-jeden-siedem. Boże, co robisz? Nie rób, zostaw, nie mogę. Nie będę. Nie będę twoim pocieszeniem.
Zo-zostaw, Phoe! Zostaw… No co ty… co ty robisz… Zostaw-zostaw-zostaw. – Pomruk, chrypliwy, krztuszący, błagalny. Chcę cię odepchnąć, ale dłonie odmawiają posłuszeństwa. Nie wolno mi; za wysoko jesteśmy (bliżej nieba, niż kiedykolwiek…?) – na szczycie Wieży Babel – języki się mieszają (gubią – ale nie w splocie; nie jak w t e d y – „nie będę”). Trzymać język za zębami („naucz się, wreszcie” – Mark).

Nie rozumiem cię. Nie wiem o czym mówisz. Nie chcę nikogo zapraszać (ani wy-praszać, ani prze-praszać). Nie chcę podnosić rąk. I pamiętam – tego kowboja cholernego, co żałowałem zaraz. Ralph i Gavin, przynęta w tłum zarzucona, i „z Brokeback Mountain cię przywiało, PE-DA-LE?”; i dlatego kurczę te łapska jeszcze ciaśniej. Spawają się z torsem, z żebrami, cisną się (siniaków sobie narobię).
Błagam.
Ale ustępuję też (jak-zawsze). Albo zapominam (jak-zawsze).
Prawie nagi. Już nie obnażony; po prostu nagi. A może i jedno, i drugie – i nagi-ęte zasady, granice (koszulki-spodni-skarpetki-cholernej).
P-prrroszę.
Prosił. Z głową zwieszoną lekko, jak prosi się o wybaczenie. Jak chyli się ku upadkowi – bo to on na klęczkach tkwić powinien teraz. Albo na krzyżu; gwoździami przybity – nie tak jak ci twoi, co z krzyża zrzucić (sobie) chcieli. A ty wyciągasz te gwoździe, wyrywasz je, wyszarpujesz. I boli-boli-boli, ale głęboko we mnie tli się jakaś ulga. To ta woda chyba, przemywa rany (rrrany-boskie-jak-zimno). Ta woda, do której daję się zaciągnąć. W bokserkach, rozumiesz? I chyba chcę je w pierwszym odruchu zdjąć, zsunąć, zahaczyć palcem o materiał, pociągnąć – ale potem przypominam sobie, że jesteś tu – prawdziwa – marzenie z(n)iszczone i znowu gubię się, potykam, tracę równowagę na powierzchni śliskiej. Podciągam bokserki. Nogi mam jak z waty. Zbudowany jestem z galarety roztrzęsionej. Rozdygotanej. Dy-go-ty. Go-Ty. Weź-ty-go. Vertigo. Kurczę się (przed lufą; żaden wianek – korona cierniowa).
Rrrany-boskie-jak-zimno.

Są takie sępy, co nawet z kości pożytek zrobią. Kością się pożywią. I to tak naprawdę; nie jak pies, na przykład, że pogryzie, wymęczy, jęzorem otuli, do golizny samiutkiej, każdą chrząstkę ostałą. Biorą, słuchaj, taką kość i roztrzaskują o skały. To może weź tak, co? O rant wanny. Trzask. Raz wystarczy (tyle siły w tobie).
Są takie sępy, co nawet z kości pożytek zrobią.
A ja – ja-idiota – ja o podniebieniu fałszywie-królewskim chyba; na pokaz gardzę, że „nie będę”.
Ja-idiota. Ja-Kotwica. Kotwica taka, bezużyteczna bez okrętu, którego może się trzymać; więc zakładam ręce na twoje ramiona (ramię twoje; ramę twoją – mojego obrazu nędzy i rozpaczy; siedmiu nieszczęść [ty ósmym, tym wiecznym]). Trzymam się ciebie (trzymam się życia). Trzymam się – jakoś.
Poradzimy sobie – jakoś.
Na połów.
Połowy – dwie, obok siebie. Dwie połowy owocu (zakazanego – „nie wolno”).
Owocu schorowanego. Robaczywego. Dziurawy, blady, nagi, obdarty ze skóry ubrań.

Nie jestem święty, Phoe. Ty wiesz, wiesz przecież. I może grzech jest gardzić tą kością jednak? Jak grzechem było nas się sprzedać.
In nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti na sinych ustach; i pieta nasza, wyrzeźbiona w żelazie (pokutuj kuj, póki gorące), kiedy te dłonie po ciebie wyciągam. Bo tonę. Tonę. Jak pierdolony Albatros, pikuję (strzelec w for-piku się chowa, zlękniony widokiem – Ikara zestrzelił; to nigdy nie była wina słońca). Tonę grzechów dźwigam. Tonący brzytwy się chwyta. Ty w morzu wątpliwości dryfujesz; nie toniesz – więc skoro tonący się chwyta, to dryfujący puścić się może, co? nie musi.
Nienawidzę cię.

Nienawidzę cię (wstydzę się tej naiwności myśli).
Zadzwonisz? Z-z-zadzwoń d-do niej. P-p-powiedz, ż-że j-jej nie-e-e-nawidzę. Głupia s-s-suka.Molly; Milesa powinna trzymać na smyczy. Na łańcuchu. Z daleka od ciebie. I ciebie z daleka od niego. Mam dwadzieścia trzy lata i kocham cię nienawidzę was.
Z-z-zadzwoń do niej, Phoe. Teraz, p-p-proszę. – Zimno mi, Phoe. Boję się. Zimno. Nienawidzę cię; ale nie zostawiaj mnie. – N-nie, nie dz-dzwoń nigdzie. P-poradzimy sobie. Obie-ecaj. – Nie chcę na pogotowie. Mam trzydzieści dwa lata i nadal cię kocham nie chcę pacjentem się tytułować – dosyć mam tego (bo od pacjenta do „mlem, mlem, pac-ostatecznego-jenta” niedaleka już droga (krzyżowa). A każda stacja w twoim sercu; przyjaciółki, miłostki, pielęgniarki. Une Protectrice.
Odpływam na chwilę. Dryfuję – organizm dryfuje, gorączka cięższa jest, niż ołów – zabrać mnie chce, ze sobą, na dno („nie będę” moją tratwą); ale nie puszczam. Trzymam się ciebie. Trzymam się życia.
Poradzimy sobie.
Phoe…? – Budzę się? Z czego? Nie ze snu, przecież?
Niedobrze mi.

Od lat, przeszło, ośmiu.
Deszcze, dreszcze, drzesz-mnie (na strzępy).

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

No, Phoenix, dalej. Weź Ty go. [Weź-mnie i miej-mnie].
Weź go, i nieś go. Nie-ś go. Ciemną doliną.
Tylko, że - Kotwica to, w końcu? Czy Krzyż raczej?
Krzyż mój. O ram(i)ę moj(e)ą wsparty. Więc Krzyż to? Czy… Raczej...
Ciało.

– Phoe…? – Budzi się? Z czego? Nie ze snu, przecież? – Niedobrze mi.

Tobie, Bastian? Tobie jest niedobrze?
A mnie jak jest? Zastanawiałeś się kiedyś?
Jak-mi-jest. Ty, w tej swojej pierdolonej naiwności. Że jak mówię, że "fajnie", to fajnie. Że jak mówię, że "dobrze", to dobrze. Że jak mówię, że "dam radę", to -
Nie daję rady.
Bastian, nie daję rady.

Ale i tak wchodzę z Tobą w odmęty (ciemnej doliny). Włażę w nie, w jeansach i koszuli. Siadam (ramię w ramię, vis a vis). I trzy-mam-cię.
I nie daję rady.
Boję się. Boję się, potwornie.

W physis sta[gna]biliza-cja. Trzymam Cię za ramiona, a Ty trzy-masz-się-m-nie. I mamy. Trzy mamy. Za Ciebie, za mnie, za…
Bezruch wymierzony prosto w to nasze Vertigo.
A w psyche? Popłoch i biegiem [gna - czy spada?], w dół mentalnej listy.
- Splątanie? Check. Ty sam w sobie. I ja w sobie-sama. I, a może raczej przede wszystkim, jedno w drugim, węzeł ten nasz piękny, gordyjski, w którym “obok siebie” synonimem “naprzeciwko”.
- Zaburzenia oddychania? Ale, że u mnie, przepraszam? Bo jeśli tak, to owszem. Check, check, check (krateczka mała na liście objawów z takim entuzjazmem zakreślana, że proszę - już się przebija igła długopisu ["Jezu, Bastek, znowu się walnąłeś" - walnołem się? - "ołówek miał być" - ołuwek?] przez pergamin - patrz, niby tylko papierowy stygmat, a wlot jak po kuli.
Z tej lufy, chyba, u wianka korony cierniowej.
- Drgawki? Nie. (Jeszcze nie?). Ale już dreszcze. Deszcze. Słoty. Seattle-ańska zawierucha sezonowa. “Tak, halo? Mój - przyjaciel? partner w zbrodni przeciwko sobie ludzkości? kocha-nie, nie, nie moje? - Mój. Przewiało go chyba. I drży. I trzy-ma-się-brzytwy. Ostatkiem sił się trzyma, możecie kogoś przysłać?"
Tylko nie Milesa. I nie Maxa. I nie Molly.
Trupów nam tu już wystarczy.
-A utrata świadomości?
Czy świadomości to nie wiem, ale… Tchu. Utrata tchu. Oddech. Do utraty tchu, na karku złamanie.
“To przyślecie kogoś? Bo my tu, we dwoje…”
Król i Królowa. Do utraty tchu.
“Nie, nie trzeba. Jedna trumna wystarczy.”

[I Rufus, pies z nami pogrzebany].

Siedzą - Bastian i Phoenix, on w gorączce, ona w przerażeniu. W W. siedzą. I w razie wu? I w godzinie wu (śmierci naszej?). Czy nie wybiła właśnie ona, przypadkiem?
(Nie, nie, ona to trzy lata temu. Cztery już będą.
Nie będą? Nie będę...)

- Bastian? Bastek-Bastianku? - pyta, a on do niej z takim… strasznym… gniewem teraz mówi. Boi się, ona. Ale nie jego. O niego. Boi się. Boi się, boi się, boi się. - Tu, no, dalej. Dasz radę głowę do klatki piersiowej przygiąć?
Wie, że nie. Zatrzyma się jakoś w trzech-czwartych drogi. Zawaha. A więc - sztywnienie karku? Check, check, check.
-Widzisz mnie?
Nienawidzisz mnie?
Czy niena-widzisz we mnie?

Nie wiem tego. [Och, kurwa, a gdybym tylko wiedziała!]
Ale znam Cię o tyle, że czuję, że się gniewasz.
19-08-2007,
1 Nowa wiadomość, od: Bast-man
(Batman, Best-man, Skrzydłowiec, Skrzydłowy - żart taki nasz kolejny, nieśmieszny, wewnętrzny);
Otrzymana: 02:01am

Gnieważ się, Phoe?
[A pięć, prawie, lat później: “dobra, zbieram sie, wyjerzdzamy”
„wyjezdzamy” (wysłane z jego łóżka)
Phoe: „A żebyś się na śmierć zanudził!!”]

Nudzisz się i teraz, widzę. Nudzisz nudnościami. M_łością się nudzisz?
Wtedy - hihi, hi. A dziś? Łzy, łzy, łzy. Krew i pot. I łzy. U szczytu ud, z samo-charyzmatów się sącząca. W białej (niebieskiej? w końcu kolor to taki kurewski królewski) gorączce. Na załomie wargi górnej, na samiutkim jej brzeżku, spite czubkiem języka, za Twoimi plecami.
Gniewasz się. Nie-waż-się. Na mnie? Nie waż się na mnie.
Bo przecież ja Cię wpuściłam. Do Ł. (chociaż to było Twoje Ł., więc może sama się wpuściłam). Do W.
Do S, na miłość, kurwa, boską!
No, nie pierdol, Bastian. Przecież widzę, że się gniewasz. Przecież czuję.
A ja Cię wpuściłam. Do Ł. Do W. Do S., do S.!!!! Do S.!!!!!
Tu – daj tę rękę. Dawaj! (Oddawaj ją! Oddawaj mi ją, losie! Mnie weź, ją oddawaj!). Dawaj!
Tu. Po Twojej-prawej-mojej-lewej. Pod mokrą tkaniną (tkanką? od łez mokrą, chyba) koszuli. Pod piersią mikrą, taką, co się ideal-nie (nieidealna, nieperfekcyjna, nie-taka) mieści w dłoni (S. na rękawie, S. na dłoni, S. w dłoni). Tu. Tu, czujesz?
Tu Cię wpuściłam.

A Ty? A Ty, TAKI, KURWA, MORALNY, innych w progu (tym, w którym ja stoję, całkiem obnażona) chcesz przepuszczać.
I ja wyję na Ciebie, jęczę, miotam się przed Tobą, a Ty: “proszę, zapraszam, prze-praszam”, na telefon mi się grzecznie w Walentynki nagrywasz.
TAKI, KURWA, MORALNY.

Wtedy, w dwa-zero-dwunastym, gdy sama miała niedługo skończyć lat dwadzieścia jeden – w planie wielka feta (feta i koks, tak w zasadzie, ale nie dla Phoenix, jedynie dla jej znajomych – bo Phoenix jedzie tylko na nasennych i na sertalince, i na Concercie czasem, lecz wyłącznie w trakcie sesji), od Bożego Narodzenia jakoś Phoe przebierała nogami przed tym jego jubileuszem.
Dwadzieścia-trzy. Ja Cię kręęęęcę, Basteeek! Ale będzie! Ale dorosły! Ale super! Ale-jaja! Zrobimy melanż! Zrobimy mélange na cztery fajerki (M+M+M+, o, akurat cztery). Będzie super! Będzie tak prze-super!
Ale Bastek jakiś dziwny się przed nimi zrobił. Przed tymi urodzinami (i przed M+M+M, czy może przy M+M+M?). Może… Hm, to alergia? Bo kurzu za dużo w tym jego nowym, dorosłym mieszkanku?
Albo przesilenie? Jak to jakie! Wiosenne!
Księżyc dziwny taki ostatnio, to pewnie dlatego. I stąd taki markotny i stąd coś kręci chyba, że “wyjerzdzamy”. Ale ona mu wierzy. Kurwa, ale to ironia! Ona mu wierzy (wieża Babel, niebo to nasze, Kurewstwo).

I wiesz co, Bastek? Ja wtedy stałam pod Twoimi drzwiami. Bez kitu. Pod Twoimi, kurwa, drzwiami. Jak pies (suka? s-s-suka!). Ta, co czeka. Ta, co wraca. Zawsze wraca.
(Jak tyle razy, w tym kopniętym równaniu wymiernym, przedzielonym poprzeczną linią ściany i my, jak dwie tego równania części, tylko nie – góra/dół, a salon/sypialnia; K-anapa/Ł-óżko, zawsze razem, nigdy razem).

I nie miałam pojęcia, że Ty tam jesteś. Bo gdybym miała…

To co, Phoe?
Złapałabyś za klamkę? Szarpnęłabyś (się)? Porwałabyś się (na to)?
Nie. Już nie. Bo wtedy był już Miles. I była, jeszcze, Molly. I listy były, i kartki w pamiętniku. I “jak się powiedziało A, to trzeba też powiedzieć B M, nie?”
Więc stała. I w telefonie tylko: stuk, stuk, stuk, klik; tyk-tyk, tyk. szust.
P: “I obyś się na śmierć zanudził!!”
M_łością.

– Phoe…? – Budzi się? Z czego? Da się w ogóle obudzić z tej mary? – Niedobrze mi.

Weź-ty-go. Wezmę go! Phoenix versus Śmierć.
P: Nie, nie, nie.
Ś: Wezmę go!

O nie, nie, nie. Wszyscy, tylko nie Bastian.
Więc łapie go.
Ciało święte. Duch święty. Śnięty. Śnię. Nie ty. Wszyscy, tylko nie Ty, Bastian.
Opłatek na języku.
Jak z tą karmą dla chomika. Fuj, ohydna! Ale - cała Phoenix (s-s-suka): co do rączki, to do buzi.
Bo ona jeść zawsze chciała. Nie dlatego, bo głodna, tylko dlatego, że się chciała nasycić. Ale czy ten głód to w ogóle można? Czy ten rodzaj głodu, co ją trawił, można zaspokoić?

- Bastian? Bastian-Bastianku? - dotyka go, w tej wodzie, a on ją:
Pali, pali, trawi. Trawi?
[Jak trawić, gdy żołądek wiecznie pusty; nie-najedz-ona?
"A wiesz, Bastian, co organizm jeść zaczyna, gdy nie ma już czego?
Sam siebie.
"
I te harpie wszystkie, i jaskółki, i albatros, i sępy i kruki i wrony (rozdziobią nas!), i feniks - żrą siebie. Samymi sobą o skały rzucają. Choćby miały pozostać tylko już kości. Choćby serce tylko, niczym już nieosłonięte.
O skały. O krawędź wanny.
O nie. O... nie.

O nie, nie, nie, nie, nie, nie.
Pierwsze słowo.
[Ciałem się stało].
Gorące. Gorące. Ty, żelazo moje (zawsze miała niedobory - stąd może te siniaki). Więc… żelazo? A może ołów? O, łów. Łów, tym podbierakiem. Zobacz ile rybek dokoła! Jak wtedy, w tym brodziku, w którym to siedziałeś. Łów, łów. Jedna spełni nam życzenie.
Wybierz mądrze. Tylko nie na głos, Everett.
Tylko nie na głos.

Umierasz?
Bo ja umarłabym za Ciebie.
Za Molly!
Nie - CHUJ, A NIE ZA MOLLY!
Za Ciebie. Za Tobą. Pójdę za Tobą.
Ciemną doliną.
Ty - krzyż mój.

Phoenix Grace Farrell dźwiga się z wanny. I dźwiga jego.
I - mlem, mlem, plask! - stopy bose (nagie) na posadzce zimnej (gorącej). Kałuża (krew, pot, łzy). I my w tej kałuży. I klapa sedesu pędem podniesiona.
Paw-Bastiana.
Nihil novi.

Dłonie na jego czole, on w klęczki, ona za nim, kolanem go jakoś śmiesznie obejmuje. I skroń gładzi, rozpaloną. Włosy z niej odgarnia. Oddechem łagodnym, chłodnym, na kark płonący, sztywniejący, dmucha. I koi. I boi się, strasznie. Strasz-nie, nie, nie, nie.

-Rzygaj, Bastian.
No, chodź. Wypluj to z siebie. Wypruj to z siebie. Wyrzuć. Zniszcz. Spal. Zabij.
Za nas dwoje.
Gorzko! Gorzko!
- Rzygaj. I dzwonię po pogotowie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Ona, On, Ł-azienka; impas trójstronny (na każde serce – jedna strona, im(kom)pas, z którego ktoś kierunek jeden wygryzł; tylko który? północ, może? albo zachód [śmierć nas zaszła, kupon odciąć]?).

I wiem, wiem przecież (a może wolałbym, tak standardowo, głupim być? nie wiedzieć?), że to „dobrze”, to „do-brze(gu)-już-chcę”. „Fajnie”, to raczej z akcentem na „-nie”. Ale byłem przy tobie zawsze – bo co więcej? Związane ręce – do krzyża przybite. Nie zastąpię ci go przecież. A może wystarczyłoby „ogarnąć się” w porę? Czy wtedy oczka rozanielone, maślane takie; nie uciekałyby w Jego kierunku? Spojrzenia przyziemne, nie frunęłyby tak, na skrzydłach rzęs, w stronę fantazji nieśmiałej?
Bo co więcej? Nie zastąpi go.
Nie, że nie chce. Nie, że nie chcę. Chce, jasne, że chce. Chcę, jasne, że chcę. Ale prawa jakoś sobie przyznać do tego przywileju nie potrafi.

Nie potrafię.

Bo ja z koroną cierniową naiwności; ty z koronką, też cierniową (wsuwki to, spomiędzy ciemnych pukli wyszarpnięte, w Ł., może; dziab-dziab, po kryjomu), przy brzegu majtek – czarnych (ciemnych) co to „w dół”, zamiast gardy (więc ciemne, w dół – dolina ciemna).
Więc wiem, że to „faj-nie”, to mało szczere – szczerozłote, szczero-zło-te (zła się nie ulęknę).

Jeszcze kilka godzin temu groził jej śmiercią. Taką udawaną, na niby – z łyżką cukru w dłoni. Czyli, że dobre złego początki. Ale ty, jak zwykle, na przekór; więc może i te plany ukrzyżujesz pokrzyżujesz? W debacie ze Śmiercią, z paskarzem najzdolniejszym. Wytarguj – w handlu wymiennym, na przykład? Twoja dusza za moją (jak moja – za twoją – szła zawsze, wszędzie, choć zlękniona doliny ciemnej).
I chyba faktycznie do S. (tego T U T A J; daj dłoń, dawaj, oddawaj mi ją!) sobie bierzesz (nie do ust; przy mnie – do serca) te prośby-modły, bo Śmierć rozeźlona. Szarpie za te żyłki, lalkarz o kościstej dłoni. Szamocze się. Szamocze mną, na krzyż(ak)u – marionetkowym – po(d)wieszony. Na brzeg daję się wyrzucić. Ryba bez tlenu (ryba śnięta, przyducha – Duch Śnięty). Kotwica bez celu.
Kotwica cholerna, okrętu się trzyma. Kotwica cholerna – niesprawna – chora na chorobę morską, na mieliźnie, na kolanach; przed ołtarzem z porcelany pada (jak deszcze-dreszcze), nad którym chyli się i spluwa (ofiarę składa – marną, bo siebie powinien). I ślina spieniona (kwaśno-gorzka) miesza się z wodą przejrzystą – ląduje gdzieś; między listkiem papieru toaletowego, a niedopałkiem z oddzieloną już bibułką, co na dno by chciała pójść, ale nie może.
Powódź wokół. Tak nam się, cholera powodzi.
Pierdolona powódź.

N-nie. Nie dzwoń. P-p-poradzimy sobie. J-jest okej.
Obiecaj.
Nie słyszę. Dlaczego nic nie mówisz?
Obiecaj.
Nie słyszę (a słucham).
Obiecaj, proszę?

Nagle zryw ciała – zryw mięśni. Szarpnięcie, łeb w dół (korzyć się trzeba); pali w żołądku. Ojcowska dłoń, palce wplecione we włosy, „schyl się, szczeniaku”, korzyć-się-trzeba (i może nie we włosach ta dłoń, ale na ramieniu; wyprowadzany z gabinetu dyrektora – raz-jeden ojciec przyszedł, ostatni, nigdy więcej [nigdy-więcej-się-nie-waż]). Pali w sercu. Pali w przełyku – wypluć chcę gorączkę. Wypluć chcę te ułomności wszystkie, „rzygaj”. Ale one pasożytują (Feniks, Albatros, jaskółki i sępy), uzbrojone wieńcem cierni. I dobrze im we mnie. I źle mi z nimi (ale to pasożyty, więc zabić mnie nie pozwolą; cierpienie litościwie wydłużone).
I tak dobrze mi z Tobą (w S.);
I tak źle mi z Tobą (w Ł.).
Na odwrót?

N-nie dzwoń, Phoe.
Skurczony. Zgarbiony. Zamknięty. Mięśnie brzucha napięte w łuku (nie, że ociosane jakoś szczególnie – nie jak te Milesa – Bastianowe, zwykłe takie, ludzkie, co je ma każdy). W jego objęciach; kibel. W objęciach Phoe; On. Taka jego stałość życiowa – psia mać. Chłodny kibel, co rozognia się jego ciepłem. I Ona, za nim – ale ramię w ramię. I zwymiotować chce (On), ale nie może. W żołądku nic nie ma;
bo to nie w żołądku mu ciąży.
Może z sercem powinien się zamienić? Z niego chlustałoby obficie (albo i nie: bo krzyczeć nie potrafi). W ustach metaliczny posmak; szczero-zło-ty.
Zło. Ty.

Cała… cała mokra jesteś – stwierdza (odkrycie!), obracając się tyle-o-ile (nie może). Zerkając na nią (próbując) spojrzeniem nietrzeźwym wciąż, ale – tak jakby, odrobinę obecnym, bardziej. Za blisko jesteś (czuję cię). – N-nie chcę tam wracać… – Do wody. Dowody (słabości własnej, zbrodni, mordu na uczuciach). Do wanny. Chcę wyjść z Ł-azienki. Tu też nie ma miejsca dla mnie (ani tu, ani w Ł-óżku, ani nigdzie; i może tylko w roku dwa-zero-zero-jeden, ale tam wrócić nie mogę).
Za blisko jesteś (czuję cię).
Za blisko.
Mokra cała, za blisko i zawsze nie-tak.

A ja klęczę na tych kafelkach cholernych – sam już nie wiem ile – i sztywnieję (a ty za blisko jesteś). Ale nie-tak.
Może to stężenie pośmiertne?
Rigor mortis.
I rygor bezwzględny („nie wolno”, „nie będę”, „nie-dla-psa…”).

Która godzina, Phoe?
Moja ostatnia?
Déjà vu – ten kibel.
„I w razie wu? I w godzinie wu (śmierci naszej?). Czy nie wybiła właśnie ona, przypadkiem?”

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Początki.
(Szczątki).
Złego dobre.
Złego słodkie.
Zło-te. Te, Everett! [To już Ralph i Gavin, i mały OJ Bowen (co za g n i d a) lecą do Ciebie uliczką za pralnią Shepherda]. CIO-TO! (zło-to). PE-DA-LE!
Mam dwanaście lat, i stoję za tym wielkim, przemysłowym śmietnikiem tam, w tym zaułku, i jestem (jeszcze) bez grzechu [bo to dwa-zero-zero-trzy], więc pierwsza rzucam kamieniem. Bez kwiatka. Bez listka. I bez liściku (miłosnego, jak te moje-do-Milesa-za-osiem-lat). I trafiam. Ty wiejesz [błagam Cię o to / Mark sam Ci pokaże kto tu jest fra-je-rem (nie cio-tą i pe-da-łem, bo panicznie się boi, że jeszcze wykracze) jeśli - po nowym siniaku czy limie pod okiem (pięknym, zielononiebieskim-cotowogólezakolor?) pozna, że ktoś inny pokazał Ci wcześniej], a ja trafiam!
Trafiam!
I podnoszę kolejny. I w harpię pierwszy raz się zamieniam.
Zło-ja.

Początki.
(Szczątki).
Słodkie - takie, co wargi kleją (jak ten znaczek przyklejony do listów niewysłanych), cukier podnoszą, wzrok mącą. Oczywiste nam zobaczyć zakazują.
Że to nie lalkarz wcale, co trzyma w ryzach, na sznurkach, na krzyż(ak)u tego koszmarnego pajacyka Agathy (tego z lampy, pamiętasz? - Ty się go bałeś jawnie, ja udawałam, że wcale nie - i hop, do przodu! - ale do dziś mi się śni po nocach), to ten Hochsztapler, Kosiarz, tylko w lalkarskim przebraniu.
Że to nie przelew po prostu, tylko przekupstwo jawne.
Że to nie kot, tylko diabeł - ten rudy mój, rozumiesz? - ale diabeł jest chyba po naszej stronie (przewrotnie; tylko Śmierć - nie).
I:
Że to nie on. Że to Ty.
Że to zawsze byłeś ty.

Początki.
[Szczątki].
Słodkie, sło-sło-słodziutkie. Jak ta chałka z dżemem, na babcinym ganku.
“O, a Bastuś to zostanie dziś znów na podwieczorek?”
A Bastuś, że “pewnie!” - bo gdzie będzie wracał?
[I Phoenix, jednocześnie - i zerkną na siebie ze śmiechem i piątkę przybiją - że “pewnie!”, bo gdzie będzie wracał?]
Do Marka? Do tej twardej ręki ojcowskiej (ołowianej, gdy spada, spada, spada czy żelaznej, gdy pali, pali, pali?)?
Do Agathy? Tak, ale nie wtedy, gdy ojciec jest w pobliżu. Nie wtedy, gdy twarz jej szarzeje, uśmiech więdnie, a ręce? Ręce opadają, Bastian!
Bo co z równą siłą dwunastoletnie serce rozorać może, jak ten żal niezrozumiały, co się sączy z naszej własnej matki? Niepostrzeżenie. I spływa nam do herbaty, tej parzonej jej ręką. I wplata się we włosy nasze własne, gdy ta dłoń jej je pieszczotliwie przeczesuje. I gładzi nas po policzku - żal nas gładzi, pierwszy, najpierwszy, jej dłonią.
A może to Kostucha, nie żal? Może to już ona się czai? I nam z matki własnej - z Agathy - kolor wymywa i wyrywa dźwięk? I uczy nas tej pierwszej lekcji [najpierwszej], że są takie rzeczy, wobec których nie mamy żadnego oręża, jedynie bezsilność. A bezsilność nie może być bronią. I tarczą, nie może. I bezsilność to nawet nie kapitulacja, to nie koniec mąk - o, bynajmniej. Bezsilność jak zimna gorączka: łapie, nie puszcza, nie da się zbić.
[A zbiłabym! Ja! Phoenix Grace Farrell! Jak okulary OJ’a, jak to okno - kamieniem!]

Końce.
Słodkie? Gorzkie? Słone?
Czy to koniec?

- Która godzina, Phoe?
Twoja ostatnia.

Żart nasz codzienny, nigdy nieprzeterminowany, nigdy nieprzetarty, niezaprzestany [do dwa-zero-jeden-pięć, gdy to Śmierć wciąż była, mimo wszystko, abstraktem tylko odległym, egzotycznym takim, jak pamiątki przywożone przez szkolnych kolegów z wakacji, z urlopu rodziców w Tunisie, z wycieczki do dalekiej Azji: zdjęcia ryb tropikalnych, dziwaczne smakołyki, co to lepiej nie wiedzieć, co w nich siedzi, kolorowe kamyki z rozpalonej słońcem plaży (twarzy - Twojej, w gorączce), i śmierć też taka - odległa, ekscytująca nawet jakoś].

- Nie wiem, Bastek. Pewnie jakoś… koło północy, chyba? - I upierałabym się, że północ to godzina duchów, ale udowodniłeś mi kiedyś (w bibliotece), że najczęściej jako ta prawdziwa pora zmor i upiorów w literaturze powtarza się trzecia w nocy - eee, to luz! mamy czas! - Czy to ma znacze…
Nie.
Zresztą (z resztą: z M. i M. i M.) to nie zegar czas nam mierzy, a kompas.

Im(kom)pas. Sorry, Imma pass.

W tym naszym hazardzie pokrętnym. A jaka jest nasza ulubiona gra hazardowa, co?
No pewnie, że ta z lufą u skroni.
Tylko widzisz, jak już ustaliliśmy, dziwna ta broń nasza - niby palna, a jednak obosieczna. Nie dubeltówka, ale dwustrzelna - dziw jakiś, arcywynalazek (Bastek, a jakby to tak opatentować? dla desperatów takich, romantyków, co to chorują z miłości? a hasło reklamowe nasze? ”now you really can kill two birds with one stone!”; tym naszym kamieniem; wszystkie te ptaki - te sępy, jaskółki, kruki i wrony; i nawet Feniksa z Albatrosem ). Jedna lufa, dwa naboje. Dwie lufy, jeden nabój. Trzy-dwa-jeden (serce).
No, to taka, w każdym razie (w razie wu - sięgniemy po nią) ta gra nasza. Everrellowa Ruletka.
I broń nasza (Boże broń!).

Double-edged.
You brought me to the edge.


Już nie mogę.

Jestem - taka -mokra.
Tekst jak z tych świerszczyków Twoich i mojego porno, ale okazje mu się pomyliły. Zakazany owoc, pewnie, ale nie nektar z niego, tylko ropa jakaś cieknie.
Krew, pot i łzy. Bo z B. to w Ł. - w Ł-zy można (grać) w Ł-azience, ale nie w Ł-óżko i Ł-ajdactwo.
Bo - chór, chór, chór - ON TAKI, KUUUURWA, MORALNY!

Nie mogę, ale muszę.

Nie mogła, ale musiała.
Więc odsunęła się od niego o-tyle-o-ile trzeba, po ręcznik sięgnęła i tak go nim otula, okrywa.
Dobrze, że kupiłaś miękki.
Co?
Tyle sobie myśli. Dobrze, że kupiłaś miękki.
Wbrew logice, bo ręcznik dla Phoenix musi być szorstki.
Frotte-hardcore, bo nie ma na ciele pokąsanym żarem prysznica i głodnymi paszczami [wsuwek, agrafek, nożyczek (do paznokci), szpilek do włosów, igieł od broszek, cyrkla nawet (takiego starego, co jej się ostał jeszcze z podstawówki), żyletki] - większej przyjemności niż szur-szur-szur, punition, expiation, châtiment.
Ale ten jest… dla gości?
Guzik, a nie dla gości. Jakich, kurwa, gości, Phoe? Przecież ona nikogo nie zaprasza - nie tak, żeby zostawał.
Więc po co w ogóle go kupiła? Dwa lata temu już chyba, i od tamtej pory tylko prany czasem, ale nieużywany praktycznie wcale, chyba, że przypadkiem…
Bo Bastian lubił, jak ręcznik jest miękki.

Osusza go. Okrywa. Odrywa. Wzrok. Od-wraca.
[Wraca. Bastian, wszystko wraca. Twojarękanamoimkolanieustatwojenamoichburzaśnieżnazaoknem.
To wraca. Wtedytrzyipółrokutemukoniakwżyłachiwódkaitynamojejkanapieajanatobieprzezzawszechwilę.
To wraca. Ciałoprzycieleciałoprzycieleciałoprzyciele-przyjaciele.]

- Nie wrócisz.
Nie wrócisz do domu. Nie.
Nie puszczę. Nie wypuszczę.
Babciu, Bastuś zostanie na podwieczorek.
Mamo, Bastek zostanie na noc, dobra? Tak, wyjmę mu karimatę i śpiwór.
Molly, Bastian zostanie ze mną, Ty możesz iść, pić dalej.
Phoenix, Bastian zostanie na zawsze (na chwilę?).
Miles, ja…

Łapię teraz Twoją bluzę, gdzieś na haczyku drzwi zawieszoną, okrywam nią Twoje ramiona.
Całun.
Całunek.
Pocałunek.
Chcę, ale nie mogę obiecać. Że nie pocałuję zadzwonię.
Już nie mogę.
Bo jak trzeba będzie, to każdą obietnicę złamię dla Ciebie.
Rozumiesz?

?zseimuzor, ęic mahcoK

I - pauza - z trudem łapany oddech - skrobanie w drzwi. Skomlenie pod progiem. To Rufus, a jakże. Kwintesencja przerażenia żywszego chyba nawet niż moje własne.
PHOENIX CO SIĘ DZIEJE CO SIĘ DZIEJE WPUŚĆCIE CO SIĘ DZIEJE CO SIĘ DZIEJE CO SIĘ

-Koniec zabawy, Bastian. Wstajemy.
Zabawy? Phoe, och, baby-Phoe. Zabawa to się dopiero zaczyna.
Zabawa zapałkami, na przykład. Co to wielki, kurwa, płomień można nimi wskrzesić.
[A Phoenix, by istnieć, potrzebuje popiołów].

-Idziemy do łóżka.
Jestem taka mokra.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Za śmietnikiem, ale jednocześnie jakby… na świeczniku. Bo na świeczniku – dla mnie – i dla ciebie, też, na świeczniku – bo tam płomienie przecież. A tyś kometą, co własnym ogniem się spala (i na co komu zapałki? chyba, że to te zamiast świeczek na torcie).
Dorośli jesteśmy (wbrew postulatowi młodzieńczemu, że nigdy jak ci beznadziejni-dorośli nie będziemy); a dorosłym już nie tort, a tort-ury. Taki tort, a w przepisie:
Około trzystu gramów mąki męki (tyle, plus-minus S. waży; ta męka pakowana w torebeczkę osierdzia). I cukru – garść, dosłownie. Cukru-pudru; miękkiego takiego, jak ten ręcznik nieszczęsny (bo początki muszą być słodkie – ten pierwszy kęs tylko, na zachętę).
Tortury, Phoe. Tortury i męka.
Bo z tobą trzeba być przecież gotowym na wszystko. Na Ł-óżko i na Ł-azienkę. Na przyjaźńnienawiśćkochanie. Na lufę z kwiatkiem i bez kwiatka. Na przekór. Trzeba być gotowym na chwilę, na zawsze, na nigdy.
Na ciebie trzeba być gotowym.

Może trzeba więc dojrzeć. Ale nie dojrzeć-dorosnąć. Dojrzeć-widzieć (w tobie). Co znaczyłoby też, że gotowy jestem na ciebie od zawsze (od chwili, dosłownie, i: od chwili, w której się pojawiłaś). W moim życiu. W moich myślach. We mnie (przysięga krwią przypieczętowana – taką krwią z rozdrapanego ugryzienia po-komarze, bo nie zgodziłem się na to, by własne łapsko scyzorykiem rozharatać).
Po-jawiłaś się we mnie.
I może ja, jakimś tylko cudem, pojawiłem się w tobie. Metaforycznie, w S. (bo nie w Ł. – nienieniewolno).
Bezsilny jestem. A bezsilność to nie kapitulacja. Bezsilność to (de)kapitulacja („wziąć i łeb urwać, takiemu!”; słyszał kiedyś od ojca – ale wtedy akurat nie on był adresatem, tylko jakiś kolega z pracy-bardzo-stresującej [tak matka powtarzała, zawsze – „tata jest zdenerwowany, bo ma stresującą pracę – może pójdziesz do siebie, Bastek?”] i chyba wszyscy z tego gremium ojcowskiego widocznie monopol mieli na wkurwienie-wieczne-amen).
Bezsilność to taka dekapitacja. Ale my to córy i synowie Hydry – i po każdym takim ścięciu odrasta nam łeb przygłupi (a niby-mądrzejszy), i męczymy się z tą bezsilnością w limbo cholernym. W labiryncie bez wyjścia.
Wyprowadź mnie z tego labiryntu. Daj mi wskazówkę. Daj mi mapę – nić – n i ć – nic – siebie – wszystko (na wszystko muszę być gotów).

Strącona z Panteonu – Ty. Zbity z pantałyku (jak Pies – Ja-zbity [ten raz-któryś przez Ojca]).
Z pantałyku – i o jeden łyk alkoholu za dużo, trzy-już-cztery lata temu; spętał-łyk [tego alkoholu] usta moje z twoimi. A serca? Serca spętane już dawno (krwawą przysięgą).
Serca spętane. Serca sprzedane. Serca sprzedajne.

„?zseimuzor, ęic mahcoK”
Nie rozumiem, Phoe.
Nie rozumiem co do mnie mówisz; wstecz jakoś tak, wspak (nie-tak). Jeszcze raz, powtórz, powoli (po-woli, z własnej woli, z-nie-woli(ć) się poz-wól).
Oddycham powoli. Płytko – nie głęboko. Płytko i powoli. Jak matczyne „no, jeszcze raz, pomalutku” – bo znowu na rowerze się wytrzasnąłem. I w tych słowach matczynych nie ma jeszcze żalu. Także – pomalutku, krok po kroczku, hauścik po hauściku.
HAŁ-ścik (za drzwiami, psi, „hał” rufusowy) i CHAŁ-ka z dżemem (słodka, jak początki).

Pozwala się okryć (hańbą). I chciałby naciągnąć ten ręcznik mocniej; bo nagi jest, nagi się czuje, nagi będzie już zawsze. Ogołocony z uczuć, z prawdy, z m_łości (lepiej mu, policzki jakby muśnięte czerwienią; może gorączki, ale już nie-blade takie, nie-trupie). Potem bluza.
A t-ty? P-przeziębisz się. – Wytrzyj się. Otrzyj usta (słodkie, jak początek), otrzyj policzki (nadgarstkiem cienkim). Osusz (do dna – jak wtedy, kiedy usta słodko-gorzkie, początek końca, „nie będę”; do dna – „za Molly!”).
Umrę za ciebie.

I'm the lesser of two evils
or am I, am I tricking myself nice?

N-nie bawię się najlepiej – stwierdza śmiertelnie poważnie. Pomrukuje, burczy, po-burkuje (bo to po psiemu tak trochę). Ale wstań – wstań Bastian. Podnieś się wreszcie; unieś głowę. I wstaje, i unosi głowę, i patrzy na nią. Na Phoenix; i niby wspinaczka źrenic – od stóp (bo głowa ciężka, dłonie przybite do krzyża, spojrzenie do dna), przez czerń jeansów przemoczonych (taka mokra), na obojczyki mocno zarysowane, oblepione koszulą – na tym poziomie zroszoną raczej, wilgotną. Czyli nie tonęłaś. Nie tonęłaś – dryfujesz tylko.
I twarz twoja, lico, liczko. I oczy; i widzę, że ty dryfujesz tylko, ale ja tonę.
Tonę.
Patrzę i nie-widzę-nie-na-widzę (i oczy podrażnione – i ty już może wiesz co się święci?).
Phoe… o k u l a r y. – Szeptem. W tajemnicy.
W soczewkach przyszedł. Taki głupi! Taki-kurewsko-głupi! Bo na chwilę tylko, na doglądnięcie; na termometr pod pachą i czosnek, i imbir. Nie na gorączkę, śpiączkę, śnięcie, przyduchę, powódź, potop, Ś M I E R Ć.
Rrrrufusss, nic się nie dzieje, psie ty. Psssie. No już, jużżż. Szczypią trochę, Phoe. O-oczy. – Piachem sypią. Grób zasypują. To chodź, położymy się. Ja-Ty-Rufus. Mogiła wspólna.
I trze, trze, trze (trzeba mi ciebie). Dłonią – a wolałby papierem ściernym tak, na przykład. I krok robi w kierunku drzwi, i wciąż prawie-nagi, tylko z bluzą pod ręką, pięścią przy oku. I trudne to wszystko – Ł-azienka jak labirynt. Bez wyjścia (gdzie to Ł-óżko pierrrdolone?). Wpada – łapskiem na klamkę, szarpie (pchnąć trzeba – tylko dlatego Rufus tu jeszcze nie wpadł), pada (d-r-eszcz) na pysk, dosyć ma (niedosyt).
Niedosyt.

If I'm a lesser of two evils
who's this man, who's this act I hide behind?

Z drzwiami sobie nie radzi.
Z tobą sobie, kurwa, nie radzę.
Przeziębisz się.Mokra jesteś, cała, przemoczona (widzę w tobie). – Chodź-t-t-tu. Z-zakładaj. – I bierze tę bluzę suchą, i (sobie od ust odejmuje) jej daje (ten Bastian nie-znoszący-sprzeciwu). – Zd-dejmuj to. – I sam ledwo na oczy widzi, ale to zaczeka przecież. A Ona nie zaczeka; Ona wyjdzie, trzaśnie drzwiami, ucieknie, trzy serca, trzy-trzy-trzymaj Ją.
Trzyma.
Za koszulę ją trzyma. To ta rozchełstana chyba?
Widzi w niej.
Ile tych piegów, Phoe? Ile tych piegów, nie na twarzy – łącznie?
Za koszulę ją trzyma. Za S.
Nie-wolno. (Więc pozwól.)
Ile (tam?) tych piegów?
Trzyma-nie-puszczaj.
Zdejmuj to.

There are two ways to skin tonight

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Po komarze. Po koszmarze.
Chciałam się krwią bratać. Tak na serio. Tak boleśnie. Tak prawdziwie. Tak-na-zawsze.
A Ty nie chciałeś się zgodzić - choć ja, już już, jak zawsze, gotowa. Ze scyzorykiem otwartym w dłoni nie-dziecięcej nadal, ale i zupełnie nie-dorosłej.
“No daaaaawaj, Bastek, nie bądź ci-pa” (ale tylko w myślach, bo w życiu Ci tak nie powiem - przecież usłyszałbyś nie mnie, a Gavina, nie mnie, a OJa, nie mnie, przede wszystkim, ale Marka, a ci nie mają tu głosu).
No, dawaj.

Daj mi się. Siebie-we-mnie.

A Ty, że nie. Że to nieodpowiedzial-nie. Że to nierozsąd-nie. Że może innym razem.
Że, Phoe, to może jakiś kompromis? Zobacz, tu, na przykład - po komarze. Może by to jakoś wykorzystać?
Dobra. Trudno. Urażona duma, ale i przytwierdzona do niej jakaś głupia moja wyrozumiałość (względem Ciebie; zawsze względem Ciebie).
Nie, to nie. Wszystko jedno.
Sama (zawsze sama-sama-sama) się rozoram.
Rozoram sobie serce.

- Nie widzisz.
Nie pytanie, a stwierdzenie faktu. No pewnie. No jasne (ciemne? jak ta nasza dolina).
O k u l a r y. Tam gdzie zawsze porzucone - za drzwiczkami łazienkowej szafki (razem kupowali), na trzeciej półeczce licząc od góry, najpewniej. Krnąbrnie nieprzetarte (ile to razy ona je ciach, ciach rękawem bluzki, wcześniej oddechem ochuchane?) i głupio zapomniane. Bo miał przyjść na imbir i napar. Na lody i na film. Na koc. Nie na noc.
Na chwilę. A zostanie tu na zawsze.

Patrzy na niego i jest przerażona.
Patrzy na niego, i parska oddechem cicho przez chłodny, wilgotny nos (zdrowo? tak po psiemu? nie).
Przeziębię się?
Bastian, ja już jestem chora.

(Widzisz? Nie-na-widzisz?)
Taka jestem chora.
Na Ciebie. Na zawsze.

- Nie trzyj.
No już, przestań. Ja to zrobię. Ja to zrobię za nas.
[Wetrę w siebie. Wetrę nas w siebie. Ciebie, we mnie. Bimber. Imbir. Wszystko. Nigdy-nic.]

A Więc to są te Trzy Przykazania Nasze? Nie wid-ź. Nie trzy-j. Nie zabijaj.

A po nich - wyrok ostateczny.
- Zdejmuj to.
Rozkaz. Nakaz. Komenda [“Waruj?”]. Bastian - syn, w końcu, wojskowego.

I dziwnie tak jakoś to wyszło, ale Phoenix nawet nie jest zaskoczona. Nie w ten zwyczajny, piątkowo-wieczorny sposób, że “faceci w końcu tak mają” albo, że “można się było tego spodziewać, no przecież”.
Nie. Tak, jak się nie jest zaskoczonym, gdy się przegrywa w grze o odgórnie określonych regułach. Niezatajonych, klarownych i zrozumiałych. Wypisanych przed nami drukowanym pismem na kredowym bloczku.

This is a game / No wrongs, no right

Takie zasady, nie przeskoczysz.
Children’s play.
Musi być coś-za-coś. Nagroda i kara.
I musi być po równo.
Pokaż mi swoje. Pokażę Ci moje.
Pokażę Ci moje.

Odsuwa jego ręce. Zastępuje własnymi.
I przekornie - o, cała Farrell - nie tu, gdzie trzeba, zaczyna.
Palce u guzika spodni, i rozpina, rozpina, rozpina. Jedną dłonią. Drugą pomaga sobie z zamkiem błyskawicznym. W dół roluje. I pochyla się, wyplątując stopy z sideł mokrego materiału.
Głowa w dół. Musi się ukorzyć.
[Agatha tak zawsze mówiła - że gdy nadchodzi Zawrót (na tej karuzeli, w preludium do Pawia, albo na tej naszej huśtawce), to głowa w dół, głowa między kolana, no, już! Przejdzie!]
I korzy się, ale nic nie przechodzi. Korzy, i, przegrana, prostuje. I głupie, śmieszne majtki, z koronką jakąś na brzeżku - tylko je sobie zostawia. Może dlatego, że zawsze musi być po równo.
Takie zasady, nie przeskoczysz.
Children’s play.
Musi być coś-za-coś. Nagroda i kara.

Prze-korna. Ukorzona. Prze-praszam.

Przepraszam. Ale:
Na mnie trzeba być gotowym.
Na Ł-óżko i Ł-azienkę. Na Ł-zy. Na pawie, na prawie, na wcale.
Na chwilę, na zawsze, na nigdy. Na marne. Na szczęście.

Nie jesteś gotowy.
Jesteś gotowy?

-Zdejmuj to.
Zdejmuje to więc. Zdejmuje to z siebie. Krzyż z ramion, i na posadzkę (zimną-gorącą, zimno-gorąco!) go rzuca. Łoskot, słyszysz? To Albatros. Albatros, co uderzył w Alabaster.

[Miles mnie uderzył, wiesz? Albatros w Alabaster.
He hit me and it felt like a kiss.]

Nie odwraca wzroku.

So keep looking, just keep looking into my eyes

Nie odwraca wzroku, i zdejmuje to.
Mlem, mlem, plask.
WHAM!, BOOM!, KA-POW!
Kamieniem w okno serce.

[He hit me. And it felt like a kiss.]
Koszula na ziemi. A Phoenix przecież nie nosi stanika.
Nihil novi. Quae novum?

I serce jej dudni. I oddech się spłyca.
I stoi przed nim.
I taka, od zawsze, przed Tobą stoję. W tym negliżu bezsiły. W sukience, czy koszuli może, z tkaniny przedziwnej – z rys tylko, tych własnych i własnoręcznie, zrobionej. Taka stoję przed tobą. Z(n)iszczona.
I to nie tymi dłońmi mężczyzn kilku(nastu?), których (niena)widzisz, gdy z nimi wychodzę za rękę z imprezy (dwa-zero-jedenaście) albo z taksówki (dwa-zero-trzynaście), spleciona, splątana, stworzona.
Nie nimi. I nie Tobą.
Igłą własnego kompasu.

Mówisz, że jesteś gotowy. To proszę. Taka stoję przed Tobą.

Znowu trochę schudłam, ale nie jest aż tak źle. Biodra mam nadal zaokrąglone. Wyrostek mieczykowaty nie sterczy tak spod napiętej na stelażu klatki piersiowej skóry. Ale żebra, oj, one już po cichu alarmują - cienkim mięśniem po skosie pokryte - że jeszcze trochę, i zniknę. Znowu.
I zniknie ten zając, co to zawsze w biegu.
I ten pierwszy kęs, na zachętę. Na przynętę. Na te rybki, małe.
Pomyśl życzenie.
Na głos, Everett. Na głos.
Wypowiedz rozkaz.
- Zdejmuj to.
Musi być coś-za-coś.

-Daj.
Mi się. Mi siłę.

I sięgam po dłoń Twoją. Bo wskazówkę chcesz, tak? Mapę? Żeby wyleźć z tego labiryntu?
Kompasu Ci brakuje, co? Przewodnika?
Dobrze. Oto jestem. Słowo, co ciałem się stało.

Pociąć się można przecież nawet i igłą busoli.
(Co to na nią, na tę igłę, Mojry przedwieczne nawlekają swoje wszystko swoją n i ć.)
I tną. Tną. Tną. Tu.
Tnij.

Pamiętasz, jak latem zero-trzy tak coś nas naszło (taka, chyba po prostu, faza rozwojowa), żeby koniecznie coś kolekcjonować? Żeby się czymś wymieniać. Żeby móc coś mieć.
I potem cały pęd najróżniejszych zbiorów. Ty: kamyki, znaczki, karty jakieś, bejsbolowe (krótko, i głównie na sugestię Marka), książki, ołówki, gumki (do ścierania; ja - dziesięć lat później - te inne), temperówki. Ja: naklejki, skrzydła martwych motyli (nie, że własnoręcznie zabitych - tylko takich pozbieranych z szosy), wizytówki znalezione na ulicy, monety (tylko zagraniczne), kwiatki (suszone, zmumifikowane w zielniku).

I chyba mi tak zostało, wiesz? Ta potrzeba. Tylko wszystkie stałe kolekcje pogubiłam. Straszny z nimi kłopot, jak się człowiek często przeprowadza. Trzeba pamiętać, a ja łatwo zapominam (akurat). Więc zaczęłam nosić kolekcję na sobie.

-Daj.

Nie widzisz, Bastian, przez te durne soczewki!
Ale nie musisz widzieć przecież, żeby widzieć we mnie.
I nie musisz widzieć we mnie, żeby czuć.
Mnie. Czuj-mnie. Miej-mnie. Mniej-mnie? Więcej Ciebie?

Chciałeś mapę, żeby wyleźć z tego labiryntu? No, to proszę. Oto mapa.
Dłoń Twoją biorę i do skóry swej przyciskam. Oto mapa. Oto moja Kolekcja.
Klaser ud rozwarty, choć na razie czytasz tylko obwolutę. Tytuł? Zapisany osobliwym Braille’m.

Zobacz. Ta, to dwa-zero-zero-cztery. Pierwsza, najpierwsza. Nieśmiała, ledwie wyczuwalna.
A ta? Dwa-zero-zero-dziewięć. Wprawiona już byłam, więc masz pod palcami chirurgiczne niemal cięcie. Siedem grzechów głównych centymetrów rozpaczy.
A ta? Ta to Molly. I ta to Molly. I ta? Ta, to Molly.
No chodź. Przecież chciałeś. Mówiłeś, że jesteś gotowy.
To chodź. No, chodź! Ale dobrze, możemy pomalutku. Jak te pierwsze kroki stawiane po upadku.
Ta? O, zobacz tę (nie odwracam wzroku). Poczuj tę.
To jest Miles. A to Max. A to znowu Miles. I mile-tego-Milesa całe.
Potem pajęczynka jakichś dziwnych, przypadkowych. Dziug-dziug, na szybko, kluczykiem do samochodu choćby. Dziab-dziab, gwoździem, gdy mi nie wyszło składanie (samotnie) komody w sypialni. Szust, szust. Własnymi paznokciami, nagminnie.
I jeszcze ta. O, ta Ci się spodoba.
Bo to jesteś Ty. Twoje własne miejsce na mnie. We mnie. Ty.
Dwa-zero-jeden-siedem.
“Nie będę Twoim pocieszeniem”.
I 2004. I 2006 x 3. I 2007, 2008, 2010 x 11. I 2014, nawet.
Tnij.

Bośmy jak hydra. I po każdym ścięciu odrasta nam łeb.
Nie. Jest znacznie gorzej, Bastek. Po każdym (ś)cięciu odrasta nam mi serce.
Zanieczyszczone. Za-nie-czyszczone. Nie-czyszczone. Serce nieczyszczone od lat.
Raz w Tobie, raz we mnie.
We mnie. Ty we mnie.

To sprzedajne serce. Nigdy Ci tego nie wybaczę.
Ale przede wszystkim, nie wybaczę sobie.
Zobacz. Poczuj. Zobacz. Poczuj. Poczuj. Zobacz. Zo… Poczuj.
Tak bardzo sobie nie wybaczę.
Taka jestem.
Taka jestem.
Widzisz we mnie?
To czuj. Czuj we mnie.

It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart. It’s the heart.

ESTRAGON: Don't touch me! Don't question me! Don't speak to me! Stay with me!
VLADIMIR: Did I ever leave you?
ESTRAGON: You let me go.


Umrę za ciebie.
Umrzesz przeze mnie.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Naga jesteś. Nigdy bezbronna (zawsze nade mną, jakimś cudem – siódmym, chyba – po jednym, na każdy z grzechów głównych). Naga-nagusieńka. Przede mną (nade mną). Stoisz. A ja i tak lgnę do tej części, którą pod warstewką cienkiego materiału chowasz (wstydliwie-bez-wstydnie). Do całunu, tak? Może to jest ten całun. Może. Łuna na niebie (po pożarze). Łuna(moja)-Łono(twoje).
Albo, dla trasy uwzględniającej przystanki (stacje two-mojej drogi krzyżowej):
Ł. una-azienka-óżko-ono (ciąg przyczynowo-skutkowy), od Łuny (takiej na policzku wykwitłej, co w czasie gorączki wzbiera), do Łona (w klęczki, padnij).
Więc na kolana padam (metaforycznie; bo chciałbym upaść, ale wciąż jeszcze stoję – jeszcze nie wiem w co przyszło ci dziś pogrywać) przed tobą (ołtarz-klęcznik). Skroń do tej korony cierniowej koronki śmiesznej, przetartej.
K L Ę C Z N I K – LĘK – LEK (ja?) na całe zło(to-Ty).
Skroń, co sama nadstawia się pod zimną lufę. Skroń, co eksplozji pragnie – i patrz, gorączka też ustanie zaraz. O dwa stopnie w dół, nie więcej? A może od razu tak; do temperatury pokojowej (spocznę, w pokoju w Ł-azience)? Zesztywnieję zaraz (za nas).
I:
zdziwiłabyś się, pewnie, gdybym do tych części obnażonych lgnął (bo moralny jestem, prawda? „Bastek nigdy by… wszyscy, ale nie Bastek…”). Ale to ćmy, co do światła pędzą; a u ciebie doliny ciemności. A ciemności bać się można – zlęknąć – przez palce patrzeć, w przestrachu. I ja, zlękniony – tych ciemności, do których mnie prowadzisz. W ciemność.
W Śmierć-Światła (jak wers jeden: „rage, rage against the dying of the light” – stoisz pośrodku mojego pokoju i recytujesz, a ja siedzę na podłodze, i mówię – że „a gdyby tak z większą pasją?”; to teraz jest pasja, szewska, cholera-kurwa-jego-mać-[Mać-Carthy]).
Światłośmierć. Śśś; jak pobrzękiwanie szpitalnej świetlówki. Jak próba uciszenia (sumienia) – a uciszyć, najłatwiej, tu, za włosy szarpnąć, raz, porządnie, o kant wanny. Raz, porządnie (zabijmniezabij).
Bo gdyby tak… tylko… raz, porządnie (zabijmniezabijmniezapierdol).
L'appel du vide (z a b i j, rąbnij łbem głupim-głuchym-ślepym).
Taka nagroda – nagroda i kara – nagroda Ikara (Śmierć!; nie moją nagrodą dzisiaj, choć chciałbym przecież, ale to do światła – do słońca – trzeba, a ze mnie Ćma żadna [za-ćma, tylko, zamiast soczewek, na oczach]).
Widzę. Nie myśl, że nie. Obraz się rozmywa, piach i drzazgi w ślepiach; ale widzę (w wyobraźni zwiedziłem już k a ż d y zakątek twojego ciała; pierwszy tam byłem). Palce kobiece na rozporku dżinsów. Szczęśśściarz (jak na twoich lucky jeans w zero-dziewięć – śśśmieszne takie, zabawne, przekornie dwu-znaczne, kiedy to nie paznokcie smagnięte czarnym lakierem z odpryskami, ale cudze dłonie obcych-prawie-mężczyzn szarpały za zamek). I pechowiec, też. Szczęściarz (bo to nigdy nie były moje palce) i pechowiec (bo to nigdy, kurwa, nie były moje palce) – w jednym ciele (przeciwieństwo jednej duszy, na dwa ciała rozbitej).

„Dziewczyna? Dziewczyna była rówieśniczką bruneta, najwyżej rok czy dwa młodszą, ładną i - widział to w jej spojrzeniu - chyba trochę szaloną oraz - Nicola miał oko do takich szczegółów - posiadających chyba głęboką awersję do noszenia staników.”
I nie żadne „chyba”, tylko na pewno. Dowody mi dajesz, podsuwasz (do-wody nie chcę wracać).
Od dziecięcej szczerości.
Przez pierwszą wątpliwość.
Po-uda-w-wannie.
Po udawanie.
Po kłamstwa, łgarstwa, przekupstwa, grzechy – grzechy cholerne i rany, i cięcia, i braterstwo krwi gówno warte (bo to upust krwi naszej – a tutaj krew twoja, kielich wzniesiony „za Molly!”; bierz i pij z niego, Everett – bo krew za ciebie wylana [za ciebie – za tobą – za twoimi plecami, po c i c h u t k u, żebyś nie widział – i ślepy mógł być, niewinny, beztrosko głupi]).

Żałosne to. Żałośni jesteśmy – bo tobie się wydaje, że nie zasługujesz (na m_łość). Że zasługujesz na coś innego zupełnie (na m_łość). Żeby tylko owinąć włosy wokół pięści (w Ł-óżku) i trzasnąć o brzeg wanny (w Ł-azience). Aktorzyna piękna, co po zejściu ze sceny, w garderóbce wąskiej, płaczem zanosi się w towarzystwie powiernika jedynego – odbicia lustrzanego.
A skoro to straszne takie, to dlaczego sam mam ciągotki, prośby ciche, szeptane („no dalej, Phoe, kochanie, raz, a porządnie”)? Może chciałbym zobaczyć, rozsmakować się, raz-ostateczny (dostateczny) poczuć to, co ty (w tobie czuć).
Bo co jeśli…?
Co – jeśli –
  • we're not that different, you and I (?).
To prawda. Powiedziałem, że jestem gotowy. I jestem gotowy. Po raz pierwszy jestem gotowy – bo niespełna rozumu. Bo gorączka sprawia, że postradałem zmysły (a może postradałem je dawno – dla ciebie właśnie, tylko to wrzenie jakby-organiczne sprawia, że całkiem-mi-wszystko-jedno [wcale nie]).
Każda scena z życia; każda ze scen brutalnych, kontrowersyjnych – takie najlepiej sprzedałyby się na wielkim ekranie. I z reżyserki wciąż „cięcie!” („nie tak, Phoenix!”) – cięcie. CIĘCIE, PHOENIX. Tnij-tnij-tnij. Siedem centy-metrów-mil.
Sześć stóp pod ziemią.
Pięć palców odciśniętych na pośladku (to nigdy nie były moje palce).
Czterech Jeźdźców.
Trzy serca.
Dwa ciała.
Jedna dusza.
kocham Cię-cie(mność).

– Co się dzieje, Phoe? – Bastian.
– Co z tobą jest nie-tak? – Wszyscy.
– Co się z nami stało? – My, cicho, między sobą (i w sobie, w sobie, w środku, głęboko).

Co ci się stało? – wyszeptane.
Nie „coś ty sobie, do cholery, zrobiła” – samo się stało. Jak słowo – ciałem. Jak ciało – towarem (ale nie takim dla-byle-kogo – towarem, za który bólem się płaci, pakt krwią podpisany; spuścić-odpuścić, spust-odpust, totus-tuus [TOTUS TUUS, PHOE]). Jak paznokieć-cyrkiel-wsuwka – bronią. Jak serce – nadal, kurwa, sercem.
Bo serce zawsze będzie sercem; dopóki ja w nim jestem (dlatego odrasta).

Prowadzić się daję; dotykam cię (pierwszy raz cię d o t y k a m – pierwszy raz to moje, kurwa, palce) – spojrzenie wytrzymuję, świadomości nie. Spojrzenie wytrzymuję – i ołów powinien do podbrzusza spływać, ale myli drogi (gubi się, bo ja przewodnika już mam, ale ten ołów, cholerny – nie) i do serca trafia. I ciężkie to serce; trzysta gramów męki waży (razy-dwa). I pod opuszką palca blizny – wyżyny ran wyrżniętych.
A ja? Ja mogę teraz robić głupstwa. Bo ty możesz zawsze – w końcu to „szaleństwo” w oczach, wiedźmowe pokolenie. I zły jestem na ciebie, że tak sobie to prawo przywłaszczyłaś. Nie podoba mi się to, wcale (tylko trochę, bo to moje palce wreszcie – ale też gorączka, wrzenie, zmysły odmawiają posłuszeństwa). I tłumione myśli, abstrakcyjne jakieś; maska niewiernego Tomasza przytwierdzona do mojej twarzy – dotknąć muszę, by uwierzyć wreszcie. I dotykam cię, i czuję cię, i gorączka znowu chyba rośnie (ale to we mnie tylko, w myślach, w pragnieniach i zawodzie, i sercu, co pękło; rozlało się krwią wrzącą po ciele). Jak mogłaś, Phoe? Co z tobą, kurwa, nie tak?
Ale mam też ochotę się roześmiać. Bo c h o r y jestem. I nim palec docisnę, przechwytuję dłoń twoją (ster przejmuję). Blizny; drobnymi falami (to te korzenie w kabalistycznym Drzewie Życia), przez które przeprawiamy się powoli (Ł-zy mogą ciurkiem spływać; soczewki mi szkodzą, niczym się nie przejmuj). Wzdłuż uda, pniemy się wyżej (wysoko – bliżej piekła niż kiedykolwiek) – przez całun (kurczysz się lekko, ja ślinę przełykam – ale głodu nie zaspokajam).
Przez całun.
if you're not careful you will lose her (Śśś; uciszam.)
Koronkę mijamy (śśś, spokojnie), przez żebra (nie znikaj, proszę, Phoe, nie znikaj). Wyścig wygrany z królikiem co tuż-tuż z tuszu powstał. I dłoń twoja na sercu twoim – i dłoń moja na dłoni twojej.
I ja, idiota, język gorączką poluźniony:
Tam jest jeszcze gorzej, prawda?
(Dużo gorzej. Te blizny twoje; u mnie wszystkie w sercu siedzą – ale serca nie dotknę.)

you and I, you and I
we're not that different, you and I
Ramiona mi drżą, Phoe. Spojrzenie drży. Serce drży.
Pierdol się, Phoe.
Jak mogłaś?
Jak – mogłaś?
Słyszysz?
Pierdol… się.
Ale dłoni nie puszczam. Twoje serce krzyczy (a ja słucham; bo sam krzyczeć nie potrafię). Szeptem więc – boleśnie; pierdol się.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Znowu mają po piętnaście i zobacz!-już-trzynaście! lat, i znowu siedzą w bibliotece. I powietrze nie pachnie wcale piżmem i gorączką [bo Phoe nie znalazła (przypadkiem, w trakcie drogeryjnego pościgu za Idealnym Pudrem Rozświetlającym Dla Molly) jeszcze swoich ulubionych perfum, a Bastian dopiero odkryje (jedno wydarzenie powiązane z drugim w stopniu mocno-umiarkowanym, i jeśli już, to drogą korelacji, nie zaś spętane łańcuchem przyczynowo-skutkowym), że to-to kościste, wyszczekane takie, obok niego, w ogrodniczkach i (jego) czapce z daszkiem założonej na bakier, jest również, tak się składa, główną przyczyną jego m_łości (a wszyscy mówią, że to dlatego, że je za dużo cukru)]] tylko kurzem, pergaminem i płynem do mycia wykładzin (fuj!).
Lawirują alejkami, mijając dział KODEKSÓW KARNYCH (nuda!), GEODEZJI (nuda!!!!), NAUK MEDYCZNYCH (“Bastian... Moglibyś…” - “Nie”), POWIEŚCI DLA MŁODZIEŻY (ehh, nuda!) i OGRODNICZYCH CIEKAWOSTEK (jezu, N U D A) aż dotrą do tego kąta ciemnego-najciemniejszego (do doliny ciemnej, po prostu, ale skąd mają wiedzieć, że to tu, skoro powietrze nie pachnie jeszcze piżmem i gorączką?), tego, co to od wzroku innych czytelników i, przede wszystkim, tych cerberów bibliotecznych (powolnych, ale czujnych jak matka nad kwilącym dzieckiem), odgrodzony murem regałów i kotarą dusznego półmroku? I - shhh!, palec przyciśnięty do ust własnych [śśś, dłoń omija łunę rozognioną, Phoe wstrzymuje oddech].
Phoenix [aktualnie wzrostu Bastiana (centymetr wyższa, ale mu nie mówi), bo on zaczyna dopiero ten adolescencyjny wyścig z własnymi hormonami, a ona już, w jakimś sensie, jest prawie w połowie drogi]- wspina się na palce i przesuwa dłonią po oprawach książek, tych z półki strategicznie zawieszonej poza linią dziecięcego wzroku (aha, czyli jednak opłaca się być “ŻY-RA-FĄ!” i “TY-CZKĄ!”) i szuka, szuka, szuka, i wybiera, wybiera wybiera, i eliminuje, i bada, i…

O, tu jest.
"Phoenix Grace Farrell i mężczyźni"
Leksykon. Rejestr. Dramat w kilku(nastu) aktach.
W środku najpierw standard: nuda, nuda, nuda [słowo chyba ulubione, jak się ma po piętnaście i zobacz!-już-trzynaście! lat (obok “klawo” i “dupa zbita!”, chociaż to nie wyraz już przecież, a określenie całe)]. Kartki wertowane w leniwym pośpiechu (“Bastian, you oksy moron!”]. Więc tak…
Notatka od wydawcy… Bla, bla, bla. Podziękowania… Wstęp… Ehh… Boooo-ooooring!… I...

TATUŚ.
Brwi zmarszczone. Phoe opada całymi stopami na posadzkę.

Tatuś nigdy na nią nie patrzył.
Tatuś nie patrzył na matkę.
Tatuś patrzył na Molly, choć z rzadka.
Tatuś wiecznie patrzył na wszystkie swoje kochanki.
[O, widzisz, Bastian - to kolejna rzecz, która nas łączy: Ojcowie-Niewierni, Ojcowie-Zdrajcy, z tą różnicą, że Twój się dopuszczał bluźnierstwa z jedną tylko, a do tego nie-cielesną, a mój z wieloma i tak fizycznymi, że bardziej się nie da].
I wiecznie patrzył gdzieś jakby…
Ponad nimi. Przez nie. Za nie. Obok nich. Nigdy w nie.
Tatuś nigdy w niej nie widział...
kobiety.

Więc nie nauczyła się o tych spojrzeniach od niego. Tych, co rozpoznają w tobie płeć; nie tyle jakość, co rodzaj (męski, żeński, nijaki) i gatunek (rzadki, bo wiedźmy - na wyginięciu!). I nauczyła się o nich przypadkiem.
Od dorosłych facetów na ulicy, co suną przez całun, a widzą już pożar.
Od pana Stevensona w siódmej klasie i jego “Phoe, zostań po lekcjach” (a ona: “NIE!” - no, pożytek chociaż taki). Od syna dozorcy na wakacjach w Utah, który ją uczył jeździć na skuterze (i tak ręce oplatać sobie wokół talii, jakby ta talia to było zupełnie coś innego).

Potem?
Timmy Gold i jego kotylion (ehe-hehe! ładny mi kotylion!).
Ten koleś w barze jazzowym we Fremont, co ją złapał za pośladek i chciała mu oddać, ale jakoś nie mogła (chciała, ale nie mogła - bo jej dowód, okazany na wejściu, to była fałszywka, a na jutro trzy prace domowe do oddania).
Peter. Wnętrze ust cudzych badane nieporadnie, w tej samej zresztą bibliotece. Głodne ręce, nienażarte serce, policzki rozognione pierwszą z nieszkodliwych pożóg.
Angus. Na drugim roku studiów. (Bastian, a Ty myślałeś, że ja to z Peterem…? W składziku, że niby? Że niby co? Że niby s-s-suka?). Jego aparat ortodontyczny porzucony na stoliku przy łóżku. Trzy podejścia, trzy rozczarowania i “chyba już się z Tobą więcej nie zobaczę”.
Theo. Seks w skarpetkach. Kanapki, kurwa, z jakąś mortadelą, jedzone wspólnie na trybunach uniwersytetu. Strasznie mądry. Nie-bardzo-przystojny. Z dobrej rodziny. “Chyba już się z Tobą więcej nie zobaczę”.
Później wakacje w Europie. “Coucou, salut!”, i nagle jej się wydaje, że jest Simone de Beauvoir i Anaïs Nin w jednym (“Druga płeć” i “Małe (ehe-hehe) ptaszki”). Cudem unika niechcianej ciąży i sama daje sobie szlaban na te wszystkie ro-związł-ości.
Ale potem umiera Molly.
I wszystko ją b-olly (ehe, znowu, hehe - humor jak tarcza, gdy nie ma się już czym osłonić).
A ból? Ból można stępić przecież tylko większą jego ilością. Od mężczyzn takich, co to nie patrzą na Twoje uda, otrzymaną.
A więc:
Hej, jestem John!” - na koncercie jakiegoś niszowego zespołu (“dwa razy whiskey z colą, proszę, i po dwa szoty”).
I Jacob. Wielki, wielki błąd i wielka, wielka nauczka, by “prywatnego” z “zawodowym” nie łączyć nawet w fantazji.
James. Jakaś faza, najwyraźniej, na mężczyzn, którzy “zaczynają się na literkę J”.
I “+1-541-724-3981”, do dziś nie zna jego imienia (nie, żeby to ją jakoś interesowało).
I Rhett, romans-instant; wygodny, bo taki, co przysyłał po nią szofera.
I Brett [“Jezu, ale dupa!”], w The Crocodile, i potem jeszcze parę razy, zanim: “chyba już się z Tobą więcej nie zobaczę”.
Leksykon. Rejestr. Dramat w kilku(nastu) aktach.
Phoenix Grace Farrell i mężczyźni którzy widzą w niej.
[...]”wise men at their end[...] - good men, the last wave by, crying [...] - wild men who caught and sang the sun in flight [...] - grave men, near death, who see with blinding sight [...] - And you, my father, there on the sad height (bo bliżej piekła, niż kiedykolwiek wcześniej], curse, bless me now [...]”
Linia. Kropka. Linia. Linia. Linia. Linia. Linia.
[“[...]rage, rage!”

Bastian? Chciałeś “z większą pasją”?
No, to masz tu pasję.

Miles.
Mile. Mile Milesa całe. Ja, cała.
Mile, kilometry. Ogień, co trawi, trawi, trawi, trawi i strawić nie może (i feniks odradza się po każdej małej śmierci, samotnej jak nigdy wcześniej, wbrew logice tylko coraz bardziej nawypalona).

I…
Mon Ami de Cœur.
Le Cœur de Mon Ami.
Timmy słusznie się domyślał, że kocham innego.

Chce, żeby jej powiedział, że jest piękna.
Chce, żeby jej powiedział, że jest dobra.
Chce, żeby jej powiedział, że nie jest zepsuta. [Nie-taka].
A nawet jeśli tak, to on ją naprawi. [Uczyni ją taką-swoją].
Chce, żeby jej powiedział, że wszystko się ułoży.
Nie, że “będzie dobrze” - ma dwadzieścia dziewięć lat, wie, żeby nie prosić o za wiele - ale że będzie jakoś. Że dadzą radę. Że dadzą sobie radę. Ze sobą. Ze-sobą. We-dwoje. Dwoje-w-jednym.
Chce, żeby jej powiedział, że jej wybacza.
Chce, żeby jej powiedział, że i ona sama musi [może] sobie wybaczyć.
Chce, żeby jej powiedział, że to nie jej wina. Że to nigdy nie była jej wina.
I że ta kara, co ją spotka, to tylko za okno wytłuczone, za tę karoserię porysowaną kluczem, za “jebać patriarc-!” (urwane i w nogi!) sprejem na gmachu rządowym, a nie za żywota.
I żeby zdjął jej z szyi tę pętlę, co to wespół-zespół upleciona. Odłożył, łagodnie, gdzieś na bok.
I żeby jej powiedział, że ją kocha.
Przecież po to to wszystko. Przecież to wszystko [“to nic, Bastek!” - łzy (jej? jego?) nadgarstkiem odsunięte] po to właśnie.
Żeby jej powiedział, że ją kocha.

Ale on jej mówi coś innego.
Mówi jej prawdę.

"Pollice verso”!!!,
“KRZYWOPRZYSIĘZCA!!!!


I Phoe, co znieść tego już dłużej nie może, oczy zamyka.
Ale to pod powieką dopiero prawdziwe zło (Ty) się czai.
Phoenix, nie podchodź! ZostaZostań! Zostaw, nie podchodź!”
Ale ona podchodzi. Idiotka, kretynka. Ona podchodzi.
Phoenix! Błagam! Nie odkryw…”

Molly (BOLI! JEZU, JAK TO BOLI!) wyje nie żyje.

Pierdol się, Phoe. To wszystko Twoja wina.
I to dlatego teraz Ciebie to można tylko…
JEBAĆ MOLLY.
JEBAĆ, NIE KOCHAĆ.
JEBAĆ CIĘ, PHOE.
JEBAĆ CIĘ, JEBAĆ CIĘ, JEBAĆ.

ZABIJMNIEZABIJMNIEZAPIERDOL.
ZAPIERDOL.
PIERDOL MNIE.
Uratuj mnie.
PIERDOL SIĘ, PHOENIX GRACE FARRELL.

["Pieprz się, Phoenix! Jebana hipokrytka! Ty nie masz w sercu Boga! Pieprz się, Phoenix! Jebana hipokrytka! Jak się czujesz z tym, że weszłaś z własnej woli... Pieprz się, Phoenix!"].

Sześć stóp pod ziemią - do piekła.
Pięć palców odciśniętych na pośladku, wszystko jedno czyje.
Cztery pory roku, a w istocie jedna. Pora godowa. Tylko, że to są gorzkie gody. Gorzko! Gorzko!
Trzy ćwierci ("do śmierci" - chichot w bibliotece).
Dwa razy, usta Twoje z moimi złączone. .
Jedno życzenie.
Uratuj mnie.

ŻYCZE-
Przypada do niego. I walczy o siebie! I nie przeprasza! I nie oskarża! I wpada w niego. I pozwala wejść. W siebie. W serce. Pozwala wejść i zostać.
-NIE.

Bo widzisz, Bastian, to wszystko są zwidy. Ty masz gorączkę.
Masz gorączkę.
A ja? Ja mam tylko siebie swoje szaleństwo.
I tylko ja mam siłę prawo, żeby siebie zniszczyć.

Odrywa dłoń swoją [jego dłonią wyrywa sobie serce]. Taka naga-naga-naga.
Co ona zrobiła?
Coś Ty zrobiła? Coś Ty sobie zrobiła, Phoenix? - Wszyscy.
I łapie bluzę, ale potem odrzuca, jakby z cierni ta bluza spleciona, bo pachnie Bastianem (tak strasz-nie; tak strasznie, jakby to jego na siebie wkładała). I po ręcznik sięga, i tym ręcznikiem głupio się owija. Białym jakby bandaż. Za duży i poluzowany, nieodpowiednio dobrany, nie-taki żeby osłonić tę ranę (taki to z niej, pożal-się-Boże, był lekarz).

- Musisz się położyć.

W grobie.
A ja? Przy Tobie.
Psu wolno tylko w nogach.
Suka musi do łóżka.

- Mam w szafie twoją starą koszulkę.

(2017-2018, spała w niej noc-w-noc).

- Nie... Masz gorączkę. Nie... n-nie wracajmy do tego.

Co mi się stało?
Ty mi się stałeś.
I ciało - słowem.
I słowo - ciału.
Słowo-ciału-się-stało.
PIERDOL SIĘ, PHOENIX.
Tyś mi się stał.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Czyli, że co właściwie? Co z tym szaleństwem, niby?
To jest ta twoja taktyka, strategia? Że jak wbijesz sobie, cholera, nóż w serce zawczasu, to już nikt inny tego nie zrobi? I będziesz tak chadzać w kółko, z tym nożem, balansując na granicy życia i śmierci (równowaga jedyna) – bo nie wykrwawisz się, ale z ciałem obcym w sobie – i to ciało ciążyć będzie. A jak ktoś weźmie ten nóż? I o, wyrwie z piersi (razem z sercem, Phoe?; to moja dłoń, Boże! to moja dłoń [to nigdy nie zawsze były moje palce]), zasztyletuje, ugodzi (dogodzi – bo tobie dogodzić [dobrze zrobić] można na różne sposoby; a im boli bardziej, tym lepiej) razy kilka? Tego chcesz?
„Tego chcesz?”
„Podoba ci się?”
„Grzeczna dziewczynka.”
Phoe, skarbie. Na świecie nie tylko ten nóż jeden. Dużo innych jest – każdy człowiek jakiś w kieszeni trzyma (ten, co się w kieszeni, właśnie, otwiera – tak mówią, czasem).
Im bardziej boli, tym lepiej (to czemu teraz – taka – jesteś? co się nagle zmieniło, że dla nich uśmiech [przez łzy, wargi zaciśnięte hamują wyszarpnięty z płuc oddech, ale o tym nie myślę], a ja, cudem jakimś, wbrew schematom i zasadom z leksykonu [„Phoenix Grace Farrell i…”]; obrażam cię, upokarzam – mi nie wolno).
Mi nigdy nic, kurwa, nie wolno (oj, po szczeniacku) – a jeśli już, to zawsze mniej, niż innym.
Wiesz co? PIERDOL SIĘ (hipokrytko!);
Bo to ZAWSZE BYŁY MOJE PALCE – które ocierały łzy z policzków piegowanych (od czasownika; piegować – czyli zaklinać słońce w punkcikach na twarzy – a słońce to samo, co w powieści ikarowej), kiedy przyrównana do Molly wiecznie, równie wiecznie pod nią się plasowałaś (nikt na ciebie nie patrzył to zawsze były moje oczy).

To teraz ja się porównuję; tylko nie mam przed sobą Molly, a cały pierdolony korowód sylwetek bez twarzy. I każdy inny, i każdy po jedno zmierza.
Nie.
Nie, cholera. Nie. To nie ta opowieść (jedna, jakoś tak nieopatrznie wyciągnięta z oszklonej biblioteczki; ale historii takich, na regale, dużo).
Bo może byli wśród nich tacy, którzy inaczej chcieli; tak, do ciebie, bliżej. Pod ten koc właśnie – nie, że na noc tylko. Że może zdolni byliby znieść ten widok – tej kolekcji osobliwej; tych linii papilarnych, odcisków pozostawionych dłonią przeszłości (mocniej, prosisz; siniaki też są okej).

„Więc nie nauczyła się o tych spojrzeniach od niego. Tych, co rozpoznają w tobie płeć; nie tyle jakość, co rodzaj (męski, żeński, nijaki) i gatunek (rzadki, bo wiedźmy - na wyginięciu!). I nauczyła się o nich przypadkiem.”
Rodzaj: Dramat w kilku(nastu) aktach.
Gatunek: Tragedia.
A ja bym, kurwa, pozwolił, żeby ten Romeo cholerny zdychał w męczarniach, byle Julię ocalić, rozumiesz?
(Stąd te ciągotki; zabijzabijzabij – syndrom zbawiciela, nie życzenie śmierci.)

A może po prostu za długo już z tym ostrzem żyłaś; i ono cząstką ciebie się stało – ale rany wciąż się jątrzą. Wciąż boli (och, boli bardzo). Ogniem żywym pali – dlatego ci dobrze. Bo ty płomieni potrzebujesz, ognia („masz ognia?”; a ja nie palę, może zacznę, żeby być TACY-JAK-INNI).

No to chodź. Zagramy w karty. Jak na tej imprezie dwa-zero-trzynaście.
W Wojnę gramy, bo w co innego? W Oszusta, może? Nie, dzisiaj będzie Wojna. Dzisiaj będzie wojna. I wiesz jaka jest moja karta? Trójka – kurwa – serce. I to jest najsilniejsza karta, jaką mam (silniejsza, niż Dziesiątka Mieczy [co ona tu robi, w ogóle?]). I przegram z nią, w potyczce każdej; z talii ktoś dwójki powyciągał.
To może takimi do Piotrusia zagramy, co? Bo my jak dzieci. Jak dzieci, Phoe (we mgle).
“everything feels familiar but also completely different.
(don't get me wrong)

I love the journey,
but when I come home,
all I can do is miss the things I can no longer have:
I miss (my) sun on my face,
the water at my feet,
I miss being understood & miss being missed,

I miss when "home" wasn't only a place I slept.”
Bo miał przyjść na imbir i napar. Na lody i na film. Na koc. Nie na noc.
Na chwilę. A zostanie tu na zawsze.
Zostanę tu, kurwa, na zawsze. W tej łazience (już tylko łazience; zwykłej takiej, brzydkiej nie takiej jak ty).

Bo:
Chcę ci powiedzieć, że jesteś piękna.
Chcę ci powiedzieć, że jesteś dobra.
Chcę ci powiedzieć, że nie jesteś zepsuta.
To nie tak, że nie chcę. Jasne, że chcę.

I wszystko to powiedziałem, tylko nie-tak, bo w języku innym – to ta Wieża Babel, skarbie.
Piękna; „wiesz, Phoe, dobrze się ciebie rysuje – twarz masz taką… o, no, zobacz, nic kombinować nie trzeba”.
Dobra; jaka, kurwa, dobra? Co to w ogóle znaczy „dobra”? Dobre mogły być te lody na rogu Pine Street i przedłużenia News Lane (a przedłużenie to dziwne, nienazwane, trochę podejrzane – „może czymś tam handlują?” – „czym, Everett? [you fucking moron] cukrem-pudrem?”). Nie, Phoe, „ha-ha, widziałaś, jak uciekali? piękny rzut tym kamieniem, Phoe – n a j l e p s z a jesteś!”.
Nie-zepsuta;
Nie powiedziałem tego, nigdy?
Cieplej.
Nie powiedziałem tego, prawda?
Cieplej.
To dlatego, Phoe? To dlatego (gorrrąco) zawsze ramię w ramię? To dlatego niedopasowani jacyś-tacy (bo dopasować mogą się dwie części; więc wypukłość do żłobień przylegać idealnie musi – a ja pełen jestem, w stanie pozornie-idealnym, nienaruszonym, fabrycznym niemal?). A co jeśli być zepsutym, to nie tylko wybrakowanym – ale też z nadmiarem, na przykład? Jak dziurka od klucza zaklejona gumą do żucia? I najpierw wydrapać z siebie trzeba to cholerstwo, żeby dać drugiej osobie wejść do swojego życia?
Wejść; albo pozwolić o d e j ś ć (wy-„puść-mnie”).

Nie powiedziałem ci tego, co oczywiste się wydawało.
Więc karę muszę ponieść (ponoszę ją; tak, poproszę).
Tak, jak karę ponosi się nie tylko za popełnioną zbrodnię, ale też z zaniechania – pomoc nieudzieloną? Nie udzieliłem ci pomocy, Phoe.
„I jąłeś zapewniać, że jesteś, jesteś, jesteś dla mnie...
a wcale Cię nie było.” (Jak mogłem.)

Nie powiedziałem nic – i mówiłem inaczej, bo te dialekty jakieś-takie (mój dialekt: pensjonarski). A teraz?
Teraz nie mam domu – nie mam dachu nad głową (bo dachem dłoń, co przeczesuje włosy czule; spaceruje między kosmykami – każdym z osobna – opuszką dotyka tak, jak dotyka się pszenicznych źdźbeł na polach rozległych, złotokłosych, trzymających ciepło późnego lata).
Nie nauczył mnie nikt o spojrzeniach – twoje cierpienie, widzisz, a mi się obrywa. Tyś obżarta traumami, a to mi mdło w gardle; mi się odbija.
To wszystko twoja wina, Phoe – pierdol się wybaczamci (sobie nie wybaczę).

Idź. Muszę… najpierw… poradzę sobie. – Palcem wskazuje na soczewki. I spowiedź sobie urządza przed lustrem. I nic sobie nie wyrzuca (a skoro nic, to równie dobrze i wszystko; tyś moim wszystkim).
[Ciebie chcę wyrzucić, ale ty wyrzucić się nie dasz; serce gumą do żucia sklejone.]

I odpycham się od umywalki. I wiem, że woda już dawno wystygła (jak twoje blizny – blizny bronią będące, bo patrz; patrz, jak pocięły moje serce). Staję w progu (nagi). Teraz ślepy już (teraz dopiero?). Co? Nie, nie, Phoe. Mogę iść po omacku. Najwyżej w futrynę jakąś wejdę, udem o kant stołu uderzę.
Suka do łóżka.
Bastian na kanapę.
Po staremu, dzięki, Phoe, najlepsza jesteś.
Dlaczego mi nie powiedziałaś? (wcześniej)
Dla-czego.
Dlacz-yj-ego (dobra)?
Dla-kogo (bo nie dla siebie, przecież)?
D-dlaczego teraz, Phoe?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Oho, Bastian, pięknie. Taki jesteś teraz wyszczekany? [“Szczeniak w końcu, patrzcie go!” - co w wojnę będzie rżnął (“mocniej, Bastian”) kartami do Piotrusia].
Taki, kurwa, moralny mądry się zrobiłeś? [“Mondry. Mą… Mon (ami de Cœur)... Mądry”]. I rady będziesz dawał mi o bezpieczeństwie?
B H P.
B - heart - P, scyzorykiem (nomen-omen, nomen-fatum?) w korze przyszkolnego drzewa wyżłobione.
I będziesz pierdolił (“mocniej”), jak to niebezpiecznie. Jak to ryzykownie. Jak to, kurwa, nierozsądnie. I co się stać może, jak ktoś (Ty) ten nóż przypadkiem…

A masz Ty, mądralo (mon-ami-de-cœur) pojęcie jakieś jak to jest żyć z nożem w sercu?
Nie, Bastek. Ty wiesz, jak to jest żyć z gumą do żucia [w oczach chyba, taki ŚLEPY], no ja pierdoooolę.
I nie rozumiesz, co to za spacer (po ostrzu cienkim, ale jakim ostrym!) przez życie, ze sztyletem wbitym tak o, tutaj (“tak, mmm, tutaj”), w poprzek aorty.
Jakie to jest ryzyko dnia każdego. Lecz i ekscytacja jaka!
[Jak z lufą przy skroni.]
Bo przecież potknąć się można zawsze - tak głupio, jak to się człowiek potyka po prostu czasami, o własne nogi, o sznurówki własne (bo Molly nas wiązać uczyła), albo na progu (tym może, co obydwoje na nim stoimy, tylko każde w drzwiach innego domu).
I sukienki nigdy tak po prostu nie pasują, zawsze muszą być jakieś poprawki. Tu trzeba coś przyciąć, a tutaj wykroić. Bo jak taki nóż, co z serca wystaje, idzie niby zamaskować? Pudrem się nie da, ani koronkami. A tiul? Tiul może? Gówno, Bastian, a nie tiul. Nie tiul, ale rzygi [z m_łości].
I wiesz, co jest najgorsze, jak się nosi nóż od dziecka pod kątem skośnym, ciutkę ponad piersią lewą? Spać jest niewygodnie. Po prostu się nie da. Nie, że “zasnąć” - to można, jak człowiek już bardzo zmęczony. Ale spać? Nie.
Wytchnie-nie?
Bo człowiek się tylko spróbuje ułożyć, a nóż-już-się w piersi przesuwa (wierci się). I zaraz dziab. Dziab. Dziob. Dziob-dziob. Wszystkie harpie przylatują. I kruki, wrony, i Albatros także.
I tak sobie leżą. Leżymy, nocą. Nóż i ja.
Dziewczyna i kara.

Dziewczyna Ikara.
Bo Ciebie wychowali przecież Dedal i Naukrate.
(Jak Mark i Agatha).
Sensowne więc, że ze sobą pomyliłeś potem słońce i kobietę kometę.
Przepraszam! Pomyliłeś kobietę!
Bo to przecież miała być Mathilda, Bastek. Albo Lexy. Albo Liane, to francuskie dziecię pachnące marzymiętą.

A nie ja. Nie ja, Bastian. Wszystkie, tylko nie ja.

I-kar dalszych chcesz ponosić szereg nieskończony.
Zawsze. Zawsze myślisz, że karę jakąś musisz ponieść.
A zamiast kary, może, dla jebanej odmiany…
Mnie ponieś.
Ponieś.
Podnieś.
Podnieć.
Ogień.
Mnie, ogień.

[“Tutaj”
“Wbij”
.]

Spokojnie, Bastian. [Śśś.] W sercu moim miejsce na nóż niejeden.
I wiesz co najlepsze? Wszystkie Twoje.
Ten pierwszy, najpierwszy - śmieszny, nieszkodliwy, o krąglonym ostrzu. Do masła - do chałki. Do niczego nóż taki.
Do wszystkiego.
I nożyk do papieru, co nim tniemy Twoje brulioniki. I otwieramy nim przecież także i listy z college’u [euforia, dysforia, degrengolada nasza].
I sekator ten śmieszny - nie nasz w sumie, Agathy. Co nim w wakacje, dzień w dzień, różane łodygi ociosywałam (a Ty wpadałeś w przerwie na lunch, żeby zjeść ze mną na zapleczu i komiks poczytać; i co, myślisz, że ja tam pracowałam, bo tak strasznie, kurwa, kocham kwiaty?).
I na finkę mojego ojca, którą ostrzyliśmy długie, sosnowe patyki. I Ty na te patyki nabijałeś pianki. I potem tym wzrokiem takim-niewidzącym (we mnie) patrzyłeś gdzieś ponad wszystkim/niczym. Ponad płomieniami.

Ty.

Ty. Moje Ostrze.
Oj, trze. Trze.
Trzeba mi Ciebie.
Phoe trze dłońmi skórę ud, rozognioną.

[“Więcej.
O, tak. O, tutaj. Tutaj
.”]

Wchodzi do sypialni i ręcznikiem miota na oparcie fotela, jak zawsze, a potem nagle w jakimś dziwnym rzucie pożądliwości porządności, w kostkę ten ręcznik układa. Jakby wcale nie była w domu [”only a place i slept”]. Jakby była byli w hotelu. Albo motelu, przydrożnym? Bo to przecież tylko tak na jedną noc. To przecież etap przejściowy. Przystanek taki, nic więcej. Jutro stąd wyjadą i nigdy nie wrócą.

I tiszert znajduje - najpierw ten dla siebie. Zwykły jakiś, duży, przy rękawie zaciągnięty.
Potem w szafę wnika głębiej, po półkach przebiera. I na sweter trafia. Półszeptem:
- Jezu…
Sweter, ten wiadomy. Z bagażnika przywleczony. Może w zębach?
(Butchie śpi na łóżku. Żadnej suki dziś nie wpuści).
Nie przyciska go do nozdrzy. Nie wdycha zapachu, co we włókna wełny wciąż wplątany. Mota i wpycha w najdalszy kąt szafy.

[“Głębiej”].

I zakłada majtki, inne, nowe, suche. Taka mokra.
Potem staje nad Bastianem - że co, że zawsze ponad? Dłonie doń wyciąga. W dłoniach - podkoszulek.

- Przyniosłam ci… Przyniosłam ci koszulkę. Twoją własną. Tę... Pamiętasz. I zobacz. Jaka miękka jest.

[A Ty “Taki sztywny jesteś...”.
Chór: “Sztywny! Czy to już rigor mortis?”]

No, więc Ty masz (na mnie) nóż w kieszeni - ten, co się otwiera.
A ja węża - z drzewa dobrego i złego - nie tego z przysłowia o skąpstwie.
Bo co niby, ja -
- skąpa?
Przecież wszystkim dam.
Bierzcie i jedzcie.
[Tak myślisz przynajmniej. Przyznaj się, tak myślisz właś-nie. A może chciałbyś tak myśleć, co? Że oni w kolejce po jedno, a oni tak naprawdę w kolejce po wszystko? Że oni przed Tobą. W linii (na szafocik). Że ich wszystkich przepuściłeś, bo taki jesteś…
Dobry. I piękny. I mądry.
I nie-taki-jak-ja.
I zawsze, kurwa, moralny.]

Bo - no, przyznaj się, jak często o tym myślisz? - stałeś na czatach w tej bibliotece, gdzie Peter się uczył na mnie wczesnych banałów anatomii [ręka, noga, mózg na ścianie].
I pod drzwiami na imprezie, a ja za nimi - mlem i pac, pac, kiedy ręka czyjaś za wysoko się zapędzi.
I czekałeś na mnie w klasie, a ja - wiesz co ja robiłam?
Ja sterczałam w łazience, z zegarkiem w ręce. Przy lustrze, tym otłuczonym na krawędzi, przy trzeciej umywalce z brzegu. I włosy - pac, pac, mlem - roztrzepywałam. I głowa w dół (od m_łości). I w górę (sursum corda!). I znowu okiem na zegarek. No, chyba już jest dobrze [“O, tak. Tak dobrze”] - więc potem samą-siebie po policzku - pac, pac, pac - i biegiem korytarzem, żeby się zdyszeć trochę, tak wiary-god-nie [gody? nie]. I do sali w końcu, zziajana, w minutę i trzydzieści dwie sekundy po dzwonku wpadałam.
“A w bastianowej myśli? W tej głupocie nieposkromionej (artystycznie-płodnej) i zatuszowanej cichym chrząknięciem. Głupocie milczącej, głupocie rozkochanej w niedopowiedzeniach. Tam – fantazja, z tej trumny dobija się, jak trup, co to jednak żywcem okazał się pochowany (...) Kąty ostre i rozwarte, i pełne. I rozwarte, rozchylone, rozwarte – i ile stopni?”
Trzydzieści dziewięć i sześć. Trzydzieści osiem i dwa. Trzydzieści... sześć i sześć (oksýs [jak w oksy-moronie] – bo ostry wciąż ten nóż), i rośnie [“Jesteś… taki…”].
Spada?

[Albatros].

Bastian [Głupi! Ślepy! Nagi!].
Nie zauważyłeś, że Peter był tamtego dnia nieobecny?

Gdy Bastian założy koszulkę, Phoe mu wchodzi na kolana.
Okrakiem siada na nim. [Zawsze ponad]. I włosy na twarz jej opadły i wstyd wstyd wstyd p a l i -
243. Taka piegowana.

- Jak? - pyta.
Jak, Bastian? Jak? Jak miałam ci powiedzieć?
Jak to zrobić? Jak miałam to zrobić?
["Tak? Tak Ci się podoba?"]
To przecież Ty jesteś od noży wbijania.
("Krzywoprzysięzca!")
- Nie chciałam cię…
Nie chciałam cię?
- Martwić.
Zranić.
Zabić.
Nie chciałam, żebyś był zmar(twion)ły.

Dłonie bastianowe w swoje własne bierze. Na udach układa, na bliznach. I twarz wtula w to miejsce, gdzie szyja [niedawnym pożarem wytrawiona; Phoe pociąga nosem - jeszcze (już?) żywym ogniem pachnie] łączy się z linią barku. I powieki zaciska.
I palce Bastiana pod swoimi.
Zobacz.
(Za nas, bo ja przecież oczy mam zamknięte).
Zobacz. Tu mnie boli. I tu mnie boli. I tutaj.
[“Tutaj”],
A Ciebie? Gdzie boli Ciebie?
Pokaż mi swoje.

“Ej, Bastian!”
SAM SIĘ PIERDOL.

["there are two ways to skin tonight"].

Ty, co mi nie będziesz pocieszeniem.
Ty, co się dasz za to moim rodzicom pocieszać.
Ty, który mi nigdy nie powiedziałeś.
Ty, za którego ja umrę.
Ty, który umrze przeze mnie.
Ty.
PIERDOL SIĘ, BASTIAN.
(Kochaj się ze mną.).

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Ja, wyszczekany? Może. Ale w sercu tylko; w komorze, w echo chamber moim, w atrium (dystyngowanie tak). Bo poza sercem; to ty, ty zawsze byłaś tą wyszczekaną (wyczekiwaną i wyczekaną – teraz, tutaj, Bo-że).
Nie wiem, gdzie jestem – ani dokąd zmierzam (quo vadis pierdolone, zostawiam za sobą, bez odpowiedzi). W rozkroku beznadziejnym, niestabilnym, chybotliwym; między Ł-óżkiem a Ł-azienką, chyba (z niej lustro-tremo-tremę zabrałem – jak przed debiutem jakimś, przed epizodycznej rólki odegraniem [to przecież etap przejściowy – jutro stąd wyjadą i nigdy nie wrócą]).
Między Ł-óżkiem a Ł-azienką. Między nebulą piegów, niby firaną, zasłonką tiulową, pół-przezroczystą, a jednak rzęs ostrokołem (niby tarcza, a… broń jednak).
Ja – Twoje ostrze (do pary z tarczą).
Oj, trze.
Ojcze (In nomine Patris).
  • Trzeba mi wiary.
Phoe trze dłońmi skórę ud, rozognioną.
  • Trzeba mi wiary.
    Trzeba mi tlenu.
    Trzeba mi ciebie (tylko której, kiedy twarzy tak wiele [liczba Pi-egów zmienna]?).
Ojcze. Dedal mnie wychował, choć twardą ręką. Żelazną, żebym wiedział tylko – co kuć należy, póki gorące (i że póki gorące; boleć będzie w zetknięciu ze skórą – a ty rozpalona jesteś, płoniesz, Bo-że). I Naukrate (kratę? szkocką taką, może?).
I pobranych nauk ratę jedną (pierwszą) – spłaciłem (za ten przelew, co nie łapówką w końcu, a pożyczką; chwilówką [zawszówką; jak choroba brzmi, pasożyt – w porządku, i tak jak trędowaty się czułem]).
Reszty nie potrafię. Na resztę mnie nie stać. A to taka jedna, jedna z wielu. A gdzie procenty jeszcze? I odsetki za każdy dzień, kiedy ze spłatą długu nie zdążę? Myśli skorumpowane.
Przegrywam z czasem, Phoe – a ścigać się chcę.
Ruchy skrępowane (twoim ciałem przyległym – uległym-chyba-nigdy; to zawsze twoje palce [nad moimi]).
Przegrywam z tobą – a ściągać z ciebie chcę a ścigać się chcę.

Mamy tylko słowa. Tylko tyle nam zostało, dasz wiarę (mi – dasz? tej, której potrzebuję tak bardzo)? Zostały słowa (i ciała, bo słowo – ciałem), skarbie.

Pytanie:
i od kiedy to słowa ważniejsze od czynów?
Odpowiedź:
od kiedy słowa trwalsze są od Ludzi – bo wieczne.

Na przykład Gavin z Ralphem; nie-fizyczni, a w moim życiu jakby na zawsze już, na wieczność (pierwsza guma przyklejona pod moją ławką – pierwsza guma przyklejona do mojego serca).
I Molly; nie ma jej, a napis na nagrobku wciąż pobłyskuje pięknie – ozdobnie zapisany, ornamenty jakieś, motywy florystyczne (taka młoda, to prawda… ale za to jak pięknie!; wybór polecany), szlaczek, co kłania się i do tańca przystępuje z ciepłotą letniego słońca.
A potem, drodzy państwo, GWÓŹDŹ (do trumny) PROGRAMU. „Nie będę”. I w obliczu takiego „nie będę”, wieczność mała się wydaje. Mała, mikroskopijna, nieistniejąca, nie-istotna.

Więc nagle – to przelew ważniejszy, niż moje obietnice? To jak to? Jak to, kurwa, jak to? To czym ta m_łość – słowem tylko, a może czynem jednak (a może ciałem)? I skoro czyn ważniejszy, to czemu wers jeden szeptem czytany – nigdy na głos – i nie, jednak nie szeptem nawet, a w myślach głęboko (głębiej)? Mówić głośno i otwarcie – bo słowa to drobiazg; a tu, proszę, w gardle stają – oddech blokują, powietrze, w płucach, w układzie zamkniętym. Zupełnie jak-nie-ty (w obiegu otwartym; Peter, J&J&J, Rhett, Brett, […]? podaj dalej).

Ale przecież. Zaraz… Co ty…?
A twoja obietnica? Co z twoją obietnicą? Jak się rozliczać – to nawzajem (bo my wszędzie, kurwa, razem!).

Nie wędkę przecież, a podbierak.

Widzisz? Nie wędkę, a – o, tutaj takie niedorzeczne bambusowe kółeczko przytwierdzone, może na klej jakiś super-mocny i super-toksyczny albo na mały gwoździk, do długiej, chudej rączki pomalowanej chyba na czerwono, a tu pajęczynka z jakiegoś tworzywa sztucznego, cienka, a jaka wytrzymała (jak ja, Bastian) o oczkach tak drobniusieńkich jak ten gwoździk, co to całą tę konstrukcję trzymał dzielnie w kupie.
No, właśnie. Teraz już widzisz, tak? Że to wcale nie wędka, a kasarek taki śmieszny. Siatka, taka na motyle, taka, którą to z braku-laku ja Ci pozbieram wszystkie gwiazdy z nieba.


A weź, może, dajmy sobie spokój z tymi gwiazdami cholernymi? Bo – popraw mnie, jeśli się mylę – ale ludzie wiecznie o tych gwiazdach i gwiazdach, a co one winne temu, że sami swoich marzeń spełniać nie potrafimy? Czym zawiniły, żeby upadać w imię naszej bezsilności?

PAN MARTIN: Papier służy do pisania, kot służy do szczurów.

To siatka na motyle niech siatką na motyle zostanie. Te z brzucha.
Motylki w brzuchu – i szerszenie, tuż pod nim? Pod-brzuchem, w pod-brzuszu (pod-świadomości prymitywnej, pierwotnej).
Albo na odwrót, może? I nie motyle – zwykłe takie, ale nocne.
Ćmy, skarbie. Ćmy.

Ćmi-mnie.
Za-ćmiewa.

PAN MARTIN: Ser natomiast, jak sama nazwa wskazuje, do drapania.

(Czyli, że co, jednak nie motyle, a gwiazdy? Czy siatka, to worek – a jak worek, to na zwłoki może? Je też wyłowić można; ale do łowienia, to jednak… wędka chyba? Nonsens! Brednie! Herezje! [tyk, tyk, tyk; zamiast wskazówek, na tarczy zegara – pałąki samochodowych wycieraczek – czas cofają])

PAN SMITH: Wystarczy przyjąć, że Pi równa się 2 przecinek 89 i z każdego kola można zrobić błędne koło.

Błędne koło (przez te Pi-egi niestałe, wszystko) – w nim tkwię właśnie. Zaraz ci, skarbie, zdradzę – dlaczego.

Spójrz tylko – otwórz oczy. No, już. Otwórz oczy (patrz. na. mnie.).

Bastian nie musi wyciągać dłoni; sama zakłada je na siebie. I nareszcie pozwala mu (myśl, której krzewicielem były uczucia najpilniej strzeżone). Pozwala mu na to, za czym gonił – zdaje się, całe życie. W tym wyścigu cholernym – a od wyścigu z hormonami się zaczęło. Od tego centymetra jednego, co dzielił ich przez półtora miesiąca, może. A teraz – między nimi – centymetra żadnego. Przestrzeni żadnej. Dwa ciała, wilgotne trochę (mokre-trochę).

Próba złota i zbrodnia, i kara-t, i złoto 24-karatowe (jak dwudziestoczterogodzinna doba; tyk-tyk-tyk).
Próba – zło(ty), do-tyk-tyk-tyk.
I nagle widzę, że to złoto, paznokciem można zdrapać.
Że to tania podróbka jakaś – farby warstewka albo tombak.
I marzenie, które dosięgło się wreszcie, wcale warte zachodu (śmierć nas zachodzi) nie było.
Te motyle gwiazdy, co wiecznie poza zasięgiem (zawsze nade mną [jak ty]).

A zatem; błędne koło – dalej.
Ja jestem, podobno – od noży wbijania? A przecież ja noże chciałem wyciągać! Tak w odruchu pierwszym, bo to coś z ł e g o przecież. Więc pozbyć się ciała obcego; pozbyć-się-pozbyć (ulga-ulga-że-Milesa-nie-ma). A potem widzę, co zrobiłem. Wykrwawiasz się. Bo nie zabija cię ten, który nóż wbija, ale ten, który nóż wyciąga.
A potem, taki-kurwa-moralny, ratować mi się ciebie zachciewa!

O ironio.
O Phoenix.

Nie widzę nic poza Tobą (bo krótkowidzem jestem, a teraz na krótkiej smyczy mnie trzymasz – pociągnij, zanim się zerwę; nie pozwól).
Pamiętam.
Z tym właśnie od zawsze miałem problem. Że pamiętam, Phoe. I z tą moją pamięcią tkwię w wiecznym boju.
A-ha. Miękka, faktycznie. – Faktycznie. Miękka (teraz dopiero czuję, kiedy do mnie się dosiadłaś). Ale miękka-sztucznie; nie, jak skóra, na przykład. Twoja, delikatna, pergaminowa, wydana na pastwę (ludzi, nie losu – „bierzcie i jedzcie”).
Bierzcie i udławcie się Nią, kurwa. A ja najem się – do syta konać kochać będę.)

Już ubrany jestem – a bardziej nagi się czuję, niż kiedykolwiek. I bliżej piekła; sama mnie prowadzisz. Nie patrzę – a i tak widzę; że boli. O, tutaj. Powiedziałbym coś – ale nie potrafię. Odpowiedzi nie mam (to ty zawsze mówiłaś mi „jak”). Milczę więc. Nie słucham – a i tak słyszę.
Tyk-tyk-tyk.

Co? Nie, nie. Co ty robisz? Nie tak. Boże, Phoe. Nie tak.
Zarazisz mnie.
Z(a)razisz mnie; (sobą) do siebie (samego).
Bo nic mnie różnić nie będzie od tamtych (i chcę, i nie chcę, metronom pierdolony, drżenie, oscylacja, ekscytacja, ekstaza). Pierdol się.
PIERDOL SIĘ.
I chcę, i nie chcę, i chcę.
Zarazisz się, Phoe. Przeziębisz się. Chora będziesz.
(Chór: Taki-kurwa-moralny!)
Za blisko ognia (chcę-tak-bardzo).
Nie chcesz… chyba?
Zarazić się. Być tu. Ze mną. Nie-tak.
Nie mnie.

Zimno jej? Dłonie takie zimne – pół-trupki. Ale ta śmierć mu niestraszna, nie odwraca wzroku – choć chce (ale ruchy skrępowane, przyparty do śśściany serca, do bólu). Chce, jasne, że chce. Ale nie potrafi się opamiętać.

Wiesz, gdzie mnie boli?
W tobie. W tobie mnie boli.

Odsuwa jej dłonie. Strąca ze swoich. Ale szlaku nie porzuca; nie zbacza z niego, nie zgubi się (droga do piekła zawsze taka prosta; łatwa, p r z y j e m n a). Dotyk-tyk-tyk-tyk.
Ja, który umrę przez ciebie.
Ja, który umrę z tobą.

(Chodź.)

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Nie-tak; co to za monstrum dziwne, w ogóle? Jakby ktoś czerń i biel ścisnął ze sobą – tylko z tej czerni i bieli jakaś szarość wyjdzie, a to brzydactwo ni cholery połączyć się nie daje.”

Nietak. Faktycznie, stwór to poroniony jakiś, co w załomkach serca najczulszych się kryje. W pół-świetle. W półmroku. W pół-kroku zawsze przed Tobą; ja, Bastian. A jednak ramię w ramię.
Nie-tak. Tak-nie.
Tak-t.
Tak, Bastian.
Takt Twojego serca (pod moim; bo co, bo ja zawsze ponad Tobą?). I to serce Twoje, Bastek, zawsze takie nietaktowne. I zawsze coś palniesz. Jak wtedy, na lekcjach ("Trzydzieści sześć i..."). Jak wtedy, na stypie (W myślach tylko, ale co, myślisz, że ja nie słyszałam? - "Dobrze. Dobrze, że to była Molly"). Jak wiecznie. Cel-pal!
Jak dziś.
"Tam jest jeszcze gorzej, prawda?"

Prawda. Ale czym jest prawda?
“Farrell! Siadaj! Piątka z filozofii!”

Czy prawdą jest to otarte kolano, co mniej mnie bolało gdyś go tylko dotknął?
“Phoenix, nie rycz” - matka.
“Phoe, co ci się stało?”
Phoe, co Ci się stało?
I Ty. z tym głupim plastrem z kieszeni wyciągniętym. W muminki pewnie, a jakże by inaczej. Przycupnięty przy mnie, z czerwcowym słońcem gryzącym ten Twój kark odsłonięty (gałki kręgów na czternastoletnich plecach).
Moje piegi rzucały cień na Twoje dłonie.
Czy prawdą jest, że płakałam razem z Tobą? Gdy mlem, mlem, pac ostatnie na rozedrganym przedramieniu? I śśś, inne niż dziś zupełnie, w ciemiączko wymruczane, w tył Twojej głowy nad ciałem Morty’ego pochylonej, śśś wcałowane wprost to śmieszne gniazdo plątaniny Twoich włosów [“piorun w rabarbar” u Ciebie w domu, “piorun w marchewkę” u mnie, więc my: “jak piorun w rzodkiewkę!” (tę, co ja na nią przecież uczulona)].
Czy prawdą, że rąk tyle od siebie dzielnie odgoniłam - szerszeni i os dzikich, pozwalając na półksiężycu łydki przysiąść tylko tym motylom nocnym (wtedy, latem, na styku lipca z sierpien, co kłosy na polach życiem wypełnia po brzegi), które o Tobie mi podszepty przynosiły?
I prawdą, że Tyś rąk żadnych do swojego serca siebie nigdy nie dopuścił?

Czy prawdą jest, że stałam pod Twoimi drzwiami? Ósmego dnia, czwartego miesiąca. Dwa-zero-dwa-naście. Trzydzieści dziewięć - osiem - siedem… - minut po dwudziestej drugiej. Z dłonią na klamce. Z tortem w kształcie pizzy/pizzą w kształcie tortu [zjadłam kawałek, siedząc na wycieraczce, resztę oddałam temu bezdomnemu panu (“z szacunkiem musimy!”), który zawsze siedział pod tą klepniętą markizą tak niedaleko Twojej kamienicy]?
Czy prawdą, że Ty byłeś po drugiej stronie drzwi tych, na drugim krańcu zahaczonej pod próg wycieraczki? Że dłoń o drzwi opierałeś w jakimś głupiutkim przeczuciu? I w jakiejś głupiutkiej obronie żadne z nas nie pchnęło tych drzwi, jak powinno.
Pchnij mnie.
Pchnij.
Nożykiem do papieru, tym od brulioników rysunkowych. Sekatorem matki Twojej, co ojciec go pożyczał czasem do podcięcia skrzydeł (sezonowo, zwykle dwa-trzy razy w roku). I finką Cilliana, tą od okrawania spalenizny z pianek.
(Sercem mnie pchnij w serce.
Zniszcz. Spal. Zabij.
Ratuj mnie, Bastian.
KOCHAJ SIĘ ZE MNĄ.
)

Czy prawdą, że to Molly miała tej nocy prowadzić?
I że serce-pod-sercem…
I że moje-serce-nad-Twoim?

I czy my prawdą jesteśmy, Bastek? Czy kłamstwem? I czym się różni niby jedno od drugiego?
“Farrell! Siądź już! Szóstek i tak nie stawiamy!”

Dłonie moje ze swych własnych strącasz. Obsypujesz się ze mnie, jak głowę z popiołu. I śmierć z siebie zgarniasz - co to, nagle, taki instynkt samozachowawczy? Ten, co teraz w ostatniej chwili wywleka Cię z gorączki? Ten, co w ostatniej chwili ratuje Cię przede mną?
Nie rusz. Nie tknij. Waruj, Bastian.
Waruj.

Zobacz, żyjemy - choć śmierć była blisko.

On z Ł. wyniósł zatem tremo, ona? - tremens chyba, to, co w duecie z delirium. I trzęsło, i miotało, i szarpało, i gniotło. A jednak bez ruchu trwać przez chwilę potrafiła.
Uparta. “Zarazisz się, Phoe”.
Może już się zaraziła?
A może, zabawnie nawet, to od niej wszystko się zaczęło? Może zawsze to nosiła w sobie, tylko bez objawów? I dała mu (jemu tylko, a nie wszystkim), i on dopiero (niby-zawsze-słabszy) rozkwitł symptomami [podlany obficie bimbrem: "A ty? No, weź. Jak spędziłaś swoje (palec wetknięty do gardła - rzygaj, Bastian - święto zakochanych?") i tym ulewnym deszczem:“Pojadę z tobą. Phoe? Phoe, pojadę, dobra?” /Pójdę za Tobą.

Dała mu wszystkie nic, jakie miała w posiadaniu.

A w końcu - “Mamy tylko słowa. Tylko tyle nam zostało, dasz wiarę (mi – dasz? tej, której potrzebuję tak bardzo)? Zostały słowa (i ciała, bo słowo – ciałem), skarbie.
Wiesz co jest trwalsze od słów?”

Zło-to.

“Pytanie:
i od kiedy to słowa ważniejsze od czynów?
Odpowiedź:
od kiedy słowa trwalsze są od Ludzi – bo wieczne.”

Ale, Bastian, błąd się wkradł tu.
Bo Ciało nie słowem się stało, lecz Złotem.
I wszystko to -
mi - dasz.
Tak, jak serca swego nie dałaś nikomu innemu.


Midas. Co łzy chciał otrzeć tylko, a oczy ukochane zamienił dotykiem w dwie złote monety. Obole Charona zsunięte na trupie powieki.

Bastian-Bastianku.
Mnie trzeba było brać, nie zawszówki jakieś.

- Nie chcę. Ale nawet jeśli, Bastian. Jestem przecież...
Uparta. Ta, co ma zawsze nie tylko rację, ale i ostatnie ciało słowo.
Schodzi z kolan jego - i ciało jej już, prędko, łbem ciekawskim, rufusowym, zastąpione.

Po staremu, dzięki, Phoe, najlepsza jesteś.
- Jestem, przecież, Bastek… Bardzo wytrzymała.

/fin - i - to.

autor

harper (on/ona/oni)

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”