WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

What do you want from me? Why don't you run from me?
What are you wondering? What do you know?
Why aren't you scared of me? Why do you care for me?
When we all fall asleep, where do we go?


Patrzył na nią tak, jakby chciał ją zabić.
Nie, że po prostu "przestraszyć" albo "uszkodzić", ostrzec po prostu - tak, jak ostrzega mafia, gdy na przykład któryś tam don Vito z kolei decyduje się podesłać Ci na próg (albo prosto w pościel, co się będzie szczypać) koński łeb, jakimś trafem pozbawiony reszty ciała - że to nie przelewki, że trzeba się pilnować, że jeszcze jeden niewłaściwy ruch czy błędna decyzja, a będą tarapaty...
Nie. To nie była przestroga ani reprymenda.
Ten dziki, rozogniony wzrok - głodny, żądny, nienawistny - oznaczał mniej więcej tyle, że jeszcze chwila, jeszcze sekundeczka, a Phoenix Grace Farrell nie dożyje świtu.
(Co, w pewnym sensie, jakby tak zupełnie wyłączyć rozsądek i skupić się tylko i wyłącznie na potrzebach serca, zdawało się być opcją niepokojąco kuszącą).
- Jezu Chryste! Nie mogę z tobą, Butchie! - młoda pielęgniarka, obraz po-zmianowej nędzy i rozpaczy, wymierzyła w rudą bestię długi, w połowie odarty z łuski bezbarwnego lakieru do paznokci palec. I bynajmniej nie był to gest łagodny, czuły, mleczny jakiś taki w wydźwięku, co raczej obrona i oskarżenie jednocześnie. Odparcie ataku - tego, co to bił z oczu zielonych, rozognionych, wściekłych. Oczu przesyconych instynktem mordercy.
- Chwila cierpliwości! No już, już się ogrzewa! - drepcząc w ciasnocie kuchni, brunetka wskazała kotu nikłe światło bijące z mikrofali. - Ja wiem, że jesteś głodny! Wszyscy jesteśmy, okay? Siedem miliardów głodnych dusz, Butchie, a ty jak zawsze myślisz tylko o czubku własnego ogona...
Kot gładkim ruchem wskoczył na kuchenny blat i zamiauczał przeciągle - z wyrzutem i bez zrozumienia. Może ona też tak powinna?
Nie, że miauczeć, gdy coś trwa trochę za długo, tylko raczej...
Prosić o to, czego się pragnie, nieco głośniej. Nieco bardziej wytrwale. I z nieco większą pewnością, z pełnym przekonaniem. Skakać na blat, metaforycznie oczywiście, szarpać zębami koniec rękawa. A nie cierpieć w ciszy, zżerana własnym głodem.
"Mniej zmian, proszę".
"Mamo, chcę porozmawiać".
"Miles, co - do kurwy nędzy - my robimy?"
"Bastian, ja..."
Teraz już sama - wpatrzona w miskę z kocim żarciem, powoli obracającą się na szklanej płycie mikrofalówki (kot Phoenix, Nabuchodonozor, pieszczotliwie nazywany Butchiem, konsekwentnie odmawiał spożywania czegokolwiek, czego temperatura nie sięgała przynajmniej dwudziestu jeden stopni, z termometrem w dłoni) - zaczynała cierpliwość.
Nie, nie do technologii. I nawet nie do kota, który właśnie ostrzył sobie pazury na jej przegubie (no, taka korzyść przynajmniej, że teraz ktoś robił to za nią...).
Do siebie.
Z westchnieniem ulgi zaserwowała czworonogowi porcję jedzenia, a potem włączyła piekarnik i bez większego przekonania wsunęła weń aluminiową tackę z ekspresową zapiekanką. Warzywną z serem, chyba. Czy serową z warzywami? Wszystko jedno - tak długo, jak data przydatności do spożycia nie zwiastowała rychłej śmierci....
(Zaraz, to jak w końcu, Phoenix - chcesz? Nie chcesz? Dorosły człowiek musi się kiedyś zdecydować).
Podciągnęła szare dresowe spodnie, płynnym ruchem zagarnęła z karku włosy i związała je zmechaconą atłasową gumką noszoną zwykle na przegubie. Piekarnik szumiał, kot mlaskał, a z przenośnego głośnika popłynęli chyba jacyś Arctic Monkeys. Dobrze. Dobrze. Wolny wieczór jak należy. Autodestrukcji - nalała sobie kieliszek białego wina (z kartonu), który kończył się mniej więcej przy brzegu naczynia - tylko tyle, ile trzeba. Dbania o siebie - poszła do łazienki z zamiarem zmycia lekkiego makijażu i może nawet nałożenia jakiejś cholernej maseczki - tyle, co należy.
Randez-vous sama ze sobą. Żadnych trupów dzisiaj, Phoenix. Żadnych duchów.
Ostatnio zmieniony 2021-03-08, 07:53 przez phoenix grace farrell, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

[#3]
Some days I wonder why the sky's so grey
You told me I'd always know
And all these bad choices
It's crazy I haven't gone insane


Niezdecydowanie było drugim imieniem Maccarthy'iego i ostatnio trochę się przyzwyczaił do tej cechy swojej popranej osobowości. Z pewnością nie było to zbyt mądre postępowanie z jego strony i całe szczęście, że jeszcze nie został przez to wywalony z roboty; choć tam jeszcze starał się stwarzać przeklęte pozory normalnego, zaangażowanego pracownika - a gdy tylko opuszczał mury studia diametralnie wracały jego stare przyzwyczajenia. Starał się. Każdego dnia starał się tak zwyczajnie żyć, jakby nie wydarzyło się nic potwornego te cztery lata temu. Co z tego, że z Molly mieli plany, co z tego, że prawdpodobnie teraz mógłby być już ojcem, co z tego, że..
Lepiej nawet nie kończyć - serce wciąż boleśnie bolało na samo przypomnienie sobie jej imienia, a wspomnienia w mgnieniu oka wracały.
Kłamałaś, Molly.
I dobrze o tym wiesz, Max. Kłamała żywnie ci w oczy, ale ty nie chciałeś dostrzegać prawdy. Te wątpliwości czy ona czuła się dostatecznie kochana przez niego - czy ona chciała z nim być, czy....to wszystko przybrało jakiś dziwny, nieokreślony kształt, w którym obydwoje zduszeni tkwili. Ale przecież jak miał się teraz dowiedzieć o prawdziwych uczuciach Molly, skoro jej nie było przy nim....w ogóle jej nie było? Zniknęła tak nagle, niespodziewanie, zostawiając po sobie....
Oh Max, ale ty jesteś żałosny. Minęło już tyle czasu, a ty nadal wracasz do tamtych dni. Po co? Po co sobie to robisz? Nic się nie zmieni, jeśli teraz zaczniesz dostrzegasz jakieś szczegóły, których wtedy nie chciałeś widzieć. Nie ma jej tu.
Wciąż nie mógł pogodzić się z jej stratą - głęboko pod skórą czuł, że to co się wydarzyło było niesprawiedliwe, złe, że...przy odrobinie szczęścia miałaby szansę nadal żyć - nie ważne czy przy nim, czy obok, ale...byłaby.
Kurczowo trzymał duży karton pizzy kiedy kierował się na odpowiednie piętro. Nie tylko z pizzą tutaj się pojawił, bowiem miał jeszcze dodatkowe plusy w postaci trzech butelek alkoholu. Nie mógł się zdecydować na co będą mieli ochotę (I tu wychodzi to jego niezdecydydowanie!) dlatego po prostu zgarnął z pułki sklepowej kilka butelek, zwyczajnie idąc na łatwiznę. Najwyżej zostawią na potem, ale coś czuł, że ten arsenał zdecydowanie im nie wystarczy.
-Zawsze wiedziałem, że masz dobry gust muzyczny - stwierdził tym swoim zadowolonym pomrukiem, gdy postanowił bez pukania wparować do przyjaciółki a już w korytarzu było słychać roznoszące się dźwięki. Prawdę mówiąc, zawsze się czuł u niej jak u siebie i nigdy nie bawił się w takie ceregiele. A może powinien zacząć, skoro Bastian był obecny w jej życiu i...kto wie w jakiej sytuacji by ich zastał przypadkiem? Nie, wolał sobie za dużo nie wyobrażać. -Jaki dziś nastrój u ciebie, Phoe? Nie, pozwól mi zgadnąć. Masz się świetnie, dlatego zjemy dziś wspólnie kolację, a nawet jeśli się mylę, to i tak przyszedłem tutaj by poprawić ci ewentualnie humor - ciężko było mu ostatnio wykrzywać usta chociażby w lekki uśmiech, ale tutaj, specjalnie dla niej zrobił wyjątek, spod nieco rudawej brody mogła go dostrzec. - Cześć, Butchie - rzucił jeszcze w stronę kota, wciąż nie mogąc odgadnąć czy tolerował jego obecność czy jakby mógł spojrzeniem kocich oczu mógłby go zabić za wtargnięcie na jego terytorium. Ale puki nie drapał, chyba było całkiem znośnie, prawda? Niesamowite, żeby czuć taki respekt przed kotem! Kosmos!

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Ależ, ależ. Kalkulacja była przecież prosta: przy rzeczonej odrobinie szczęścia to młodsza, nie zaś starsza z dwóch Farrelówien siedziałaby koło Milesa MacCarthy'ego w tamtą dżdżystą noc. W samochodzie, z niedopiętym pasem. W pędzie na spotkanie z Ostatecznością, i "Nights in White Satin" (Phoenix do dziś nie mogła znieść tej piosenki; wyłączała ją gniewnie za każdym razem, gdy utwór popłynąłby z głośników, a raz rozniosła prawie wnętrze apteki w Sodo, gdy nieczuły ekspedient odmówił jej przełączenia stacji [a ona, do kurwy nędzy, chciała sobie tylko kupić kapsułki z cynkiem na paznokcie, nowy kubeczek menstruacyjny i dwa opakowania Prozacu, tak na zaś]) wysuwającym swój ckliwy jęzor z deski rozdzielczej.
Otóż to. Przy odrobinie szczęścia to Phoenix, nie Molly, wyrwałoby wówczas z siedzenia i to Phoenix, nie Molly, dostałaby odłamkiem z samochodowej rany pod obojczyk. I to Phoenix, nie Molly, reanimowaliby (bez większych, jak widać na pierdolonym załączonym obrazku, sukcesów) przez trzydzieści minut z hakiem przed tym gorzkim (gorzko! gorzko! za Molly!), niewdzięcznym, ale i czasem, niestety, nieuniknionym momentem, gdy trzeba minę przybrać oficjalną, acz niepocieszoną, i po prostu... Stwierdzić zgon.
Przy odrobinie szczęścia. Czymkolwiek ono, kurwa, było. Żartem? Okrutnym wybiegiem losu? Bronią obusieczną, która, zależnie od tego, jak złapać, ratuje człowiekowi życie, lub to życie na wieki... pierdoli?
Przy odrobinie, kurwa, szczęścia...
"To powinna była być ona".
(Nikt o tym nie wiedział [nie, nawet nie Bastian, bo w tamtym okresie znajdowali się właśnie na wzajemnym od siebie, i jakże przy tym cholernie nieskutecznym, odwyku] ale pewnego razu - po dość hojnie zakrapianym drogim merlotem rodzinnym posiłku - Phoenix zaczaiła się za załomem ściany przy sypialni rodziców, i takie oto słowa dopadły wtedy jej uszu.
"To powinna była być ona, Cillian".
Suche jak drewno palisandrowej urny, w której pochowano to, co pozostało z Molly.
"To powinna była być ona".]

Jakieś wadliwe sprzedali jej to wino, bo strasznie szybko wyparowywało. Ot, jeszcze chwilę temu miała go pełen kieliszek, a teraz nagle co? Sięgało ledwie połowy czarki, sprawiając, że Phoe coraz bardziej żałowała, że, mimo stygmatów, żaden z niej jednak Jezus (bo wtedy przecież jeden ruch, i z kranu miast wody trysnęłoby sauvignon blanc).
- Niedobrze, Butchie, niedobrze... - zawyrokowała, smętnym spojrzeniem mierząc jedynego towarzysza, a potem uniosła głowę gwałtownie, zaalarmowana jakimś niespodziewanym szmerem dochodzącym z przedpokoju. Hę?!
Brwi zbiegły się u nasady obsianego piegiem nosa, a dłoń odruchowo sięgnęła po duże kuchenne nożyczki, którymi przed chwilą rozcinała karton z zapiekanką.
- Kimkolwiek jesteś... Musisz wiedzieć, że jestem... Uzbrojo... Max! - na widok przybysza, w dodatku wyposażonego w cztery obiekty, które na zasmęcone niewieście serce działają jak balsam ze znieczulaczem (pizza, alkohol#1, alkohol#2, alkohol#3), Phoenix zerwała się do przyciążonego lekko zmęczeniem lotu i, zaczepiwszy ramiona o szyję MacCarthy'ego (młodszego z dwóch, by nie było wątpliwości!) pozwoliła wargom rozciągnąć się w szerokim uśmiechu - Czy ja zapomniałam, że byliśmy umówieni?! Jezu Chryste, serio nie wiem, gdzie mam głowę ostatnimi czasy...
Może ją, Phoenix Grace Farrell, zostawiłaś na przykład w ciasnym korytarzu mieszkanka z numerem 132, w ceglanej kamienicy nad knajpką z ramenem ledwie trzy i pół przecznicy dalej, hę?
- Tak czy siak, dobrze cię widzieć, kochanie! - Ale "kochanie" zupełnie inne, niż to ciśnięte nie tak dawno temu w Everetta, "kochanie" wyzute z żalu i tęsknoty, "kochanie" kurtuazyjne, żartobliwe, bez drugiego dna i potencjału, żeby serce złamać - I przyniosłeś pizzę?! Max, bądź błogosławiony!
Całe szczęście, że ostatnią krztą rozsądku darowała sobie jakieś "niech Ci Bozia w dzieciach wynagrodzi".
Przejąwszy od mężczyzny niesione przezeń dary, brunetka rozstawiła je na kuchennym blacie i porwała z podłogi kota, ujmując jego łapkę tak, by mógł "zamachać" nią przybyszowi.
- Butchie, malutki! - zaświergotała rozedrganemu gniewem kotu nad szpicem rudego ucha - No zobacz, kto do nas przyszedł z niespodzianką! Wujek Maksio przyszedł, taaak! I zobacz co przyniósł! Węglowodany i wódkę nam przyniósł, Butchie-cze-cze-czeńku!
Max nie musiał się obawiać: przy obecnym, opłakanym (czy raczej "zasmarkanym", zważywszy na kontekst) stanie rzeczy między nimi, jedyna sytuacja w jakiej mógłby potencjalnie zastać Phoenix i Bastiana Everetta sprowadzała się do zabawy w małe domowe hospicjum, w którym to pierwsze grało rolę znachorki, drugie konającego, a Rufus i Nabuchodonozor wprawiali się kolejno w funkcjach ślamazarnej salowej oraz naczelnego eutanasty. Przywrócony jednak życiu, Bastek zdołał opuścić jej mieszkanie parę dni wcześniej i teraz pewnie, cudownie ozdrowiały, rysował inspirowane Titanikiem portrety jakichś Lexy albo innych Liane w ich prywatnych alkowach .
- Serio, Max, dziękuję, że wpadłeś - powiedziała czule, nalewając przybyszowi pierwszy (i zapewne jeden z wielu) kieliszków alkoholu - Mam w piekarniku zapiekankę, ale myślę, że to - wskazała palcem karton z ciepłą jeszcze pizzą - Sprawdzi się o wiele lepiej. No, to mów. Co słychać, Max? Jak się...
Trzymasz.
- czujesz?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zacznij od nowa - powtarzanie tych słów każdego poranka weszło mu już tak w nawyk, że wypowiadał je nawet na głos. Harmony potem patrzyła na niego dziwnym, podejrzliwym wzrokiem i nie działały na nią już teksty o koszmarnym śnie ani żadne inne wymówki. Ba, zarobione pieniądze wydawał na poradniki o życiu i jak sobie radzić z depresją, a każdy następny kładł już w innym miejscu, dochodząc do wniosku, że jednak je marnuje. Jedna tabletka nasenna za drugą pozwalały mu przynajmniej przespać choć połowę nocy, ale gdy leki przestawały działać, wtedy...Molly uderzała z całą swoją siłą. Tak, jakby robiła to specjalnie, albo jego umysł nie chciał mu odpuścić - tylko dlaczego cały czas tak się nakręcał, gdy już dawno powinien mieć to wszystko poukładane w głowie. Zacząć od zera. Z czystą, białą kartką.
Jakby ONA nigdy nie istniała.
Max, czy ty siebie słyszysz? Jak chcesz wymazać ją z pamięci? Przegrałeś już na starcie i doskonale o tym wiesz. Wiesz, ale dajesz zgrywasz się, udajesz, że walczysz z tym wszystkim jak dzielny rycerz, a prawda jest taka, że...to Milo spędzał z nią te ostatnie chwile. Cholera. Naprawdę STARAŁ się wmawiać sobie, że nic między nimi nie było. Nie było. Nie było i już. Był jego bratem, prawda? Oh Max, nie pogrążaj w swoich chorych doniesieniach swojego brata! Pojebało cię już do reszty, Jezu Chryste. Nawet tak nie myśl. To, że nie widujesz się teraz z Milo to o niczym nie świadczy. Poczuj się jak on dobra?
-Błagam, nie bij, nie chce nic kraść - zasłonił się odruchowo łokciem ręki, w której trzymał siatkę z butelkami z alkoholem, trochę wyglądając przy tym jak jakiś osiedlowy menel z tym zapuszczonym zarostem. Troszeczkę było to celowe, miało to odpychać WSZELKIE nowe kłopoty sercowe jakie mogły być i chwilowo zdawało egzamin. Nikt się nie interesował tym co robił po pracy, bo nie było to nic ciekawego. Snucie się po uliczkach Seattle gdy miał już dosyć własnych czterech ścian i zaglądanie do następnego baru nie było żadnym odkryciem Ameryki.
-Spokojnie, do Jezusa mi daleko, jeszcze nie obczaiłem jak można zamieniać wodę w wino. Swoją drogą, byli kretynami, że zabili takiego czarodzieja, nie sądzisz? - zapytał wyraźnie rozweselony, chociaż Phoe znała jego nastawienie do tych wszystkich religijnych bzdetów. Nie był religijny. Nie stać było go na wierną modlitwę, nawet wtedy nie potrafił wyklepać niczego religijnego gdy stali nad jej pieprzoną trumną. Nawet nie mógł Go w sumie nienawidzić, skoro w niego nie wierzył. I chyba było prościej, jakoś tak. -A ty nadal się nie nauczyłaś zamykać drzwi, co? - przypomniało mu się lada moment, że miał ją właśnie za to ochrzanić już od wejścia, ale jak zwykle udało jej się temat zmienić, ale nie zamierzał z nich rezygnować. Nie tym razem -Phoe nie rób tak! Nie słyszałaś o tych włamaniach w biały dzień? Jezu, ciebie spuścić z oczu choć na chwile - pokręcił głową, czując się w obowiązku ją przecież upomnieć, tak już miał!
Jego ramiona ścisnęły mocniej drobną sylwetkę Farrell, tak jakby miał to robić ostatbu raz...jakby i ona miała mu za raz zostać odebrana. Nie, tego nawet wolał nie zakładać, takiego scenariusza bo....chyba by wtedy nie przeżył. Nie, gdyby jeszcze Phoe zabrakło w tym smutnym już jego życiu. -Żabciu, przecież wiesz, że dla ciebie wszystko - no przecież często ją tak nazywał, dla żartów tylko albo się odgryzał. -Wiesz, żałuj, że nie widzisz jego miny...ale poczekaj chwilkę.. - szybko wyjął telefon z kieszeni spodni, zostawiając pizzę na stole i prędko otworzył aparat w niej i nakierowując na Phoe, pstryknął im piękne, pamiątkowe zdjęcie - Jest po prostu bezcenna - dodał jeszcze, powiększając następnie na facjate naburmuszonego Butchiego i pokazując je Phoe.
-Jeśli mam być z tobą szczery to....nie byliśmy konkretnie umówieni. Jakby to wytłumaczyć, miałem do ciebie wpaść w wolnej chwili, więc no właśnie ją znalazłem i pomyślałem, że to może dobry moment będzie - by pozmawiać Molly i Milo, ale tego już nie dał rady kobiecie powtórzyć głośno, zacinając się w ostatniej chwili. Spuścił wzrok na podłogę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Skłamać, czy choć raz być szczery z własną przyjaciółką?
-W porządku, kochana...jakoś...leci..do przodu - wystękał, próbując panować nad rozedrganym już tonem głosu i w ręce znów chwycił dwie butelki, a jedną z nich podarował Phoe. - To co, napijemy się? - zaproponował z uśmiechem, z łatwością pozbywając się zabezpieczenia i nie czekając wziął pierwszy duży łyk alkoholu.[/u]

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

O, tak Dokładnie tak.
Molly - ta nasza Molly ukochana, Molly sercu najdroższa, niezapomniana... ona to lubiła człowiekowi czasem tak pierdolnąć, co, Max? Porządnie. Przez łeb, jak bastianowy ojciec, albo jak ja czasem - samą siebie - na wskroś, wzdłuż cięciwy policzka. Na odlew. Znienacka, dokładnie w tym momencie, w którym zaczynało się wydawać, że jednak nie ma się co bać, nie ma lękać czego. Że kolejny raz nie spadnie.
No, o-o-otóż to, wtedy właśnie. Wtedy właśnie - trzask! - Molly uderzała z całą siłą, tak, jakby robiła to specjalnie. Zza grobu, jak to na zjawy przystało (choć, jak po Phoenix widać przecież, zjawą stać się można i za życia).
I może dlatego tak bardzo do siebie nas teraz ciągnęło? Ciebie i mnie, nad stygnącą pizzą pochylonych. Nieseksualnie, niesensualnie (wreszcie, kurwa, trochę spokoju!), tylko tak... Jak dwie osoby zdjęte tą samą chorobą. Co w swoim bólu nawzajem szukają pocieszenia.
Może dlatego przyszedłeś do mnie dzisiaj - wcale nie dlatego, że znalazłeś chwilę albo, ponieważ alkohol był akurat na promocji. Temu po prostu, że Molly znowu biła. Na ślepo, z każdej możliwej strony świata.
I my obydwoje przez nią poranieni.
- Dobrze, Mamo - przekorne, zadziorne, niemal nastoletnie, odprychnięte (ale z czułością, wypłukane z wszelkiej złośliwości), rzucone w stronę pouczającego ją faceta. Drzwi? A po co jej zamykać drzwi? Kto by chciał ją ukraść? No, i nawet jeśli... Kto by się zamartwiał potem jej zniknięciem? Może wręcz przeciwnie. Dobrze by to wszystkim (oprócz niej, żadna to nowość, akurat), zrobiło.
Roześmiała się szczerze, chwytając spojrzeniem portret Damy Z Butchie'm zaklęty teraz w pikselach jego telefonu.
- Wyślesz mi to? Błagam! - rozentuzjazmowana powiększyła zdjęcie, przesuwając po ekranie iphone'a opuszkami palców. Butchie wyglądał jak przed eksplozją atomową, ona - jak zawsze. Jakby zaraz miała się, ze zmęczenia, po prostu osunąć na podgrzewaną kuchenną posadzkę - Faktycznie bezcenne! Powieszę o, tam... - wycelowała palcem w wolny skrawek ściany w salonie, widoczny akurat z ich kuchennej perspektywy. Obok, w nieadekwatnie do swojego rozmiaru ciężkiej ramie, wisiała fotografia zrobiona Phoe z matką przed kilka ładnych laty. Wisiała dla picu, nie z potrzeby serca. Dla uspokojenia sumienia może? I to nie jej własnego. Dwie kobiety trzymające się pod ramię, na jakiejś ważnej, akademickiej uroczystości. Fałsz zapisany na połyskliwym papierze drukarskim. Pierdolona farsa - tak blisko, a nie dało się chyba mieć z drugim człowiekiem większego dystansu - Obok zdjęcia z matką, tak dla draki. Wyglądają przecież identycznie!
Z rodzicami nie miała kontaktu od ośmiu miesięcy, nie ryzykowała więc, że matka dostanie na taki widok apopleksji, wpadając z równie, co Maxa, niezapowiedzianą wizytą. O nie, to nie było w jej stylu - planując nalot, ogłaszała go zazwyczaj jakby była to audiencja brytyjskiej królowej. Żeby Phoe tylko nie przyszło na myśl, żeby ją wystawić (lub by nie mieć przygotowanej z tej okazji pyszniutkiej herbatki).
Na widok entuzjazmu, z jakim młodszy MacCarthy zabrał się za rozbrajanie pierwszej butelki z alkoholem, Phoenix zmarszczyła czujnie brwi. Wskazała mężczyźnie barowy stołek, ten przysunięty do kuchennej wyspy, postawiła przed nimi, jakże kulturalnie, po talerzu i zestawie sztućców, a potem sama wspięła się na drugie z wysokich krzeseł.
- Max, skarbie, oszczędź sobie. - W domyśle: [i "w co Ty grasz, chłopie? Przecież z ciebie zawsze czyta się jak z kartki![/i]" - No już. Powiesz mi, co się dzieje, czy będziemy zamiast tego grać w jakieś jebane kalambury?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mylisz się, Phoe.
Molly była jak anioł - potrafiła zaślepić ci oczy niebiańskim blaskiem, tuszując przy tym wszystkie swoje mroczne strony. Nigdy nie potrafił ich dostrzec, zauroczony do samego końca jej obłudnym pięknem. Nie dostrzegał w niej wad, więc trudno byłoby mu uwierzyć, że była zdolna do najgorszego świństwa. A jednak, w niej drzemało uśpione zło, które czekało tylko na odpowiednią chwilę. I kurwa doczekało się, jak na ironię dostało to wszystko na tacy. Była krucha jak źdbło, delikatnka jak płatek kwiata a jednak silniejsza niż by tego przypuszał. Ten zakłamany obraz Molly nie pozwalał mu dostrzec, jaka była na prawdę, nie chciał tego zmieniać. Tak było bezpieczniej, wygodniej, wierzyć, że ona przecież też go kochała i to był cholerny pech, że wsiadła wtedy do tego samochodu. Z Milo. Kurwa.
Może gdyby to on ją odwoził, nie miałby tyle szczęścia co brat i byłby teraz z nią? Razem, w jakimś niebiańskim wymiarze, nie musząc cierpieć tutaj z braku. Brat nie leżałby w śpiączce przez tyle czasu i nie wylądowałby za kratami. To by było lepsze rozwiązanie, prawda? Losie, dlaczego tak zawsze rzucasz nam wszystkim swoje kłody pod nogi i jeszcze każesz iść do przodu? Jak, pytam się, jak?
Ale w jednym masz rację Phoe. Obecność Molly była dusząca, jak obłok mgły, która zasłania ci cały widok i nie pozwala dostrzec niczego więcej. Był na skraju wyczerpania, alkohol już wcale praktycznie nie pomagał - może powinien sięgnąć po coś mocniejszego? Po coś co da mu prawdziego kopa i pomoże mu zapomnieć. Zapomnieć o tym drażniącym zapachu Molly, który wciąż zdrawilie mu przypominał o jej istnieniu gdy w chwilach kryzysu sięgał po jej ubrania (zachował jedną ulubioną sukienkę Molly i to do niej się głównie przytulał gdy było już cholernie źle) Miał dość, po prostu miał już dość, Phoe, że tkwił w tym samym miejscu i nic się nie zmieniło.
a przecież wiesz, że to u ciebie zazwyczaj znajdował ten spokój - pomimo, że to najbardziej cierpiałaś, prawda? W końcu to twoja siostra, druga połówka, która też ci przecież została odebrana. Siedzimy w tym gównie razem, Phoe.
- Czy ty kiedykolwiek będziesz poważna, PHOENIX??? - doskonale potrafił naśladować pretensjonalny ton głosu jej matki i tutaj właśnie też w ten sposób się do niej odezwał, nie mogąc się powstrzymać aby jej nie dogryźć i pozwolił sobie dźgnąć przyjaciółkę w bok łokciem. Pani Farrell zresztą nigdy za nim nie przepadała i zwykle starała mu się to pokazać, jak bardzo nie tolerowała tego, że kręcił się bezczelnie przy jej córkach, razem z Milo. Jak możesz tak myśleć? Gdyby jeszcze ciebie stracił, zwyczajnie by sobie z tym nie poradził - już i tak za dużo stracił. Nie dość, że Molly odeszła, Milo był na skraju przepaści to jeszcze Phoe miałaby zniknąć? Nie, nie, nie.
-Chwila, już się robi... - wyjątkowo skupiony, z przygryzionym językiem (zawsze to robił gdy nad czymś pracował., sprawnie palcami odszukał w apce, i cyk, poszło na telefon drogiej przyjaciółki -Kurwa, ale wiesz na jaki genialny pomysł wpadłem? Przecież Butchie to prawie idealna wersja tego najsmutniejszego kota co jakiś czas temu zmarł i jakbyśmy wystawili to w formie obrazu to może byśmy skosili grube miliony na jakiejś aukcji... - już oczami wyobraźni widział Phoe w pięknej, czarnej, błyszczącej sukni stojącej u jego boku w eleganckim garniturze, szczęśliwi, że sprzedali obraz Damy z Brunchim! Zerknął kątem oka w stronę, którą wskazała Phoe i roześmiany pokiwał głową - Twoja matka chyba by cie za to zabiła - stwierdził, krótko, ale na tyle dobrze ją znał, że taka reakcja byłaby wysoce prawdopodobna, że mogłaby nie znieść tego jakże okropnego żartu swojej córki.
Nigdy nie przechodził takich skomplikowanych relacji ze swoimi rodzicami. Zawsze razem z Milesem mogli na nich liczyć, byli wspierani - ojciec trzymał ich twardą ręką, ale pokazywał jakie wartości są w życiu ważne, a matka obdarzała ich podwójnym, niekończącym się ciepłem. Pamiętał, że zawsze lubił spędzać czas w ich towarzystwie i jakoś tak teraz było mu tęskno do tamtych wspólnych chwil - a teraz, każdy był na rozstaju dróg, zupełnie nie wiedząc którą w stronę mogliby pójść i pytanie, kurwa dokąd?
Boże, Phoe ty zawsze czytałaś z niego jak z otwartej księgi - nigdy nie potrafił przed nią niczego ukryć, nawet jeśli próbował się wykręcać na wszystkie sposoby. Ale zawsze przychodził do ciebie, po radę gdy Molly miała swoje humorki, wtedy sypałaś złotymi radami, bo znałaś ją przecież najlepiej. Lepiej niż on, dlatego ją rozumiałaś. I wiedziałaś, że kiedy byli pokłóceni bo jego mina zawsze to zdradzała, że mieli przeklęte ciche dni. Ich związek nie był idealny jak z jakiejś bajki - zawsze były jakieś drobne kłótnie o jakieś głupoty, Molly potrafiła się do niego nie odzywać kilka dni a nawet dłużej, ale godzili się i potem znów wybuchał między nimi ten sam ogień.
-Nigdy nie potrafiłem przed tobą kłamać - zauważył jakże spostrzegawczo, kiedy wspomniała o bawieniu się w pieprzone zgadywanki. Westchnął głeboko, wyraźnie zmieszany. Z jednej strony miał cholerną potrzebę wygarnięcia przyjaciółce wszystkiego co mu leżało na sercu. Boże, jak on się czuł ohydnie. Źle. - Phoe...ja już dłużej tak nie mogę..wczoraj...chciałem przyćpać - powiedzial krótko, zamykając oczy, nie chcąc obserwować malującej się złości na twarzy Phoenix.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Nie, żeby Phoenix próbowała brać siostrę w obronę - nie, już nie, po wielu godzinach mozolnej walki z samą sobą, dysput odbywanych tylko w myślach i w pocie czoła przeprowadzanej auto-perswazji, których celem zawsze było zrozumienie (wreszcie), że nie na tym polegała jej rola - ale czy zło, przebiegłe, sprytne, występne i cwane, nie drzemało przypadkiem we wszystkich?
W jakiejś formie i w jakimś kształcie, dla każdego, być może, odmiennych. W jakiejś postaci - choćby najmarniejszej z pozoru, choćby najbardziej zawoalowanej. Czy zła - pytanie to filozoficzne, tak gdzieś na miarę ósmoklasisty - nie nosił w sobie każdy jeden człowiek? Tak, tak, dzieci nawet. I te słodkie, kochane staruszki, którym czasem trzeba było pomóc przedostać się na drugą stronę ruchliwej ulicy albo zakupy podnieść do domu.
Instynkt (a i wiedza naukowo-filozoficzna, nabyta w wyniku wielu godzin oddawania się nad-ambitnym lekturom: Freuda, Schopenhauera, klasycznych filozofów i pseudo-naukowców z nurtu new age nawet) podpowiadały Phoenix, że tak.
A z drugiej strony jakiś głosik - cichy, cichutki, a taki wredny jednak i uporczywy - czasem kontrował innym pytaniem: Może wcale nie, Phoe? Spójrz w końcu na Maxa. Albo na Bastiana. Gdzie w nich zło? Gdzie? [U Bastiana - może na bankowym koncie, ale tylko przypadkiem tak jakoś, przez jej własnych rodziców tam wepchnięte].
Może więc Phoenix się myliła - może zło wcale nie mieszkało w każdym z bijących serc? Może tylko one, Panienki Farrell, tak miały - że pod pozorami dobroci i czystości duszy, pod pozorami anielskiej urody (to o Molly) albo pielęgniarskiego fachu (to, oczywiście, o Phoenix Grace), nosiły - w wyniku jakiejś wady genetycznej przenoszonej z pokolenia na pokolenie, głównie w linii żeńskiej - w sobie całą tę parszywą, zdradziecką zgniliznę, cały ten jad, który wysączał się w najmniej spodziewanych momentach?
M o ż e .

Dobrze wiedzieć, że Maxowi ostała się jedna kiecka po Molly. Gdyby mu było kiedyś mało, mógł swobodnie zwrócić się po pomoc do Phoe - ona miała ich multum. Nie dlatego, że chciała, lecz ponieważ nie potrafiła odmówić matce, która któregoś wrześniowego popołudnia, w parę miesięcy po pogrzebie Meriolly, stanęła pod jej drzwiami z całym naręczem ubrań zmarłej.
- Teraz przynajmniej dostaniesz wszystkie jej ubrania. Zawsze ich jej zazdrościłaś, kochanie - taka była pierwsza rzecz, jaką Pani Farrell powiedziała wtedy młodszej córce. Ubrań. Zazdrościłaś jej ubrań.
Ubrań, mamo?
Naprawdę, kurwa, myślisz, że najważniejszym, czego zazdrościłam Meriolly, były właśnie jej ubrania? Jej jebane szmaty, te kilometry koronek i tiulu? Jej pierdolone kiecki i zakolanówki wykończone złotą nitką? Jej staniki z atłasu opiętego na łukach fiszbin, jej kurtki ze skóry sztucznej i prawdziwej, kolekcja we wszystkich kolorach tęczy, a nie na przykład…
Wasza miłość? Sposób, w który na nią patrzyliście, a w jaki nigdy nie mogliście spojrzeć na mnie?
Lekkość, z jaką się poruszała - jakby nic i nikt nie tylko nie mogło, ale po prostu nie miało prawa jej powstrzymać?
Max. Ciepło, które panoszyło się w jego głosie gdy o niej mówił?
Miles. Miles, zawsze Miles.
A i... po prostu... ta cała jej pewność. Brak wszystkich tych zasranych dylematów, które mnie od dziecka rozrywały na strzępy. Słodka świadomość, że jej wolno. Że nie musi przepraszać (za co? "za żywota!"), że nie musi się kajać, że nie musi każdym swoim jednym, cholernym oddechem, usprawiedliwiać swojej obecności na tej ziemi.
Teraz, w tej chwili, Max przemawiający głosem jej własnej, rodzonej matrony, to było dla Phoenix po prostu zbyt wiele - brunetce nie pozostało zatem nic innego, niż dramatycznym, desperackim gestem sięgnąć po sowicie wypełniony alkoholem kieliszek i upić zeń łyk tak obfity, jakby wino było wodą, ona zaś zagubionym na prerii wędrowcem, który właśnie, po raz pierwszy od wielu godzin (albo i dni, dla większego efektu!), dopadł cienia oazy i chłodu trwającego w niej źródełka.
- Mhm, mhm. Nie przestawaj, Max - poprosiła, gdy już uraczyła się haustem alkoholu, kompletnie nie bacząc na potencjalną dwuznaczność buchającą z jej słów - Mów tak do mnie dalej. Jeszcze chwila, i chyba faktycznie zacznę dywagować, czy przypadkiem nie powinniśmy jednak zmienić naszych wyborów w zakresie kariery… Pokiwała głową, zastanawiając się chwilę, a potem pozwoliła, by oczy rozjarzyły jej się głupim, szaleńczym blaskiem; klasnęła aż w dłonie (wcześniej, rzecz jasna, odstawiwszy kieliszek na skrawek blatu nieopodal) - Słuchaj, a jakby go tak wydrukować na drukarce 3D? Ten obraz, znaczy się. I wtedy każdy oddany fan mógłby mieć w domu własnego Butchie’go… Wyobrażasz to sobie, Maxie? - czule zdrobniła imię przyjaciela.
Miała jeszcze jakoś zażartować, ale gdy Max spoważniał, automatycznie zrobiła to samo, patrząc nań z troską i uwagą.
- Wiem - potaknęła po prostu; spostrzeżenie Maxa nie było dla niej większą niespodzianką. Z kogo, jak z kogo, ale z niego akurat faktycznie władna była czytać z większą łatwością nawet niż z tych swoich mądrych medycznych podręczników, których treść, mogłoby się wydawać, w trakcie przedegzaminacyjnych przygotowań wdrukowała sobie w pamięć raz na zawsze. Przed śmiercią Molly nigdy nie byli ze sobą jakoś strasznie blisko, ale po niej - zbliżyli się do siebie, najpierw chyba po prostu szukając ukojenia w bólu, a potem - spostrzegłszy, że mają ze sobą całkiem sporo wspólnego.
- Żartujesz so… - zaczęła w reakcji na kolejną wypowiedź chłopaka, ale potem ugryzła się w język (faktycznie; metaliczny smak cieniutkiej strużki krwi rozpłynął się ciepłą falą po przestrzeni jej ust). Nie, Maximillian MacCarthy - choć z natury śmieszek, jak to się mówiło - bynajmniej nie wyglądał teraz, jakby był skory do żartów i przekomarzań.
Jak. Nie. On.
Jak. Nie. Max. Ten, którego znała.
Widzisz, Molly? Widzisz, co najlepszego narobiłaś?
- Och, Max - powiedziała miękko, a potem objęła przyjaciela trochę nieporadnie, zachodząc go od boku i oplatając długimi, szczupłymi wićmi ramion - Nie musisz, jeśli nie chcesz... Ale możesz... M-możesz powiedzieć mi o tym coś więcej? Byłeś sam? Co chciałeś wziąć? M-max, skarbie, dobrze, że mi mówisz...
Bo przecież jesteś kolejną osobą, którą mogłabym stracić. A nie wiem, ile jeszcze takich strat przetrzymam.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Zagubiony we własnych myślach, szukał prawdy. Przez narastające poczucie winy, przez mnożące się pytania zostawione bez odpowiedzi dudniące w umyśle każdego dnia - czy Molly była szczęśliwa przy nim? Czy tkwił w jakiejś złudnej iluzji, która nagle prysła wraz z jej niespodziewaną śmiercią, na którą nikt nie był gotowy. Kiedy zabrakło tego jej uroczego śmiechu, filciarskiego spojrzenia, które jednocześnie kochał i nienawidził; bo lubił kiedy patrzyła na niego w ten sposób, ale już mu się nie podobało gdy jej zainteresowanie wybiegało po za niego. W myślach próbował wracać do tych wszystkich momentów spędzonych w jej towarzystwie - dogłębne szukanie jakichś szczegółów, które wtedy wydawały się zwyczajne błahe i nieważne, ale...nazbierało się ich tak dużo, że w końcu mogła mieć go dosyć? Tylko dlaczego był tak ślepy, że wolał udawać, że było między nimi wszystko w porządku?
Gdzie byłeś Max, gdy cię potrzebowała? W pracy? No jasne, dla ciebie praca zawsze była niemalże najważniejsza - nie, nie na pierwszym miejscu, ale i nie po środku, zdecydowanie rządziła jego światem; tak samo jak Molly próbowała rządzić jego, a może nim samym? Czy znał ją taką jaka była, czy to była któraś z tych wersji, przeznaczona jedynie dla niego samego? Niekończące się pytania, na które nie znał odpowiedzi, czy może nie chciał ich poznawać? Co tak naprawdę myślała o nim sama Molly? Czy naprawdę...była szczęśliwa?
Niezliczone nieprzespane, ciężkie i duszne noce, w których cisza była przerywana jego nerwowym krzykiem - Boże, dlaczego mu nie dawała spokoju? Dlaczego wciąż wracał, wracał nieustannie, tak jakby miało to teraz cokolwiek zmienić. Przecież jej nie było - nie było jej przy nich, przy Phoe, przy...nim. Dlaczego wciąż wymieniał siebie jako ostatniego? Nie na pierwszym miejscu. Nie czuł się tak, a może nie powinien być dla siebie taki surowy?
-A potem byśmy byli jak legendarni Bonnie i Clyde - zgodnie z jej prośbą kontynuował swoją wizję ich szalonej przestępczej przyszłości, ale prawdę mówiąc chyba z jego ospałym temperamentem raczej by się nie nadawał na jakiegoś spryciarza, który z łatwością oszukuje wszystkich i wszystko. A może by się nadawał? Bo przypadkiem sam siebie teraz nie oszukuje? -Coś mi się wydaje, że moglibyśmy rozsławić go na instagramie, wiesz na bank byłby popularny! I jakby ci się nie chciało kręcić stories to zawsze ja mogę - zaproponował układ niemalże idealny by na sławie Butchiego mogli zbić niesłychaną fortunę a przy tym obydwoje mieliby z tego niezły ubaw. -I nie dasz mi spokoju, prawda? - zapytał jeszcze, bacznie wpatrując się teraz w przyjaciółkę, przełykając ślinę doskonale zdając sobie sprawę, że przestanie być za chwilę miło. Siedziało jednak to w nim i było już po nad jego siły. Aktualnie, nie miał przy sobie praktycznie nikogo. Chciałby powiedzieć chociażby o tym Milesowi, ale kurwa...nie mógł.
-To nie ważne, Phoe...i proszę...nic już nie mów - głos mu zadrżał, próbował walczyć z piekącymi oczami i wystarczyła jedna chwila by wtulić się w nią. Jak w opokę, bezpieczną przystań, która teraz była wyłącznie dla niego. I wtulił zarąśnięty policzek w zagłębienie jej obojczyka, jakby w ten sposób krył się przed całym światem.
[z/t x2]

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „139”