WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & santino
<img src="https://i.pinimg.com/564x/d4/5d/aa/d45d ... 060710.jpg" width="200">

Czasami, kiedy dochodzi do wypadku i rzeczywistość
staje się zbyt nagła i dziwna, by ją ogarnąć umysłem,
wkrada się poczucie surrealizmu. Akcja zwalnia do
onirycznego tempa, klatka po klatce; ruch ręki,
wypowiedziane zdanie wypełniają całą wieczność.
Chłodny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa. Obróć się. Nie patrz. Krótkie zdania; rozkazy uderzające gorącym ostrzałem wprost w podniesioną wokół świadomości barierę. Przebijały się z trudem, muskając zaledwie umysł i zmysły, kiedy stał wciąż jak wryty, ze spojrzeniem, które nie potrafiło powrócić do oczu Santino, skupiając się zbyt zaciekle na upartym wpatrywaniu się w powyginane pod nienaturalnymi kątami ciało. Przyłapał się na paskudnej myśli, że nie jest to widok bardziej traumatyczny niż chociażby wypatroszona świnia, którą ojciec lubił zostawiać, wciąż uwiązaną za gardziel sznurem do słupa za stodołą. Dlatego też - choć Conti kazał iść do samochodu; iść i się nie oglądać - on jeszcze przez dłuższą chwilę stał uparcie, analizując raz jeszcze zaistniałą sytuację. Jednak zamiast myśli racjonalnych i goniących do działania, równo z zimnym spoglądaniem wprost w martwe oczy Carlosa, powracały do niego całe ciągi wspomnień - każdy raz, kiedy chwytając się uparcie skrawka jego kurtki błagał o coś na krechę; każdy raz, kiedy pozwalał dociskać się do zimnej ściany ceglanego muru w jakimś zatęchłym zakamarku w South Parku, z jego oddechem odbijającym się od karku i groźnym warknięciem dobiegającym do uszu; każdy raz, kiedy wijąc się przed nim jak robal dawał wmówić sobie to, że naprawdę był robalem, a potem pozwalał się deptać i opluwać, i obrzucać wszystkimi tymi słowami, których uparcie nie chciał pamiętać. I to wszystko złożyło się na cholernie niepoprawne uczucie.
Na uczucie wdzięczności za to, że Carlos jeszcze do niedawna było, a teraz nareszcie zniknął. Ewidentnie. Na zawsze.
Miał wrażenie, że z każdym zapadającym się w śnieg krokiem, zapadał się coraz mocniej w dół. Nie patrz. Dlaczego tak źle było ze świadomością, że Santino pozostawał gdzieś za nimi, bliżej tego nieszczęsnego trupa? Krok za krokiem, powoli. Nie wiedział tak naprawdę, dokąd idzie - umysł był pusty jak czysta kartka papieru, szedł jakby na autopilocie. Dziękował sobie w duchu, że jednak niczego dzisiaj nie zjadł, bo żołądek dawał o sobie znaki, grożąc nudnościami. Być może Santino coś mówił, być może milczał - ale to wszystko może, bo w uszach dudniło nadal, bo jedynym celem, przyświecającym mu teraz było tylko dostanie się do tego cholernego samochodu, zupełnie jakby tam czekać miało na nich wybawienie; jakby tam znajdował się właśnie portal do innego wymiaru, w którym dźwięki nie będą już tak strasznie zniekształcone, a kończyny na nowo będą podlegać tylko i wyłącznie jego kontroli.
Tak się jednak nie stało. Jedyne, co czekało na nich w aucie, to kolejne, długie minuty srogiej ciszy, podczas której Cosmo siedział sztywno i nieruchomo, starając się oddychać jak najpłycej i jak najciszej, kierowany obezwładniającą obawą przed zakłóceniem tej ciężkiej, dźwiękowej pustki, która wisiała między nimi z upartością. Wydawała się czymś prawidłowym. Czymś na miejscu; w odróżnieniu od tego dziwnego uczucia ulgi, które - wykłócając się zawzięcie z jego wewnętrznym, automatycznym lękiem - dominowało w pierwszych chwilach, na przekór dudniącemu głośno i szybko sercu. Dłoń powędrowała do schowka za instrukcją, wydaną przez Santino - bez sprzeciwu, odrobinę nieświadomie. Były papierosy. Z lekkim trudem udało mu się wydobyć po jednym, dla siebie i dla mężczyzny, a potem sięgnąć do kieszeni płaszcza po własną zapalniczkę. Na chwilę go zmroziło. Pusto. Nieprzytomny umysł zaraz jednak wypatrzył inną, leżącą spokojnie w tym samym schowku, z którego chwilę wcześniej wydobył paczkę fajek. Musimy stąd jechać. Zgadzał się. Nieważne. Nieważne dokąd. Też się zgadzał, ale jeszcze przed dłuższy czas żadne słowa nie mogły przecisnąć się przez gardło. Po czterdziestu minutach jazdy udało mu się tylko nakazać Santino zatrzymać się teraz, już, szybko i na dłużące się kilkanaście sekund wisieć nad przydrożnym rowem, do którego spluwał żołądkową żółć i resztki porannej, gorzkiej herbaty. Wrócił do samochodu z zawrotami głowy i rosnącym powoli w piersi poczuciem, że był przed chwilą świadkiem czegoś niewyobrażalnego. Okrutnego. Okropnego.
Z tą myślą (i gotówką, wciśniętą mu do ręki przez kryjącego się zaraz w przylegającym do ubikacji korytarzu) podchodził do recepcyjnego biurka w National Park Inn - blady i niemrawy, pomimo wcześniejszego przywołania do stanu czuwania całej swojej charyzmy i zdolności asymilacji do otoczenia. Recepcjonistka była chyba nowa; w każdym razie Cosmo absolutnie jej nie kojarzył, chociaż swojego czasu zdarzyło mu się przecież już najmować tutaj pokój na godziny. Płytki uśmiech, krótkie odpowiedzi na proste pytania. Nie wiem jak długo; tak, mogą być na razie dwie doby; hm? tak, jasne, może być małżeńskie, obojętnie czy z balkonem; mój chłopak? tak, rozgląda się po okolicy, miło że pani pyta; dziękuję pani ślicznie.
Dopiero oddaliwszy się od stanowiska recepcjonistki, zwrócił uwagę na swój nierówny oddech. Zwróciła uwagę? Nie zwróciła? Dostrzegła coś w gestach? A może coś w spojrzeniu. Uspokój się. Uparcie wpatrując się w numerek zapisany na breloku przy kluczu, zgarnął czekającego na niego za rogiem Santino za krawędź kurtki, żeby pociągnąć go za sobą w kierunku schodów, do miejsca, gdzie - jak mu się wydawało - powinien znajdować się wynajęty właśnie przez niego pokój. Ten jeden raz udało mu się nie pomieszać wszystkich możliwych kierunków. Klucz bez oporu wsunął się w zamek odpowiednich drzwi, żeby zaraz ukazać ich oczom niezbyt spory, ale za to całkiem dobrze wyposażony pokój. Wszedł do środka i dopilnował, żeby Santino zrobił to samo, zanim zamknął za nimi drzwi.
- Idź się umyć - nakazał wreszcie, a ku jego zaskoczeniu te słowa zabrzmiały faktycznie pewnie, drżąc tylko odrobinę. - Daj mi ciuchy; jestem pewien, że minęliśmy jakieś pomieszczenie gospodarcze. Może jakoś to zapiorę - zaproponował, nie mając żadnego lepszego pomysłu. Szczerze wątpił, że gdzieś tutaj uda mu się znaleźć dla Santino nowe ubrania.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Doskonale pamiętał dzień, w którym jako czternastoletni żółtodziób z obdartymi od włażenia na drzewa kolanami pierwszy raz zobaczył ludzkie zwłoki. Widywał w tamtym czasie zwierzęta, o co nie trudno gdy z innymi dzieciakami z sąsiedztwa łaziło się po obrzeżach Palermo, ale dopiero wtedy przyszło mu zestawić baudelaire'owską Padlinę z rzeczywistością. Wówczas nie znalazł w tym widoku niczego, co poruszyłoby go w sposób estetyczny, był za to szok i niedowierzanie, a także właściwy wieku nastoletniemu brak zrozumienia.
Miał dwadzieścia dwa lata, stał pod zadbaną pod wprawnym okiem konserwatora zabytków kamienicą i zastanawiał się cóż za burżuazja zamieszkuje pod mansardowym dachem. Ledwo skończył studia, zaczął zarabiać, ale nie dość by pozwolić sobie na więcej niż znoszone trampki kupione po taniości, czy znoszoną flanelową koszulę w hipsterską kratę, wyhaczoną w lumpie. Był maj, mokry i lepki od deszczu, ale ciepły i kameralny w jakiś sposób, mimo to Santino czuł, że do obserwowanego przybytku po drugiej stronie ulicy pasuje jak pięść do nosa. Dogasił papierosa i przycisnął do siebie dobrze zabezpieczony obraz, z którym wmaszerował w barokowo zdobną bramę zwieńczoną podrabianym akantem. Nie spodobał mu się.
Klatka schodowa pachniała intensywnie pastą do podłogi, kobiecymi perfumami i pudrem, stąd wywnioskował, że obraz musiała zamówić jakaś nowobogacka flądra. Znał tylko nazwisko, miał jedynie adres. Zapukał wreszcie pod siedemnastkę i gdy po kilku minutach sterczenia na wycieraczce nie doczekał się odpowiedzi, zirytował się i zaczął niecierpliwie uderzać palcami o skrytą pod woskowanym papierem ramę. Nagle drzwi chrobotnęły zamkiem, a zza nich wynurzył się starszy mężczyzna z zaawansowanymi zakolami, w zaplamionych spodniach i rozpiętej koszuli ukazującej efekt wysokokalorycznej diety. Conti był niewiele od niego wyższy, ale i tak poczuł się nieswojo kiedy zaproszono go do środka. Odchylające się od ścian tapety zażółcone dymem papierosowym, porzucone w nieładzie resztki jedzenia i wiekowy kurz zdawały się mówić wszystko. Piękna fasada i gnijące wnętrze.
- Przyniosłem obraz - zaanonsował krótko, zatrzymując się pośrodku zagraconego antykami salonu. Gospodarz zajął miejsce na kanapie tuż przed nim, obserwując stamtąd jakby przyszedł na jakiś spektakl. Uwadze Santino nie umknęły jego tłuste dłonie pocierające uda w manierze, która zdała mu się jednocześnie obrzydliwą i pasującą do tego człowieka. Nie chciał spędzić tam więcej czasu niż było to konieczne, dlatego zaczął rozpakowywać obraz.
- No, pokaż mi co tam masz. - Mało brakowało, a przerwałby mozolne odwijanie papieru, głos również zawierał w sobie coś obleśnie lepkiego. W końcu wystawił mu płótno przedstawiające zamówioną kompozycję - młodzieńca o platynowych włosach, iście anielskimi rysami twarzy, leżącego pośród zdobnych tkanin przetykanych purpurą. Nie byłoby w tym nic szczególnie ekstrawaganckiego gdyby nie rozpłatana pierś z której poza wnętrznościami wychylały się kwiaty. Frezje. Jak on kurwa nienawidził frezji.
Tłustawy jegomość pokręcił chwilę nosem, zacmokał z udawanym znawstwem i wychylił się do przodu. Tylko dlaczego zamiast obserwować płótno, gapił się na niego?
- Takie było zamówienie. Tego pan chciał. Może być?
- Ile masz lat?
Pytanie zbiło go z tropu. Jedyne o czym marzył, to wziąć te cholerne pieniądze, zostawić przeklęty obraz i o nim zapomnieć, ale gospodarz miał widać inne plany. Zrobiło mu się niedobrze, ale zdołał przykryć ścisk żołądka irytacją.
- To nie ma znaczenia. Bierze pan czy nie?
- Nie.
Tego się nie spodziewał. Zapadła cisza, Santi już bez uprzejmości wbijał wzrok w niedoszłego kupca i próbował pojąć o co w tym wszystkim chodziło.
- Za mało dynamiki. Nie podoba mi się.
Conti prychnął nerwowo i niewiele brakowało, żeby strzelił mu złoconą ramą przez łeb, ale się powstrzymał.
Za mało dynamiki. Dynamiki w pieprzonym trupie. A chuj mu w dupę i na imię, jebać to.
Zabrał swojego denata, zapakował go z powrotem w papier i nie zważając na urażone nawoływania konesera sztuki od siedmiu boleści, wyparował z mieszkania na zalaną deszczem ulicę.

Carlos był trzecim truchłem i jedno Santi musiał mu przyznać; nie brakowało mu kurwa dynamiki. Nawet teraz, gdy zostawili go w śniegu absolutnie pewni, że nie ożyje by ruszyć za nimi z vendettą, miało się niejakie wrażenie, że ta stagnacja była iluzoryczna. Paradoks Carlosa polegał bowiem na tym, że ani Conti ani Cosmo nie potrafili wypchnąć go z myśli. Zatrzymali się, żeby Fletcher mógł pozbyć się ubogiej zawartości żołądka, a potem dalej, dalej, aż pod jakiś hotel.
Oczywiście nie mógł tak zwyczajnie wysiąść i zawitać na recepcji z koszulą uwalaną krwią, dlatego do tej misji oddelegował dzieciaka wraz ze swoim portfelem i trzeźwym upomnieniem, by nie kupował pierdół i za dużo nie gadał. Zaczekał w samochodzie, a na widok blondyna z kluczami w ręku odetchnął z ulgą.
Pokój był jak każdy inny, z jednym jedynym łóżkiem, standardowym zestawem najtańszych mebli i łazienką, z której miał zamiar skorzystać błyskawicznie. Zapomniał już jak brzmi głos Cosmo, stąd malownicze zaskoczenie na jego twarzy, gdy młodzieniec raczył się odezwać. Całkiem z sensem, na dodatek. Przystanął w połowie drogi do drzwi i pospiesznie rozpiął guziki koszuli, na ich szczęście ciemnej, zerknął, czy nie nagromadził innych plam na spodniach i oddał mu wszystko, co powinno załapać się na prowizoryczne pranie. Zanim Cosmo zniknął na korytarzu, chwycił go jeszcze za łokieć i zacisnął blade usta w wąską linię.
- Zobacz czy nie ma tu gdzieś apteczki. Jak znajdziesz wodę utlenioną, powinno łatwiej zejść - poinstruował, nie zdradzając skąd w ogóle wiedział o takich rzeczach. Puścił go w końcu i nie mając już nic więcej do powiedzenia, poszedł do łazienki aby wziąć długi, spędzony głównie na rozważaniach prysznic. Z opartym o chłodne kafelki czołem usiłował skierować myśl na właściwe tory, poukładać ten chaos i opanować emocje, które na ogół nie były najlepszym doradcą.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Apteczka brzmiała jak dobry pomysł - apteczka i woda utleniona, którą w domu rodzinnym można było znaleźć w kuchennym kredensie, przy zestawie nici mamy. Nie dopytywał o genezę tej myśli, która zawitała do głowy Santino, bo wydała mu się czymś komicznie w tej sytuacji naturalnym, wręcz przyrodzonym. Duże, ściekające krwią, ojcowskie dłonie, z szorstkimi opuszkami zaciśniętych na rękojeści myśliwskiego noża palców za pierwszym razem powracały do niego w krótkich, płytkich snach, łatwych do rozproszenia - ale z czasem stały się widokiem na tyle częstym, żeby przestać już zaprzątać jego dziecięcy umysł także w nocy. Splamiona świńską krwią, robocza koszula, niedomyty nigdy fartuch, opryskane czerwoną posoką spodnie - wszystko lądowało w misce pełnej szkarłatniejącej szybko wody. Cosmo mrużył oczy, ale matka wydawała się zupełnie niewzruszona, traktując krwiste plamy według dawno wpojonego rytuału, wyuczonym gestem. Potem Cosmo albo któryś z jego braci szedł wylać pomyje nad brzeg spływającego z gór strumienia, w którym potem pluskali się w cieplejsze, letnie dni, ślizgając się na kamieniach.
Odbierając od Santino poplamione ubrania, starał się myśleć o swojej matce, która zawsze patrzyła ojcu prosto w oczy - czyli zdobywała się na coś, na co on nigdy się nie odważył. Adorował ją, bo umiała sprawić, że każdy mięsień jej twarzy trwał nieruchomo, a spojrzenie emanowało zatrważającą niewzruszonością. Przez większość swojego życia powtarzał sobie uparcie, że nie chciał być jak ona; że nie będzie jak ona. Nie pozwoli nigdy nikomu mieć nad sobą takiej władzy, jaką miał nad nią Clifford (nie udało się), nie pozwoli nigdy, żeby ktoś hodował go jak zwierzę na rzeź (nie udało się), nie pozwoli nigdy zamknąć się w cudzym marzeniu i dać wmówić sobie, że tak właśnie powinno wyglądać szczęście (to chyba też się nie udało?). Nieważne jednak, ile razy czuł, że byłby gotów oddać wszystko za głupie zapewnienie, że nie zostanie kolejną Deborah Fletcher, w tym momencie mógłby całkowicie odwrócić swoje żądanie, byleby tylko obudzić w sobie choć cząstkę - tak dobrze znanej z matczynej postawy - niewzruszoności i stabilności.
Wszystko to, co kotłowało się w środku, wydawało się więc ogłuszone tą cholerną potrzebą stanięcia choć raz na wysokości zadania; potrzebą przydatności, potrzebą ogarnięcia, potrzebą… zaopiekowania? Być może, choć naturą tej opiekuńczości było uderzenie w Contiego spojrzeniem zdeterminowanym i nieznoszącym sprzeciwu, było ciasne zwinięcie ofiarowanych sobie ubrań w kostkę, i drgnięcie tylko lekko, kiedy mężczyzna chwycił go za łokieć. Woda utleniona. Szafka w kredensie. Wychodząc zamknął za sobą drzwi, także na klucz. Nie był pewien, dlaczego to zrobił - czy jakimś nerwowym przyzwyczajeniem, czy na skutek obawy przed tym, że Santino miał zamiar uciec i pozostawić go ze stosem brudnych ubrań i tym całym, emocjonalnym chaosem zupełnie samego? Absurd. Równie dobrze mógł wymknąć się przez okno albo otworzyć ten pieprzony zamek pierwszym lepszym, odpowiednio podłużnym i wąskim przedmiotem, bo nie wyglądał na nic skomplikowanego. Po co jednak miałby to robić?
Odpuść, Cosmo. Nie było teraz czasu i przestrzeni na te irracjonalne teorie.
Wcześniej wypatrzone przez niego pomieszczenie gospodarcze było niewielkim pokojem o powierzchni kilku metrów kwadratowych, z dwoma pralkami, dwoma suszarkami i umywalką, nad którą wisiało poziomie, szerokie lustro. Przy zlewie znajdował się blat z rozmaitymi specyfikami, a na jednym z automatów stała odpowiednio duża, zielona miska. Drzwi można było zamknąć, ale nie na zamek. W porządku. Robił przecież zwykłe pranie, tak? Po drodze zaszedł do recepcji, aby poprosić o apteczkę albo chociaż plaster, gaziki i wodę utlenioną. Dostał cały zestaw, razem z zatroskanym spojrzeniem kobiety zza lady, którą uspokoił szybko, że to tylko draśnięcie, ale lepiej dmuchać na zimne. Teraz natomiast, nie namyślając się długo wrzucił ubrania Santino do miski, którą następnie podetknął pod kran i odkręcił wodę.
Świńską krew łatwiej było zmyć. Czy to zasługa tego, że robili to zawsze zanim zdążyła zaschnąć? Teraz krzywe kontury plam zdawały się ostawać na materiale, pomimo zapraniu na mokro i wcieraniu w nie wody utlenionej, a zastygła do tej pory w jednej, neutralnej emocji mimika twarzy zaczynały powoli łamać się i słabnąć. Naprawdę tam były? Czy to tylko wytwór psującego się już od tak dawna umysłu? Palce puchły i czerwieniały od gorącej wody, puszczonej nadal z kranu. Ktoś przeszedł tuż za drzwiami, a on prawie podskoczył. Weź się w garść.
Przez chwilę zastanawiał się czy rozsądnym będzie zabranie do pokoju całej miski, żeby to wszystko jeszcze przez jakiś czas się pomoczyło, ale uznał to za głupotę. Mógł rozwiesić te rzeczy gdzieś pod kluczem, może na grzejniku w łazience?. To była bezpieczniejsza opcja niż wrzucenie ich do suszarki, z której mógłby wyciągnąć je ktokolwiek - a on przecież dalej nie wiedział czy plamy były, czy ich nie było, czy może zeszły już, czy trzymały się uparcie, nie wiedział, nie miał pojęcia, nie… nieważne. Odlał czerwono-brunatną wodę do umywalki, a potem wycisnął mokre ubrania, żeby zaraz złożyć je ponownie w krzywą kostkę i wziąć w dłonie. Opłukał pospiesznie zlew, a następnie - rozejrzawszy się wcześniej po korytarzu - wymknąć się wreszcie z pomieszczenia, żeby szybkim krokiem powrócić do pokoju.
Kiedy zamykał za sobą drzwi (upewniając się, że przekręca je na klucz), Conti nadal tkwił pod prysznicem i tylko szum rozbijającej się o brodzik wody poświadczał obecność na tej nieznośnej przestrzeni kogoś jeszcze. Także Cosmo przez dłuższy moment po prostu stał nieruchomo, z wilgotnymi ubraniami dociśniętymi do klatki piersiowej, z której serce wyrywało się szybko i głośno, z drżącym spojrzeniem, osadzającym się to na komodzie, to na stojącym na środku łóżku, z nogami uginającymi się wreszcie wystarczający, żeby stanowić pretekst do bezsilnego oparcia się plecami o drzwi wiodące na korytarz. Charakterystyczny ucisk w klatce piersiowej, gula w gardle. Szum prysznica tak głośno, że zdawał się zagłuszać myśli. Musiał zamknąć oczy. Do kurwy nędzy.
- Santi, wycho… mogę? - zmienił zdanie w połowie pytania, wolną dłoń układając równocześnie na klamce. Spędził prowizoryczne ułamki sekund na rzekomym oczekiwaniu na odpowiedź, ale był pewien, że i tak jej nie usłyszy; to ten pieprzony szum. Za głośny, niczego nie było słychać - tak więc wszedł, spojrzeniem zawzięcie omijając prysznicową kabinę z nadziei, że da mu w ten sposób jakąś ułudę prywatności i podchodząc jednocześnie do łazienkowego grzejnika. - Nie martw się, nie patrzę - dodał jeszcze, na wszelki wypadek, ale trochę nieobecnie, istotnie koncentrując się na rozplątywaniu złożonych własnoręcznie w kostkę ubrań, które wydawały mu się teraz niemożliwie poplątane. A może to przez te drżące ręce? Duszno. Materiał nie chciał trzymać się rozgrzanych rur, na których osadzał go Fletcher. Cholera.
Obrazek

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „National Park Inn”