WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • 14) And if the lights are all out
    • ~ i'll follow your bus downtown - see who's hangin' 'round [hehe]
Dobrze, że tu – do licha – lądować nie musieli, że na piechotę wystarczyło przyjść (piętnaście minut z Bastianowego mieszkania, z tej klitki zatęchłej na Chinatown, spacerkiem), a nie jakimś aeroplanem cholernym – bo pewnie zacząłby klaskać, a pierwsze, co by wyjrzało poza pokład samolotu, to byłaby, ma się rozumieć, biała, podciągnięta w pół łydki skarpeta ozuta sandałem.
Tak tu, do diabła, pasowali. Tacy byli obyci. Tacy doświadczeni. On, przynajmniej – bo ze sportem miał tyle wspólnego, co z regularnym uczestnictwem na zajęciach z wuefu. I nie chodziło tu już nawet o to, że w wieku nastoletnim był – po prostu – pokraczny jakiś taki i niepewny własnych ruchów. Że te wszystkie slalomy między słupkami, to dla niego była prędzej gra w kręgle (strącić wszystkie). Raczej nie przemawiał do niego fakt tej całej (traumatycznej, z reguły) rywalizacji; żeby drapać się o kawał syntetycznej skóry z powietrzem w środku. I ta powtarzalność, i Ralph z Gavinem, którzy wiązali mu sznurówki w przerwach między grą – i to jak wyrżnął, jak długi, wstając któregoś razu z ławki. Przez resztę dnia (na zajęciach ze Statystyki i Historii, i dalej, do ostatniego dzwonka, a potem jeszcze po powrocie do domu) pluł i smarkał żwirem ze szkolnej murawy.
Taki był z niego sportowiec.
I może głupio tak – bo Everett pomyślał sobie, że o, tutaj właśnie, na jego miejscu, to „Dede” powinien być; bo sport, bo bilety na mecz, bo to zajęcie takie, które się kultywowało na linii ojciec-syn albo brat-brat, właśnie; jeden starszy, drugi młodszy, rodzina, więzi – te sprawy.
Ale wygrał te przeklęte bilety (VIP – czyli prestiż, chyba) i słowo się rzekło „Cosmo, chodź” – i Cosmo powiedział, że pójdzie. I w takim razie szli na miejsce już, Bastiana jakby trochę trema zaczynała łapać (a przecież to nie on miał tam biegać po tym boisku i się pocić; ale może przypomniał sobie Ralpha z Gavinem, i trochę mu się mdło w gardle zrobiło). Ulicą – chodnikiem, znaczy się – wokół stadionu, po tej zewnętrznej stronie, gdzie to przedzierają się tylko jakieś wstępne, tłumione, przygotowawcze dudnienia; szli.
Dobra, to co, patrz, tutaj jest sklep z gadżetami, zajdziemy po drodze, nie? – I słyszał już, słyszał przecież, głos Matthewa McConaughey’a wyciągnięty prosto z Interstellar – słyszał go, doskonale! "This little maneuver's gonna cost us 51 years"; tylko nie żadne pięćdziesiąt jeden lat, a wszystkie oszczędności, jakie ciułałeś, matołku, na koncie. – Bo tam w tym sektorze to pewnie sami psychofani. Znaczy nie mam nic przeciwko, żeby nie było, ale kto normalny by tak sam z siebie dopłacał do biletów, tylko po to, żeby być bliżej boiska. I zwiększyć szanse oberwania tym… czymś? No, w każdym razie chyba wolałbym się wtopić w tłum jednak. Zawsze chciałem mieć tę taką czapeczkę z trzymadełkiem na napoje. Weź, super to jest, w domu by mi się przydało nawet, przy rysowaniu – gadał, jak zwykle, bez większego ładu i składu.

autor

rezz

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & bastian
<img src="https://i.pinimg.com/564x/e7/72/24/e772 ... 315b83.jpg" width="200">

Żałobnych chmur ciągnące tłumy
To marzeń mych wozy cmentarne;
Łuny znaczą Demonów wojsko,
Śród których lubo mi i swojsko!
Wszystko znowu było cholernie nie tak jak powinno. Błąd za błędem - wydawało się, że po prostu nie był zdolny do innego życia. Decyzje podejmowane jedna z drugą, a każda kolejna głupsza od poprzedniej - i nadal dziwił się temu, że nie potrafi tak jak inni nie myśleć chociaż przez krótką chwilę o każdym elemencie siebie, który był niedoskonały, upośledzony. A mizerne wydawało się wszystko i każdy fragment ciała jawił się w roli winnego, i każda wyuczona tendencja sprawiała, że było mu wstyd i miał ochotę zapaść się pod ziemię - i z godziny na godzinę, a potem też z dnia na dzień decyzja Jacoba wydawała mu się jak najbardziej właściwa. Stawał więc przed lustrem i próbował wyobrazić sobie, że każda dłoń, której palce zacisnęły się kiedykolwiek na jego skórze była w gruncie rzeczy powodem do wdzięczności; a te z nim, które potrafiły być jednocześnie odpowiednio wyrozumiałe i czułe, stanowiły swoisty ukłon Wszechświata w jego stronę, bo mógł przecież trafić o wiele gorzej; mógł trafić znowu na mężczyznę z motelu, przez którym chował się uparcie, oplatając rękoma prysznicową słuchawkę.
Żałosne. On sam też czuł się żałosny przez większość czasu, ześlizgując się powoli w pułapkę starych nawyków. Od kilku dni pomieszkiwał głównie u Jesse’a, nie chcąc narażać Devona i Feli na zbędne zamartwianie się swoim stanem - bo wiedział przecież, że nie byli wcale głupi i wiedział, że w ich mieszkaniu nie mógłby wyciskać całej paczki przepisanych przez lekarza tabletek do sedesu - nawet nie w jakimś głupim buncie przeciwko farmakoterapii, ale z idiotycznej obawy przed tym, że którejś z ciągnących się nieznośną serią, nieprzespanych nocy nie wytrzyma, zeżre je wszystkie i narobi im problemów. A miał przecież już tak cholernie dość bycia problemem; miał cholernie dość ludzi, którzy myśleli, że czepiał się ich tylko dla płytkiego zaspokojenia swoich fizycznych i materialnych potrzeb. Tęsknił za Florianem - choć to było idiotyczne i naiwne, i tęsknił za Uriahem - choć to było nieodpowiedzialne i toksyczne. Za Jacobem tęsknił - ale ta rana sączyła się jeszcze cuchnącą posoką; lepiej było na razie nie rozgrzebywać jej mocniej.
Tęsknił za Bastianem. I spośród wszystkich wymienionych, ta tęsknota wydawała się najmniej egoistyczna i dziecinna, choć to, co próbował sobie rekompensować znajomością z Everettem, mogłoby sugerować zupełnie inny stan rzeczy. Teraz Bastian był jedynym, który mógł wysłać mu zdjęcie swojego psa z elfią czapką na głowie, a Cosmo nie uznałby tego za coś irytującego - ale wygrzebałby się specjalnie z pościeli, w której zalegał bezustannie ostatnimi dniami, żeby podpełznąć do Bajzla i odwdzięczyć się mężczyźnie równie bezsensowną kompozycją artystyczną. Głupie, ale w tej głupocie było coś, co oczyszczało dużo bardziej niż walczenie z kolejnym atakiem paniki, dociskającym go nocą do materaca albo opijanie się wodą, którą potem zwracał w wyuczonym odruchu nad sedesem, zalewając się obrzydliwymi łzami desperacji.
To przerażające, jak mało wystarczyło, żeby poskładać go jak domek z kart.
I napawające nadzieją, że dla Bastiana był w stanie zgodzić się nawet na mecz… jakiegoś sportu. Zespołowego, najpewniej.
- Aha, tak - przy Everetcie potrafił nawet wykrzesać z siebie połowicznie tylko fałszywy zapał i entuzjazm, no bo jednak - hej! Nie był nigdy na takim stadionie; na żadnym właściwie nie był, bo wyjścia szkolne z Annie Wright kosztowały jakieś miliony dolarów, a w Grotto stadion mógł sobie najwyżej ulepić z błota przed oborą. Było to więc - w pewnym sensie - doznanie egzotyczne, a może i nawet niemal mistyczne, nawet jeżeli bał się tych dużych facetów wymalowanych po całych twarzach farbami (? dlaczego on nadal cykał się tak bardzo, że ktoś odkryje, że pociąga te brwi pieprzone, co ich nie widać normalnie zupełnie, pomadą, skoro banda hetero-byczków mogła latać za sobą z całą paletą kolorów na facjatach?). - Eeee, no nie wiem, Bastian, a co jak ci ten kubek wypadnie z tego trzymadła i zachlapie rysunki? Ja bym nie ryzykował, nie wygląda to na wyrób najwyższej jakości - zaopiniował, kiedy już znaleźli się przy wspomnianym wcześniej sklepiku z gadżetami. Sprzedawczyni wyglądała jakby spojrzeniem chciała spalić go żywcem. - Ale tak, totalnie tak. Ej, to chyba ten sport, w którym mają rękawy napompowane takie… - syknął jeszcze konspiracyjnie do Everetta, kiedy na horyzoncie pojawiła się grupa kiboli z wypchanymi rękawami właśnie. - Co oni tam mają, ciekawe, pewnie implanty. - Jakby swoją własną matkę słyszał! No nieważne - trzymadła na kubek w końcu go do siebie przekonały, zwłaszcza, że polewali colę zero, także stresu brak. Były niby jeszcze jakieś słone przekąski, ale na ich widok automatycznie go zemdliło, także miał wrażenie, że Bastian nie miał zamiaru zamawiać niczego przesadnie śmierdzącego. Potem była jeszcze cała masa innych akcesoriów - te ogromne, piankowe dłonie z jakimiś napisami, których Cosmo nie potrafił rozszyfrować, a które zapewne głosiły nazwy którejś z grających drużyn (kto grał w ogóle? - tych ze Seattle tylko rozpoznał, bo pamiętał, jakich kolorów unikać na dworcach z daleka). - Bastian, ci zieloni to dobrzy, a ci czerwoni to źli - podzielił się spostrzeżeniem, kiedy łamali sobie głowy nad zakupem odpowiednich szalików, gwizdków i magnesów na lodówkę. Czasu do rozpoczęcia meczu było coraz mniej, powinni chyba powoli zacząć ogarniać, w której części trybunów (dużych tak, że WOOW) mieli miejsca, ale podobnie logistyczne zagadki Fletcher wolał pozostawić swojemu towarzyszowi.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Żałosny był także i sam Bastian – a przynajmniej za takiego uważałby się, gdyby tylko oczy trzymał szerzej otwarte (a ślepy był i głupi, chyba – albo litościwy, po prostu, i dobrotliwie nie węszył podstępu). Bo jak mógł nie widzieć (przegapić) tego, co przez ostatni czas działo się z Cosmo? I wisiał sobie tak, ten Bastek, rozwleczony jak nić na tkackim krośnie – gdzieś pomiędzy dwiema intencjami; tą, która zakładała troskę, pomoc i wsparcie (czyli, nie oszukujmy się – wszystko to, co koniec końców, sprowadza się do moralizatorstwa niewybrednego, którego zawsze miało się po wytargane werbalnie [kazaniami] uszy), a tą, która opierała się na podtrzymywaniu pozorów. Że wszystko jest w porządku, że chodź, patrz, mecz jakiś, obejrzymy. A świat niech się wali – niech płonie – niech gnije i zdycha. I wydawałoby się, że to zwykła farsa przecież; a jednak był w tym element normalności, na którą – Everett wierzył głęboko – Fletcher zasługiwał. Niezależnie od tego, przez jakie piekiełko przechodził (albo jakie sam sobie zgotował).
Zasługiwał na to, by żyć. "W takim razie chodź, powiedziałem,
spróbujemy żyć."
I może na tym opierał się cały plan istnienia. Na odtłuszczonym mleku pozostawionym na świątecznym stole, na jakoś tak mało-korzystnie strzelonych fotkach tych mend czworonożnych, wysyłanych w środku nocy. Na chodzeniu w miejsca, gdzie samodzielnie nasza stopa prawdopodobnie nie postanęłaby nigdy. Na mecz, na przykład.
A może nie – i był to jedynie jakiś akt desperacji; i akt też, bo odgrywany na teatralnej scenie (i słowa Phoe, które wybrzmią za niespełna dwa tygodnie – „co ty, nie żartuj, przytułek teraz otworzyłeś?”) fałszywego entuzjazmu.

Ale też p o ł o w i c z n i e.
Co?
Połowicznie fałszywego, Everett (tu też odzywa się „połowa” – ta optymistyczna połowa komiksiarza, co to zawsze zasiadała na jednym z jego ramion). Bo taka „połowa”, to już dużo (taka szklanka w połowie pełna, ma się rozumieć). To jak stanięcie w rozkroku – a nie chybotliwe podskakiwanie na jednej nodze. A rozkrok już stabilniej brzmi, chociaż w rzeczy samej, przypomina dwie zetknięte ze sobą karty. Takie, co to w nie dmuchnąć wystarczy, by rozleciały się żałośnie. Ale w stawianiu domków z tych tekturo-dachówek liczyła się cierpliwość, przecież – a tej, wbrew pozorom, Bastian miał sporo. O, tak – wprawy może mniej, ale cierpliwości dużo. Więc stawiać będzie tego smarkacza do pionu tak długo, jak będzie to konieczne. A niech i to znaczy, a co tam, „do usranej śmierci”.
Ciekawe skąd ten sport się w ogóle wziął, co? Pewnie inspiracja naturą, bo to przecież wszystko stąd się bierze. Jakieś dwa goryle się biły o kamień (kamień, Bastian?) i cyk, co tam, sport sobie z tego zrobimy-y-y t-to znaczy, hehe, całe szczęście, bo U W I E L B I A M futbol. – Uśmiech posłany jakiemuś facetowi, któremu wystarczyłoby jeszcze jedno słowo, co by taką piłkę zrobił sobie z Everettowego łba. Ostatni, agonalny wydech instynktu samozachowawczego. I nagle Bastek zahacza o coś łokciem; katalog jakiś, chyba. I przejść chce dalej, nie będzie sobie jakąś makulaturą głowy zaprzątać przecież, kiedy to kątem oka jednak łypie w tym kierunku i przeciera ślepia ze zdumienia. Przecinki mu się nie zgadzają, jak nic! – Ooo jasna cholera. DZIESIĘC TYSIĘCY DOLCÓW ZA… k a s k jakiś? O, AHA, SWA-RO-VSKI. Przecież moja nerka by za tyle nie poszła, goddamnit! – I bełkocze coś pod nosem, i drapie się po brodzie, i chyba ramiona mu zwiesiły się jakoś tak – żałośnie. – Dawaj mi te pianko-łapki, Cosmo, koszulkę jakąś, szalik i się stąd wynosimy. Nie będziemy sponsorować tego… C Z E G O Ś. To znaczy kocham futbol, wohoo. Go Seahawks! – Raz jeszcze w stronę tego byczego gościa, co już wypieków na twarzy dostawał, spazmów jakichś. – Tak się nazywamy, na biletach jest napisane. Drużyna w sensie, no. – Wyszeptane do Fletcherowego ucha, kiedy brał go pod ramię i ciągnął gdzieś za sobą, do kasy (niech wypłata spoczywa w pokoju).
A potem na trybuny już (i wypluwane płuca – bo ile tych schodów, do diabła?) i „jesteś pewien, że to tędy?” – no i bastianowe „no ba, przecież jest jak krowie na rowie – o, tu, zobacz, nasze miejsca”.
I numery się zgadzają – no, może poza tymi sektorami, bo w nich rozeznać się ciężko; a Everett tu przecież po raz pierwszy, ale kto by się tym przejmował? Takie ładne wdzianka mieli przecież – takie soczyście zielonkawe – odprężające; w barwach murawy, na której niemal samym brzeżku (dosłownie – tak blisko!) siedzieli. A to, że wokół płomienna czerwień 49ers’ów (czy jak im tam)? Kto by się tym przejmował.
Jak liche drzewko w centrum pożaru, co kły sobie na nie ostrzy.
O, no i patrz, chyba zdążyliśmy. Siadaj, siadaj.
I nie pozostało nic innego jak poczekać na przyjście prawowitych właścicieli miejsc, w sektorze gości na rozpoczęcie meczu.

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „SoDo”