WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

NOWE WIADOMOŚCI NA POCZCIE GŁOSOWEJ (5) Bastian
Wczoraj, 10:33PM
(00:06 minut)

  • -ufus, cholera jasna, złaź stamtąd! […] Rufus! […]
Bastian
Wczoraj, 10:38PM
(03:32 minut)

  • Piknęło? Piknęło chyba. Dobra, to… to chyba już. N-nie wiem, nie nagrywam się zbyt często na pocztę głosową, Phoe. Za pierwszym razem chyba mi coś nie wyszło, więc… więc po prostu powtórzę. To ja, Bastian, jakby co. Mówię, tak na wypadek, gdyby się nie wyświetliło. Chociaż pewnie i tak poznałaś po głosie. I jakoś musisz wejść w tę cholerną pocztę, to pewnie jest jak byk napisane. N-nieważne.

    [dźwięk krzątaniny ustał; pewnie usiadł na parapecie – myślisz, potem szmer telefonu, wysuniętego z ucisku między ramieniem a policzkiem – do ręki, porządnie]

    Phoe…

    [cisza]

    Ja… nie wiem co sobie myślałem, wiesz? A od tamtego spotkania, na tym śmiesznym wernisażu i potem – potem w knajpie u starego Harvey’a… miałem dużo czasu, żeby się nad tym zastanowić. Pewnie za dużo, jak zwykle. Jak zwykle, za długo mi zeszło. Wcale bym się nie zdziwił, gdybyś była już przełożoną, zarabiała kolejne dziesięć procent więcej i zwiedziła pół świata.
    Ja zwiedziłem co najwyżej własną kuchnię, chyba. Bo ja… ja cały czas jestem tutaj, Phoe. I chyba od tamtego czasu nigdzie się nie ruszyłem. No, nie tak dosłownie, nie? Rufus by mi na to nie pozwolił. Ale… wiesz, wiesz o co mi chodzi. Boże, już ci współczuję, że musisz tego słuchać. Tak samo, jak kiedyś czytałaś ten mój list na zajęcia z literatury. I że tak beznadziejnie dobieram słowa, że... To znaczy... nie musisz. Nie musisz tego słuchać, ale chyba jednak chciałbym, żebyś… żebyś to zrobiła. W zasadzie… wiele jest rzeczy, których bym chciał.
    Chciałbym oczywiście pokoju na świecie, równouprawnienia, żeby wynaleziono jakąś cudowną szczepionkę na raka i… i takie tam. Ale… ale chyba chciałbym też cię…

    [cisza – przerwanie wiadomości – ustaje szum tła]
Bastian
Wczoraj, 10:45PM
(00:53 minut)

  • Chciałbym cię przeprosić, Phoe. Miałaś – to znaczy… masz rację. Jak zawsze masz rację. Jestem skończonym idiotą, bo… bo zawsze podejmowałem te najbardziej beznadziejne decyzje. Chyba raz tylko postąpiłem słusznie. I to było – to było wtedy, na tej durnej huśtawce. To była najlepsza decyzja mojego życia, Phoe. Nie podjąłem lepszej, nigdy.

    [słychać przygłuszone dudnienie; odległe dość, ledwie docierające do słuchawki]

    Psia mać! Po-poczekaj, poczekaj, ktoś się dobija do drzwi. Muszę… chyba muszę otworzyć.

    […]

    Idę już, idę!

    [przerwanie wiadomości]
Bastian
Dziś, 2:11AM
(02:54 minut)

  • [chrząknięcie – kilka sekund nieśmiałej ciszy]

    Na czym skończyłem? Cholera, cholera, choleeera. Mogłem to sobie zapisać. Byłoby mi trochę łatwiej. Tobie pewnie też. Pewnie… łapiesz się teraz za głowę albo kręcisz nią z niedowierzaniem. Niech zgadnę – opierasz się o narożnik kuchennego blatu. I słyszę nawet, jak przewracasz oczami [śmiech]. Znam cię trochę, Phoenix Grace Farrell! Znam cię doskonale!

    [przerwa – westchnięcie]

    No dobra, ale… do brzegu, Bastek. Do brzegu… [dziwny pogłos – być może uderzenie wnętrza dłoni o skroń; może brzegu telefonu o policzek] Phoe! Słuchaj, ja… ja po prostu… wtedy, po tym nieszczęsnym spotkaniu, ty… zastanawiałem się, czy dotarłaś do domu, bezpiecznie? Jak noga? Wszystko… wszystko okej? Bo… bo pomyślałem sobie wtedy, kiedy już poszłaś, że… zdałem sobie sprawę z czegoś, Phoe. Zdałem sobie sprawę, jak cholernie tęskniłem za tym przez ostatnie trzy lata. I jak k u r e w s k o tęskniłem za tym przez ostatnie… pół roku. Nie za twoimi tendencjami do kontuzji. Za... za tobą, chyba. Za tobą.
    Rozmawiałem z kimś ważnym dla mnie. I myślałem, jaki głupi jestem, że… że każę komuś gonić za własnym szczęściem i nie poddawać się w tym wszystkim, a sam… sam nie zrobiłem nic. Wychodzi na to, że cholerny ze mnie hipokryta, co? Ale ty to wiesz. Przecież to wiesz.
Bastian
Dziś, 2:43AM
(05:34 minut)

  • Dochodzę do wniosku, że gadanie do samego siebie jest dużo trudniejsze, niż może się to wydawać. Zresztą… nie jestem najlepszym mówcą, ale… ale t-to wiesz przecież. G-gorzej niż wtedy, na zakończenie mojego senior year, chyba nie będzie, co? Pamiętasz? Po tej żenadzie stwierdziłaś, że jeśli kiedykolwiek będę się wypowiadać publicznie, to będziesz mi pisać ściągi. Żebym wiedział co mówić.
    Tutaj… teraz nie mam żadnej ściągi. Chciałbym mieć, ale… nie mam.
    No i tak myślę sobie, że wolałbym… wolałbym porozmawiać w cztery oczy. Ale nawet nie wziąłem twojego adresu. Obdzwoniłem większość naszych znajomych, ale nikt nie puścił pary z ust. Tych starych znajomych, bo teraz to pewnie całkiem inne kręgi są. A tamci? Może faktycznie o niczym nie wiedzą. A może po prostu są… bardziej lojalni od… od co poniektórych. Ode mnie, na przykład.
    Słuchaj, odezwij się, co? Jeśli będziesz chciała. Albo napisz mi wiadomość. Albo zablokuj mój numer, to… to też będzie dla mnie jakiś sygnał. Ja wiem, że zasługuję co najwyżej na to, żeby tak czekać do usranej śmierci w niepewności, ale jednak mam… no, nadzieję chyba? Nadzieja matką głupich, mówią. No to… no to jestem głupi, Farrell. Żadna to nowość akurat.

    [...]

    Phoe? Ja...

    [...]

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

15 luty 2021;
07:41


Świt miał barwę blednących siniaków - cały w kolorze ni to błękitu, ni zieleni, z fioletową smugą, wspomnieniem gęstych chmur u skraju horyzontu, jak livores mortis na zwłokach mijającej nocy.
Asfalt autostrady jeszcze kompletnie spowity mrokiem gdy Phoenix mknęła boso po surowym drewnie pomostu w Portage Bay, teraz błyszczał srebrnymi pozostałościami deszczu i śniegu. Rozplatał się szeroką wstęgą przed przednim oknem Forda i za tylnym. Rozpadał i syntetyzował znów w całość pod miarowym ruchem wycieraczek włączonych nawykowo, choć już nie padało.
Wahadło. Tyk, tyk, tyk, tyk. Szum radia niezdolnego by chwycić jakąkolwiek falę. Tyk, tyk, tyk i szust szust szust. Wahadło i biały hałas, jakiś żałosny lament radioodbiorników.
Nie wiedziała gdzie jest. Wargi paliły ją od jego warg, trzewia - od wypitej parę godzin wcześniej wódki. Whiskey. Bimbru. Jak on to nazwał? Bimbrem? Sikaczem? Nie, nie sikaczem. Bimbrem.
Może jeszcze...
Wahadło. Tyk, tyk, tyk. Szust-szust. Tyk, tyk. Wstęga autostrady z przodu, z tyłu; po bokach, poza konturem samochodowej ramy, impresjonistyczny pejzaż stworzony miliardem uderzeń pędzla. Dzieło chorego artysty.
Szust, tyk, tyk, szust-szust. Tyk-tyk, szust. Tyk, tyk.
...może jeszcze była pijana?

Nie pamiętała jak znalazła się w samochodzie (założyła buty? miała je w ogóle ze sobą? tak, oczywiście - nerwowy ruch palców stóp dla potwierdzenia, uderzenie paznokciem dużego palca w materiał podeszwy). Chyba leżała po drodze, tak jej się wydawało, ale gdy sięgnęła dłonią spuszczoną na moment z kierownicy do kolana, nie znalazła na materiale spodni żadnego śladu wilgoci, żadnych drobin żwiru, nie wyczuła pod palcami bólu ani krwi mogącej sączyć się przez rozdarcie tkaniny. Ale głowę by oddała, że upadła. Po drodze z łodzi. W biegu od przystani.
Upadek.
Szust-szust. Tyk, tyk, tyk.
Wahadło.
Krajobraz za oknem zmieniał się, jego kształty tężały, nabierały jakiejś kanciastej geometrii. Linia wody znikła, zamiast niej polać ziemi pokrywały teraz brzydkie kostki budynków użytkowych. Fabryki. Szust-szust-szust. Magazyny. Tyk, tyk. Krople wody zerwane wiatrem z dachu zjeżdżające po tylnej szybie w szalonym wyścigu.
Szust.
Nie wiedziała kiedy wbiła króciutkie paznokcie w przegub, zorientowała się dopiero, gdy jego skóra pękła pod silnym naciskiem.
Miles pachniał wódką i wstydem. Czego się wstydził? Wstydził się tego, że był... Z nią? Wstydził się, że jej nie pamiętał? Wstydził się bardziej niż ona?
Szust-szust-szust. Tyk, tyk. Kłuła własną skórę kantami króciutko spiłowanych paznokci dopóki nie musiała zmienić biegu.
Pokuta.

Zatrzymała samochód na stacji benzynowej, wysiadła wprost w kałużę i z brudną wodą chlupocącą w Nike'u, kiedyś białym sterylnie, po millenialnemu, dziś burym kurzem i wieczną waszyngtońską chlapą, ruszyła do parterowej konstrukcji z blachy falistej i szkła, brzydkiej parterówki przycupniętej na poboczu jak rzadki gatunek żuka zmęczonego po długim locie.
- Jak chrabąszcz, normalnie... Majowy... - zdiagnozowała rysującą się przed nią architektoniczną karykaturę, i miała się roześmiać, ale zapłakała.
Chciało jej się sikać i wymiotować, ale nie jadła chyba od szesnastu godzin i wiedziała, że paw puszczony smutno na krawężnik będzie co najwyżej jakąś piekącą hybrydą śliny i żółci. Przełknęła go więc, zepchnęła w dół ciała sumiennym, świadomym ściśnięciem przełyku.
Muzyka sącząca się z głośników w sklepie na stacji brzmiała jak marsz pogrzebowy dla postaci z kreskówki, takiej dla najmłodszych. Niby wesoła, a człowiek chciał sobie strzelić w łeb słysząc już pierwszą nutę. Za kontuarem przysypiał jakiś młokos o twarzy dziobatej stożkami trądziku. Mogłaby go okraść, gdyby chciała (ale z czego? z nadmiaru niespożytkowanej energii seksualnej czy oszczędności w wysokości trzydziestu dwóch dolarów i osiemnastu centów?).

Z plastikowymi zakończeniami niezawiązanych sznurówek stukającymi o posadzkę, Phoenix Grace Farrell ruszyła wąwozem między dwoma regałami. Po lewej kondomy i precelki, po prawej płyn do szyb i tabletki na chorobę lokomocyjną. Szła chwiejnie, lecz dzielnie. Jeszcze pięć kroków, trzy, dwa.
Kurwa.
Łazienka była out of order, automat z kawą też. Kurwa.
Kurwa. Naszcza im na podłogę, no na miłość boską. Płacząca wariatka z pełnym pęcherzem i ni to pijaństwem, ni to kacem targającym niedospanym ciałem.
Kurwa mać.

Obeszła stację, znalazła jakiś żałosny skrawek ziemi za dużym kontenerem na śmieci i wysikała się ze spojrzeniem utkwionym w niebie i tyłkiem smaganym lodowatym wiatrem.
Jeśli na świecie istniała jakaś fizyczna definicja smutku, to miała sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, ważyła sześćdziesiąt cztery kilo i posiadała w sumie dwieście trzydzieści jeden piegów (z tego sto osiemnaście na twarzy).

Wróciła na stację, kupiła redbulla i batonik z jakąś guaraną albo innym chujem super-składnikiem, jeden pies, i tak smakowało jak karton. Potem usiadła na krawężniku koło bankomatu, oparła się barkiem o metal jego obudowy i zerknęła na telefon. Pierwszy raz od chwili, w której wrzuciła go do kieszeni płaszcza opuszczając dyżurkę pielęgniarek.

Numer był niby-nieznany, bo niezapisany w telefonie (zapisany i usunięty, znaczy się, a nie, że niezapisany w ogóle), ale przecież znany, a wręcz, wręcz...
Wyryty w pamięci. Wyraźniej niż telefon własnej matki. Tak oczywisty w sytuacjach kryzysowych jak dziewięć-dziewięć-dziewięć gdy ktoś się dławi i jak dziewięć-dziewięć-siedem gdy coś płonie.
Myślała, że to pomyłka. Że coś wcisnął łokciem albo nogą, że telefon mu wpadł w szpary kanapowych poduszek i sam wydzwaniał gdzie się tylko dało, w tym do niej, jak już zaliczył wszystkie numery oznaczone literkami od A do P.
Ale to nie była pomyłka.
Wystarczyło, że przestał mówić do Rufusa, a zaczął mówić do słuchawki, by zrozumiała, że to nie była pomyłka. By odczytała to w jego głosie.
Mówił do niej.

Widziała jak przytrzymuje telefon ramieniem, widziała, jak przejmuje go ruchem dłoni. Tak ja oni widział, gdy przewróciła oczami (ból głowy, oho, jakiś nowy przybysz, śmignął między brwiami, linią włosów, aż do uszu). Słyszała, że go boli. Bolało go to co ją.
Bolało go tym samym bólem.

Pierdolił coś i się kajał.
Szust, tyk-tyk, szust-szust-szust, paznokcie znów wbite w skórę.
Przepraszał ją i plątał się w zeznaniach.
Bastian. Jej Bastian.
(Ciało Milesa na jej ciele, ciało Milesa z dala od jej ciała).
Szust. Tyk-tyk. Nie mogła oddychać.
Bastian, jej Bastian.

To nie był kuchenny blat, to, o co się opierała.
Nie wiedziała jakim cudem, ale teraz znalazła się znów przy samochodzie i rozpłaszczała się jakoś śmiesznie, żałośnie, na zimniuchnej karoserii.
Bastian.

Najlepsza decyzja. Najlepsza decyzja.
I godziny, godziny, godziny kłótni o ten pierdolony popcorn.
I jego swetry i koślawe poczucie humoru i coraz pewniejsza kreska opowiadająca jej świat w rysunkach.
Bastian i jego przemówienie na senior year (Phoe w drugim rzędzie, z kapeluszem jakiejś cholernej baby przysłaniającej jej widok na to, czy anty garniturowych spodni Bastiana trzymały się tak, jak powinny, czy jednak ich wspólne mordęgi nad żelazkiem nie przyniosły oczekiwanego efektu, usztywniona tremą odczuwaną chyba za ich dwoje, z dłońmi lodowatymi od stresu wbitymi w kolana, bezgłośnie recytująca słowa tego przemówienia, w którym on się właśnie produkował na scenie; litera w literę, oddech w oddech).
Bastian i Rufus, ten rozwydrzony pies o wielkim sercu i małym rozumie, który kładł się z nią na kanapie i lizał ją w ucho i wyjadał jej przysmaki z kieszeni bluzy-kangurki, schowane niby na później, ale guzik-prawda, bo na teraz.

Hipokryta. Cholerny hipokryta.
Kłamca. Zdrajca. Renegat. Renegat, jebany renegat! Słowo jak z krzyżówki, renegat, zdrajca! Kurwa!
Znowu płakała. Nie mogła przekręcić kluczyka w stacyjce.
- Molly...
Molly by jej pomogła.

Zdrajca. Nie, nie zdrajca. Nie on.
Ona, zdrajczyni.
Miles. Molly.
Nadgarstek rozorany teraz już bez cienia litości. Tyk, tyk, tyk.
Silnik zaskoczył. Wreszcie, nareszcie!
Co ona powie na oddziale? Będzie to musiała zakleić jakimś plastrem - spłoszone spojrzenie rzucone poszarpanej, rozpulsowanej bólem skórze. Powie, że się oparzyła. Patelnią, w tej swojej kuchni, w której by się oparła o ten blat, o którym mówił...
Gdyby w niej była.

Samochodem szarpnęło i dopiero teraz Phoenix przypomniała sobie, że wypada chyba domknąć drzwi. Trzasnęła nimi, nie zapięła pasa, wyjechała z bocznej drogi na tę główną.

"Nie masz więcej wiadomości."

Phoe, ja...

Szust, szust, szust. Wstęga autostrady. Niebo jak siniaki w jej talii. Miles nie zrobił jej krzywdy, to tylko urok jej skóry cienkiej i wrażliwej jak pergamin.

Bastian, ja...
Bastian.

autor

harper (on/ona/oni)

Zablokowany

Wróć do „Telefony”