WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#2
dźwięk fali

Fale biły o brzeg w rytmie jego serca.
Płynął.
A fale biły o brzeg w rytmie jego serca.
W zbroi neoprenowego kombinezonu, monotonią chropowatego podłoża deski pod piersią i biodrami, wiosłując dłońmi powoli, pewnie, w drodze pod falę, w poszukiwaniu idealnego punktu załamania. Z obłymi od wiecznego deszczu chmurami nad głową i szarobrunatną płachtą wody dokoła.
Z głową czystą, sercem otwartym, wszystkimi mięśniami ciała napinającymi się w rytm westchnień oceanu.
Płynął, a fale biły o brzeg w rytmie jego serca.

Co by tu dużo mówić, Seattle - to miasto, w którym wiecznie pada, ale przynajmniej nie ma pająków, które jednym ugryzieniem mogą zafundować Ci paraliż całego ciała! - nie było rajem surferów. Większość dostępnych tu plaż, skryta w łagodnym zakolu Elliot Bay, nadawała się raczej dla dzielnych plażowiczów (rzadko, jak mógł prędko stwierdzić każdy, kto posiadał względne pojęcie o warunkach pogodowych panujących zazwyczaj w Szmaragdowym Mieście) oraz amatorów puszczania latawców (częściej, zwłaszcza w okresie od września do kwietnia, gdy w tę część wybrzeża lojalnie uderzały kolejne wichury i młodsi bracia huraganów), niż miłośników poskramiania fal.
Madrona, Mount Baker i South Norman Beach kompletnie odpadały - tamtejsze fale nadawały się co najwyżej do uwieczniania na zdjęciach wstawianych później na instagram. Dopiero Alki Beach rozpieszczała czasem lokalnych surferów rzadkim urodzajem grzywaczy, które naprawdę można było ujeżdżać.
Bluejay Krzyzanowski, facet, który poradził sobie z Pipeline i Mavericks (choć serce miał wtedy w gardle, ale mniejsza o to), czuł się na falach stanu Waszyngton jak na placu zabaw. I to raczej jak dziesięciolatek, żałośnie szukający czegoś do roboty w przyciasnej piaskownicy, niż rozeuforyzowany przedszkolak podczas pierwszego w życiu zjazdu na zjeżdżalni dla większych dzieci. W wolne dni wstawał wcześnie, brał samochód i wyjeżdżał do Westport albo La Push - tam przynajmniej, przy odrobinie szczęścia, zdarzało się czasem coś bardziej wymagającego. Jakiś wiatr przynoszący ze wschodu ostre, siekące bałwany, dłuższe, nie tak poszarpane jak te marudne wybryki oceanu, z którymi bawić pozostawało się Blue w rodzinnym Seattle. W weekendy - gdy tydzień przynosił mu błogosławieństwo dwóch dni wolnych od normalnej, dorosłej pracy - wymyślał jakąś wymówkę by wykręcić się od rodzinnego obiadu (niepotrzebnie; jego matka, będąca przecież specjalistką od czytania ludziom w duszach, i tak doskonale wiedziała co robi jej syn, gdy akurat nie komplementuje przygotowanych przez nią wegańskich zapiekanek i sałat) i urywał się do Seaside Cove albo Pacific City. Ale w tygodniu - jak teraz - gdy obowiązki odbierały mu wolność ścigania najlepszych fal?
Cóż. Nie pozostawało mu nic innego, jak zadowolić się tym, co lokalny skrawek oceanu miał dlań w zanadrzu.
A dziś i tak nie było najgorzej - dało się przynajmniej wypłynąć w ocean, fala nie była za krótka, wiatr nie nader ostry. No i nie lało jeszcze aż tak, by Krzyzanowski zaczynał marzyć o mikro-wycieraczkach wbudowanych w powieki.
Surfował już drugą godzinę, co w grudniu było niemałym wyczynem. Wciąż jeszcze rozgrzany od środa zjedzoną na śniadanie owsianką łapał ostatnie szanse, ale czuł, że już niedługo rozsądek nakaże mu wyleźć wreszcie z wody. (Blue-shark! , usłyszał w głowie głos ojca, w żartach przekuwającego jego imię w to bardziej adekwatne... Wychodź, bo się roztopisz!)
Śmignął po zboczu ostatniej fali i opadł na deskę, a potem pozwolił oceanowi odwalić zań resztę roboty. Odprowadzony do brzegu łagodnie, czule, postawił stopy na dywanie dna i lekkim truchtem pokonał ostatnie metry dzielące go od brzegu.
Na całej plaży był tylko on, jakaś starsza para z dwoma psami - widział ich tu już wcześniej, zwykle o tej porze zresztą, kilkuosobowa rodzina próbująca rozpalić ognisko i jeszcze jakaś nowa postać. Samotna sylwetka. Zmrużył oczy - chyba kobieca. Zrobił kilka kolejnych kroków - tak, kobieca z całą pewnością. Z butami w dłoni, na bosaka. Odważna.
Zapominając o lokalnej nieufności, z którą zazwyczaj podchodzili do siebie nieznający się ludzie, uniósł dłoń i zamachał jej w geście krótkiego pozdrowienia.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeszcze kilka lat temu znała ten rytm na pamięć.
Jedną dłonią ciasno obejmując palce leżącego obok mężczyzny, drugą układając na samym środku jego piersi, wsłuchiwała się nie tylko w zmieszane w gęstym powietrzu oddechy, ale i bicie dwóch, często galopujących serc. Żartobliwie pytała, czy Blue czuje się dobrze: czy podwyższone tętno często mu się zdarza, bo przecież w jego wieku (a tę różnicę calutkich sześciu lat lubiła podkreślać najbardziej) coraz łatwiej o śmiertelne choroby. Chwilę później muskała palcami kilkudniowy zarost, pokrywający miękkie policzki i — tonem właściwym prawdziwym marzycielom — opowiadała o tym, co zrobi, kiedy sama dobije trzydziestki. Nie spodziewała się tylko, że stanie się to tak szybko.
Nie było hucznej imprezy, nie było kolorowych baloników, urodzinowych czapeczek i przyjaciół, którzy wyskakiwali z najwymyślniejszych kryjówek, wykrzykując radosne „sto lat”. Była tylko Sunny, przyozdobiona dzikimi kwiatami łódka (dopiero po zerwaniu kilku bukietów zorientowała się, że czerwone plamy na dłoniach nie są barwnikiem z zeschniętych płatków, tylko objawem poważnej alergii), dwa wiosła, których pióra przecinały grzbiety fal tak łatwo, jak rozgrzany nóż rozcina masło, a przed i obok, i za, i gdziekolwiek się odwrócić — jedynie stały, spokojny ocean. W takiej scenerii czuła się bezpiecznie.

Chłodny wiatr, spadające z nieba krople — jeszcze miękkie i ciepłe, ale Sunny doskonale wiedziała, jak przewrotna lubi być natura — nijak miały się do tamtych pięknych, gorących dni, podczas których jedynym okryciem, które powinni i chcieli stosować, była własna skóra. Musiała jednak przyznać, że w Seattle było coś, co przykuwało jej uwagę. I nie chodziło wcale o hordy pięknych ludzi na ulicach; raczej o coś nieuchwytnego, co wyczuwała w powietrzu, ale nie do końca potrafiła nazwać. Tak jakby atmosfera tego miasta i samo przebywanie na wschodnim wybrzeżu podbudowywały w Słoneczku przekonanie, że spotkają ją tutaj rzeczy wspaniałe.
Doskonale pamiętała złożoną przed laty obietnicę: tydzień w Seattle za każdy rok w podróży. Przypieczętowała dane słowo splątaniem małych palców i ułożoną na sercu dłonią.

Zabawne, jak odmiennie można odczuwać upływ czasu, gdy doświadcza się zdarzeń z różnych perspektyw. Sunny nie potrafiła pozbyć się wrażenia, że upłynęły całe dekady: przeżyła tak wiele wspaniałych przygód i poznała tak wielu równie wspaniałych ludzi, że stała się prawdopodobnie jedyną osobą na calutkim świecie, która z czystym sumieniem powie: Tak, osobiście spotkałam każdą osobę, która zostawia serduszka pod moimi zdjęciami.
Z drugiej strony — nawet nie zauważyła, kiedy całe siedem lat przesypało jej się przez palce jak kryształki najdrobniejszego piasku. Wciąż przyłapuje się na myleniu własnego wieku; zdradzają ją tylko małe szczegóły. Takie jak wyżłobione w policzkach, zaokrąglone zmarszczki, będące pamiątką po nieschodzącym z jej buzi uśmiechu, albo piegi, które z czasem zamieniły kolor z bladego beżu w ciemny, nakrapiany rudością brąz. Każda niedoskonałość, która pojawiła się z czasem, była jednocześnie namacalnym dowodem dumy, z którą za kilka dekad będzie opowiadała o swoim życiu.

Kolejny podmuch chłodnego powietrza poruszył odrobinę zbyt zwiewnym materiałem kurtki. Buty, dotychczas mocno ściskane w palcach, głucho opadły na mokry piach. Jasnowłose dziewczę uniosło prawą dłoń i, chroniąc oczy przed spadającymi z nieba igiełkami, skierowało spojrzenie w stronę wyłaniającej się z ciemnozielonej wody postaci.
W pierwszym odruchu obejrzała się za siebie — w stronę kamiennych schodów, po których ześlizgnęła się minutę wcześniej; nie dostrzegła jednak nikogo, na kogo dzielny surfer mógłby czekać. Przechyliła więc głowę, trochę wzorem zasłuchanego szczeniaka, trochę jak zaintrygowane nową zabawką dziecko, i wykonała kilka kroków w stronę brzegu. A im bardziej zbliżała się do ukrytego za piankową zbroją mężczyzny, tym bardziej odnosiła wrażenie, że nie przeżywa podobnego zdarzenia po raz pierwszy.

Najpierw wyłapała ten uśmiech. Ten, z którego lata temu bez problemu wyczytała rzucone wyzwanie. Później dostrzegła spojrzenie jednocześnie znajome i obce: jakby tych kilka zmarszczek i sól, która skrystalizowała się na jasnych rzęsach, dodawały błękitnym oczom powagi, której Sunny nigdy wcześniej nie zauważyła.
Krew uderzająca w chłodne policzki pomalowała skórę purpurową czerwienią; gorący oddech posłał w stronę mężczyzny mglisty obłoczek. Cztery, trzy, dwa metry. Z tej odległości Robinson dostrzegła wszystko.
— Nawet nie masz pojęcia, jak potężna wichura przeszła w zeszłym tygodniu przez Canberrę.
Trochę deszczyku to przy tym pikuś.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Paradoks spotkań na plaży - spotkań jak to - polegał na tym, że, w przeciwieństwie przecież do interakcji odbywanych w większości innych okoliczności natury, przynajmniej jedna ze stron interakcji nie dostawała szansy, aby ich uniknąć. Dla jednej ze stron - w tym konkretnym przypadku dla Bluejay'a właśnie - nie było bowiem możliwości odwrotu. Żadnej drogi ratunkowej. Ścieżki wyjścia. Jakichś drzwi ewakuacyjnych, które można by po prostu pchnąć i zniknąć za nimi z wydechem ulgi i perspektywą uniknięcia niewygodnej rozmowy, kłopotliwej konfrontacji, trudu pojednania lub przeciwnie, potwierdzenia, że pojednania nie będzie.
Zamiast nich za plecami jednego z dwóch aktorów w takiej scenie - i teraz znów, Bluejay'a właśnie, Bluejay'a z zimnymi, słonymi kroplami roszącymi ze zmierzwionych wiatrem kosmyków włosów opadających na czoło - rozciągała się tylko nieprzenikniona płachta fal. Wiecznie żywa. Wiecznie w ruchu. Surowa przyjaciółka gotowa otulić Cię swoimi przepastnymi ramionami... I nigdy już nie wypuścić z lodowatych objęć.
Na całe szczęście jednak, stawiając kolejne kroki i pozostawiając za sobą ładne ślady - księżycowate łuki ostro wyciętych stóp wbite w wilgoć piasku - Bluejay z każdym kolejnym uderzeniem serca coraz bardziej utwierdzał się nie w jednym, a w dwóch przekonaniach.
Po pierwsze, że tak... To była ona... To musiała być ona.
(Ścięgna wycięte jak średnik tam, gdzie stopa przechodzi w łydkę, szczupła linia piszczeli, zgrabny rys sylwetki, jasne włosy - mógł się założyć, że pocieniowała je samodzielnie, pewnie w jakiejś hostelowej łazience, orientując się, że końcówki już jej się trochę wystrzępiły, a fryzjera brak lub też na fryzjera szkoda, tęczówki oczu - bliżej źrenicy w kolorze liści palmy kokosowej, dalej - obwódki w odcieniu ostrych łodyg sagowca. No i gest... Ten gest... Ten prawie dziecięcy, ufny ruch ciała, przechył głowy w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń, błysk w oku, jakieś mikre drgnienie mięśni twarzy spinanych ciekawością i głodem poznania).
Po drugie, że nie... Wcale nie pragnął ucieczki. Bynajmniej nie marzył o odwrocie.
(A wręcz przeciwnie. Zapomniał o oceanie. On. Teraz. Na ułamek sekundy wprawdzie, ale tak - zapomniał o oceanie. Jakby spienione fale rozmyły się we własnym szumie albo po prostu zastygły niczym uchwycone migawką aparatu. Jakby wiatr ustał. Planeta ziemia zwolniła swoje obroty. Ani przez moment nie zapragnął dezercji - przeciwnie. Nawet, jeśli to nie była ona. Nawet jeśli była tylko fatamorganą. Nawet... nawet jeśli śnił. I tak parł w jej stronę tak, jak ćma pędzi w kierunku rozedrganego płomienia świecy. Z ufną niecierpliwością).
Zatrzymał się dopiero, gdy przestrzeń między nimi zamknęła się w niespełna dwóch metrach. Chwilę temu wciąż jeszcze trzymał deskę pod pachą, ale teraz puścił ją na piasek - tak jak ona swoje buty - a więc stał naprzeciwko Sunshine Robinson z pustymi dłońmi i pełnym sercem.
I uśmiechem niedowierzania na podsiniałych minimalnie od oceanicznego chłodu ustach.
- Założę się, że to... - - uniósł dłoń, wymownym gestem wskazując żałosny deszczyk (och, tak przecież typowy dla klimatu Seattle) - ...to przy niej pikuś, co?

Och, pogoda w moim mieście jest niedorzeczna, słowo ci honoru daję!
Wysoka szklanka w śmiesznym kształcie palmowego pnia uniesiona do warg. Śmiech. Odkryte ramiona, pot skraplający się w zagłębieniu obojczyka. Tak, jakby nie było go stać nawet na porządną ulewę, nie mówiąc już o burzy jak tutejsze albo budzącym respekt monsunowym deszczu. Tylko kap-kap-kap, monotonia wiecznej wilgoci wdzierająca się za kołnierz... Założę się, że w twoich stronach pogoda jest lepsza! I jedzenie też. I ludzie pewnie też, nie? Założę się, że na pewno!

Wspomnienie pierwszego spotkania wdarło się na margines świadomości. Bluejay oblizał wargi ze słonej mgiełki, zamrugał. Niezręczność spotkań po latach... Potęgowana tym, że ma się na sobie przemoczony kombinezon z pianki. Co robić? Przytulić ją (jeśli nie jest zjawą.... snem... to przecież nie byłby pierwszy raz)? Podać jej rękę, jakoś tak kretyńsko? Porwać ją z ziemi, obrócić się dookoła własnej osi, porwać w ocean?
- Sunny. Sunny Robinson - powiedział wreszcie tylko. Pytał, stwierdzał, potwierdzał, prosił. Jesteś tu? Jesteś tu. Jesteś, tu. Bądź. - Sunshine.
W mieście, w którym wiecznie pada.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Australijczycy mają to do siebie, że nie zastanawiają się zbyt długo. W ich genach znajduje się potrzeba działania: i nawet gdy nie wiedzą, jak się zachować, improwizują. Czasem zaskakują przy tym adresata niespodziewanych czułości, czasem sprawiają, że ludzie czują się w ich towarzystwie niekomfortowo.
Słoneczko, Australijka z krwi i kości, a przy tym obywatelka całego świata, przez lata pielęgnowała w sobie charakterystyczne zachowania: przekrzywienie głowy, kiedy coś ją zainteresuje, przygryzanie wnętrza policzka (zawsze lewego), kiedy jest zdenerwowana, trzymanie stopy na krześle, nawet kiedy wszyscy proszą, by usiadła „normalnie”.
Podróżniczka, wolny duch, ale także kolekcjonerka: nie kolorowych kamyczków, białych muszli czy pocztówek zza siedmiu mórz, lecz tradycji, obrzędów, zwyczajów. Uczy się ich na pamięć, wchłania i — czasem nieświadomie — używa z taką łatwością, jakby zakorzeniły się w niej dekady temu.
Dlatego pochwycenie przyjaciela w ramiona okazało się przedziwnie proste i naturalne, jakby rozłąka nie trwała siedem lat, a zaledwie kilka godzin. Jakby przez dwa tysiące osiemset czterdzieści dni nie byli od siebie oddzieleni ogromnym oceanem.
Ręce wyrwały się pierwsze, zaraz za nimi poruszyła się cała Sunny: trochę niezgrabnie, bo chłodne, nagie stopy zatopiły się w wilgotnym piasku; trochę nerwowo, jakby obawiała się, że przy jednym fałszywym ruchu ta przyjemna fatamorgana zniknie, zostawiając przed Robinson jedynie unoszący się w powietrzu znajomy zapach i niekończącą się zieleń oceanu.

— Krzyzanowski (k — sh — ih — san — ow — s — kee).
— Bluejay.

Blue.
Zawsze na pierwszym planie, nawet kiedy granatowe morze otaczało całą jego sylwetkę, a ogromne, drapieżne fale próbowały porwać do krainy za horyzontem. Zawsze najlepiej widoczny, nawet kiedy błękitne niebo przyciągało spojrzenia turystów, bo w porze jesiennej na krótką chwilę przestawało padać.
Blue.
A jednak szczęśliwy (chyba), pozytywnie zaskoczony (na pewno), z wargami wygiętymi w łuk, który Sunny tak dobrze kojarzyła. Przecież to spojrzenie, te łobuzerskie iskierki, których lata temu szukała wzrokiem, nie mogłoby należeć do nikogo innego. I nawet zapach — soli, która osiadła na wilgotnych włosach, piance i desce — kojarzyła się tylko z nim.

Dłonie obejmujące najpierw wilgotny kark, później pokryte drapiącym zarostem policzki. Materiał grubej kurtki, utrzymujący wilgoć daleko od kobiecego ciała, szeleszczący przy każdym mocniejszym podmuchu. Kilka włosów przylepionych do wargi, zagubiony kosmyk utrudniający widoczność, jasna plątanina, przywodząca na myśl tańczące pod falami koralowce.
Najpierw dwa zmarznięte, czerwone — od deszczu, wody, wiatru i emocji — muskające się nosy (maoryski zwyczaj nabyty podczas wycieczki po Nowej Zelandii), chwilę później znajomy dotyk ust — nienachalny i niesensualny — za to ciepły, smakujący jak lata spędzone w łożu pod szerokim baldachimem. Jeszcze jeden krok, tańczące przy twarzach obłoczki i nagły dreszcz wzbudzony zamoczeniem stopy w nadpływającej fali.

— Siedem tygodni po dokładnie siedmiu latach — tyle, ile ci obiecałam.
Uśmiech, który w najbardziej ponury dzień przywoływał na myśl słońce.
— Jesteś gotowy?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Sprawy postępowały zatem w sposób typowy dla ich duetu: Blue trwał w chwili, podczas, gdy Sunny rozkwitała w akcji. On był - ot, ludzki constans, definicja stałości (jedni nazywali to stoicyzmem, inni ignorancją; słyszał czasem też, że jest flegmatyczny albo skrajnie niezaangażowany - to drugie zwykle od kobiet); Ona - wirowała obok niego, wirowała wokół niego. Sunny. Sunshine. Roztętniony życiem sztorm kolorów i dźwięków.
Chodź, Blue. Nie? To ja do Ciebie przyjdę. Ja Cię porwę. Ja Cię zagarnę, zagarnę Cię sobie gdy zechcę, i - gdy zechcę - odejdę.
Nic w każdym razie dziwnego, że wszystko potoczyło się właśnie tak: Blue nie ruszył się z miejsca dopóki Sunshine nie przypadła do niego i dopiero wtedy, jak za sprawą zaklęcia albo wezwania, odżył pod jej dotykiem, zareagował nań, poddał mu się bez walki, ba, z energią.
Nos o nos. Policzek o policzek. Dłoń o dłoń. Ciepły materiał kobiecej kurtki w kontraście z mokrym - a teraz i przylegającym do jego ciała tą nieprzyjemną, lodowatą wilgocią czegoś, co nie zdążyło jeszcze wyschnąć, a pod co już wdarł się grudniowy powiew wiatru. Usta Sunny były ciepłe i miękkie. Znajome. Smakowały jak dom - ale nie dom rodzinny, tylko ten odnaleziony, dom z liśćmi palmowców zamiast dachu i piaskiem w niemożliwym odcieniu bieli w miejscu podłogi.
Palce zaciśnięte na materiale kurtki. Nie puszczę, nie wypuszczę, nie pozwolę...
Siedem lat. Siedem tygodni. Rześkie przypomnienie po chwili zapomnienia się w bliskości, wypowiedziane z uśmiechem.
Prosta sprawa. Dżentelmeńska umowa.
Masz siedem tygodni, Blue.
(Siedem tygodni za siedem lat; wydawało Ci się, że wypełniałeś je życiem, ale teraz wiesz, że to życie było tylko czekaniem).
- Czy jestem gotowy? – powtórzył; odwzajemnił jej uśmiech, wypuścił przez usta powietrze natychmiast zamieniające się w drobny, spiralny obłoczek pary.
Jesteś gotowy, Blue?
Na skok z wodospadu Aling Aling - dwie opalone ludzkie sylwetki w szaleńczym locie, prosta trajektoria na linii skała-woda, wizg powietrza, błysk zieleni przed rozwartymi adrenaliną oczami, dłoń wpleciona w dłoń na sekundę przed uderzeniem błękitnej tafli.
Na wspinaczkę po stoczu Agung, siedem godzin przedzierania się przez nieprzebrany mrok dżungli, słuch wyostrzony w nierealnej ciszy, wszystkie zmysły i mięśnie napięte, a potem... Na zasłużony odpoczynek trzy tysiące trzydzieści metrów nad poziomem morza, tylko my dwoje i nierealny wschód słońca nadający kształt sąsiednim górom, nieodległym dolinom, majaczącym w dole wioskom i, wreszcie, nam samym.
Na kąpiel z płaszczkami i rekinami w falowaniu wiecznego lazuru. Na zagubienie się w gwarze Bangkoku bez pewności, że znajdzie się drogę wyjścia (i, że droga wyjścia w ogóle istnieje). Na próbowanie lokalnych smakołyków o nazwach i kształtach niemożliwych do objęcia umysłem.
Na widok nieba oglądany z oceanu. Tylko ty, ja, twoja cholerna deska, cudowny, spokojny dryf w harmonii odpływu; reszta świata w oddali.
Czy jesteś gotowy, Blue?
Siedem tygodni. Kiwnął głową, potem skręcił ją lekko w ruchu mówiącym tyle, co "Wynośmy się stąd, Sunny", a potem wypowiedział jedno zdanie, ich zwyczajową, żartobliwa odpowiedź.
Skok z Aling Aling. Noc w Bangkoku. Nurkowanie z mola mola przy archipelagu wysp Gili. Wspinaczka na Wulkan Agung. Zajadane się tempeh i ohydą duriana na nocnym markecie w Kuta. Dni, noce, rozmowy, milczenie, dotyk, śmiech, jęk, ty, ja.
Pytanie. Odpowiedź. Odpowiedź.
- Urodziłem się gotowy, Sunny.
Siedem tygodni po dokładnie siedmiu latach.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Miarowe stukanie metalowej słomki o ścianki szklanego kufla. Łapanie oddechu między salwami duszących wybuchów niekontrolowanego śmiechu. Ciepło, które gwałtownymi falami ogarnia całe ciało Sunny i skłania ją do wykonywania coraz śmielszych ruchów.
Odnosi wrażenie, że
nieznajomy czuje się w jej towarzystwie komfortowo. Przeciąga się na barowym krześle, przygląda rozmówczyni z uwagą, której dotąd nikt jej nie poświęcał. Po raz pierwszy od dawna czuje się trochę zakłopotana; raz za razem odgarnia z twarzy złote, falujące pod wpływem wilgoci kosmyki, zagryza lewy policzek przy każdym coraz bardziej osobistym pytaniu.
— Gołąbeczki, niedługo będziemy zamykać.
Zmęczone spojrzenie barmana jasno sugeruje, że więcej drinków już nie dostaną. Sunny lokuje spojrzenie na zegarze: trzy, cztery, całe pięć godzin spędzili na sączeniu zakrapianych alkoholem trunków, od których przyjemnie kręci się w głowie i ciężej utrzymuje równowagę.
— Macie jeszcze kwadrans.
Ignoruje barmana i całą uwagę koncentruje na Bluejayu. Sortuje w głowie wszystkie zasłyszane informacje, porównując je z rzeczywistością i własnymi przemyśleniami. I dopiero kiedy dochodzi do wniosku, że nie chce kończyć tego wieczoru w ten sposób, odpycha się od wysokiego stołka i ujmuje twarz mężczyzny w lekko drżące dłonie.
— Chcesz mnie zabrać do siebie?


Kolejne zuchwałe uderzenia wiatru wprawiły ciało Sunshine w drżenie. Uczepiając się mocno jednej dłoni odnalezionego przyjaciela, pochyliła się i wyjęła z piachu z lekka wilgotne buty. Niedługo je założy: kiedy tylko wydostaną się z plaży i znów poczuje pod stopami chłód kamiennej ścieżki. Na razie zatapia palce w gęstych, złocistych ziarnach, starając się dobrze zapamiętać to uczucie.
Jeszcze kilka lat temu codziennie, przed każdym wyjściem z domu, wrzucała do torby przenośny aparat. Obecnie odzwyczaiła się od uwieczniania chwil na zdjęciach: zamiast tego z całych sił koncentrowała się na każdym szczególe, by w chwilach melancholii, w chwilach, w których będzie potrzebowała poczuć się dobrze, mogła znów znaleźć się w znajomej scenerii.
Jeszcze jeden, ostatni raz odwróciła głowę w stronę szumiącego oceanu. Wyrysowała w myślach dokładny kontur fal uderzających o brzeg, zanuciła melodię niesioną przez wiatr. Wysuniętym językiem rozsmakowała się w kryształkach soli — pamiątce po wcześniejszym pocałunku. Właśnie w ten sposób będzie pamiętać dzień, w którym — po dokładnie siedmiu latach — odnalazła drogę do domu.

— Blue — wypowiedziane szeptem, mimo że w najbliższej okolicy już nikogo nie ma. Nawet para, która jeszcze kilka minut temu spacerowała brzegiem, nagle zniknęła.
— Zabierz mnie do siebie.


// zt x2, niech już nie marzną :heart:

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#29

Nie poukładał sobie jeszcze tego wszystkiego. Był przepełniony taką ilością sprzecznych emocji, że nadal nie potrafił zrozumieć, jakim cudem potrafi jeszcze funkcjonować. Starał się powstrzymać od nadmiernego spożywania alkoholu czy wypalania chorej ilości papierosów. Pod tym kątem zachowywał się całkiem przyzwoicie. Potrzebował jednak z kimś porozmawiać. Co prawda umówił się z Judahem na następny dzień, ale wcześniej potrzebował jeszcze czyjejś uwagi.
Zaparkował samochód w pobliżu portu i powoli przeszedł w stronę plaży, gdzie swoją przebieżkę miała skończyć Josephine. Coraz trudniej przychodziło mu wmawianie sobie, że dystansowanie się od Alderidge to taki doby pomysł. Ciężko w końcu przekonać swoje pękające z tęsknoty i niesprawiedliwości życia serce, że tak właśnie powinno być. Że należy się tak dręczyć w imię swojego debilnego pomysłu, że tak będzie dla wszystkich lepiej. Hirsch jednak był tak mocno w tym wszystkim zagubiony, że kilka tygodni temu po prostu nie wyobrażał sobie, jak miałby budować teraz jakąś nową relację. Ale z drugiej strony, nie miał pojęcia jak powinien poluźnić kontakt z Posy. Potrzebował jej uwagi, obecności, zainteresowania. Był atencyjny jak mały szczeniaczek – kusił swoim urokiem, przyciągał słodkimi oczami, a potem i tak z pewnością nasrałby na dywan w przedpokoju.
Był bałaganem. I terazteraz kiedy wiedział, że Josephine też powinna poukładać sobie wiele w życiu, zdecydowanie mógłby wrzucić na luz. Ale jemu przychodziło to coraz trudniej. Z każdym dniem. Musiał pozałatwiać sprawy związane z Rebeccą. Musiał powiedzieć jej o Keylenie i musiał zastanowić się jak poukładać swoją relację z Kaylee i jak, mimo wszystko, zaistnieć w życiu własnego syna. I chociaż to okrutne, a Hirsch nie chciał jej ostatnio przyznać racji… Dopiero kiedy zrobi porządek z tymi rzeczami, mógłby zacząć myśleć o dokładaniu sobie do tego jeszcze kolejnego wyzwania. Bo co by nie było Posy nie należała do najprostszych osób na tej ziemi.
Dostrzega ją już z daleka. Zziajaną, trzymającą ręce na bokach, z zaróżowionymi policzkami. Podchodzi do niej i staje dość nieprzyzwoicie blisko. Nie robi jednak niczego irracjonalnego. Uśmiecha się, jakby nieco nieśmiało i wyciąga dłonie, żeby pociągnąć za sznurki przy jej kapturze, przez co zaczyna wyglądać idiotycznie i ściąga materiał z głowy.
Czy to potrzeba formy życia z okazji zbliżającej się trzydziestki? – subtelny jak zawsze, zadaje dziewczynie pytanie zamiast właściwego powitania. Zanim jednak odpowie, pstryka ją palcem w nos, jak dziecko. Zachowuje się dziwnie, nawet jak na niego.
Przejdziemy się? – proponuje, ale nie czekając na odpowiedź, wskazuje kierunek wzdłuż plaży, a następnie nerwowo krzyżuje dłonie.
Chciałby złapać ją za rękę. Pamięta to miłe uczucie z Nowego Jorku i powtórzenie tego sprawiłoby mu przyjemność. Wie jednak, że to nie na miejscu. Zwłaszcza w obliczu tego, co planuje jej powiedzieć.
Posy… Nie chcę robić żadnych wstępów. Rozmawialiśmy o tym dopiero co, ale chciałem, żebyś wiedziała, dobrze? Keylen jest mój. Nie wiem jeszcze, co to zmienia. I czy cokolwiek. Nie chcę cię w to wciągać. To finalnie i tak rozegra się pomiędzy mną a Kaylee, ale… Chciałem, żebyś wiedziała. I nie przez telefon. Tylko tak, porządnie. Normalnie. Tak, jak ludzie ze sobą kiedyś rozmawiali – posyła jej delikatny uśmiech, ciche prychnięcie nad niekoniecznie udanym żartem i monitoruje jej reakcję. Może Butler już jej powiedziała?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Po spotkaniu z Kaylee kusiło ją, żeby napisać do Jacoba. Żeby zadzwonić i zapytać jak zniósł tą informację. Brakowało jej go w pracy… rozglądała się po izbie i nasłuchiwała jakby oczekiwała, że zaraz usłyszy jak beszta jakąś pielęgniarkę albo studentkę. Jednak nie wracał. A ona co jakiś czas zerkała na ekran swojego telefonu, wybierając jego kontakt i zastanawiając się, czy powinna wykonać to połączenie. Zawsze w ostatniej chwili rezygnowała. To nie jest twoja sprawa, Alderidge.
Dlatego wyszła pobiegać, dlatego musiała znaleźć sobie jakieś zajęcie i dlatego starała się żyć normalnie, nie pozwalając by jej myśli krążyły tylko i wyłącznie wokół Jacoba. To dla nikogo nie byłoby zdrowe. Ale nie odmówiła, gdy zaproponował spotkanie.
Spojrzała na wyświetlacz swojego zegarka, sprawdzając dystans i godzinę. Powinna dotrzeć na miejsce na czas, nie lubiła się spóźniać – nawet podczas treningu. Pokonała ostatni dystans i zobaczyła go już z daleka. Rozpoznała jego sylwetkę, widziała że patrzy w jej kierunku i… nie mogła nie zauważyć tego, że zwyczajnie ucieszyła się na jego widok.
Nawet jeśli dostał po łapskach, gdy tylko zaczął łapać sznurki od jej bluzy, czy jej nos. Tak, dostał po łapach… pierwszy raz i za drobnostkę, ale dostał – Mogę już zapomnieć o formie życia, te czasy dawno za mną. – mimo, że miała DOPIERO trzydziestkę to i tak prowadząc mocno niezdrowy szpitalno-imprezowy tryb życia mogła zapomnieć o formie, którą miała na przykład w czasie studiów. Lata już nie te, prawda? No prawda!
Ruszając za nim we wskazanym przez mężczyznę kierunku włożyła dłonie do kieszeni bluzy, musiała je tam schować, żeby odrobinę ukryć zdenerwowanie i chociażby to, że drżały. Nie chciała okazywać słabości i zdenerwowania – cały czas pogodnie (w miarę pogodnie!) się do niego uśmiechała i raz za razem zerkała w kierunku mężczyzny. Domyślała się, czego będzie dotyczyła ta rozmowa i nie pomyliła się.
Zagryzła wargę i jeszcze przez chwilę nic nie mówiła. Sekunda, dwie… i kolejne. Nie wiedziała ile czasu minęło zanim oderwała wzrok od oceanu i spojrzała na Jacoba. I znowu się do niego uśmiechnęła.
- Rozmawiałam z Kaylee… powiedziała mi ją. Ale i tak doceniam fakt, że mi o tym powiedziałeś. Sam. Twarzą w twarz. – zgarnęła kosmyk włosów za ucho, ale zaraz i tak rozwiał je wiatr znad wody – Przez kilka ostatnich dni zastanawiałam się, czy powinnam do ciebie zadzwonić, albo zajrzeć… upewnić się, że niczego nie potrzebujesz. Ale ciągle też mam z tyłu głowy myśl, że to nie jest moja sprawa. Więc… – urwała i wzruszyła lekko ramionami. To faktycznie nie była jej sprawa. Musiał to załatwić sam z Kaylee, chociaż większość i tak zależało od Butler. Na szczęście – Jak się z tym czujesz? Z myślą, że zostałeś ojcem? No i co zamierzasz zrobić? No oprócz tego, że pamiętam, że musisz zacząć zbierać na studia… Keylen na pewno pójdzie w ślady swojej ulubionej ciotki. Czyli moje. – zażartowała sobie dość koślawo, ale naprawdę chciała jakoś rozładować atmosferę. Chociaż spróbować! W końcu już nic nie można było zmienić, prawda? Nie da się cofnąć czasu, niestety. Pozostało ten stan rzeczy zaakceptować i jakoś… oswoić.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Ręce w kieszeniach i spojrzenie zbitego psa, którym raz po raz obdarza kroczącą u jego boku Josephine. Dość chłodny, nieprzyjemny podmuch wiatru znad oceanu. I to wciąż dziwne napięcie pomiędzy dwójką spacerujących. Już te elementy tego spotkania sprawiały, że nie była to łatwa rozmowa. Bez przywoływania już samego tematu rozmowy.
Hirsch uśmiecha się lekko w odpowiedzi na jej żart. Nieznaczny grymas podciąga i wykrzywia jego kąciki ust. Docenia próbę humoru. Ciężko mu jednak jeszcze żartować na ten temat. Jest zawieszony w swojej niepewności jak mewa dryfująca na samotnej bojce. Co zrobić, żeby nie wpaść do lodowatej wody, która zapewne pociągnęłaby go na dno?
Zawsze możesz do mnie zadzwonić. To jest poza jakimikolwiek ograniczeniami, pamiętasz? – sam też podejmuje próbę przeniesienia stylu rozmowy na lżejszy poziom. Wzrusza bezradnie ramionami i również wsuwa dłonie do kieszeni kurtki. Chociaż on z kolei robi to chyba po to, żeby galopujący smutek i tęsknota nie wystrzeliła nagle nieopanowana i nie wyciągnęła rąk w kierunku Josephine.
Nie wiem. A jak powinienem się czuć? Nie robi się chyba baby shower z okazji przypadkowego ojcostwa, które wychodzi na jaw po czterech latach życia dziecka. Jezus. On ma cztery lata i widział mnie dwa razy w życiu. Nie jestem przekonany czy powinien więcej – dodaje znów z lekkim ruchem ramion – Poza tym muszę o tym powiedzieć bliskim. Judahowi. Esther. Jo. MATCE. Trochę sobie kurwa tego nie wyobrażam. I nie wiem co postanowi Kaylee… – dodaje jeszcze, ale w końcu powstrzymuje się przed kontynuowaniem tego aspektu sprawy. Nie powinni rozmawiać o Butler. Spisał sobie tę nadrzędną zasadę, ale czasem słowa są szybsze niż cenzurujące je myśli. Poza tym traktuje Posy poniekąd jako… przyjaciółkę? Ciężko mu na bieżąco filtrować to, co powinna usłyszeć i to, co powinien zostawić dla siebie. O ile łatwiej byłoby, gdyby dziewczyny nie były sobie takie bliskie. Mocne westchnięcie wymyka się z jego płuc i rozchylonych ust. Miał nadzieję, że wyniki badań DNA spowodują u l g ę. Natomiast teraz ma wrażenie, że dopiero po zobaczeniu tych nadrukowanych na kartce liczb (99,9% zgodności) czuje, jakby na jego klatce piersiowej spoczywał olbrzymi kamień, który z dnia na dzień staje się coraz cięższy.
Najzabawniejsze jest to, że czuję się winny. Jakby to, że to jest moje dziecko to była moja W I N A. Oczywiście, że gdybym nie chciał tego sprawdzić, wszystko byłoby łatwiej. Ale nie jestem przekonany, czy lepiej. Może nie jestem jakimś fantastycznym materiałem na ojca, ale… Każdy powinien chyba mieć prawo wiedzieć? Kim się jest, skąd się jest? Nawet tylko pod kątem biologicznym. Keylen z amerykańskiego dzieciaka niespodziewanie i w ciągu miesiąca stał się w pięćdziesięciu procentach Żydem – ostatnie zdanie wypowiada już z cichym prychnięciem. To akurat zabawne. Powinien powiedzieć Kaylee, że powinna go obrzezać? Czy to już pora na żarty? Czy kiedykolwiek będzie w mocy decydować o własnym dziecku? Czy ma tylko żyć ze świadomością, że ono istnieje i może, kiedy będzie już dorosłe, samo do niego się odezwie? Kurwa.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jak powinien się czuć? Nie miała pojęcia i chyba właśnie dlatego zapytała… bo chciała wiedzieć. Chciała znać prawdę. Nie oczekiwała, że zacznie opowiadać jak to jest wszystko w porządku i właściwie to nic się nie zmieniło, dzień jak co dzień. Nie. Chciała prawdy. Chciała poznać jego uczucia. Chciała, żeby się otworzył… W końcu od tego są przyjaciele, prawda? Nimi przecież właśnie byli, prawda? A przynajmniej próbowali. Bardzo nieumiejętnie, trochę koślawo i odrobinę jakby wrócili do ogólniaka i znowu w tym wszystkim stawiali pierwsze kroki. A umówmy się – dla żadnego to nie była nowość. Poznawali ludzie, angażowali się w różne relacje, zakochiwali się, odkochiwali i sypiali z ludźmi w swojej przeszłości. A jednak teraz zachowywali się tak. Dziwnie. Trochę niezrozumiale.
Naturalnie też się skrzywiła, gdy wspomniał o Rachel. Wspomnienia ze świątecznej imprezy wciąż były żywe i wciąż czuła się zażenowana oraz delikatnie upokorzona przez jego matkę i raczej nie liczyła na prędkie ponowne spotkanie z kobietą. Nawet nie próbowała sobie też wyobrażać jak może wyglądać takie spotkanie, gdy będzie jej mówił o czteroletnim wnuku… czteroletnim! Chyba nie chciała być w jego skórze.
- No wiesz… z technicznego punktu widzenia to trochę JEST twoja wina, że to twoje dziecko. W sensie no wiesz… mogłeś nie sypiać z koleżanką swojej żony, prawda? – była okrutna w tym momencie i uświadomiła to sobie jak tylko wypowiedziała to na głos. Skrzywiła się i spojrzała kontrolnie na Jacoba – Przepraszam, Jake. To źle zabrzmiało. – nawet jeśli było prawdziwe to chyba mimo wszystko powinna się powstrzymać przed tego typu komentarzami – Ale przespaliście się ze sobą… macie razem dziecko. Trudno! Ty straciłeś cztery lata jego życia, a Kaylee musi pogodzić się z myślą, że to ty jesteś jego ojcem. A młody? Kiedyś to zrozumie. To całkiem bystry dzieciak, wiesz? – uśmiechnęła się pod nosem i jednak zmniejszyła dystans między nimi. Zamiast dalej uparcie wciskać ręce w kieszeń bluzy – uwiesiła się na ramieniu Jacoba, gdy to on wciskał dłonie do kieszeni swojej kurtki – Czemu nie wracasz do pracy? Przecież nic się nie zmieniło… nie masz na czole wypisane, że jesteś ojcem. Nikt nie musi wiedzieć. Dziwnie tam bez ciebie, chyba zdążyłam się przyzwyczaić. Nie ma mnie kto wkurzać, ja nie mam kogo wkurzać. Dyżur bez awantury ze specjalistą to dyżur stracony! – i tak, właśnie trochę chciała odwrócić jego uwagę od tego całego… dzieciakowatego tematu. Jakkolwiek. Czymkolwiek. Chociaż wiedziała, że to będzie temat, który będzie go interesował przez następnych kilkanaście lat. Albo i dłużej? Eh.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Hirsch wyciąga jedną z dłoni z kieszeni i układa ją na karku Posy. Spragnione ciepła palce nie trafiają tam jednak od razu. Najpierw długo pozwala jej opierać się na swoim ramieniu. Ale kiedy tylko Alderidge nieco się prostuje i odsuwa, dłoń mężczyzny trafia na jej plecy, a potem przesuwa się wyżej, opuszki dotykają skóry, a kciuk delikatnie przesuwa po linii włosów. Nawet na chwilę nie zaprzestają tego nieśpiesznego spaceru. Przez myśl Jacoba przewija się szybka myśl, że mógł zabrać ze sobą psa. Nie musiałby wtedy powtarzać wieczorem po raz kolejny wędrówki w zimnie.
Śmieje się cicho, widząc reakcję Josephine na wspomnienie zaledwie o jego matce. Najwyraźniej Rachel Hirsch u wielu osób zapracowała już na swoją, nie najlepszą opinię.
Widzisz, może trzeba było jednak zostać przy tych chłopcach ze studiów – zgrabne nawiązuje do oburzenia swojej matki i historii, której nigdy nie zdradziłby brunetce, ale skoro szalona, stara Żydówka zdążyła go już wyoutować… – Oni przynajmniej nie zachodzą przypadkiem w ciąże – kończy swoją myśl, ale po chwili wydaje mu się, że powiedział jednak zbyt dużo. Oversharing. Może nie powinien przywoływać w rozmowie z Posy tego aspektu swojego życia. Najprawdopodobniej to ostatnia rzecz, o której dziewczyna powinna słuchać. Dlatego od razu postanawia wytłumaczyć się ze swojej nieobecności w szpitalu.
Potrzebuję czasu. Jakiegoś dystansu do tego wszystkiego. Nie umiem zająć swojej głowy pracą. Wiem, że niektórzy tam znajdują cel ucieczki przez wszystkimi problemami. I że ty jesteś w tym czołową przodowniczką, ale… Ja już tak nie umiem. Nie mam siły. SOR wykańcza i fizycznie i psychicznie i… Chyba potrzebuję jeszcze kilku dni wolnego. Ordynator ma z tym sobie jakoś poradzić – wzrusza ramionami.
Zaciska jednak palce na jej karku mocniej i zatrzymuje się.
Wiesz, że lubię, kiedy to robisz? – pyta nagle, mierząc się z nią spojrzeniem. Odwraca się w jej kierunku, nadal nie zabierając ręki. – Lubię, kiedy zdrabniasz moje imię Josie – dodaje w odpowiedzi na jej zdezorientowane spojrzenie.
Chciałby zrobić teraz tak wiele ze wszystkich przyjemnych rzeczy, które chodzą mu po głowie. Sięgnąć po te pełne, lekko rozchylone usta. Zabrać ją do swojego mieszkania. Ściągnąć z niej ten sportowy strój. Zakopać w swojej pościeli na wieki. Zamiast tego pozwala jednak błąkać się delikatnemu uśmiechowi po swojej twarzy i zatopić się na moment w jej oczach. Zaciska jednak wargi i nie robi nic więcej. Nie może. I dostał już też dzisiaj po łapach, może to już wystarczy.
I jestem całkowicie pewien, że poradzisz sobie na oddziale sama. Bez niepotrzebnych krzyków. Nauczyłem cię naprawdę kiepskiego systemu pracy… – śmieje się.
Wracamy? Robi się coraz chłodniej.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Auć. Jego spostrzeżenie było trafne. Mało tego. Było bardziej trafne niż sama by tego chciała. Nawet się lekko skrzywiła, gdy wytknął jej uciekanie w pracę, ale nie było też sensu protestować. Z drugiej strony lepiej, gdy uciekała w pracę, a nie imprezy i przelotne znajomości, prawda? Nie tylko dlatego, że mógłby być zazdrosny, ale dlatego, że to nie byłoby dla nie zdrowe… dla jej głowy, dla jej wątroby. I pracy również! Ale nie wiedziała, że to w ogóle możliwe – nie uciekać w pracę. Śmiesznie zmarszczyła na moment nos, zastanawiając się nad tym i z tego stanu zawieszenia wyrwał ją głos Jacoba. Uśmiecha się. Jake. Może być i Jake, chociaż osobiście lubiła jego pełne imię, dlatego go używała. Tak samo jak miała brzydką tendencję do mówienia do ludzi po nazwisku, ale tylko tych, których lubiła, ceniła i do których miała taką odwagę. Dlatego był Hirschem. Tak też lubiła go nazywać.
Widziała, że jej się przygląda. Mogła się domyślać, co chodziło mu głowie, bo niestety (lub też stety) jej myśli uciekały w tym samym kierunku. Myślała o tym, żeby jeszcze mocniej zmniejszyć dystans między nimi, żeby go objąć i na moment dać się zamknąć w jego ramionach. Polubiła to uczucie i… chyba trochę za nim tęskniła.
- Mówiłam ci kiedyś, że to chodzi o dodatkowe emocje. Zostałam nauczona pracy pod CIĄGŁĄ presją, więc nawet najmniej spokojny dzień w Seattle jest… spokojny. – w jej skali. Uśmiechnęła się pod nosem i bez zbędnego komentarza po prostu zawróciła i ruszyła w kierunku parkingu, na którym się spotkali i na którym czekały ich auta. Bo specjalnie wybrała to miejsce, sama tam zaparkowała.
- I co planujesz robić z tym czasem wolnym? Bo jeśli chcesz urządzić pokój dziecięcy w swoim mieszkaniu to wiesz… może jeszcze poczekaj? – na lepsze warunki mieszkaniowe? Jego puste mieszkanie było dość… przerażające – Swoją drogą przyszła moja kanapa! I łóżko! Można uznać, że skończyłam mój mały remont. Możesz kiedyś wpaść popodziwiać. I tak… właśnie zaprosiłam cię do podziwiania mojej sypialni. Interpretuj to jak tylko ci się podoba. – zażartowała, szczerząc kły w szerokim uśmiechu, gdy na niego spojrzała. Ciągle chciała utrzymać raczej ten swobodno-żartobliwy ton, bo to było łatwiejsze niż na przykład przyznanie się, że tęskni, że chce żeby wpadł do jej sypialni i został na dłużej, że wcale nie musiał podziwiać ścian.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jacob uśmiecha się miękko, lekko. Nie umiałby odpowiedzieć na pytanie, czy przyjacielskie spotkania z Posy sprawiają mu więcej przyjemności, czy więcej rozterek. Tęsknoty za tym, co rozsądniej było odrzucić, zanim nie wyrządziło przykrości którejś ze stron. Ale czy nie dręczyło to ich już teraz? Kontakt, którego obydwoje potrzebowali. Bliskość, która pojawiła się przypadkiem i okazała się być niezwykle d o b r ą, balsamującą popękane i zepsute serca. Hirsch ma potrzebę dotykania jej twarzy, sunięcia palcami po gładkiej skórze policzka i olbrzymią ochotę, by opuszki przypadkiem dotknęły jej ust. A potem, również całkowicie niezaplanowanie mogłoby się wydarzyć tyle wspaniałych rzeczy, które może na moment chociaż przegoniłyby te wiszące nad nim ciemne chmury. Co to za uczucie? Czym są te dziwne pragnienia, które wypełniają szczelnie jego klatkę piersiową, ilekroć Alderidge jest obok? A mocniej, kiedy w ogóle jej nie ma?
Nie planuję urządzania dziecięcego pokoju. Nie byłem w takim od dobrych piętnastu lat. Nawet bym nie potrafił. Nie wiem, czego potrzebuje czterolatek. A już na pewno nie jestem przekonany, czy potrzebuje pokoju w domu obcego, czterdziestoletniego obcego gościa – mężczyzna wzrusza ramionami, chociaż nie brzmi poważnie.
A o twojej pracy już rozmawialiśmy – lekko pociąga nosem, przyglądając się, jak dziewczyna opiera się plecami o swój samochód – Nie można funkcjonować na najwyższych obrotach przez całe życie. Albo inaczej, to życie będzie wtedy niebywale krótkie. To nie jest zastana rzeczywistość, w której trzeba funkcjonować, tylko nabyta d y s f u n k c j a, nad którą trzeba pracować – odpowiada, a nawiązanie do jej sypialni pozostawia w sferze niedopowiedzeń, z grymasem uśmiech zaledwie. Otwiera drzwi do swojego samochodu i gotowy byłby nawet wsiąść do środka, skoro stoi pochylony z ręką opartą na szybie, ale… Łamie się. Na krótką chwilę traci to całe opanowanie, odwraca się w kierunku Josephine, a następnie też robi szybki krok w jej kierunku. I drugi. Opiera dłoń na jej szyi, zaciska delikatnie palce, przysuwa swoją twarz do jej, ale powstrzymuje się jednak. Spotykają się zaledwie ich policzki.
Mogę odwiedzić twoją sypialnię i zobaczyć cię w pościeli, jak tylko zamknę powieki. Miękką i ciepłą skórę. Opadające na ramiona włosy. Delikatne wypieki na tej pięknej, p i ę k n e j twarzy. I nie wiem, co mam z tym zrobić. Nie wiem. Przysięgam na każdego boga, że nigdy wcześniej mi się to nie przytrafiło… – mówi zduszonym głosem. Jego ręka prześlizguje się z jej szyi na policzek, a kciuk bez większego namysłu przesuwa po dolnej wardze. Dopiero wtedy decyduje się przesunąć głowę, by móc w ogóle na nią spojrzeć. Na ułamek chwili. Opiera swoje czoło o jej i pozwala ich oddechom, tak bliskim teraz, się wymieszać. Zanim jednak stałoby się cokolwiek więcej, zasłania palcami usta Posy. Bez znaczenia, czy jest to bardziej blokada dla niej, czy dla samego siebie.
Po prostu daj mi chwilę… – wypowiada już półszeptem, bez wskazania, czy chodzi dokładnie o ten moment śmiesznej słabości, czy dotyczy to ich w ogóle.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Była dysfunkcyjna. Gdy to przyznał – cień uśmiechu przemknął przez jej twarz. Nawet nie pomyślała o tym by z nim na ten temat dyskutować. Oboje doskonale wiedzieli, że miał rację. Oboje także wiedzieli, że to nic nie zmieni. Że ona nie potrafiła się zmienić. Te wysokie obroty – zwłaszcza praca – były jej potrzebne do funkcjonowania. Do przetrwania. Do przeżycia. Nawet jeśli to życie miałoby być niebywale krótkie to przynajmniej wiedziałaby, że zrobiła chociaż odrobinę dobrego… a nie tylko wszystko niszczyła.
Ale nawet jakby chciała to jakkolwiek skomentować – nie dał jej na to szansy. Moment, w którym do niej podszedł, gdy przekroczył wszystkie granice, które sobie w ostatnim czasie stawiali, sprawił, że jej serce zabiło odrobinę szybciej i słowo honoru, że na ułamek sekundy zapomniała jak się oddycha. Jego palce na jej szyi, twarz tak blisko… czuła ciepło bijące od jego skóry, czuła zapach jego perfum i był tak blisko jak… chciała, żeby był.
Momentalnie skarciła się za tą myśl, bo to nie mogło tak działać. To nie miało prawa działać. Za dużo rzeczy między nimi wisiało, oboje mieli za dużo własnych problemów, a teraz dodatkowo mężczyzna jeszcze był ojcem dziecka jej najlepszej przyjaciółki. Jak to miałoby wyglądać? Sytuacja była skomplikowana, a oni to jeszcze utrudniali.
Przyglądała mu się. Uważnie sunęła spojrzeniem po jego twarzy, była dokładnie taka jak ją zapamiętała, ale czerpała nieprzyzwoitą przyjemność z obserwowania go, z uczenia się go na pamięć, nawet jeśli sam starał się na nią nie patrzeć. Nic nie mówiła, ale też i co miała powiedzieć? Widział to… wiedział. Może była teraz tylko dzieciakiem, który upatrzył sobie w sklepie zabawkę, która była po za jej zasięgiem, ale chciała – cholernie go chciała.
Mocniej zacisnęła palce na bluzie, którą miał pod kurtką. Sama nie wiedziała kiedy się tam znalazły, ale mocniej je zacisnęła i bardziej go do siebie przysunęła, albo przynajmniej zabezpieczyła się przed jego nagłym odsunięciem się – Nigdy nie byłam szczególnie cierpliwa – wymamrotała, przysuwając się do niego, nosem sunąc po jego policzku, drażniąc go ciepłem swojego oddechu i wreszcie lekko zaciskając na nim zęby – Nie możesz wymagać, że będę twoja i jednocześnie kazać mi czekać w nieskończoność. – bo ile tego czasu potrzebował? Nadal jednak się od niego nie odsunęła. Mógł poczuć jednocześnie jej wargi na swoim policzku, szczęce czy nawet szyi, a chłodne wargi na swoim brzuchu, podbrzuszu właściwie – Powinnam już iść. – na pewno. A już na pewno nie powinnaś się do niego dobierać na parkingu przy plaży.
Cholerny Hirsch.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Powinna. Powinna już iść. Powinna się odsunąć. Ale czy miał w ogóle prawo wymagać, żeby reagowała tak, jakby tego sobie życzył? Przynajmniej ona. O n a z tej pary dysfunkcyjnych ludzi powinna być mądrzejsza? Wierniejsza postanowieniom? Bardziej odporna na tlące się wciąż pomiędzy nimi emocje?
Hirsch przymyka oczy, kiedy Josephine opiera o niego swój policzek. Tylko tyle. To wystarczy. To i tak już zdecydowanie za dużo. Wciąga jednak może nawet nieco zbyt gwałtownie, powietrze, kiedy tylko palce dziewczyny suną po jego skórze. Momentalnie sięga do nich swoją ręką, zanim nie przekroczyły g r a n i c y. Śmieje się cicho i dopiero wtedy odchyla nieco głowę, żeby na nią spojrzeć.
Masz zimne ręce… – odzywa się w końcu, żeby wytłumaczyć skąd wziął się ten niezręczny chichot. Nie pozwala jej jednak zabrać dłoni. Zatrzymuje ich w tym układzie i zawieszeniu. Wolą ręką odgarnia włosy z jej twarzy.
Niecierpliwa i wiecznie zadziorna – dopowiada do tego, co powiedziała przed chwilą. Wciąż jednak wisi pomiędzy nimi jej ostatnie zdanie. Jacob nie do końca potrafi się do niego odnieść. Wie. Zdaje sobie sprawę. Rozumie. I nie ma pojęcia, co powinien zrobić. Ale czy to jest właśnie to, co Alderidge chciałaby usłyszeć?
Posy… – wydusza z siebie w końcu i z odwagą (a może szaleństwem?!) szuka zrozumienia w jej spojrzeniu. Ma wrażenie, że przez źrenice, które niemal zlewają się z ciemną tęczówką oczu, widzi absolutnie wszystko. Widzi też swoje odbicie. Ale nie jest pewien, czy to akurat jest coś, co chciałby wyglądać. Za kogo ona będzie go za moment mieć? Za wariata? Za niezrównoważonego gościa, który jednego dnia mówi jedno, drugiego jeszcze coś innego a trzeciego wylewa nagromadzone emocje i próbuje jej dotykać? Jezus.
Nie wiedziała jeszcze tak wielu rzeczy. A już wiedza, jaką o nim posiadała, nie stawiała go w najlepszym położeniu. I co dalej? Co kurwa dalej?
Zjedz ze mną kolację. Muszę wyjechać na kilka dni, ale kiedy wrócę… Umów się ze mną – jego uśmiech się rozjaśnia – To randka. W zasadzie pierwsza. Więc nie obrażę się, jeśli zrobisz to samo, co zwykłaś czasem robić na pierwszych randkach bezceremonialnie nawiązuje do ich rozmowy.
Dzisiaj nie. Jeszcze nie. Daj mi kilka dni. Daj mi to trochę uporządkować. Pozwól zrobić dla siebie miejsce. Ja… Ja… O Boże.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Alki Beach”