WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Luty przywitał Seattle deszczem. Mroźne krople spływały powolnie po cienkiej kurtce przeciwdeszczowej, którą Liane w ostatnim momencie zabrała z mieszkania. Przeczuwała, że będzie padać. Jaskółki nisko latały. Prawda jest taka, że nie miała pojęcia czy ta mądrość ludowa ma jakiekolwiek przełożenie na rzeczywistość. Równie dobrze to mogła być bajeczka opowiadana w jej rodzinie. Z resztą znalezienie jaskółek w środku miasta momentami graniczyło z cudem. Mimo to zawsze przezornie im ufała, gdzieś w głębi ciągle wierzyła w zależności w naturze.
Drobne ręce zaczynały powoli marznąć zmieniając swój kolor z rumianego na jasnoszary. Po raz kolejny z rzędu wytarła je w znoszone, pracownicze spodnie licząc, że będą choć odrobinę suchsze. Grób, przed którym stała sięgał ledwie metra głębokości, a jej dłonie uporczywie zsuwały się ze szpadla, jakby próbując jej udowodnić, że dzisiaj nie popracuje pełnej zmiany. Otarte dłonie ponownie odnalazły swoje miejsce na rączce próbując przekopać się dalej przez mokrą glebę. W powietrzu unosił się mocny zapach ziemi przypominając jej dom. Stary składzik narzędziowy wypełniony już lekko podrdzewiałymi piłami, których ojciec uparcie nie chciał wymienić. Ogród pełen kwiatów i warzyw, ulubione miejsce jej mamy, tuż nieopodal ich pola lawendy. Z każdym oddechem przypominała sobie jak pachniał dom zimą, gdy wychodziła w ręcznie uszytym futrze kozim.
Poddała się. Mokre kosmyki jasnych włosów zaczęły przyklejać się do zmarzniętych policzków. Biorąc szpadel pod ramię schowała się pod daszkiem kaplicy wyciągając z kieszeni lekko przemokniętą paczkę tanich fajek.
-Putain.- mruknęła pod nosem, gdy zapalniczka nie chciała odpalić. Raz, drugi, trzeci. W końcu minimalny płomień odpalił przedostatniego papierosa. Przez chwilę znów poczuła się jak w domu, gdy cierpki, szary dym uderzył do jej przepalonych płuc. Przypominało jej to wieczory, kiedy chowała się za składzikiem licząc, że stamtąd nie zobaczy jej ani rodzina ani wścibscy sąsiedzi. Jutro wykopię do końca. Deszcz nie pozwala pracować. Wysłała wiadomość szefowi licząc, że zrozumie i nie obetnie jej pensji za skrócenie sobie godzin pracy, ale trzęsące się dłonie, które ledwie utrzymywały papierosa nie pozwalały jej dokończyć tego co zaczęła.
Wdech. Wydech. Papieros dogasał. Schowała szpadel do składzika cmentarnego, schowała ręce głęboko w kieszenie kurtki z nadzieją, że dożyją powrotu do domu.Mieszkania. Poprawiła się w myślach. Seattle nigdy nie było jej domem ani prawdopodobnie nigdy nim nie będzie. Domem nazywała tylko francuskie zbocza, pola ciągnące się tak daleko jak sięga wzrok, zapach lawendy i pokłute od szycia palce.
Wychodząc z cmentarza zdała sobie sprawę jak bardzo nie chce wracać do mieszkania. Kojarzyło jej się z przegraną, z opuszczeniem, z samotnością i cholernym brakiem siły na podniesienie się z łóżka. Gdyby nie okropnie wysokie koszty utrzymania w Seattle prawdopodobnie Liane nawet by się nie ruszała do pracy. Zanim zdała sobie sprawę zboczyła z drogi do mieszkania kierując się do Bastiana. Potrzebowała tej nocy towarzystwa. Dochodziła trzecia, ale coś jej podpowiadało, że Bastian nadal będzie na nogach.
Gdy tylko zauważyła mieszkanie Bastiana przyśpieszyła by jak najszybciej znaleźć się w cieple. Zmarzniętymi dłońmi nacisnęła domofon klnąc pod nosem.
-Putain, otwórz, otwórz, otwórz.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • 8) Four in the morning we find ourselves here
    • ~ the best of us passed out, I don’t know who’s where
I got all my old friends and new friends I met once before
In a blanket of smoke as we sink through the floor

Ostatnie tygodnie nie były względem Bastiana choćby bliskie litościwym – o wyrozumieniu nie wspominając. Przypominały raczej katorżniczą pracę nad syzyfowym zleceniem wydanym przez jakichś bezimiennych – nie bogów – a bożków, raczej; choćby i bożkiem tym miał być plik pieniędzy, sumka przyzwoita czy może przelew na konto. Nie chodziło tu jednak o ciężar pracy – bynajmniej. Wstydzić musiałby się wtedy własnych słów – tak prędko, jak tylko stanąłby twarzą w twarz z samą Liane. Gnającą w kierunku Chinatown – przemoczoną, wyziębniętą, wypraną z sił, o dłoniach drżących nie tylko z zimna, ale i realnego przepracowania. Co się tyczyło jednak Bastiana – problem miał, by pozbierać myśli. By plastrem obojętności zakleić rany na własnej motywacji. Na tym co tu, teraz, przed nim – a nie co mogłoby być, gdyby.
„W życiu z tym, kurwa, nie zdążę”; tak przeklinał w duchu (a może i na głos nawet – nie wiem!), ilekroć zerkał na te pobłyskujące czerwienią ślepia przemijających godzin. Na ten czarny panel, zza którego wyzierały – 0:58, 1:34, 2:51, 3:21. A potem w kierunku Rufusa, który w pilnej warcie przechadzał się po domu; w tej krzątaninie niespokojnej, ale pogodzonej z odchyłami bastianowego zegara biologicznego (jego pozostałości, ma się rozumieć) – zbliżał się, ocierał ciężkim cielskiem o łydkę, mokrym nosem trącał sięgającą łba dłoń. Pilnował, towarzyszył. Był. Wiele mógłby się od tego poczciwego psiska nauczyć.
Wracając jednak do tych istotniejszych faktów – Everett, rzecz jasna, rysował. Zastawiony kubkami, na których dnie wciąż chlustały marne pozostałości kawy. Obok niedojedzony obiad; najtańsza chińszczyzna zamówiona godziny temu. Raz szkicował coś w notesie, innym razem rozpisywał scenariusz komiksu; zamysł linii fabularnej. Potem, jak w niezrozumiałej napaści, rwał kartkę na strzępy albo porzucał ją. Gdzieś w kąt, jak najdalej. Niech chociaż Rufus ma zabawę – niech zrobi z niej jakikolwiek pożytek.

Czy spodziewał się tej nocy gości?
Czy spodziewał się Jej?

Skądże. Mimo to, przez myśl nie przeszło mu, by zbluzgać natarczywie dobijającego się do drzwi gościa. Przez myśl nie przeszło mu nawet, że dojrzeć wypadałoby w tym wszystkim jakiejkolwiek anomalii, cudactwa czy zaskoczenia. Jeśli w życiu miałby pewien być jednej – i tylko jednej – rzeczy, tak byłaby to myśl, że wszyscy jego znajomi wiedzą; drzwi do jego domu zawsze były otwarte. Choć raczej w przenośni, niż dosłownie.
Najpierw pozwolenie, by wejść do środka.
Potem: dźwięk przedpotopowej, odblokowywanej zasuwy.
Teraz już dosłownie.
Jezu Chryste, Liane, słyszałaś o czymś takim jak parasol? Przydatny gadżet, serio, wynaleźli go już jakiś czas temu – wytknął na wstępie. Nie „co tu robisz”, nie „dlaczego nie śpisz”.
„Dlaczego nie wzięłaś parasola, idiotko?! Przeziębisz się!”
No już, właź do środka. Rufus, zostaw! Rufus! Nie przejmuj się nim, chodź, chodź – rzucał na lewo i prawo, dzieląc uwagę w niesprawiedliwych proporcjach pomiędzy dziewczynę, a wyraźnie rozemocjonowanego goldena.
Albo… czekaj, dam ci… – mruknąwszy, dał nura do najbliższej szafy (patrząc na metraż mieszkania; daleko nie miał). – Moment… – dodał jeszcze naprędce, by za chwilę podtykać jej już pod nos gruby, frotowy ręcznik. – Masz.
Stał przed nią; prawdopodobnie dokładnie taki, jakim dawał się zapamiętać. W nieco zbyt wymiętej koszulce – z jakimś idiotycznym, niezbyt poważnym nadrukiem ze Star Warsów i wygodnych dresach. W swoim naturalnym środowisku.
W swoim d o m u.
Wszystko w porządku?

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wpraszała się. Znowu. Zupełnie jakby sądziła, że ma jakiekolwiek prawo pojawiać się nie zaproszona u progu czyjegoś domu o tak niewdzięcznej porze. Mogła chociaż napisać, zadzwonić, upewnić się, że Bastian w ogóle jest na nogach, ale ten ułamek sekundy jaki poświęciła na podjęcie decyzji okazał się ważniejszy niż chociaż udawany szacunek do goszczącego. Nie dało się ukryć, że miała w zwyczaju stawiać wyżej swoje złe samopoczucie nad czyjeś dobre. Może to ta stereotypowa francuska arogancja i samolubność, a może po prostu nie była w stanie przesiedzieć kolejnej nocy samotnie. Niegdyś kochała wieczory, razem z zachodem słońca odkładała sekatory, igły, szpadle, wszystko co zajmowało jej dnie pracą, siadała przy biurku i pisała kolejny z tysiąca listów. Listów przesiąkniętych zapachem lawendy, przesiąkniętych delikatnością i powolnym, odręcznym pismem, zastanawianiem się nad każdym słowem. Brązowa papeteria każdego wieczoru zapełniała się kolejnymi zdaniami pełnymi tęsknoty i miłości. Mogły dzwonić do siebie, słać wiadomości, jednak uparcie pozostawały przy przestarzałej formie starając się usilnie uromantycznić tę nieznośną rozłąkę. To prawdopodobnie kolejna sprawdzająca się francuska przywara. Romantyczność do szpiku kości. Noce niosły za sobą spokój i marzenia, w których się rozpływała bardziej niż kiedykolwiek w swojej rzeczywistości. Teraz noce niosły za sobą osamotnienie i zagubienie we własnych uciążliwych myślach. Niewyspanie. Powinna już dawno zapisać się do psychiatry po leki nasenne. Jednak coś jej nie pozwalało zebrać w sobie siły by zgłosić się do lekarza. Bała się przyznać przed kimkolwiek, że faktycznie ma problem, którego nie jest w stanie rozwiązać sama.
-Spieszyłam się do pracy, wiem, że martwi już nie uciekną, ale nie wiem, jestem jakaś rozkojarzona ostatnio, liczyłam, że kurtka wystarczy.- zaczęła się tłumaczyć gubiąc się w połowie zdania, zupełnie jakby jej myśli były w zupełnie innym miejscu niż ona sama. Rozedrganymi z zimna dłońmi rozpięła przemoczoną kurtkę by odwiesić ją gdzieś gdzie może w spokoju wyschnąć. Z gonitwy myśli wyrwał ją dopiero Rufus merdający ogonem obok jej nóg.
-Cześć, piesku, no cześć, słodziaku-zmiękczyła natychmiastowo swój głos zwracając się do szalejącego u jej stóp goldena pozwalając sobie na chwilę głaskania.
Bywała już u Bastiana. Miała wrażenie, że każdy gorszy moment w jej życiu wiązał się z odwiedzinami u niego, zupełnie jakby traktowała go jak ostatnią deskę, której może się chwycić tonąc w morzu swoich rozedrganych myśli. Cała ich relacja była gorzka, przypominała ostatni łyk lekarstwa od mamy, cierpka ale potrzebna. Ocierająca łzy, które sama powoduje. Rozdrapuje rany by je powolnie zasklepiać na nowo.
-Merci- pochwyciła ręcznik wycierając w niego przemoknięte do reszty kosmyki blond włosów. Nie zdziwi się, jeśli jutro obudzi się chora, ale nigdy nie grzeszyła rozmyślnością, kiedy chodziło o dostosowanie się do pogody. Przez większość czasu specjalnie nie zabierała nigdzie ze sobą parasolu lubiąc czuć na sobie krople opadającego deszczu, który zmywał z niej wszystkie zmartwienia. Tym razem jednak mieszał się tylko z cisnącymi się do oczu łzami.
-Przepraszam, że tak wpadłam o tej chorej porze, zut*, mogłam chociaż zadzwonić czy nie śpisz. Obudziłam cię? Nie no chyba nie. W każdym razie przepraszam. Chwila, o co pytałeś? A, czy wszystko w porządku. Zależy co znaczy w porządku, generalnie czuję się jakby to nie była noc do spędzenia samotnie.- przerwała na chwilę by dmuchnąć w zmarznięte dłonie by je choć trochę rozgrzać. -A u ciebie? Wszystko u ciebie w porządku?- choć brzmiało to jak luźne pytanie Bastian mógł wiedzieć, że Liane nie pyta o to ze zwykłej uprzejmości. Ją interesowało czy wszystko naprawdę jest u niego w porządku. Cokolwiek to miało oznaczać.

*fr. cholera

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Wpraszała się. I takie było jej prawo, a może nawet i… obowiązek. Bo kim wszakże byli ludzie, jeśli nie włóczęgami krążącymi wśród cudzych domostw; o ścianach powstałych nie z drewnianego czy ceglanego budulca, ale z tych kilkuset mięśni, z włókien niespokojnie – i bezustannie – drżących? Wśród owych mięśni, jeden – przodujący jakby. Ten, którego wpływów nie potrafiły zagłuszyć ani słowa, ani myśli. Ten, który podsuwał kolorowe frazy, spisywane potem kobiecą dłonią; wsuwane kolejno w kopertę o lawendowej nucie, szczelnie zamykane. I nawet rozum ustępował często jemu – sercu przekornemu, dziś bijącemu jakby wolniej, słabiej; z anemiczną manierą, której nie potrafiły przeciwstawić się choćby i najbardziej wyszukane lekarstwa.
Lekarstwa nie było – i nawet zamknięte w mitycznej otoczce panaceum okazałoby się najpewniej bezskuteczne w walce z tą infekcją cudaczną, z ropniem w komorze albo przedsionku – z tęsknotą; po prostu.
Nie musiała więc pisać. Nie musiała dzwonić. Nie musiała silić się na anonse poświadczające o jej rychłym przybyciu. Powinna po prostu stanąć u jego progu i powiedzieć „jestem”; a on popatrzyłby i przytaknął. „Jesteś” – i tylko o tej parasolce by wspomniał, tak jak teraz, bo dźwigał w sobie ten pierwiastek troski względem wszystkich tych, którzy zakręcili się wokół jego życia – i, jakimś psim swędem, w nim zostali. Liane Gagneux, ta Francuzka o enigmatycznej nie tylko fizjonomii, ale i prezencji – sposobie bycia zaklętym w melodramatycznej aurze.
Dotychczas Bastian zdawał się stać po całkowicie przeciwnej stronie tej barykady; tego płotka, który z jej perspektywy jawił się jako przeorany kornikowymi tunelami – po jego stronie – odmalowany, zabezpieczony, smagnięty połyskującą w słońcu bejcą. Dziś podawał jej rękę. Dziś wychylał się zza gęsto utkniętych sztachetek. I widział wszystko to, na co latami pozostawał ślepy.
Nie, daj spokój. Nie obudziłaś. W zasadzie… nawet dobrze, że wpadłaś. – Przytaknął (i zgodził się z nią; zarazem – tej nocy samotność dokazywała jakby bardziej), odciągając nieco Rufusa; jednocześnie dając dziewczynie przestrzeń na wygrzebanie się z kurtki, którą można byłoby – tu, w progu – zacząć wyżymać. Mała powódź. I dwoje dorosłych (czyżby?) ludzi za dziwnie-emocjonalną burtą.
No, wiesz. Wyglądasz, jakbyś uciekała przed jakimś "dopieroco" zakopanym delikwentem. Znów ruchliwym, ale w stanie wciąż-tak-samo-martwym. Z drugiej strony coś podpowiada mi, że dużo trudniej ucieka się przed tymi… żywymi. Są zdecydowanie bardziej upierdliwi. – Uśmiechnął się (gorzko, ale pokrzepiająco), ustępując o krok; pozwalając jej wejść do środka. Legnąć się na wąskiej, acz zaskakująco wygodnej sofie. Oprzeć się o parapet, poczęstować papierosem z awaryjnej paczki nietkniętej od ostatniego tygodnia.
Zjesz coś? To przed kim uciekamy dzisiaj? Przed martwymi czy żywymi? Zaraz przyniosę ci jakieś suche rzeczy. Herbata, kawa? Może napijesz się czegoś mocniejszego? Ja chyba przed czymś pomiędzy. Martwymi za życia. Do tego własnoręcznie ukatrupionymi. Czy jestem z tego dumny? Nie, do cholery. Ani trochę – plótł ten swój, pozornie, mało logiczny monolog. Dosłowności i trywializmy przeplatane z krzywymi metaforami. Tej nocy byli jednak swoimi sojusznikami – z dłońmi przewiązanymi nicią porozumienia.
Masz, wskakuj, może być trochę za szeroka. Jak chcesz to zamknę oczy albo oddam łazienkę w użytek – dodał naprędce, rzucając przydługawą bluzę na oparcie kanapy. – Mi casa es su casa, Liane. Wybacz, nie wiem jak to jest po waszemu.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Znów czuła ten nieprzyjemny chłód na karku, jakby wszystkie lęki i zmartwienia przyjmowały materialną formę tego szarego, smętnego koszmaru powłóczącego nogami tuż za jej plecami unoszącego swą długą, pokraczną dłoń by zbyt długimi paznokciami przejechać po jej nagiej skórze. Przypominał, że jest tuż obok, zawsze będzie by w odpowiednim momencie złapać w mgliste ręce jej rozpadnięte serce. Chodził za nią od najmłodszych lat, stary kompan drogi, zawsze siedzący na fotelu pasażera delikatnie dotykający ręki spoczywającej na skrzyni biegów, kładący się na za dużym na jedną osobę łóżku i chuchający na odsłonięty kark stawiając włosy dęba, pojawiający się w kącie lustra kiedy wzrok niespokojnie błądził po twarzy, której już nie rozpoznawał. Uosobienie strachu przed życiem w mglistej, demonicznej postaci. Czuła jego obecność, choć przy każdym odwrocie głowy odnajdywała za sobą jedynie szarą pustkę.
Dziś jego obecność zdawała się być bardziej namacalna niż kiedykolwiek wcześniej, wręcz pozwalając wyczuć ten ciężki, dojmujący oddech i woń spalonych marzeń, zbłądzonych, utraconych, opuszczonych, zawiedzionych. Za każdym razem odnajdywała się wśród pół miliona zawiedzionych marzeń. Rozczarowanych kolejnym potknięciem, kolejnym zboczeniem z trasy, opuszczeniem gardy i przyjęciem kolejnego, niezapowiedzianego ciosu od życia tylko po to by wieczorem zakrywać burgundowe plamy na policzkach resztkami zbyt jasnego podkładu. Następne udawanie, przekłamanie. Tylko po to by nie pytali.
-Żywych choćbym się starała nie jestem w stanie nawet we wspomnieniach uśmiercić i zakopać, choć z każdym przerzuceniem ziemi powtarzam sobie, że tym razem w grobie zakopuję swoje emocje tak upierdliwie wgryzające się w mózg.- nie kłamała. Od pewnego czasu każdy gotowy grób nosił Jej imię, chociaż jeszcze ani razu nie udało jej się Jej zakopać. Prędzej sama padnie w ziemię zabita Jej słowami ostrzejszymi od czynów, do których zdawało się nie miała już sił.
-Nie, nie jestem głodna, ale możesz mi zrobić herbatę. Przydałoby się choć trochę ogrzać. -rzuciła szybko i bezemocjonalnie, jakby czynności tak przyziemne jak jedzenie i picie znajdowały się całkowicie poza spektrum jej zainteresowań. -Przed żywymi. To zawsze jest ucieczka przed żywymi. Tymi, którzy żyją choć w uczuciach już dawno powinni być martwi, ale nijak nie jestem w stanie usunąć ich ze swojej głowy. Zdają się ciągle powracać, uparcie i bezwzględnie atakując w najmniej odpowiednim momencie. Chyba powzięli sobie za cel nie dać mi spokoju do reszty moich dni. Kogo ukatrupiłeś?- spytała by odsunąć temat na sekundę od siebie, by skupić się na nim i jego emocjach, by pozwolić sobie w ten poniekąd egoistyczny sposób odpłynąć od własnych zmartwień.
-Nie kłopocz się, po co wstyd przed kamratem ponurego morza?- złapała w ręce podaną przez Bastiana bluzę i przebierając się przy nim. Nigdy nie widziała w tym problemu, nie krępowała ją nagość czy półnagość ani własna ani czyjaś. Może to część tego cholernego francuskiego wychowania, ale przecież ostatecznie ciało to tylko ciało. Zbitek mięśni, nerwów i skóry taki sam jak każdy inny. -Ma maison est votre maison-wyrzuciła z siebie zanim zdała sobie sprawę, że Bastiana prawdopodobnie to w ogóle nie obchodziło. Zdarzało jej się zachowywać jak typowa francuska egocentryczka wrzucając między słowa rodzime wtrącenia, poprawiając tam gdzie nie było potrzeby. Na swoje usprawiedliwienie miała tylko słabą edukację, która nie nauczyła jej angielskiego na tyle by mówić teraz bez wyraźnego akcentu i chwili zastanowienia nad tym jak ująć w słowa swoje własne uporczywe myśli. Pewnie dlatego często brano ją za arogancką małolatę, która nawet nie nauczy się języka kraju, w którym, stety lub niestety, przyszło jej mieszkać.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Byli tu zatem – zawieszeni pięć pięter ponad ziemią; ponad wymęczonym deszczami, betonowym gruntem – we dwoje. Ale spotkanie przebiegało nie w cztery oczy; raczej w tysiące ślepi wpatrujących się w siebie nawzajem. Z każdego zacienionego narożnika pamięci, zawiłych korytarzy umysłu, labiryntu wspomnień; tych przestrzeni raz za razem zalewanych pływami wewnętrznych obaw i natarczywej pustki. Tej najgorszej. Tej towarzyszącej również pośród ludzi. Pustki dziwnie wewnętrznej i pokracznie zasiedlonej – niedającej się od tak, po prostu, przegnać, wyprosić, wygnać.
Skinął głową.
Zatem będzie herbata – przytaknął, by w kilku krokach przeciąć umowną linię kuchennego aneksu. Trzaśnięcie drzwiczek szafki. Miękka krzątanina gospodarza. Stuknięcie nieporadnie ujętych kubków. Pudełko, szelest herbacianych woreczków. Ułamek ciszy.
Kiedy wprowadził się do mieszkania, w schedzie po urzędujących na tych samych włościach, eks-lokatorach, otrzymał jakiś tani czajnik elektryczny. Zamiłowanie do staroci sprawiło jednak, że przy pierwszej nadarzającej się okazji upolował na wyprzedaży garażowej inny nieco, uwsteczniony (tradycyjny – mówił!), porcelanowy zamiennik. Obdrapany okrutnie i raczej bliższy kanonom „brzydactwa”, bez wątpienia niewart swojej ceny; na tyle urokliwy jednak, by przykuć uwagę bruneta. Czas oczekiwania na zagotowanie wody wydłużał się co prawda; ale Bastian pragnął najwidoczniej wierzyć, że w tym przygotowawczym rytuale kryje się choć o krztynę więcej magii.
Przystanął, oparty lewym barkiem o ścianę.
W zasadzie to takie z tego ukatrupienie, jak ze mnie artysta. Do tego może jeszcze punktualny – stwierdził, łypiąc chłodno w kierunku tych kilku marnych kartek, beztrosko rozwianych na twardej połaci biurka. W jego przypadku; nie było tu mowy o jakiejś zasadzie proporcjonalności (co najwyżej; tej odwrotnie proporcjonalnej). Im więcej roboty – tym mniejszy był bajzel. Im bliżej końca – tym więcej piętrzących się, papierowych zwałów i stosów, przypominających szalejącą tam, śnieżną zamieć.
W porządku – tak powiedział; ale wzrok odwrócił – niby ruchem z rodzaju wyuczonych, machinalnych, prowadzonych na ledwie widocznych żyłkach przez lalkarza o nieskrzywionym kręgosłupie moralnym.
Chrząknął. Czy już? – kątem oka zawadził o kobiecą sylwetkę, by znów zogniskować na niej pełnię swojego spojrzenia. Uśmiechnął się cierpko.
O ironio, na imię jej Phoenix. Cholera będzie się z tych popiołów podnosić raz za razem, więc... wychodzi na to, że obydwoje, Liane, siedzimy w tym samym bagnie. Brzmi uroczo. – Zaśmiał się nawet, ale pozornie wesoły ton ścięty został gilotyną drętwego westchnienia.
Po francusku brzmi ładniej – przyznał otwarcie, szczerze; z dozą tej wrodzonej prostoty, która w słowach dziewczyny nie doszukiwała się ani pouczeń, ani odchyłów o egocentrycznym zabarwieniu. Może naiwny był, ślepy albo głupi. A może otwarty tak, by jednać sobie tę zagubioną w sferze pół miliona nieziszczonych marzeń duszę.
A ty? Kogo nie dałaś rady ukatrupić? Chciałabyś, w ogóle, czy za wcześnie jeszcze na pożegnania? – zapytał w tym marnym i nieudolnym odwecie, zetknąwszy się udem z oparciem kanapy. On na przykład – wiedział. O tej doskonale ukształtowanej świadomości, której wypierał się za wszelką cenę. Że zapomnieć wcale nie chce. Że morderstwo na papierze – tak, owszem. W słowach i myślach; ale nigdy nie w czynach. Nigdy nie w rzeczywistości. Nigdy nie naprawdę.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wzrok błądził od ściany do ściany próbując znaleźć miejsce zaczepienia, w którym pozwoli sobie odpocząć, stanąć na chwile, przestać gonić za nieuchwytnym. Dopiero teraz orientowała się, że całe życie goni za czymś czego posiąść nigdy nie mogła. Pozwoliła sobie na chwilę nieuwagi nie zauważając, że ktoś pochłonął całe jej życie, zabrał decyzyjność, oplótł w koło swojego palca, ale jak można było nie ustąpić, gdy palce te były tak smukłe i delikatne. Romantyzowała udrękę tak jak niegdyś słowa wybite na pożółkłej już papeterii tą starą, rodzinną maszyną do pisania. Zdaje się, że ma talent do nadawania romantycznego wydźwięku każdej sytuacji, prawdopodobnie kolejna francuska przywara.
Uświadamiając sobie, że znajduje się w bezpiecznym miejscu, że tutaj może przestać gnać przed siebie, przestać poszukiwać tego czego i tak nie dane jej było znaleźć, pozwoliła sobie na rozpłynięcie się w miękkiej sofie między poduszkami. Potrzebowała odpoczynku, zarówno od pracy, która pochłaniała ostatnio zarówno noce jak i dnie, ale też od siebie samej, od natarczywych myśli, które nie znajdowały ujścia, które namolnie powracały z każdym razem wgryzając się w umysł z większą siłą. Potarła dłońmi o siebie by choć trochę je rozgrzać, choć teraz topiąc się w cieple suchej bluzy jej ciało zaczęło się uspokajać odpuszczając powoli natarczywe drżenie. Rozedrgane pozostawały jedynie myśli i słowa. Może właśnie dlatego zamiast wrócić do domu, który przecież był zaledwie parę klatek dalej udała się do Bastiana. By znaleźć ujście.
-Phoenix... -ważyła słowa w głowie nie chcąc wchodzić na rejony rozmów zbyt dla Bastiana nieprzyjemne, choć zdawać by się mogło, że właśnie po to się odnaleźli między sobą, by poruszać to co boli najbardziej.-Opowiedz o niej więcej.-zebrała w sobie siłę by zapytać słysząc że wesołość tonu Bastiana to zaledwie przykrywka mająca stłamsić ściskający gardło ból. Znała to aż za dobrze.
Zapadając się w sofie i wkładając dłonie głębiej w rękawy zbyt szerokiej bluzy poczuła znów potrzebę by zapalić. Takie rozmowy z każdym razem przynosiły jej głód nikotynowy nieustępujący mimo starań. Odnajdywała dziwny spokój w szkodliwych pociągnięciach, a może znów nadawała romantyzm temu czemu nie powinna. Palenie zawsze kojarzyło jej się z pisaniem, z pięknymi wierszami i wielkimi umysłami, z filmowymi zaciągnięciami się w stresujących momentach. Paliła właściwie dla tej otoczki palenia bardziej niż dla czystej potrzeby. Nie chcąc jednak wychodzić na dwór, a co dopiero palić w oknie nieswojego mieszkania zagryzła zęby by pozbyć się tej uporczywej myśli, że ten jeden papieros pomoże jej rozsupłać węzeł zaciskający jej żołądek.
-Swojej...byłej- głos nieuchronnie zadrżał wypowiadając to słowo. Nie była gotowa by grzebać żywych, a co dopiero głośno wypowiadać to co od dawna próbowała podważyć wmawiając sobie, że to jedynie chwilowe, ulotne, a może nawet przyśnione. W końcu nie mogło wydarzyć się na prawdę, racja?-Szczerze mówiąc, sama nie wiem. Ciężko przechodzi mi przez gardło mówienie o niej, a co dopiero żegnanie się. Myślę, że to nadal etap podważania niesprawiedliwości losu, która mnie spotkała.-chciała pobyć się Jej ze swojej świadomości jednocześnie nie wymazując tego co było. Całe istnienie dziewczyny wydawało się zbyt wspaniałe by mogło być prawdziwe i choć rozpadło się w milion kawałków, ciągle miała nadzieję, że przy chęciach, choć te były jednostronne, uda się jeszcze wszystko ze sobą posklejać.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Mieszkanie Bastiana – w zależności od tego, z jakiej perspektywy na nie patrzeć (oraz, chciałoby się rzec, w zależności od potrzeb gości i innych petentów) – przypominać mogło przystanek w podróży albo noclegownię, albo spowiednicę, nawet. Sam uważał, że jego d o m to miejsce wciąż nienazwane (tak było dobrze); i wciąż odkrywane, najpewniej, na nowo. „Postój” czy „schronisko” pobrzmiewało w jego uszach z pewną dozą niesmaku. Naprzemienne umniejszenie albo przypisanie nieistniejącej, przesadzonej wartości. I konfesjonał, również – bo w jego życiu nie było miejsca na to, by słuchać o uczuciach wyłącznie tych, którzy gotowi byliby paść na kolana, byle wyznać własne winy i grzeszki. Po jego kątach nie rozstawiano pozłacanych figur, nie wznoszono głosów zharmonizowanych w pochwalnej pieśni. Były tylko kłęby walającej się sierści, melodie nucone nieśmiało podczas pracy i… kubek gorącej herbaty. Nie miał nic – i miał wszystko. Choć czasem i „wszystko” stawało się nieco dziurawe. Niepełne. Wybrakowane.
Wszystko stawało się niczym; i tak na zmianę, na zmianę. Zawsze na zmianę.
Brunet wychwycił jej spojrzenie – nie tyle te przeskoki ulotne, co zakotwiczenie źrenic na otwartej, połowicznie opróżnionej paczce papierosów. Uśmiechnął się do samego siebie.
Nie krępuj się. Właściciela pewnie i tak nie stać na żadne czujki. Poza tym myślę, że to nie jest najgorsze, co działo się w tym mieszkaniu. – Zaśmiał się (krótkotrwała przerwa w powadze).
Może czytał w myślach. A może, najzwyczajniej w świecie, obstawił właściwego konia. Ślepy traf z pogranicza pomyłki, interpretacji błędnej, acz – tak mu się wydawało w tamtym momencie – całkiem logicznej. Lubił czasami myśleć, że potrafi czytać z ludzi. Było to, rzecz jasna, jedynie wrażenie; do tego, bez wątpienia, złudne.
Opowiedzieć o niej, co? Huh. Coś czuję, że będę tego żałować. – Wzruszył ramionami. – I może iść mi trochę, nie wiem, topornie. Na trzeźwo raczej takich wylewności nie uprawiam, ale...w drodze wyjątku. Wyjrzał przez własne ramię; niby kontrolując to, co działo się z buchającym nieregularnymi płomieniami palnikiem.
O, niesprawiedliwość. To chyba dobre słowo. Widzisz, całe życie myślałem, że to jedna wielka niesprawiedliwość właśnie. – Zatrzymał się na moment. – Patrz, wyobraź to sobie tak, jakbyś cofnęła się o tych kilkanaście lat wstecz i odkryła, że wszyscy w twojej klasie mają jakieś upragnione zabawki albo każdemu udało się ubłagać rodziców na psa, cholera wie. Albo że każdy dostał lizaka, albo... no, nie wiem, wiesz o co mi chodzi – i tylko ty musisz się o to prosić. Ale się nie prosisz, bo… bo nie chcesz o nic prosić, Liane. Bo chciałabyś, żeby oni sami do ciebie przyszli i powiedzieli „tak, zasługujesz” – dukał nieumiejętnie, gestykulując przesadnie; tak, jak robił zawsze, ilekroć coś sprawiało mu trudność. Innym razem dłoń jego sunęła po krótkiej (nerwowej) przebieżce wzdłuż karku. Szczytem jego odwagi było zerkać raz po raz w kierunku swojej rozmówczyni; nie gubiąc przy tym raz podjętego wątku.
Więc… – kontynuował – pewnego dnia twoi rodzice stwierdzają, że dobra, że już „niech ci będzie”. A jak już wreszcie to dostajesz, to unosisz się jakąś durną dumą i mówisz, że nie chcesz. Że mogą się wypchać. Że mają wyjść i nie wracać. – Na tym zakończywszy swoją opowieść, wychylił się tylko w kierunku kuchenni gazowej, by obrócić odpowiednie pokrętło.
Teraz myślę, że to głupie, że w tej opowieści nazwałem Phoenix swoimi rodzicami, ale sęk w tym, że chyba byłem właśnie tym, który kazał jej wyjść i nie wracać. I z perspektywy czasu wiem tylko tyle, że głupio zrobiłem. I że żałuję. Cholernie żałuję. – Westchnął.
W tym samym czasie Rufus – jakby wiedziony gęstniejącą atmosferą – przyczłapał wolnym krokiem do dziewczyny, opierając ciężki łeb na jej udzie. Bastian śmiał się zawsze, że gdyby pokusić się o drobną personifikację, psisko miałoby nawyk korzystania z tego „wyrazu współczucia”; i zamiast łba, kładłby na kolanie swoją dłoń – w kojącym nerwy i stresy, geście.
No to… nie mów o niej. Mów o rodzicach albo o lizakach. Albo o krześle, długopisie, niebie. Obojętnie. Tylko niech ci to nie leży tak na wątrobie – zasugerował lekko, uważając najwidoczniej, że nie tylko jemu przyznano prawo do – żartobliwie mówiąc – upokarzania się swoimi nader metaforycznymi opowiastkami.
Dalej, dawaj. Oddaję ci głos. – Kącik ust drgnął zachęcająco.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mieszkanie Bastiana faktycznie było swego rodzaju miejscem ukojenia. Przystanią, do której przybijał statek po wielomiesięcznej przeprawie przez oceny, barem, do którego schadzało się po ciężkim dniu, ciepłym kocem ,który ogrzewał zmarznięte barki po godzinach uciążliwej pracy, schronieniem, w którym zawsze było jedno wolne miejsce dla niezaproszonego wędrowca. Czuła się w jego czterech ścianach bezpiecznie wiedząc, że to miejsce wyprane z osądów, krzywych spojrzeń i negacji. Tutaj nie podważało się słów próbując nadać im inny wydźwięk, a akceptowało się prawdę drugiego człowieka, jakkolwiek niewygodnie by ona brzmiała. Momentami czuła się jak na spowiedzi, opowiadając o wszystkich swych przewinieniach i niepoprawnościach, jednak od konfesjonału odróżniało to miejsce świadomość, że Bastian może liczyć na dokładnie taką samą uwagę jaką poświęcał jej.
Towarzysz udręki zdawał się czytać z niej doskonale rozumiejąc jej potrzebę do zapalenia. Nie było to zadziwiające, bo wystarczyło znać Liane odrobinę dłużej by zorientować się, że dziewczyna nie potrafi ukrywać żadnych emocji, wszystkie jak najdziwniejszy i niepoprawny obraz stworzony ręką ostatniego abstrakcjonisty malowały się na jej twarzy.
-Merci, nawet nie wiesz jak mnie nosi cały ten nieszczęsny dzień do palenia.-dopiero, gdy jej słowa wybrzmiały zdała sobie sprawę jak źle zabrzmiały. Brzmiała na nałogowca, którym nigdy nie chciała się stać. Obserwując całe życie powolną degradację ojca alkoholika poprzysięgła sobie, że słowo uzależniona nigdy nie będzie określało jej. Poniosła porażkę na tym polu. Wyciągnęła z leżącej niedaleko kurtki paczkę papierosów i wsunęła jeden między rumiane wargi. Odpaliła zapalniczkę z cichym chrzęstem i przyłożyła do końcówki trzymanej fajki. Zaciągnęła się mocniej wsłuchując się w opowieść Bastiana. Opowieść zadziwiająco bliską jej sercu. Całe doczesne życie musiała zasłużyć na to co inni dostawali z biegu. Uznanie rodziny, zrozumienie bliskich, jakiekolwiek książki, pieniądze na drogę do szkoły i z powrotem, wszystko co otrzymywała od najbliższych było wybłagane, wręcz jak to zwykł mawiać jej ojciec- wysępione. To samo tyczyło się tej nieszczęsnej kobiety, która zawładnęła jej młodym i naiwnym sercem.
- To nie duma, a właśnie to poczucie niesprawiedliwości, które pcha ludzi do głupich, acz zrozumiałych decyzji. I szczerze mówiąc, na żadnym etapie ci się nie dziwię. Nikt nie powinien wypraszać tego na co zasługuje.- odpowiedziała w pełni w zgodzie ze swoim sercem, które podpowiadało jej, że choć to Bastian podjął decyzję o odwrocie, to nie on był tym złym tej opowieści. -Jak rozumiem już nigdy nie wróciła?
One nigdy nie wracały. Odwracały się na pięcie przerzucając włosami i rozpływały się w mgle rozpaczy, która otaczała te ostatnie spotkania, ostanie słowa, które nigdy nie miały być tak naprawdę ostatnimi. Słowa wypowiedziane zbyt szybko, bez rozmyślunku, w emocjach szargających już i tak rozpadniętym na kawałki sercem, słowa, które miały zaboleć, ale tylko chwilowo, tylko by postawić na swoim, tak by potem znów dało się wszystko przywrócić do porządku. Sama wypowiedziała takich słów stanowczo za dużo.
-Cóż, wszystko się zaczęło z moim przylotem do tego cholernego Seattle. Nie wiem co sobie myślałam. Może, że czeka mnie miłość jak z bajki? Że ta piękna osoba pisząca do mnie listy okaże się rzeczywista? Prawda jest taka, że nawet nie była bliska temu co czytałam. Znaczy, początki były wspaniałe, nie zrozum mnie źle. Wspólne mieszkanie, budzenie się z jej twarzą obok, odgarnianie zagubionych kosmyków włosów, śniadanie do łóżka, rozmowy do nocy. A potem pojawiło się prawdziwe życie. Praca, nauka, zmęczenie, przepracowanie, szara codzienność. I gdzieś nagle pomiędzy tym wszystkim okazało się, że pokochałam kogoś innego niż widziałam na żywo, jednak usilnie szukałam w niej tamtej osoby, którą kreowała w listach.- przerwała na chwilę by mocniej zaciągnąć się trzymanym między palcami papierosem. Potrzebowała oddechu, wytchnienia.- Nie wiem co się stało. Nagle po prostu coś nas poróżniło do tego stopnia, że nie byłyśmy w stanie patrzeć sobie prosto w oczy. Aż zostałam tutaj, w tym cholernym mieście, zupełnie sama nie wiedząc gdzie się podziać. I jak na złość ciągle nawiedzana przez nią w snach i na jawie.- zupełnie jakby była najgorszym koszmarem i jednocześnie najpiękniejszym snem...

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Zdaniem Bastiana istniały nałogi dużo zdradliwsze od tych nikotynowych zwitków, mieszczących się między palcami dłoni. Istniały też nałogi gorsze od butelek, pod których kapslem trzymano płynne – pozorne – ukojenie. Być może istniały też nałogi paskudniejsze od tych, które w swoich sidłach trzymały podrostków z okazałym szeregiem ledwie widocznych, kłutych blizn. Te – nawet jeśli w perspektywie długoterminowej okazywały się dewastujące, tak uzależniały wyłącznie organizm. Nie był w tej sprawie żadnym specem, o mianie autorytetu nie wspominając; ale z czystym sumieniem uznawał, że każda z używek jest jedynie efektem dużo bardziej złożonego i skomplikowanego uzależnienia. Prawdziwego. Pierwotnego.
Uzależnienia, którego więźniem było nie ciało – nie umysł nawet, ale dusza; albo jakikolwiek jej odpowiednik. I nawet jeśli w obydwóch przypadkach taka sama wina przeciążała położone na wadze Ozyrysa serce – i nawet jeśli Ammut zataczała pierwszy, rozochocony okrąg wokół swojej ofiary – tak szaleństwem wydawało się powiedzieć „zrobiłem to, bo kocham”. Czasami do tego stopnia nawet, że nie wierzyła w to osoba darzona uczuciami. Postradał zmysły! Niech przepadnie!
Łatwiej przez gardło przechodziło „wypiłem za dużo”, „wziąłem za dużo”. Wypaliłem, urwałem, wciągnąłem, zapomniałem, wstrzyknąłem, wyłączyłem, przesadziłem. Bo łatwiej jest stracić trzeźwość, niż przyznać, że trzeźwym nie było się nigdy.
Nie ma sprawy. Moja matka mówiła zawsze, że czasami lepiej jak się człowiek skupi na paleniu papierosów, a nie mostów. Nie żeby była jakąś skarbnicą życiowych mądrości, ale tym razem, tak dla potwierdzenia reguły, przyznałbym jej rację. – Wzruszył ramionami. „Zaczekaj moment”; tak też zaraz powiedział, ale bez użycia słów – komunikat sprowadziwszy do ruchu dłoni czy pospiesznego skinięcia. Kubki, herbata, na to niewielkie spodki, dla lepszego parzenia; ręcznie malowane, ale nie do pary. Kupione raczej w rozbieżnym czasie i miejscu innym. Przez przypadek.
Wróciła. Ale nie miała obowiązku wybaczać mi błędów. Wybaczanie jest chyba synonimem przywileju, Liane, wiesz? Innym, to oczywiste. Ale… sobie również. I czasami tylko, kiedy zbyt długo żyje się w tym poczuciu niesprawiedliwości, to się zapomina. Zapomina się, że można. Że ma się ten przywilej.
Czy zatem rzeczywiście wróciła? Czy może raczej mignęła gdzieś – usiadła w kącie oka; ale nie na widoku. Raczej jak drażniące ziarenko utkwionego w spojówce pyłu.
Chrząknął, stawiając na stoliku (pod jedną z nóg wsunięta niewielka tektura; z szramami po rufusowych podgryzieniach) herbatę (dla siebie czarna, gorzka, dla niej żadna inna, a zatem – pytanie „cukru?”). A potem przysiadł się, wreszcie. Ramię w ramię – wsłuchując się w każde z kobiecych słów; marząc, by stały się nieostrożne, szczere, autentyczne. Właśnie ten warunek pozwalał mu w człowieku widzieć c z ł o w i e k a.
Ta… „twoja”… musiała być wyjątkowa – przyznał bez chwili zawahania czy nawet i krztyny zastanowienia. – Nie każdemu pozwala się wywrócić sobie cały świat do góry nogami. O wsiadaniu w samolot z biletem w jedną stronę nie wspominając. – Bastian westchnął, ale pozwolił kącikom ust podskoczyć w przyjemnym (pobłażliwym!) grymasie, jednocześnie robiąc miejsce wgrzebującemu się na kanapę psu. Bydlę mentalnie zatrzymało się na etapie szczenięcym; szczególnie w kwestii postrzegania własnych gabarytów. – Ale chyba muszę jej w takim razie podziękować. Nawet jeśli... nawet jeśli nie wszystko poszło zgodnie z planem. Nawet jeśli nie zatrzymała cię przy sobie to na pewno... na pewno dała ciebie innym. – Skubnął jakąś nitkę, wystającą z rękawa pożyczonej jej bluzy. – Dobrze, że jesteś, Li.
Ton jego głosu, choć z reguły spokojny był i jakby miękki; przypominając ciężko-ciepły koc, w którym chowało się w deszczowe popołudnia, złagodniał tym bardziej.
Powiesz mi jaka była? Tam, w listach nieprzeżartych rutyną? Jaka była osoba, którą pokochałaś? – Przekrzywił lekko głowę, spokojnym spojrzeniem wędrując to po mierzwionej sierści Rufusa, to po delikatnych – ale charakternych – rysach dziewczęcego lica.
I, najważniejsze pytanie. Czy nadal masz je przy sobie? – Wiesz doskonale, co ono oznacza. Czy nadal Ją kochasz? Tę osobę z listów.Czy nadal chowasz je pod łóżkiem? Czy... zaczytujesz się nocami, na nowo i ciągle, i od nowa, i jeszcze?
Lubił słuchać. Opowieści o ludziach. Opowieści prawdziwe i nieprawdziwe jednocześnie. Prawdziwe – bo dziejące się tu i teraz, nieprawdziwe – bo zawsze zniekształcone cudzymi emocjami. „Subiektywizm”; mówili inni. A on – on wiedział, że nawet lewe oko widziało świat inaczej, niż prawe. Że subiektywizm uczuć dzielił nie tylko gromady ludzkie, ale także jednostki.
Jednostki, szczególnie.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wśród najgorszych nawyków odnajdywała ten, który nieprzerwanie od lat wkradał się w jej umysł, uporczywie wczepiał ostre pazury w zakamarki jej duszy, tak by mieć pewność, że to on włada nią, a nie ona nim. Pojawiał się nagle i atakował z siłą większą niż nikotynowy głód. Wprawiał ją w uczucie bliskie narkotycznemu transowi, w którym wszystko stapiało się w jedność, obrazy splatały się ze sobą w tańcu tak nagłym i mocnym, że oczy błądziły tylko od jednego do drugiego próbując zaczepić się choć na chwilę w jednym miejscu. Odbierał świadomość, siłę i równowagę sprawiając, że nagle stawał się jedyną rzeczą, o której była w stanie myśleć. Nadawał obłąkańczości oczom, które przestawały rozpoznawać to co widziały w lustrze. Dotychczasowy obraz młodej blondynki zmieniał się w widok kogoś na kształt tych umarłych, których dzień w dzień uparcie grzebała w ziemi. Może i siebie powinna zagrzebać tuż obok. Uzależnienie się od człowieka przejadało jej duszę, żywiąc się każdą cząstką jej jestestwa. Przejmowało myśli i czyny, z całej siły odbierając jej resztki poczucia sprawczości.
Napawało ją lękiem to jakim człowiekiem stawała się przez uzależnienie, z którego wyjść nie mogła. Potrzebowała Anonimowych Zakochanych Bez Pamięci, ale teraz jedyne na co mogła liczyć to wygoda Bastianowej sofy i powoli palony papieros za papierosem.
-Moi rodzice nienawidzili palenia. Całe życie się przed nimi skrywałam chowając się za szopą jak dziecko. Odbierali mi sprawczość nad własnym życiem, nawet kiedy już przekroczyłam próg dorosłości. Myślę, że dawało im to jakąś satysfakcję, wiesz, posiadanie czegoś pod pełną kontrolą. Każdy z nas chyba potrzebuje myśleć, że coś lub, niestety, kogoś ma pod kontrolą.- Liane momentami brakowało tego poczucia. Miała wrażenie, że życie z każdym dniem przelewa jej się między palcami i jakkolwiek próbowała je złapać zawsze zdążyło umknąć. Zatapiała się we własnym poczuciu beznadziei pozwalając dniom znikać z pola widzenia i choć momentami w kąciku oka pojawiała się poprawa, zawsze powracała do starego nawyku. Powracała w ramiona uzależnienia, z którym nie miała sił walczyć. Wydmuchując szary dym z ust odłożyła powoli już dogasającego papierosa do popiołki zajmując swoje dłonie ciepłym kubkiem herbaty. Machnęła jedynie głową w geście odmowy na bezgłośnie zadane pytanie o cukier. Nigdy go nie lubiła. Zabijał smak i głębię.
-Chyba nikt z nas nie lubi pamiętać o wybaczaniu sobie samemu. Do tego potrzeba odwagi większej niż do przyznania się do błędu. Wolę chyba żyć w ciągłym poczuciu zawinienia niż przebaczyć sobie wszystkie występki jakie popełniłam. Tak jest prościej. Całe życie mieć co sobie wypominać, tak by nigdy nie było zbyt dobrze.
Ciepły łyk czarnej herbaty rozgrzał zmęczone chłodem gorzkich słów gardło. Zaciągnęła się ponownie papierosem wysłuchując słów towarzysza nocy czując z coraz większym przekonaniem, że przyjście dziś w progi Bastiana było najlepszą decyzją jaką mogła podjąć tej nocy. oboje potrzebowali chwili wytchnienia od życia, chwili smutku i rozżalenia, by rano móc powrócić do pracowania nad lepszymi dniami.
-Była… właściwie nadal jest. -dodała pośpiesznie zdając sobie sprawę, że rozstanie, choć gorzkie, nie zmieniało jej patrzenia na ukochaną. Nadal była dla niej najbardziej wyjątkową osobą jaką poznała w swoim życiu. Wspominała ją w słodki sposób. W polu widzenia potrafiła dostrzec jedynie te momenty pełne uśmiechów, dotyku delikatniejszego od muśnięcia motylich skrzydeł, wygłupów, ucieczki od rzeczywistości ,a jedynie w kąciku oka przebiegały obrazy goryczy ostatnich kłótni, choć słowo kłótnia wydaje się być słowem nadwyrost. Nigdy nie potrafiły się kłócić. Siadały obok siebie ze łzami w oczach i patrzyły w pustą, białą ścianę próbując ze sobą rozmawiać. Jednak słowa okazywały się zbyt ciężkie do wypowiedzenia. Musiały sobie nawzajem wyrywać prawdę z ust. - To też trochę kwestia mojej naiwności. Chciałam wierzyć w piękną miłość jak z poezji. Uparcie sądziłam, że nic nas nigdy nie poróżni, że pokonamy każdy kryzys, bo tak długo na horyzoncie nie było żadnego widać. Chciała wierzyć, że ta przeprowadzka to najlepsza podjęta przeze mnie decyzja, że nie ważne co się stanie, zawsze będę mogła na nią liczyć. Przeliczyłam się.
Słowa Bastiana wybrzmiały echem w jej głowie. Dobrze, że jesteś, Li. Wkradły się do jej duszy obejmując serce ciepłym uściskiem, jednym z tych wymarzonych i wyśnionych, dotykiem miękkim i delikatnym muskąjacym jej odsłoniętą duszę. Pokazywała się przed Bastianem bez maski, bez ogródek, bez sztuczności. Opuszczała przy nim gardę odsłaniając cierpką prawdę. Odpuszczała ostrożność i ważenie słów pozwalając im płynąć niekontrolowanym potokiem emocji, odsłaniała przy nim prawdziwą siebie, a on w tych kilku słowach docenił ten gest. Uśmiechnęła się niekontrolowanie patrząc na Bastiana z rozrzewnieniem.
- Była w każdym aspekcie niesamowita. Momentami wręcz do porzygu słodka. Miała taki nawyk, że zawsze w kopertę wkładała swoją ulubioną herbatę, by móc się ze mną podzielić smakami jakie czuła. Ja zazwyczaj między kartki wkładałam płatki lawendy, żeby mogła czuć namiastkę zapachu mojego domu, namiastkę mnie. Zdarzało jej się wrzucać też w koperty jakieś głupoty jak mała, metalowa żabka za centa mająca przynieść mi szczęście. Do tej pory noszę ją w portfelu. - uśmiechnęła się gorzko wspominając każdą schowaną między kartkami rzecz. Wszyscy, z którymi o tym rozmawiała namawiali ją do pozbycia się tych przedmiotów, spalenia listów i wierszy. Zabierała się za to parokrotnie, jednak nigdy nie była w stanie odpalić zapałki. Roztrzęsione ręce z namaszczeniem dotykały kolejnych kartek ostatecznie odkładając je w swoje pierwotne miejsce. - Niestety. Albo stety, sama nie wiem. Trzymam je wszystkie w szafce w mieszkaniu. Zdarzają się wieczory, gdy jedyne o czym jestem w stanie myśleć to słowa wybite tą starą maszyną do pisania. Ciągle zastanawiam się czy ona odnajduje się w takich samych momentach, czy sięga po skrzętnie spisywane wiersze, czy z równym mojemu namaszczeniem odkłada je na swoje miejsce i uważa by nie spadła na nie żadna łza. Czy nadal mnie wspomina, czy może jestem tylko duchem przeszłości, do której nie chce już wracać, a może do której już nie warto wracać.- serce na chwilę zacisnęło się mocniej na myśl o tym, że Ona już dawno zapomniała, zagrzebała, pochowała, że znalazła swój własny grób dla Liane i jedynie momentami powracała by zostawić na nim podwiędniętą gałązkę lawendy, jakby na wspomnienie starych czasów, a może jedynie z czystego obowiązku. Gagneux nie była w stanie pogodzić się z tą możliwością. Całymi siłami pragnęła wierzyć, że tak samo jak ona nadal dba o pamięć o niej, tak samo ona dba o jej pamięć. Dba… Był milion bardziej adekwatnych słów, ale Liane nie była w stanie pogodzić się z tym jednym, które idealnie opisywało jej stan. Nadal ją kochasz.-Prawda jest taka, że oddałabym wszystko by choć raz się z nią znowu zobaczyć, by porozmawiać i wyjaśnić to co nie zostało wyjaśnione, to co zostało potraktowane zbyt ogólnikowo, by zakończyć to tak jak zakończone być powinno, choć w głębi serca nie chcę tego nigdy kończyć. Może dlatego tak bardzo dbam o wspomnienia z nią związane, nie potrafię jej tak po prostu wyrzucić z głowy. Z resztą mam wrażenie, że w pewien sposób szukam jej w każdym człowieku. Nawet nie zliczę ile tinderowych randek nie wypaliło przez to, że szukałam w ludziach kogoś kim nie byli i kim się nigdy nie staną- żałosne.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Zapowiadała się długa noc. Ciemna, groteskowa nieco – wymalowana na cierpkim płótnie o herbacianej barwie; płótnie upstrzonym spiralnymi pociągnięciami pędzla. Dłonią anemiczną. Dłonią najbardziej melancholijnej artystki. Nazywali ją Nostalgią. Wspomnieniem utraconym i przywoływanym raz za razem. Przypowieścią złożoną z subiektywnie barwionych emocji; z kolorów dobieranych zgodnie z własnym widzimisię. Z poczuciem estetyki odpowiadającej nie światu, a sercu. Swojemu sercu. Jednemu sercu. Wyjątkowemu. Sercu zawodzącemu w swojej samotności. Bo chciałoby dzielić te uczucia na dwoje. Chciałoby zatrzymywać się nagle – gdy cudza, ale tak doskonale znana dłoń – gdy ta faktura miękka i ciepła muskała grzbiet nadgarstka. Sunęła rozwidleniami lekko-wypukłych, żylastych autostrad. Opuszkami, jak najczulszym stetoskopem, badała każdy wyrzut krwi pulsujący na wysokości ujmowanego przegubu.
Serca rodziły się parami. Nawet jeśli nie w tym samym czasie. Nawet jeśli po przeciwnych stronach globu. Serca zawsze rodziły się parami.
Serca zawsze szukały się wzajemnie.
Głupi Oni. Głupi ci, którzy wybaczali sobie zbyt prędko – nie godząc się, ale odpuszczając. Którzy zamiast zakopywać wojenny topór i kości niezgody, zakopywali własne nadzieje. Wiekiem trumny nakrywali szczęście i snuli bezwartościowe modły; złożone ze słów Wielkiej Nostalgii.
Ach, jakże Głupi Byli Oni.
Jakże Głupi.

Grzebali się za życia; puste skorupy i dusze śniące, przemierzające ulice miast. Nie wierząc w przyszłość, zapatrzeni w przeszłość – zapominali o teraźniejszości. Everett nie był ni trochę lepszy. Choć zaczytywał się wszelkiego rodzaju księgami prawiącymi o świecie w ujęciu filozoficznym, tak zdecydowanie trudniej było teorię przełożyć na stosowane na co dzień praktyki. Szczególnie ukochał sobie taoistyczne pojmowanie życia; tej przestrogi wobec strachu przed teraźniejszością. O umyśle wyprutym z energii, ilekroć rozrywany był w zasysającej go próżni; między tym, co pozostawiał za sobą, a spojrzeniem w przyszłość.
Nigdy tutaj. Nigdy teraz. Wiecznie nieobecny. Wiecznie zagubiony w świecie zatraconych marzeń i dywagacji. W tułaczce między początkiem, a końcem – zawsze na którymś biegunie. Nigdy po środku.
Zawsze gdzieś indziej.
Nigdy tutaj. Nigdy teraz.
Nigdy.
Jakże Głupi.
Wydaje mi się… cholera. Wydaje mi się, że kontrolowanie wszystkiego i wszystkich to nie jest najlepszy patent na życie, Liane. Jak ktoś ma iść za tobą, to sam pójdzie. Nie ma chyba sensu ciągnąć go na smyczy. Ani zakładać kagańca. Będziesz miała ochotę, to i przez pręty wciśniesz tego papierosa. To twoje płuca. Twoja świątynia, nie? Znasz te banały – mruknął, uśmiechając się lekko. Świątynia, świątynią; ale chyba już bez boga.
Tak samo jak w jego domu zabrakło czegoś, co zabrała ze sobą Phoenix. Everett nie był tylko pewien, czy z każdą jej wizytą stawała się po prostu jego częścią, czy może przy tej ostatniej – tragikomicznej w najmarniejszym z pojęć – wyrwała serce z piersi; tak, jak wyrywa się chwasty z korzeniem albo – czym boleśniej – zęby. Bez znieczulenia. Bez zastrzyku. Bez łagodzącego cierpiętnicze zapędy dotyku. Zastrzyk; owszem. Ale raczej poczucia winy. Bo żadne z nich nie potrafiło sobie wybaczać. Osobno – i nawzajem.
Co prawda nie znam się na związkach, ale jednego jestem pewien. Liane, kogoś takiego jak ty naprawdę nie jest łatwo zapomnieć. Tak, zdecydowanie. Takich jak ty się nie zapomina. O to możesz być spokojna.
Kiedy dłoń Bastiana zwolniła, niemal w automatycznie zaprogramowanej reakcji i odpowiedzi, psisko poruszyło się niespokojnie w domaganiu dalszych pieszczot. Za uchem, pod brodą i brzuchem. Wszędzie, wszędzie, wszędzie. Brunet zaśmiał się w duchu; „jemu też przydałaby się lekcja na temat przesadnej kontroli".
Upił łyk herbaty. Potem przeniósł spojrzenie na dziewczynę. Tkwił chwilę, w ciszy. Ale nie tej grobowej; nie tej, którą Gagneux oddychała – nie; zaciągała się – w pracy. Nie tej, którą przerywały wyłącznie ciche westchnienia wysiłku. Tej innej. Swobodnej. Przypominającej wypadający z rąk, miękki kłębek – łączący ich ledwie widoczną nicią porozumienia. Uśmiechał się – i nie – jednocześnie. Bo śmiały się wyłącznie jego oczy. W odpowiedzi na to rozrzewnienie. Na ten gest bezsłowny, ale ciepły.
Liane? – zaczął raz jeszcze, wcisnąwszy się głębiej w oparcie; nie uciekał jednak. Nie zamykał się. Dawał przestrzeń na słowa, z którymi gryzł się dłuższą chwilę. – Napisz jeszcze jeden. Jeszcze jeden list. Do Niej. Potem możesz go wysłać. Do Niej, jeśli nadal znasz adres. Albo zabutelkować. Zachować, oprawić w ramkę albo spalić. Żadne to pewnie katharsis, ale… czasami dobrze jest zrobić coś „na niby”.
Tak jak on każdej nocy prowadził wewnętrzny monolog. Zupełnie tak, jakby siłą telepatii w stanie byłby każde słowo umieścić w głowie ich Adresatki. Na niby. Tak, jak ich dotychczasowa bliskość. Jak zaśmiewane dwuznaczności; „na niby, Phoe”.

Na niby.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Właśnie takimi nocami, do przesady długimi i rozwlekłymi w swym trwaniu, doznawało się prawdziwości. Nie sztucznie narzuconych roli, w które każdego poranka wchodzili z bólem i uciskiem, jak gdyby wkładali na siebie zbyt obcisłe już ubrania ze starych lat, gdy sylwetka nie pozostawiała niczego do życzenia. Nie wyważonych, przez obowiązek bycia zadowolonymi, słów. Nie sztuczności figur na jakie same kreowali się każdego dnia, nie ludzi, których stwarzali na nowo, ciągle na nowo, by imponować sobie i wszystkim wokół. Doznawało się realności prawdziwej i do bólu rzeczywistej, tej głęboko skrywanej, zakopanej w pudle czasu w ziemi, w swoim własnym grobie, schowanej pod łóżkiem czy za oprawą lustra, w które coraz ciężej było patrzeć i rozpoznawać ciągle tę samą twarz. Przywykła już do tego cudacznego obrazu odbijającego się w szklanej tafli. Dawno już przestała rozpoznawać samą siebie codziennie dostrzegając kogoś nowego, kogoś innego. Kogoś, kto miał z życiem radzić sobie po tysiąckroć lepiej niż pierwowzór Pierwowzór dawno schowany pod powłoką siebie, czekający jedynie na momenty takie jak te, kiedy mógł choć na chwilę, na ułamek sekundy, wyjść na wierzch i odetchnąć prawdziwym powietrzem, złapać oddech by za chwilę na nowo pochować się głęboko w środku samego siebie.
Serce z każdym momentem ściskało się w coraz mocniejszym biciu, choć słowa były spokojne. Ono jedno uwikłane w niepewności i lęku pozostawało zawsze na swoim miejscu. Biciem równym i silnym nadawało rytm życiu, które dawno już przestało przypominać prawdziwe życie, a zaczęło zlewać się w niekończące się dni pełne identycznych zadań, identycznych myśli i czynów. Znów czuła na karku ten chłodny, przeszywający dotyk ciemnej postaci skrytej za jej plecami. Jednak tym razem to nie lęk czy koszmar łapał ją za odsłoniętą skórę, tym razem to Ona pojawiała się znów w jej życiu. Nostalgia. Stara kobieta skrzętnie zwijająca nici łączące serce, umysł i duszę, a przynajmniej to co z niej zostało. Świadkini wszystkich bólów i męk, świadkini momentów najwspanialszych, chwil ulotnych, acz najbardziej zapadających w pamięć, świadkini porażek i sukcesów. Wiła nić na swoim starym, wysłużonym już fotelu bujanym co rusz pociągając to mocniej nici duszy sprawiając ból tak mocny, że niezdolny do opisania.
-Masz całkowitą rację, choć żałuję, że nigdy nie usłyszałam takich słów wcześniej. Nawet nie chodzi tu o te felerne fajki, ale o kontrolę jako taką. Mam wrażenie, że wczepiłam się w nią za mocno. Mając poczucie kontroli nad Jej życiem miała złudną pewność, że mnie nie opuści. Teraz dopiero dostrzegam jak wiele było w tym szczenięcej głupoty.- odpowiadziała myślami wracając do wszystkich momentów, w których pytała gdzie idziesz, co zamierzasz, kiedy wrócisz, czemu mnie znów zostawiasz, czemu każdy, cholera, k a ż d y, jest ważniejszy niż ja? Czy ja nie powinnam być najważniejsza? Nie powinna. Teraz to widziała wyraźniej niż kiedykolwiek wcześniej. Nie powinno się mieć najważniejszych ludzi, bo ich utrata zbyt mocno i dogłębnie atakuje tak wrażliwą i odsłoniętą na ciosy duszę. Zaciągnęła się ponownie papierosem pozwalając sobie na dłuższą chwilę przytrzymania gryzącego dymu w przepalonych od dawien dawna płucach.
Pamięć, jako kolejna z koszmarnych dziewóch, nawiedziała ją co rusz. Siadała na drugim fotelu, tuż obok Nostalgi, i długimi palcami podkradała splątane ze sobą nici, co rusz szarpiąc odrobinę za mocno, odrobinę za szybko. Zapomnienie wydawało jej się w tym momencie największym koszmarem i choć z całych swoich, już mocno opadniętych, sił starała się wierzyć w słowa Bastiana, to czuła wewnętrznie jak Ukochana z każdym dniem zakopuje pamięć o Liane coraz głębiej i głębiej, a jedyne co pozostaje jako fizyczna forma ulatujących wspomnień to te głupie, naiwne i proste listy schowane między dokumentami, kartkami i dawno już nie ważnymi papierami.
-Chciałabym ci wierzyć, Bastian. Naprawdę bym chciała. Ale prawda jest taka, że każdego na świecie da się szybciej czy później zapomnieć i pogrzebać. Choć ja nie jestem teraz w stanie, nie wiem nawet kiedy będę i czy chcesz być, to jestem pewna, że inni potrafią po prostu zapominać. Ludzie są, niestety, zastępowalni. I szczerze, myśl o tym, że na moje miejsce pojawi się ktoś inny jest tak cholernie nieprzyjemna i do kości bolesna, że nie jestem w stanie skupić się na niej choć przez chwilę.-wyrzuciła z siebie w pogoni słów większej niż się spodziewała. Słowa zlewały się w jedno jakby tańcząc między sobą ten jeden i ostatni taniec. Pamiętała wszystkie tańce z Nią. Pamiętała wieczory, kiedy łapała ją za rękę i pośrodku ulicy tańczyły do muzyki, którą tylko one w tamtym momencie słuchały. Wzrok ludzi zdziwionych, gnających dalej za życiem, mijających z niezadowoleniem, nie miały w tamtym momencie żadnego znaczenia, bo choć przez chwilę tworzyły swój własny, osobny świat.
Zapadła cisza, ale nie ta nieprzyjemna, kąśliwa i denerwująca, na każdym kroku przypominająca, że zabrakło tematu do rozmowy. Nie. Zapadła cisza z gatunku tych przyjemnych, tych delikatnych i wrażliwych, cisza spokojna i chciana. Taka, która przynosiła ukojenie od ciężaru rozmowy, pozwalała na chwilę zatracić się w sobie by na nowo powrócić do tego co trapiło duszę. Liane zwykła uważać że ludzie, przy których pojawia się ten rodzaj ciszy to ludzie, których powinno się trzymać przy sobie do samego końca. Wyjątkowi. I jako takiego postrzegała Bastiana. Jako wyjątkowego w każdym swoim calu, każdej cząsteczce, która budowała jego jestestwo. Jestestwo, bez którego Liane mogła sobie zwyczajnie w swoim osowiałym życiu nie poradzić. Począwszy od ich spotkania, dość niecodziennego i nietypowego, po momenty, w jakich na siebie ponownie wpadali, przez rozmowy takie jak ta, ich znajomość od podstaw niosła za sobą znamię wyjątkowości.
Zareagowała na swoje imię delikatnym uniesieniem głowy i spojrzeniem w oczy Bastiana, który co rusz przemieszczał swój wzrok między nią a psem pociesznie merdającym ogonem między nimi, jakby zupełnie nie zważającym na ciężar dyskusji. Od zawsze uwielbiała patrzeć w oczy ludziom wierząc, że to właśnie one są oknem duszy, jakkolwiek miałko to brzmiało. Od zawsze miała słabość do oczu i zapachów, czuła, że to właśnie one tworzyły człowieka, mówiły o nim prawdę, odsłaniały to co świadomość starała się skrzętnie skrywać przed oczami nieodpowiednich ludzi. Ludzi, którzy to odsłonięcie i odkrycie własnych słabości mogli wykorzystać w najgorszy możliwy sposób.
-Chciałam już nieraz. Co któryś wieczór siadam przed maszyną do pisania i zastygam na pierwszych słowach. Mam wrażenie, że razem z jej odejściem straciłam umiejętność składnego pisania. Zupełnie jakby to Ona nadawała sens słowom. Teraz wydają się puste, wyprane, samotne. Mam pół miliona zgniecionych kartek wyrzuconych do kosza, pół miliona zawiedzionych marzeń. Może zwyczajnie brakuje mi odwagi, siły by się przełamać i przebrnąć dalej niż słowa ma chère tuż pod datą, codziennie inną, codziennie od nowa. - marzyła o momencie, w którym ukończy ten jeden ostatni list. O momencie, w którym ostatni raz włoży między kartki listki lawendy, zaklei kopertę i z namaszczeniem przyklei znaczek pocztowy. I choć marzenie to skradało prawie każdy jej wieczór to czuła, że gdy tylko dojdzie do momentu stanięcia przed skrzynką pocztową zwątpi w siebie i odrzuci list zamiast w docelowe miejsce to do stojącego nieopodal kosza na śmieci.
-A jakie jest twoje katharsis, Bastian? Jaką masz metodę na samego siebie?

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Nocami jakby łatwiej było zaglądać w innych. W siebie i w Nią. Bywały takie noce, które przypominały podróż przez króliczą dziurę. Do innego świata; do krzywej alternatywy – odbicia w negatywie. Jasność ustępowała ciemności. Wyuczone spojrzenia, gesty, akty i słowa – w myśli bezbronne, niemal dziecięce w swojej prostocie. Szaty farsy odkrywały gładkie, wrażliwe ramiona Prawdy. Sunęły po zagłębieniach talii; na moment zatrzymywały się u wypukłości bioder. Chwila zawahania. Głośne przełknięcie śliny na sekundy przed odrzuceniem wszelkich masek, tarczy, zbroi i skorup.
Krzywe zwierciadło zmiennych wartości i wyznawanych racji.
Człowiek, który bez oporów porzucał za sobą ubrania; pozwalał w miękkim szeleście upadać im u własnych stóp. Ten sam człowiek bał się własnych myśli – i cielesnością, i fałszywym uśmiechem, i słowem pięknym odwracając uwagę od przygniłej, zmurszałej duszy. Od wszystkich tych blizn i ran, w które wpraszała się gangrena.
Noce były inne. Nocami ciążyły te bezpieczne warstwy. Stawały się nieznośne.
I właśnie dlatego Bastian je lubił. Lubił noce. Lubił przyglądać się światu, który zamierał w stagnacji, bezruchu. Na kilka godzin tkwił zawieszony w próżni; i tylko nieliczni wciąż przemykali ulicami miasta – miasta, które podobno nigdy nie spało. „Bzdura”, myślał wtedy. To miasto śpi. Tylko nie śni, nigdy. A potem, odrywając się od parapetu mieszkania zawieszonego w niewysokich przestworzach – posyłał ostatnie spojrzenie tym pojedynczym, zminiaturyzowanym sylwetkom, przecinającym chodnikowe linie na podobieństwo spadających gwiazd. Jak brzmiało twoje życzenie, Bastian?
Jak brzmiałoby twoje życzenie, Liane?

Możesz się śmiać, ale czasami wydaje mi się, że generalnie to w życiu chodzi wyłącznie o te fajki. I o te listy. I żabkę za centa, i lawendę, i torebkę herbaty w kopercie. Może to tylko wrażenie i… może jest cholernie naiwne, i pozbawione sensu, ale często sposób, w jaki odnosimy się do rzeczy mówi o tym, jacy jesteśmy w stosunku do ludzi. Pewnie, że czasami zderzamy się z poczuciem zawodu, ale ten zawód… ten zawód nie znaczy, że tego wszystkiego, co wcześniej, nigdy nie było. – Podrapał się po karku. Dłoń zsunęła się potem po linii szczęki, przez policzek; zawadziła o koniuszek nosa i sięgnęła skroni, by wreszcie całym wnętrzem przemknąć po twarzy. Odetchnął. – Wiesz co, zapomnij. Masz rację. Cholernie skomplikowane to wszystko – mruknął łagodnie, z lekkim uśmiechem wymierzonym, zdaje się, w samego siebie. W te zapędy do pseudo-filozoficznych wywodów. Całe szczęście, że trzeźwy był – inaczej pożegnałby się w tej kwestii z ostatkami samokontroli.
Alan Watts powiedział kiedyś, że… nie pamiętam dokładnie, więc, tak w przybliżeniu… zakochujemy się w niespodziankach. W ludziach z krwi i kości, a nie plastikowych lalkach. W ich nieprzewidzianych reakcjach na twój uśmiech, gest, na to, co robisz. – Zamilkłszy na chwilę, dał sobie czas na poskładanie logicznie spójnej całości. – I taka żądza kontroli jest tego zaprzeczeniem. Kiedy zaczynasz czegoś wymagać, to… okazuje się nagle, że nie istnieje żaden sposób na tym świecie, aby cię zaskoczyć. Aby dać ci poczuć to, co czułeś na początku. I, tak sobie myślę, kiedy zaczynasz stawiać sobie coraz więcej wymagań, to też ciężko jest… no, ciężko jest się uwolnić od poczucia zawodu. Ale nie innymi, tylko tego zawodu samym sobą. – Westchnął; i choć źrenice jego zbaczały czasem ze ścieżki delikatnie zarysowanej twarzy – o oczach mocnych, silnych, wyraźnych – tak cały ten czas przyglądał jej się w potrzebie pochwytywania ewentualnych ostrzeżeń. Na wypadek, gdyby któreś słowa okazały się niewłaściwe; lub dotarły zbyt daleko. Zbyt boleśnie.
Pół miliona zawiedzionych marzeń…? – Przekrzywił lekko głowę. – Wiesz co, poczekaj chwilę. Mam tu gdzieś taką jedną książkę. Bardzo dobra, swoją drogą. Jamesa Frey’a. Zerknij, gdzieś zaraz na pierwszych stronach. – Wcisnął tę książkę w miękkiej oprawie w dziewczęce dłonie; zerkając pomiędzy kilka przednich kartek. Oparł palec o jedną z nich. – O, tutaj. Ten fragment. – Kątem oka rzucił jej przelotne spojrzenie. – Przeczytaj.


The Young Man came to the Old Man seeking counsel.
I broke something, Old Man.
How badly is it broken?
It's in a million little pieces.
I'm afraid I can't help you.
Why?
There's nothing you can do.
Why?
It can't be fixed.
Why?
It's broken beyond repair. It's in a million little pieces.


Wiem, że nie brzmi to zbyt optymistycznie. Ale… ej, Liane, masz dopiero pół miliona zgniecionych kartek. Zaczniemy się martwić, kiedy dobijesz miliona, co? A do tego czasu… próbuj. Po prostu próbuj. – Nie był najlepszy w prawieniu morałów; o zaszczepianiu motywacji, najwyraźniej, nie wspominając. – Ja też próbuję. To będzie chyba moje katharsis. Jestem na ostatniej próbie przed milionem. I, myślę sobie, że… że potem będzie już tylko wybaczenie.
Zacmokał pod nosem, pokręcił trochę głową, jakby gryzł się z jakimś krążącym po niej zamysłem – aż wreszcie uniósł ramię i przerzucił je przez szyję dziewczyny. Potem przyciągnął ją do siebie, nie bacząc na wylegującego się między nimi psa i – w tym geście kipiącym rozrzewnieniem i przyjacielską czułością, zaczął dukać:
Chciałbym ci powiedzieć, że wystarczy skupić się na pracy, na innych ludziach. Że można połazić po barach, schlać się do nieprzytomności. Że może warto poddać się sile wizualizacji, że wszystko jest w twoich rękach, i że wszystko jest możliwe. – Uśmiechnął się; pozwalając, by wyparty przez krtań oddech umknął spomiędzy warg w postaci cichego, łagodnego parsknięcia. Nie lekceważącego - będącego raczej świadectwem przyłapania na opuszczonej gardzie. – Ale… czy to pomaga? Ani trochę. – Zaśmiał się. Znowu. By powtórzyć zaraz; znowu. – Cholernie skomplikowane to wszystko.

autor

rezz

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nocami było się samemu, choćby w koło kręciły się miliony ludzi. Nocami takimi jak ta było się samemu, ale z kimś u boku. Dzieliło się wzajemnie swoją Samotność niczym ostatni posiłek podany na złotej tacy skazańcowi, przed którym pozostał marsz na śmierć. Trochę i oni byli w swojej ostatniej drodze mając przed sobą wizję śmierci. Nie tej trwałej, przejmującej, odbierającej zdolność logicznego myślenia, nie tej odbierającej ukochanych, grzebiącej pod ziemią to co najbliższe sercu, nie tej jednoznacznej i zamykającej pewien rozdział. Śmierci ulotnej i chwilowej, kiedy we własnych grobach grzebie się własne koszmary. I choćby największymi staraniami zasypać ziemię ponad pustą trumną ostatecznie potwory zawsze powracały wygrzebując swą chudą, kościstą rękę ponad warstwę popiołu. Powracały w noce takie jak ta, kiedy nieważne stawało się już jak głęboko będzie się kopać, jak usilnie będzie się zasypywać, na ile śrub zaśrubuje się trumnę. W noce jak ta zawsze powracały, chociaż nigdy nie były o to proszone. Wkradały się we wspólną Samotność dotykając swymi długimi palcami odsłoniętej skóry, wgryzając się w delikatną warstwę cielesności.
Cielesności, która momentami zdawała się nieprawdziwa. Jakby na duszę nawleczono nie to ciało, nie tę powłokę, jakby coś potoczyło się źle w procesie tworzenia. Twarz, którą coraz ciężej było rozpoznać w krzywym zwierciadle zawieszonym na tym jednym starym gwoździu, oczy puste i błądzące, jakby nigdy nie mogły dostrzec tego czego tak uparcie szukały, ręce zbyt rozedrgane i kruche, by mogły być prawdziwe, włosy jakby prawdziwe, ale w ułamku sekundy zamieniające się w popiół. Popiół, z którego powstawali i, w który obracali się bez przerwy w śmiertelnym tańcu. Umierali i zmartwychwstawali na nowo, trochę odrodzeni, a trochę nadal pogrzebani. Jedną nogą we własnym grobie, jedną na powierzchni błagając o resztki życia, o kolejny spokojny oddech, o więcej tlenu w przepalonych, wymęczonych płucach.
W pewien katorżniczy sposób Liane delektowała się tym stanem, wiedząc, że rankiem przyjdzie jej powrócić do szarości swoich dni zapominając o tym krótkim, intensywnym tańcu ramię w ramię ze śmiercią. Katowała się własnymi myślami jednocześnie czerpiąc z tego satysfakcję. Pozwalała sobie odpływać, poddawać się katatoni, która na zmianę miotała nią pomiędzy stagnacją, a przypływem energii. Miotała nią między światem żywych a umarłych. Patrzyła w gwiazdy wyszukując tej jednej chylącej się ku upadkowi, który czekał każdego, tej jednej spadającej by rozbić się w całej swojej sile, patrzyła rozmyślając o co by poprosiła. O co byś prosiła, gdybyś mogła prosić o wszystko? O spokój duszy, o zaprzestanie biegu, który odbierał dech, o to by oczy w końcu nabrały blasku, by odpuściła ją przejmująca pustka, a na jej miejsce wstąpiła radość, która zdawała się najbardziej nietrwała ze wszystkich możliwych uczuć.
-Nie raczyłabym się z tego śmiać. Bo życie to są właśnie te drobne pierdółki, które uporczywie nosimy przy sobie na wspomnienie chwil, które były piękniejsze i lepsze, niż to z czym przychodzi nam żyć teraz. Powracamy do tego co było zaklinając te wszystkie momenty w przedmiotach, które tylko dla nas mają znaczenie. W tych krótkich gestach, w których dostrzegamy prawdziwe uczucia.- bo uczuciami nie były słowa choćby najpiękniejsze. Wiedziała teraz, że być może wcale nie zakochała się w Niej, a jedynie w Jej słowach. Pięknych i wysublimowanych, wyważonych i spokojnych, w zdaniach tak składnych, że odbierały oddech w trakcie czytania. Żywiła się jej słowami, nadawały sensu życiu, a dopiero teraz przyszło jej dojrzeć do tego, jak zgubnym było pokładanie całego swojego życia w rękach jednej osoby. Osoby, która przecież w każdym momencie mogła odejść. Osobie, której słowa dalekie były od gestów, która piękna była tylko w tym co tworzyła, w tym jaką się kreowała w oczach Liane, albo w tym jaką Liane pragnęła ją widzieć. Bastian miał rację, to wszystko było cholernie skomplikowane i stanowczo nieodpowiednie na przemęczoną już głowę francuski. Wypiła kolejny łyk stygnącej już czarnej herbaty po czym pozwoliła swojej twarzy opaść w zagłębienia dłoni razem z kolejnym, przeciągłym westchnieniem.-Chciałabym by to wszystko było w jakiś sposób prostsze, wiesz? Żeby łatwiej było zrozumieć to co się dzieje we mnie, w ludziach, w świecie, żeby nie wymagało to nocy jak ta, w której pochylamy się nad sensem ,którego nijak nie da się odnaleźć.- rzuciła przemęczenie patrząc na towarzysza jej niedoli. Zawsze uważała, że ludzie wyglądają pięknie, kiedy się zamyślają. Zastygają w momencie, którego nie da się do końca opisać słowami i jedynie ich zamglony wzrok odsłaniał prawdę o rejonach, w które wędrował udręczony mózg.
-Myślisz, że zakochujemy się w niespodziankach? Ja zawsze sądziłam, że oddajemy serce własnym wyobrażeniom. Zakochujemy się w tym kogo chcielibyśmy widzieć, a nie w tym kogo widzimy naprawdę. Dodajemy to co chcielibyśmy kochać tak by łatwiej nam było się zakochać. -zamyśliła się na chwilę nad własnymi słowami, jakby dostrzegając smutek, który się za nimi krył.-Zut, wiesz co, twoja teoria jest dużo lepsza. Pozwala wierzyć, że to nie jest wszystko ułuda, a prawdziwość nadal istnieje. - wyjęła z paczki nerwowo kolejnego papierosa odpalając go pośpiesznym ruchem. Zaciągnęła się głęboko dopiero po chwili wydychając szary dym w świat.-Tak, twoja wersja jest dużo lepsza.- westchnęła jakby na potwierdzenie własnych słów. Przesuwali się od dylematu do dylematu, od teorii do teorii, od jednego do drugiego przeciągłego, wyypełnionego zmęczeniem westchnienia.
Zaciągając się kolejny raz spojrzała na Bastiana przeszukującego półki w poszukiwaniu tej jednej konkretnej książki. Odłożyła papierosa do popiołki by pochwycić w drobne dłonie tom, który jej podał. Zaczytała się w słowa zbaczając nieco ponad fragment, o którym rozmawiali.
-Mogę ją pożyczyć?- wyrwało się z ust Liane zanim zdążyła do końca się namyślić. Kochała zapadać się w słowach pięknych i delikatnych. -Może masz rację. Może pół miliona to dopiero...no właśnie, ledwie pół. Może faktycznie problem się zrobi, gdy dobiję do miliona. Napewno dam ci znać, gdy dotrę do tego felernego punktu.- powiedziała szczerze, wiedząc, że akurat w ramionach Bastiana zawsze znajdzie ukojenie i wsparcie nie zważając na to jak źle by nie było. -Daj znać, gdy osiągniesz własne katharsis. Wtedy spędzimy noc stanowczo radośniejszą od tej, mogę ci to obiecać.- a w obietnicach była trwała i rzetelna. Wiedziała, że moment, w którym Bastian będzie stał u progu wybaczenia sobie samemu, najważniejszej w tym wszystkim osobie, to będzie moment radosny również dla niej. Dzieliła z nim swoje smutki i żałości, ale chciała też dzielić wzniesienia, choć te zdarzały się stosunkowo rzadziej.
Upiła kolejny łyk herbaty przegryzając go mocniejszym zaciągnięciem się czekającym na nią papierosem. Spojrzała na Bastiana poszukując w jego spojrzeniu zmęczenia, które mogło zakradać się w jego oczy z powodu już, bądź co bądź, późnej pory. Nie wiedziała, która jest godzina, ale nie wątpiła, że w niedalekiej przyszłości będą mogli oglądać wschód słońca nad tym cholernym miastem.
-Nie pomaga. Kto próbował ten wie doskonale, że ucieczka od myśli nie pomaga. Dużo ciężej, ale też lepiej jest stawić czoła temu co się czuję, niż uciekać w rozrywki, pracę czy ludzi. To prowadzi tylko do kolejnych uzależnień, tych gorszych i straszniejszych. Do uzależnień od innych. Najgorszy rodzaj ze wszystkich.- bo najtrudniej wyrwać się jego sidłom oplatającym z całych sił rozerwane już i tak serce. -Myślisz, że kiedykolwiek zrozumiemy o co do cholery w tym wszystkim chodzi?

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”