WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Państwo Farrell - Polly-Ann, zawsze taka dystyngowana, chłodna jak z lubością dzierżone przez nią często w pajęczych palcach szklaneczki z Negroni i Cillian, poważny i nieobecny, szorstki - ale szorstki tak, jak szorstki bywa papier ścierny, a nie na przykład futro udomowionego czworonoga - nie lubili zostawiać swoich córek bez opieki.Nie w tym sensie, że nie samotnych, bo przecież Meriiollyi Phoenix Grace były prawdopodobnie najbardziej samotnymi dziewczynkami pod niebem północno-wschodniego Seattle, ale bez jakiejś formy nadzoru. Zawsze więc musiała znaleźć się jakaś niańka, jakaś ledwie opierzona au pair albo przeciwnie, stara guwernantka nadęta na kształt purchawki czy inna przyzwoitka, która to niby wpatrywała się za okno albo kartkowała leniwie jakiś tani romans w jeszcze tańszej okładce, albo niby-to-przysypiaław bujanym fotelu, a tak naprawdę stale lustrowała dwie pozostawione pod jej opieką pannice wzrokiem Cerbera (takiego za dwadzieścia dolców za godzinę). I stale trzeba się było pilnować (nawet jeśli rodziców nie było w pobliżu samych w sobie), stale zachowywać czujność (bo przecież Polly-Ann i Cillian z pewnością zostawili w domu jakieś swoje przedłużenie, jakiegoś szpiega, który doniesie, da cynk, zaraportujewszelkie zatajone przewinionka), wciąż się wzajemnie ostrzegać (przy użyciu skomplikowanego systemu znaków i haseł wymyślanychczasem ad hoc, a czasem w trakcie wielogodzinnych dysput pod kocem i przy latarce), że "kurka wodna, uważaj, niech no się rodzice tylko o tym dowiedzą to obydwie mamy przechlapane!" (kary nie były fizyczne, kary miały formę cichych dni i lodowatych pocałunków na dobranoc, takich z dziedziny: robię to nie dlatego, że Cię kocham, ale ponieważ za Ciebie odpowiadam).A wyprowadzka z rodzinnego domu? Cóż, ona zmieniła oczywiście aspekt praktyczny, ale to uczucie... to wrażenie, że jest się obserwowanym za każdym razem, gdy się robi coś zabronionego (nieważne, czy było to jedzenie super-czekoladowego batonika, tego Owocu Zakazanego, po umyciu zębów, i to jeszcze w łóżku, o 23:53, czy raczej rzeczy podchodzące pod kategorię NFSW, robione nie zawsze w pojedynkę)...pozostało.
- Może to już paranoja?, myślała Phoenix Grace Farrell za każdym razem, gdy, popełniając któryś ze swych małych grzeszków, automatycznie oglądała się przez ramię, jakby w obawie, że natrafi zaraz na baczne spojrzenie którejś z tych opiekunek z lat dziecięcych...
Albo rodziców, z którymi od siedmiu miesięcy nie miała kontaktu...
Albo na sekretny znak ostrzegawczy dany jej przez siostrę. Tak, tę jedyną. Martwą od sześciu zim i pięciu wiosen.

Ale nawet i ta domniemana paranoja nie mogła jej powstrzymać. Nie dziś, nie w trzeci z trzech wolnych dni (a w przypadku Farrell taka koincydencja, żeby TRZY dni wolne stały w kalendarzu jeden obok drugiego była jak święto narodowe), nie w chwili, w której organizm, zazwyczaj żyłowany katorżniczym rytmem sześciu zmian w tygodniu, zaczynał się rozsmakowywać w wypoczynku.
A więc najpierw:
- Dobra, Bastian, weź przestań! Wszystko pamiętam. I znam to twoje mieszkanie lepiej niż własną kieszeń, jakbyś zapomniał. Korki są tu, oo, tutaj! - palec wycelowany w odrapane metalowe drzwiczki skryte pod wieszakiem w przedpokoju - W razie czego wołać tę babkę spod sto-trzydziestki-czwórki, w żadnym wypadku nie Starego Lopeza. Rufus ma dostać papu po spacerze, i tylko trzy Pyszne Przysmaczki, no, najwyżej cztery, jeśli będzie baaardzo grzeczny. Nie spalimy chałupy, słowo honoru. I nie zrobimy imprezy, co, Rufusku?
A potem:
Szybki całus w policzek, taki oj-ojoj, żeby tylko na tym policzku przypadkiem nie wyczuć żadnej Lexy i kop w tyłek na szczęście i jeszcze pytania kontrolne: "A portfolio masz? I teczkę masz. A dokumenty? A Dramaminkę, na drogę? I te kanapki co ci zrobiłam? Dobra. Idź już. Czekaj, a bilet powrotny? Masz?"
I w końcu:
"Pokaż im! I nie waż mi się wracać na tarczy, tylko z tarczą, Everett, zawsze z tarczą!" I trzask - to drzwi. I zgrzyt - to zasuwa. I uśmiech, zawadiacki, posłany porozumiewawczo psu, przeczuwającemu już nadejście Rozpusty Absolutnej.

Teraz, osiem godzin później, Rufus pochłaniał właśnie siódmy już naprawdę ostatni psi smakołyk, a sama Phoenix przymierzała się aby zasiąść do kolacji. Na podłodze - ot, takim improwizowanym szwedzkim stole, z którego wdzięczyła się do niej i pizza i ramen, bo nie mogła się zdecydować na jedno. I w stroju wieczorowym złożonym z zestawu koronkowej bielizny, sięgającego ziemi szlafroka we wzór paisley, czapki z daszkiem (bastianowej, nie własnej) i resztek seledynowej maseczki na starość oblepiających kości jarzmowe i czoło. Bo w końcu jak się bawić...
- To się bawić, tak, Rufusku, co?
I hyc, oliwka prosto z pizzy pod psi nos podstawiona i spod tego nosa znikająca w ułamku sekundy.
I słuchawki, podłączone do laptopa, wciśnięte w uszy, jedna noga podwinięta pod tyłek, druga rozciągnięta śmiesznie w jakimś post-baletowym ruchu; plecy wsparte o kanapę. - Rufus, nie patrz. Usłyszeć... i tak nie usłyszysz... A jak mnie wydasz, to już nigdy żadnych oliwek, jak babcię kocham.
I zaraz klasyk, czyli: jak młode, zdolne, upadłe lekarki spędzają wolny wieczór?
Kawałek pizzy pochwycony w zęby, podtrzymany kantem dłoni, żeby paluszków (co to zaraz dotkną klawiatury i jej tylko!) nie zatłuścić i:
New Incognito Window i:
Stuk-stuk-stuk, czy raczej X-X-X.
I policzek rumieńcem spłoniony, ale tylko tak na pół, bo przecież jestem dorosła.
I odruch obejrzenia się przez ramię powstrzymany w ostatniej chwili.
Bo przecież jestem dorosła. I sama. I bezpieczna. I jak mam ochotę spędzić cały wolny wieczór oglądając porno i żrąc pizzę na gołej posadzce, to... To kto mi zabroni?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Liane nie była gotowa na to co się aktualnie w jej życiu działo. Nigdy nie była fanką wielkich zmian, było jej dobrze w miejscu, w którym była z życiem, które wiodła. Tak jak przywykła do życia na farmie, gdzie każdy dzień z grubsza przypominał poprzedni i kolejny, dni splatały się ze sobą tworząc niekończącą się spiralę pracy i odpoczynku, tak też powoli zaczęła się przyzwyczajać do życia w Seattle, do otaczającej ją wielkomiejskości, małych i wąskich uliczek, piekarni pod domem i wracania nad ranem do domu. Życie zaczynało nabierać swojego nieznośnego tempa, a ona powoli zaczynała się go uczyć. Odnalazła ludzi, którzy zajmowali jej czas, ludzi, w których ramiona mogła wpadać czy to w kontekście emocjonalnym i rozpaczliwym czy tym nie do końca romantycznym, a bardziej sensualnym. Bała się zmian, zwłaszcza tych dużych, dlatego momentami sama nie rozumiała jakim cudem zgodziła się na przeprowadzkę do Seattle. Lubiła monotonie rytmu dnia, lubiła wiedzieć czego powinna się spodziewać po swojej codzienności i po ludziach, którymi się otaczała. Ostatnie dwa lata zaczęły nabierać tego monotonicznego rytmu, w którym odnajdywała się coraz lepiej zupełnie nieświadoma, że niedługo wszystkie jej przyzwyczajenia runą w posadach. Całą jej codziennością zachwiała jedna osoba, która wyłoniła się z mgły przeszłości jakoby tylko po to by dźgnąć ją kijem tęsknoty po raz kolejny. Ariana zjawiła się znikąd i wszystko zmieniła. Chociaż dni w dalszym ciągu sprowadzały się do pracy i porannych powrotów w cztery ściany to coś uporczywie dopominało się o swoje miejsce w codziennej rutynie. Coś, albo może ktoś. Świadomość odnowionego kontaktu, możliwości zadzwonienia na numer, który do tej pory był zakazany, możliwość spotkania się choćby po to by oddać stare rzeczy, uporczywie wgryzała się w kości Liane odbierając jej umiejętność zdrowego myślenia. Choć ona uważała, że i tak straciła ją już dawno temu, z dniem, w którym poznała Arianę. Niesamowite, że jedna osoba była w stanie tak łatwo zachwiać wszystkim co znała do tej pory.
Potrzebowała powrotu w stare rejony swojego życia, a w takim momencie pierwszą myślą, która się nasuwała było spotkanie z Bastianem- człowiekiem, który był zawsze obok, dosłownie trzy klatki dalej, ale też metaforycznie, zawsze był i służył rozmową czy to wieczorną przy czarnej kawie i rzewnie wylewanych łzach czy to porannej przy kawie i śmiechach niosących się po murach mieszkania. Odwiedzenie Bastiana zawsze wprowadzało ją w nastrój spokoju, ujarzmiało rozedrgane nerwy, nadawało rytmu jej dniom. Jak zwykle nie zapowiadała się przyzwyczajona już do ich wspólnej rutyny- ona się wpraszała, a on udawał, że nie ma nic przeciwko temu i witał ją z otwartymi ramionami, zasiadali na wysłużonej kanapie i tylko Rufus co jakiś czas przerywał ich rozmowę domagając się głaskania i smaczków, które wbrew woli Bastiana, Liane zbyt często mu dawała. A potem tylko wspominali ma maison c'est ta maison uważając, że francuska wersja brzmi ładniej niż standardowe mi casa es su casa. Tak też miało być tym razem, bo w końcu nic nie sugerowało by cokolwiek miało się zmienić. Dziś wypadał dzień wolny od pracy, więc nietypowo mogła odwiedzić Bastiana wieczorem bez pośpiechu i ponagleń by gnać na cmentarz, z którego przecież i tak nikt nie ucieknie. Zebrała swoje rzeczy w chwilę by krzyknąć jedynie Conorowi, że dziś wróci znowu późno, może nad ranem, a może w połowie nocy. Pozwoliła sobie zapalić w drodze tych kilku metrów od jej mieszkania do mieszkania Bastiana. Zaciągnęła się mocniej szarym dymem oblepiającym jej przepalone płuca i dopiero, gdy rozgrzana końcówka zbliżyła się do filtra wyrzuciła papierosa do okolicznego śmietnika. Przycisnęła przycisk na domofonie Bastiana czekając, aż ten bez większego pośpiechu otworzy jej drzwi i ponownie powita ją w progach jego mieszkania.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Tym, czego Phoenix wiecznie brakowało w pornograficznych produkcjach - oczywiście oprócz, uśredniając, dobrego smaku, realnego czasu potrzebnego na osiągnięcie satysfakcji seksualnej oraz ciał przynajmniej w jakichś pięćdziesięciu procentach przypominały te, na jakie to można było najczęściej natknąć się w sypialniach - były porządne ścieżki dźwiękowe.
Takie z sensem. Takie, co by napięcie zbudowały, mięśnie rozluźniły, źrenice rozszerzyły trochę - bo w błędzie ten, co myśli, że to tylko kokainy dzieło.
Żadna tam niepokojąca cisza, potęgująca tylko monotonne, mechaniczne - jakby odtwarzane z zapętlonej taśmy, nie zaś wydawane przez autentyczny, żywy organizm - dźwięki osiągające swój szczyt natężenia... no cóż, w scenie domniemanego szczytu właśnie, po La Grande Finale cichnące zaś jakby za wyłączeniem jakiegoś magicznego przycisku. I nie te koszmarne fortepianowe plumkania mające budować chyba dramatyzm - ale o jakim my dramatyzmie niby rozmawiamy, skoro wszystko na niby, nawet jeśli do bólu dosłownie?
Nie mówiąc już o tanim elektro, rzężącym takim, w którym lubowali się chyba głównie niemieccy producenci. I techno, w dodatku tym najgorszej jakości!
I... - dźwięk przyciszony nerwowym uderzaniem palca w klawiaturę, ale potem, z rezygnacją, jednak przywrócony do poprzedniego poziomu, bo i obraz sam w sobie nie zadowalał... - i te wszystkie pogłosy, takie bez sensu. I szmery z tła. I jakieś zupełnie niepotrzebne efekty specjalne, jak jakieś harfowe tony (niedorzecznie anielskie i tak bardzo w kontraście do scen, nie-rajskich bynajmniej, którym towarzyszyły), jakieś trąbki absurdalne, flet chyba jakiś i dzwonki...
Dzwonki...
Ręka, zniecierpliwiona - nie ta, co na klawiaturze, tylko ta, co krawędź spodni gładzi i już, już się czai, przymierza - zamarła na chwilę, a brwi się zmarszczyły, same, nieinstruowane.
Dzwonki...
Domofonu?
- Kurwa - żadne tam putain, wyszukane, czy inne kurki pieczone ugrzecznione cenzurą, tylko ta nasza dobra, swojska, sążnista, wysłużona... Ta, co i na ekranie właśnie, i na ustach tak często (za często); Listonosz pewnie. Kurier jakiś? Co ten Bastian, pewnie znowu zakupów on-line się zachciało (i za co? za pieniądze jej rodziców, może? - szpila bardziej niż jemu, samej sobie w serce wbita niepotrzebnie...)?
Fukając przez psi jazgot - bo i Rufus się zdenerwował, nie ona jedyna - wcisnęła spację, poderwała tyłek, pchnęła pudełko z pizzą w bok jakoś, zaplątała się w słuchawki i, w końcu - brutalnie je z laptopowego wlotu wyrwawszy - pognała przez korytarz (hop! ponad listwą obluzowaną! i śliiizg, z hamowaniem nieomal na progu i Rufusem w jej ślad buksującym).
- Aha? Halo? - wydyszała w interkom, odgarniając z czoła zbuntowane pukle. A potem - nie wiedzieć, cóż to jej, wariatce, do głowy strzeliło - wsparła się dłonią o ścianę powyżej małego głośniczka i: - Panicza Everetta nie ma na terenie posiadłości. Proszę, słucham. Czym mogłabym służyć?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie otwierał. Długo. Stanowczo dłużej niż by się tego po nim spodziewała. Zazwyczaj Bastian, choć bez pośpiechu, reagował dosyć szybko na dźwięk domofonu spodziewając się u progu swoich drzwi nieproszonego gościa pod postacią francuski, której ewidentnie nikt nigdy nie wytłumaczył czym jest wpraszanie się i zapowiadanie wcześniej. Może to kwestia tego, że nigdy jej nie karcił, a może złego wychowania. Ostatecznie tam gdzie się wychowała wszyscy znali wszystkich i wpadać do siebie mogli o dowolnej porze dnia i nocy, zazwyczaj co prawda w interesach aniżeli w sprawach osobistych, ale jednak. Z Bastianem to już poniekąd była niepisana umowa zawarta którejś wspólnej nocy- ona przychodzi, on ją przyjmuje. Parzy herbatę czy też kawę w zależności czy to noc czy poranek i spędzają go razem przy kolejnych rozmowach, w ich przypadku tych z gatunku egzystencjalnych. Tym razem już jednak od samego początku coś zgrzytało. Palec poszybował znowu w kierunku domofonu chcąc zadzwonić jeszcze raz, bo przez myśl jej nawet nie przeszło by zwyczajnie, po ludzku do niego zadzwonić. Z resztą Liane nigdy nie była fanką dzwonienia, dużo bardziej wolała załatwiać wszystko osobiście i może to właśnie dlatego nie zwykła o sobie uprzedzać zawczasu. Powstrzymała się jednak od ponownego zadzwonienia w myślach tłumacząc sobie opóźnienie prawdopodobnym pójściem do toalety czy byciem na spacerze z Rufusem, choć pora nie wskazywała by Bastian miał się na taki spacer udawać akurat teraz.
W chwilę po podjęciu decyzji rozbrzmiał dźwięk odbieranego domofonu, który ją z marszu zadziwił. Bastian nie odbierał, a na starcie drzwi otwierał. W sekundę później usłyszała damski głos, który zdawał się całą sytuację tłumaczyć.
-Salut- rzuciła na wstępie w myślach się karcąc za ponowne francuskie wtrącenie. Starała się przyzwyczaić, że amerykanie nie lubią wrzucania między zdania obco brzmiących słów, ale myśląc po francusku ciężko było się w chwilę przestawić na angielski.-Nie ma Bastiana?- spytała szczerze zdziwiona gotowa napisać mu niepocieszoną wiadomość faktem nie uprzedzenia jej o jakimś ewidentnie ważnym wydarzeniu, które przyczyniło się do opuszczenia czterech ścian swojego mieszkania.-Przyszłam mu oddać książkę, którą ostatnio pożyczyłam. Liane z tej strony, jego przyjaciółka.- dodała jakby na wytłumaczenie swojej obecności u jego progów.-Mogę wejść tylko odłożyć tę książkę?- spytała, choć równie dobrze mogła wrócić do mieszkania ledwo parę klatek dalej i odnieść mu ją gdy wróci.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Salut.
Zasychająca płaszczyzna brunatnej maseczki strzeliła śmiesznie mnogością mikrych rys i spękań, ulegając gwałtownemu ruchowi zbiegających się nad nosem brwi. Teraz Phoenix Grace Farrell wyglądała już zapewne nie tylko jak potwór z bagien po prostu, ale i jak taki, co to od urodzenia cierpi na poważną (bagienną?) formę egzemy. I chyba jeszcze jakiś zespół tików nerwowych, do kompletu, objawiający się nadpobudliwością palców dudniących o plastik obudowy domofonu, drżeniem kącika ust i nerwowym cmokaniem.
Brunetka przytrzymała słuchawkę ramieniem; uwolnionymi dłońmi zebrała materiał szlafroka i ciaśniej przewiązała paskiem.
- Aha, jasne - rzuciła, uradowana, że Bastian nie jest posiadaczem jednego z tych odjechanych interkomów, które oprócz fonii transmitują - i to w dwie strony - także wizję. Wolała, by istota z drugiej strony linii - kimkolwiek by nie była - nie widziała teraz czystej konsternacji biegnącej sprintem przez jej sklejoną glinką twarz. - Wejdź. Piąte piętro.
Niepotrzebnie pewnie? Niejaka Liane, skoro, zgodnie z deklaracją, była przyjaciółką Bastiana (a nie na przykład seryjnym mordercą czającym się tylko na niewinne [?] pielęgniarki pilnujące cudzych [??] mieszkań), z pewnością wiedziała, który przycisk windy należało wcisnąć. Brunetka wcisnęła przycisk zwalniający zatrzask drzwi i podjęła próbę opanowania pierwszego popłochu. Z braku czasu na cokolwiek innego, zdjęła czapkę, odwiesiła ją na haczyk w przedpokoju i przygładziła (z umiarkowanym sukcesem) ten gordyjski węzeł włosów zwisający jej znad karku; czasu na pełen makijaż i przeobrażenie się z dziwnej poczwarki w pięknego motyla, niestety jej brakło, nim usłyszała biegnące z głębi holu mechaniczne jęknięcie windy zwiastującej, że oto karoca Liane zajechała w odpowiednie miejsce (no, chyba, że to Stary Lopez znów pomylił piętra).
Mając więcej czasu na zastanowienie się nad sobą, Phoenix prawdopodobnie już nigdy nie byłaby w stanie wytrącić się z zaskoczenia tym, jak potworna fala zazdrości zdziwienia zalała ją na widok szczupłej postaci prącej w jej stronę półmrokiem korytarza. Ile to-to mogło mieć lat, tak w ogóle? Dwadzieścia... dwa, może? Wyglądała na mniej, choć cholera wie - być może to te francuskie (tak, Farrell w mig wyłapała nienachalną, ale i nieamerykańską melodykę akcentu dziewczyny) geny, ale sprawiała wrażenie takiej...
Młodej?
- Hej - Phoenix usunęła się w drzwiach ("O, zapraszam serdecznie! Napije się czegoś panienka? Herbatki z cykutką może? Albo arszeniczkiem?"), tym samym dając dziewczyn[ce]ie możliwość przekroczenia progu. Wyciągnęła do niej dłoń - szczupłą, szponowatą jakby. I uśmiechnęła się nawet spod tej niedorzecznej ciaparygi, którą nosiła na twarzy - Liane, tak? - zapytała - Wejdź. Bastian nie uprzedzał, ale pewnie... - nie miał takiego obowiązku. Prawda? Nie miał obowiązku jej opowiadać o wszystkich swoich znajomych. Przyjaciółkach. Przyja-czym?
I dlaczego o niejakim Cosmo na przykład jej powiedział, ale egzystencję Liane już w opowieściach pominął? Nawet przybycie Lexy (choć cholera wie, może Lexy była teraz z nim właśnie, na tym konwencie nieszczęsnym - skoro nie powiedział jej o Liane, to o czym innym jeszcze?) skonfundowałoby ją mniej niż obecność jasnowłosej Francuzki. Wytresowana matczynymi metodami, Phoe nie zapomniała jednak o kurtuazji.
- Jestem Phoenix. Pilnuję Bastkowi - "Bastkowi", słyszysz, dziecino? In your face, do cholery (a Liane? jak ona zdrobniała imię Everetta?) - Mieszkania. I Rufuska, oczywiście. Pojechał do Waszyngtonu, na konwent komiksowy... To znaczy Bastek. Nie Rufus...- nie do końca pewna czemu w ogóle czuje się w obowiązku składania blondynce jakichkolwiek wyjaśnień, Phoe zamknęła za dziewczyną drzwi i ruchem dłoni wskazała jej głębię przedpokoju.
- Drogę pewnie znasz. Czuj się jak u siebie, o ile nie jesteś jakimś psycholem w przebraniu... - dwudziestotrzyletniej ptaszyny o rysach porcelanowej laleczki? - Eh, d'ailleurs... Tu peux parler français avec moi.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W pierwszych sekundach po usłyszeniu dźwięku otwierania wysłużonych drzwi do klatki schodowej zaczęła żałować swojej naiwnej decyzji. Wiedziała, że nie było żadnego pośpiechu, że Bastian nie byłby zły za kolejny dzień przetrzymania jego książki, że mogła przyjść innego dnia o innej porze i może tym razem, w końcu, by się uprzedziła. Powinna mieć świadomość, że nie zapowiadając się po raz kolejny może go w końcu nie zastać. Teoretycznie nie powinno być dla niej żadnym problemem spotkanie się z kimś innym niż Bastian, nigdy od ludzi nie stroniła i nie bała się poznawania nowych twarzy, jednak tym razem od pierwszych sekund miała złe przeczucie. Nie wiedziała kto krył się za wyniosłym głosem dobiegającym zza słuchawki domofonu, ale wewnętrzny głos przestrzegał ją przed przejściem tych pięciu pięter i stanięciem u progu domostwa Bastiana. Idąc kolejnym francuskim stereotypem Liane bardzo ufała swojej intuicji, głównie dlatego, że jeszcze ni razu się na niej nie zawiodła. Uważała ją poniekąd za swój kolejny zmysł, potrafiła prześwietlić ludzi i wyczuć czego może się po nich spodziewać, a tym razem nie spodziewała się niczego dobrego.
Podróż windą pięć pięter w górę ciągnęła się zupełnie jakby nie przemierzała drogi do drzwi mieszkania, a tę wyżej, wprost do nieba. W głowie układała sobie schemat działania- wejść, zostawić książkę i wyjść, bez zbędnych rozmów i dociekania kto kim dla kogo jest. Razem z dźwiękiem otwieranych drzwi windy podskoczyło jej serce próbując przez chwilę wyrwać się z klatki piersiowej. W wejściu do mieszkania Bastiana powitała ją postać, która na żywo, a nie jedynie przez interkom, wydawała się równie wyniosła co przy pierwszym wrażeniu, które odniosła na dźwięk jej głosu. Wydawała się kilka lat starsza od niej, co akurat nie było dla niej zdziwieniem- ostatecznie między nią a Bastianem było kilka lat różnicy i spodziewała się po nim znajomych bliżej jego przedziału wiekowego niż jej. Nie było to jednak dla niej nigdy problemem, doszukiwała się w ludziach czegoś więcej niż jedynie nic nie znaczących cyferek w dowodzie.
-Hej. Tak, Liane. -przytaknęła niepewnie przekraczając próg mieszkania. Pierwszy raz czuła się w nim tak niekomfortowo. - Bastian nie uprzedzał bo ja go też nie uprzedziłam. Zazwyczaj wpadam bez zapowiedzi.- skwitowała krótko przyznając się do tego niezbyt kulturalnego nawyku. Możliwe, że teraz, kiedy po raz pierwszy natknęła się na kogoś innego niż Bastian, w końcu oduczy się tego i zacznie wysyłać choćby krótkiego smsa informującego o jej rychłym pojawieniu się w drzwiach mieszkania.
-Phoenix?- spytała bynajmniej nie dlatego, że nie dosłyszała imienia. Momentalnie w głowie Liane pojawiły się wspomnienia wszystkich, mniej lub bardziej nocnych, rozmów przesiąkniętych melancholią i tęsknotą za demonami przeszłości. Teraz właśnie przyszło jej stanąć twarzą w twarz z demonem Bastiana, który męczył ją dużo bardziej niż był tego prawdopodobnie świadom. Z jednej strony chciała cieszyć cię za Bastiana, bo pojawienie się Phoenix w jego mieszkaniu zwiastowało przyjęcie pewnego rozejmu między nimi. Z drugiej strony świadoma bólu o jakim opowiadał jej przyjaciel nie była w stanie spojrzeć na kobietę jakby nic się nigdy nie stało. Nie znała szczegółów ich znajomości, ale znała uczucia jakie dzielił z nią Bastian, pamiętała wszystkie noce przesiąknięte zapachem czarnej kawy i tym cholernym uczuciem nostalgii za czymś co odeszło i, podobno, miało nigdy nie wrócić. Jednak teraz powracało i to z siłą dużo większą niż by się tego można było spodziewać. -Bastian dużo o Tobie opowiadał.- dodała bardziej oschło niż miała w zamiarze. W minutę po wypowiedzeniu tych słów u jej nóg pojawił się czworonóg, który rozpoznawał już ją aż za dobrze domagając się pieszczot, które zawsze mu serwowała na wejściu do mieszkania.-Cześć, słodziaku.- schyliła się by pogłaskać psa po miękkiej sierści na chwilę izolując się od Phoenix i aury, którą wytwarzała .-Dobrze się tobą tutaj opiekują, loulou?- dopiero po chwili, gdy już wygłaskała zwierzę na tyle by dał jej na minutę spokój podniosła się by wyjąc z plecaka książkę, o którą się rozchodziło. Zanim zdążyła przemierzyć drogę do biblioteczki Bastiana Phonenix zaatakowała ją, być może nie specjalnie, obelgą przy której nie mogła się obejść bez skwitowania. -Znam angielski. Nie musisz mi dawać żadnej taryfy ulgowej.- stanowczo zbyt często zdarzały jej się sytuacje, w których ludzie sugerowali rozmowę po francusku, zupełnie jakby była analfabetką. Fakt faktem miała silny akcent, przez który od razu można było rozpoznać jej pochodzenie, jednak angielski znała biegle i nie potrzebowała żadnych ulg ani propozycji mówienia w języku rodzinnym. Mimowolnie odbierała takie stwierdzenia za obelgi, sugestie, że nie jest stąd, że może nie umie posługiwać się językiem, którego powinna używać. Czuła się obrażana z każdą kolejną tego typu sugestią.-Chyba, że chciałaś się, nie wiem, popisać, że znasz francuski. - dodała oschle wznosząc się prawdopodobnie na swój szczyt bycia niemiłą. Nie potrafiła nigdy traktować ludzi w taki sposób, ale przez Phoenix czuła się źle traktowana od samego początku ich znajomości, więc nie czuła się w żaden sposób zobligowana do bycia standardowo miłą.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Przez cały czas, który Liane spędzała witając się z uradowanym jej przybyciem czworonożnym biszkoptem (i znów - Rufusie, Ty Brutusie! i Ty też contra me?!), wpatrzona w jej plecy harpia w szlafroku do ziemi gryzła się z jedną tylko, ale jakże istotną, myślą:
Jak ja, do jasnej cholery, robiłam to wcześniej?
Jakim cudem dawałam sobie z tym radę za dawnych czasów?
Jak? No, jak?
Jakim pieprzonym sposobem byłam w stanie tolerować to, że Bastian Everett [urodzony ósmego kwietnia o 09:32 w szpitalu położniczym w Montlake, na trzecim piętrze; uczulony na kurz i rzodkiewkę; rozmiar buta: jedenaście; grupa krwi? ARh+; największa zmora z dzieciństwa? legenda o Człowieku Ćmie, w którego istnienie nadal zresztą chyba trochę wierzył...] miał też dokoła siebie ludzi innych niż ja?
I z tymi ludźmi relacje. A tam, relacje! Więzi! I wspomnienia. I historie tworzone poza zasięgiem mojego wzroku, poza moją wiedzą...
Za moimi plecami?
Dlaczego byłam w stanie przełykać tę myśl nie tak, jak przełyka się ohydną porcję piekącego w język syropu na kaszel albo koszmarnych rozmiarów kapsułkę z tranem, ale lekko, prędko, bez większego wysiłku? Dlaczego nie miałam problemu z tym, że mieliśmy (z naciskiem na "my") Maggie. I Maxa. I nawet głupiego Peter'a.
("Bo co moje, to Twoje, Bastek. No, daj gryza").
I dlaczego teraz jakoś nie mogę... tolerować tego pieprzonego widoku (jasnowłosej istoty o silnym akcencie poruszającej się po bastianowym labiryncie z kompasem jakby wmontowanym w chłodną barwę tęczówek)? I wytrzymać świadomości, że istniał dla tego mojego Bastiana świat jakiś poza mną?
Świat, do którego ja nie miałam dostępu.
Świat, który do niego przychodził ot tak, bez zapowiedzi. I witał się z psem, i książkę zwracał.
Ach - Phoe wychwyciła kanty liter na obwolucie. Frey. A jakże. Cóż by innego.
- Och, naprawdę? - Phoenix ostatnimi siłami trzymała się swojej ogłady, podążając za Francuzką ciasnymi wnętrzami mieszkanka. Opowiadał o niej? Kiedy, przepraszam? I w jaki sposób? I co, w ogóle? I dlaczego? Farrell zasznurowała usta i skrzywiła się z irytacją, gdy ten kretyński tynk kosmetyczny ściągnął przy tym boleśnie delikatną skórę jej twarzy - Słuchaj, może się czegoś napi... - zaczęła chyba nawet proponować, gdy nagle:
Ten suchy trzask niezasłużonej (jej zdaniem) złośliwości. Kwaśne splunięcie niepotrzebną opryskliwością. Jeśli wyniosłość, pomyślała Phoenix (ciekawe, że myśli obydwu dziewczyn krążyły po tej samej stronie leksykonu), miała kształt, to jej włosy były barwy pszenicy tuż przed sianokosem. I pachniała lawendą.
Phoenix poczuła żar bijący w policzki - niby od zewnątrz, ale tak naprawdę przecież znikąd indziej, jak z wnętrza (oho, czyżby nowe piegi kiełkujące przez gładź skóry?); cała ona, jak i jej aura zadrżały. Wdech, uśmiech nad niedorzecznością całej sytuacji, wydech.
- Cholera, rozgryzłaś mnie! - rzuciła leciuchno, stając za Liane w progu salonu
- Widzisz, nic mi tak nie podnosi samooceny jak popisywanie się wszystkimi językami jakie znam przed... - sekunda konsternacji, poszukiwania właściwego określenia zawieszone w połowie - Przyjaciółkami Bastiana. Umiem też stepować i grać na pianinie. Jednocześnie. Chcesz zobaczyć?
Rufus przekrzywił łeb z pewną, chyba, konsternacją (ale i nadzieją na smaczki nie z jednej, lecz dwóch par damskich dłoni), gdy przeszła do kanapy, osunęła się po jej krawędzi i osiadła w końcu na swoim starym miejscu - między laptopem, a pudełkiem pizzy.
- Daj spokój - wzruszyła ramionami. Ktoś tu musiał być dorosły... (aha, akurat) - Chcesz wina? Albo pizzę? Dopiero co przywieźli.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Stojąc przed tą mityczną Phoenix, o której tyle słyszała w trakcie mniej lub bardziej nocnych rozmów była w szoku, że to właśnie tak maluje się wybranka Bastiana. Naiwnie spodziewała się kogoś podobnego właśnie do niego. Otwartego, kochanego, gotowego służyć wsparciem w każdej wymagającej tego sytuacji, serdecznego w każdym swoim calu. A może miała zwyczajnie złe nastawienie względem Phoenix, choć nie miała ku temu żadnego powodu. Nie kierowała nią zazdrość, wręcz przeciwnie była zachwycona, że Bastian i Phoenix odnowili kontakt, że zadzwonił do niej tego wieczora, kiedy to i ona postanowiła postarać się o kogoś raz utraconego, bo jak wspólnie doszli do wniosku- nie da się stracić kogoś bardziej. Głupotą, więc było zostawić rzeczy samymi sobie i cierpieć z powodu braku kontaktu do tych najbliższych sercu ludzi. Była wręcz dumna z niego i trzymała kciuki mocno zaciśnięte by ich los znów się splótł w sposób, którego pragnął. Mimo tego nie była w stanie pozbyć się wrażenia, że Phoenix jest w najlepszym wypadku niemiłą osobą, a w najgorszym nieznośnie wyniosłą. Od wejścia do mieszkania czuła się w pewien niezręczny sposób ciągle oceniana, choć nie było przesłanek ku temu by miała powód by ją oceniać. Liane nie stanowiła dla niej zagrożenia w żaden sposób bo też jej relacja z Bastianem nigdy nie wkroczyła na bardziej romantyczne rejony, a jedynie lawirowała na granicy przyjacielskości i braterskiej bliskości.
-Tak, zdarzało mu się opowiadać parę rzeczy. - dodała krótko nie chcąc się zagłębiać w temat jej, bądź co bądź, poufnych rozmów z Bastianem. Rozmów, które w pewien sposób przypominały zwierzenia przy konfesjonale, choć Liane nigdy nie miała okazji takich odbywać. Okraszone były pewną niewypowiedzianą obietnicą poufności. Może powodowała to aura dymu papierosowego i czarnej herbaty, a może zwyczajna przyzwoitość, która nie pozwalała dzielić się z osobami trzecimi tymi najbardziej skrywanymi pragnieniami wymieszanymi z utraconymi marzeniami i kolejnymi próbami walki o to, co na pierwszy rzut oka, mogło zdawać się stracone na amen.
Przemierzyła dystans z salonu do stojącej nieopodal biblioteczki wyszukując miejsca, które było przeznaczone na tę konkretną pozycję. Najchętniej pożyczyłaby coś jeszcze, ale to wymagałby wykonania telefonu do Bastiana w celu zdobycia pozwolenia, a nie miała zamiaru przeszkadzać mu w czymkolwiek czym się aktualnie zajmował. Przewertowała jedynie pospiesznie stojące blisko pustego miejsca tytuły.
-Wiesz co, podziękuję. - odparła gorzko na ironię Phoenix. Zauważyła, że ta ewidentnie ma problem ze słowem przyjaciółka, które wymawiała z okropną goryczą, pozostawiającą nieprzyjemny posmak w ustach. -Jaki masz problem z tym określeniem?- spytała nieironicznie ciekawa co takiego kryło się za sposobem w jaki Phoenix wymawia to słowo. Jakby było zakazane, jakby nie chciała by Bastian miał jakiekolwiek przyjaciółki inne niż ona, jakby chciała być jedyną kobietą w jego życiu, mimo że w Liane nie musiała upatrywać się żadnej konkurencji.
-Nie, dzięki, nie piję.- odparła szczerze. Nienawidziła alkoholu i od zawsze kojarzył jej się z degeneracją i utraconymi możliwościami. Zbyt często w swoim życiu obserwowała swojego ojca stłamszonego alkoholowym upiciem, zbyt często widziała do czego to może prowadzić by teraz pozwolić sobie na choćby odrobinę wina. Przynajmniej wyłamywała się ze stereotypu prawdziwej francuskiej dziewczyny zasiadającej każdego wieczora na kanapie z lampką wina.

autor

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

- Hm? - wyrzucone przez Phoenix nosowo, w oznace lekkiego rozkojarzenia, jakby pytanie zadane przez Liane dotarło do brunetki tylko połowicznie. "Słucham cię, ale tylko tyle ile trzeba", wyrażone bezsłownie w sumie, i niezamierzenie. Mechanizm obronny? Odcięcie się grubą kreską od myśli, że...
Że co to niby stoi przed nią, tu, o, przy rzędzie półek? Że rywalka może? Ale w walce o co, ja przepraszam? W walce o Bastiana?! A dlaczego ona miałaby niby walczyć o Bastiana? To znaczy... walczyć niby, sorry, ale w jakim sensie? I skąd te myśli, Phoenix, no na miłość boską? Może to ta maseczka, co ściąga nie tylko pory, ale i komórki mózgu najwyraźniej - Ach, to chyba po prostu wina zaskoczenia. Bo wiesz, Bastian nigdy nic o tobie nie wspominał.
Proszę bardzo, niby Feniks mityczny, a jednak piesek tak ogrodnika, jak i, ironio!, francuski.
Niezdolna by ogarnąć tak swe zachowanie, jak i własny tok myślowy, Phoenix Grace Farrell sięgnęła po brzeżek kartonu (a Rufus mlasnął w preludium do ataku na węglowodany).
Skup się, Farrell. Bo Bastian przecież... - mimo prób kontroli, kołowrotek myśli już jak rozpędzony! I kolejna klatka rzeczywistości wycięta migawką powiek: chudawa dziewczyna, w niczym podobna do Mathildy (taa, tej ze studiów - Phoenix jakimś cudem nadal pamiętała), pachnąca jak pole lawendy pod słońcem Prowansji (tak zgadywała, bo nie była nigdy przecież)... Była, jak mówiła sama, tylko Przyjaciółką. Przyjaciółka, której Bastian...
O niej - jego Phoenix - z jakiejś racji opowiadał?
Parę, kurwa, rzeczy?!
Jakich, k-urwa (swojska, przaśna, wymemłana, żadne tam francuskie fanaberie) rzeczy?!
I kiedy, jasny-szlag-niech-to-trafi?! Teraz, już po Walentynkach? Wcześniej, w ciągu trzech cichych dni, które zmieniły się nagle w trzy i pół roku?
- A może, wiesz, Liane.. - zadumana, Phoenix chyba zbyt późno zorientowała się co mówi - Jestem po prostu zazdro...
Wyciągała akurat dłoń do psa, a na dłoni: czarna oliwka, drylowana, krąglutka, piękna - ten zakazany owoc ociekający tłuszczykiem zgarniętym z serowej masy, którą ciasto pokryte. I pies bardzo chciał być grzeczny, o, jak strasznie, strasznie grzeczny, ale zwyczajnie nie mógł już wytrzymać się rzucił się - nie, że agresywnie, z entuzjazmem tylko, w stronę tego nielegalnego podarunku (cieplutkiego jeszcze, oj, mniam-mniam, jakiego pyszniuśkiego!), łapę tak jakoś niefortunnie na laptopie postawiwszy, że...
Oto: stało się. Pauza, klik, klik, pauza, klik - i już, jak w zwolnionym tempie (ale jednak dramatycznie rzeczywistym) z głośników komputera popłynęła zaraz żenująca orgazmiczna aria, kombinat zmechanizowanych ochów i achów z filmu bez większego przekonania odtworzonego w połowie.
-O, Jezu Chryste! - dobrze, że twarz miała wypaćkaną glinkami - w innym razie Liane oślepnąć by mogła od żywej czerwieni, która pokryła piegowate hale lica Farrelówny. - Rrrufus, ty zboczeńcu!
I spacja, spacja, enter, delete, ale coś się chyba tu zacięło, więc Rufus mlaska, a z komputera "mocniej, mocniej" i "jeszcze, jeszcze" i wreszcie ¡TRZASK! - akt najwyższej desperacji - klapka laptopa zatrzaśnięta, dla cenzury, i Phoenix już na obie stopy się podrywa.
- Hrhmm, mhm - pędem do Liane się rzuciła, w nadziei (płonnej), że może przy zmianie tematu zapomną o sprawie, i po książkę jakąś sięga - To może chcesz przynajmniej pożyczyć kolejną? - skoro winka nie, i pizzy nie (bo może zatruta, choć pies jakoś przeżył...), to coś dla intelektu choćby? - O - palce, płonące wstydem jeszcze (jak i reszta ciała) gnają po ścianie obwolut - Może "Mój przyjaciel Leonard", to kontynuacja. Albo Joyce Carol Oates jakaś? Albo, och, Cortazar! To mój ulubieniec, chociaż znasz na pewno... - wysupłała okładkę twardą, w barwie karminową i już ją do młodej Francuzki wyciąga - Weź. Bastian nie będzie miał nic przeciwko temu - Propozycja rozejmu czy wyrachowana próba podpuszczenia dziewczyny?
Raczej to pierwsze, lecz czemu jak to drugie brzmiało?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Krótkie hm, które wypłynęło z ust Phoenix wbiło ją w konsternację. Uniosła brwi w geście niemego pytania- czy ty mnie w ogóle słuchasz? Czy może powinnam jak najszybciej opuścić rejony nie twojego mieszkania i wrócić do swojego świata by dać ci twój wymarzony święty spokój? Od początku Liane miała wrażenie, że w czymś przeszkodziła Phoenix. Nawet nie tyle co wnioskując po szlafroku i maseczce ściśle przylegającej do twarzy kobiety, a co domyślając się po jej nastawieniu i nerwowym poderwaniu się do domofonu. Miała nieznośne poczucie, że powinna czym prędzej zostawić swoje rzeczy i zniknąć za ciężkimi, metalowymi drzwiami wysłużonej windy. Mimo tego nie spieszyła się specjalnie ze swoim bojowym zadaniem. W końcu odnalazła miejsce, w którym powinna spoczywać pożyczona przed paroma dniami książka i odstawiła ją.
-Nie dziwi mnie to specjalnie, że o mnie nie wspominał. Ale trochę się już znamy. Z prawie dwa lata chyba będą.- przed jej oczami wymalował się wieczór, w którym przyszło im się spotkać. Wieczór pełen deszczu spływającego zarówno z ziemi na brudne posadzki chodnikowe jak i z oczu na zziębnięte policzki. Przypomniały jej się cmentarne nagrobki, przy których stali, gdy Liane dopalała ostatniego tego wieczora papierosa, a Bastian wspominał dzieje utracone i tak od słowa do słowa, a może bardziej od milczenia do milczenia zaczęli się do siebie zbliżać. Dzielili ze sobą emocje, zarówno te szczęśliwe wprawiające w dobry nastrój i malujące na twarzach szczere uśmiechy, jak i te ciężkie i nieznośne, te na tyle nieprzyjemne, że trzeba było dzielić ich ciężar między dwóch by móc go udźwignąć.
Jestem po prostu zazdrosna. Liane uśmiechnęła się w duchu rozbawiona tą zupełnie niepotrzebną i nieadekwatną do sytuacji emocjom Phoenix. Nie miała o co być zazdrosna bo Liane nie oczekiwała od Bastiana niczego innego niż przyjaźni i polegania na sobie w każdej sytuacji. To też właśnie od niego otrzymywała. Nic mniej, nic więcej.
-Zazdrosna?-dokończyła ze śmiechem urwane w połowie słowo.-Czemu? Nie masz ku temu żadnego powodu.-dodała szczerze, już bez tych niemiłych przytyków i bez zirytowanego tonu głosu. Szczerze i prawdziwie, bo też w takiej sprawie Phoenix zasługiwała na prawdę. Zanim jednak zdążyły się zagłębić w temat domniemanej Farellowej zazdrości powietrze przeszyły dźwięki jęków, które mogły pochodzić z tylko jednego źródła. Odwróciła głowę od biblioteczki, przed którą stała z szokiem i rozbawieniem wymalowanym na twarzy. Zanim seksualne wokalizacje się skończyły Phoenix zdążyła trzasnąć pokrywą laptopa by jak najszybciej ukrócić niezręczną mękę. -Dobrze mi się zdawało, że w czymś ci przeszkodziłam.- zaśmiała się otwarcie. Może to właśnie ta drobna omyłka miała rozbić napiętą atmosferę między nimi. -Ale psiaka nie obarczaj winą. Rufus jest nieskazitelny. Prawda, piesku? Ty nic nie zrobiłeś?- zwróciła się w stronę czteronoga, na którego pyszczku malował się równie skonsternowany wyraz twarzy co z początku na jej. Poklepała go po głowie delikatnie w przyjacielskim geście.
-Właśnie zastanawiałam się nad pożyczeniem czegoś jeszcze, ale nie chcę przeszkadzać Bastianowi w jego sprawach z tak trywialnym pytaniem jak pożyczenie książki. - odparła mimo to zagłębiając się podawane jej przez Phoenix tytuły. Wzięła w dłonie tom podany jej przez kobietę i pobieżnie przejrzała zawartość. Nie znała jej, ale znała gust czytelniczy Bastiana, któremu mogła ufać w każdym calu. -Może i masz rację. Dam mu znać potem, że wzięłam jeszcze jedną.- dodała, choć przekonana była, że nim zdąży to zrobić zapomni o sytuacji parę razy, a Bastian, o ile nie dowie się o tym od Phoenix, informację o pożyczeniu uzyska, gdy ta przyjdzie po raz kolejny zwrócić nie swoją własność.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”