WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Though nothing will keep us together
We could steal time just for one day
We can be heroes for ever and ever
What d'you say?


Gargulec i harpia mknęli ulicami Seattle, a późnoczerwcowy deszcz rozmywał krawędzie rzeczywistości. Dudnił o dachy i parapety, walił w szyby nielicznych samochodów i śliskie ranty krawężników. Znaczył ciało gradem ciężkich kropel; do pewnego momentu wsiąkał jeszcze w sploty włosów i między włókna tkanin, bawełny i aksamitu (na niej), bawełny i jeansu (na nim), ale od jakiegoś czasu zwyczajnie nie miał już w co wsiąkać, a więc spływał.
Po nagich łydkach (u niej) i skórze wplecionego między szlufki paska (u niego). I zatrzymywał się czasem - w dołku nad górną wargą, na guziku koszuli, w zagłębieniu między wyrostkiem barkowym i kruczym. I przelewał się i ciekł i siekał, chłodził, mroził rozgrzaną pędem skórę.
A oni? Gargulec i harpia?
Gargulec i harpia frunęli dwa centymetry nad skąpaną w deszczu chropowatością chodnika, z dłońmi splecionymi w ciasnym węźle knagowym szczupłych palców. I nie elektroniczny system nawigacji ich prowadził - och, jakże nierozsądnie, jakże ryzykownie i niedorośle byłoby wyciągać telefon z kieszeni w tym deszczu! - a instynkt raczej. Sznur wspomnień - gruby, mocny, jutowy - który, gdy już raz się go porządnie uczepić, wiódł człowieka prosto do celu.
- O jasna cholera, och, cholera! Bastian, jak Boga kocham! - Phoenix, zmoknięta hipokrytka - bo obydwoje wiedzieli przecież, że z Tym Na Górze było jej nie po drodze - pluła słowami i deszczem, ślizgając się po kocich łbach, gdy udało im się wreszcie wbiec z ulicy głównej w boczną i odnaleźć majaczącą w deszczu obietnicę suchości i ciepła pod postacią błyszczącego czerwienią neonu Harvey's.. Nie mówiła mu jeszcze, ale czuła już, że ten bosy maraton posiadał (jak wszystko, Phoe, jak wszystko) swoje konsekwencje - w tym przypadku piekący ból podeszew stóp, bezbronnie bosych, pooranych drobnymi kamykami i jakimś pojedynczym odłamkiem szkła niedostrzeżonym w porę w trakcie ich gonitwy - Niech tylko spróbują nas nie wpuścić! Niech tylko spróbują! - odgrażała się ze śmiechem, wolną dłonią ocierając łzy deszczu (wraz z pewną dawką tuszu i cienia do powiek) z oczu i szczytu policzków. - To będą mieli ze mną do czynienia! Ze mną, Bastian! Dla własnego dobra... Słowo honoru... Naprawdę radziłabym im nas wpuścić!

Harvey, a tak naprawdę Nicola Amalfitano, syn włoskich emigrantów, który do trzydziestego roku życia znał się głównie na robieniu pasta alla puttanesca, a burgery nauczył się przyrządzać dopiero, gdy stracił pracę w banku i przerżnął na giełdzie skromne oszczędności życia, stanął w progu swojego lokalu dokładnie w chwili, w której Phoenix i Bastian dopadli jego klamki.
Stary Włoch zmarszczył czoło.
Miał przed sobą dwoje młodych ludzi - dziwnie znajomych, choć pamięć miał już nie tą, a więc to, skąd mógłby ich pamiętać, nie wpadło mu do głowy tak szybko - przemoczonych do suchej nitki, noszących na twarzach dziwną hybrydę rozbawienia i desperacji.
Chłopak miał może ze trzydziestkę na karku i koszulę, której Amalfitano w życiu by na siebie nie założył. Dziewczyna? Dziewczyna była rówieśniczką bruneta, najwyżej rok czy dwa młodszą, ładną i - widział to w jej spojrzeniu - chyba trochę szaloną oraz - Nicola miał oko do takich szczegółów - posiadających chyba głęboką awersję do noszenia staników.
- Mamy komplet - skłamał nawykowo, nawet nie dlatego, że jakoś szczególnie nie chciał ich wpuścić, ale ponieważ wyznawał zasadę, iż tylko marne rzeczy przychodzą łatwo, a jego knajpa nie była przecież marną rzeczą.
- Jak to... macie komplet? - Phoenix Farrell wspięła się na palce i przechyliła ponad ramieniem właściciela. W lokalu - gdyby nie policzyć kilku ledwie stałych bywalców - świeciło pustkami. - Przecież widzę, że macie pustki jak po... Jak po pożodze. Jak po epidemii, jasny szlag, cholera! - wymierzyła kruszejące serce Nicoli słowa tak dorosłe w połączeniu z dziecięcym tąpnięciem nóżki - Odmówicie... - teraz wreszcie nastąpił moment, w którym można było się ujawnić. Farrell zadarła więc lewą stopę i okazała ją tak restauratorowi, jak i samemu Bastianowi. Rozwodniona deszczem strużka żywej czerwieni kapała z niegroźnego, ale dramatycznego w półksiężycowym kształcie rozcięcia - Kalece? Kalece i jej wiernemu... - Wzrok pokierowany na przyjaciela. Wspólnika w spisku niewysłowionym może, ale zawiązanym w jednym geście, w jednym podchwyconym nad głową Amalfitano spojrzeniu - Druhowi i opiekunowi? Wstyd, Harvey! Wstyd i... - zatoczyła się dramatycznie, jakby miała się zaraz cokolwiek wykrwawić ze skaleczenia pięty na niechybną śmierć - Hańba!

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Alarm rozdygotanego epileptycznymi wibracjami telefonu. Ciężki parowiec o astmatycznym wydechu i syreni świst wypływający z obłoków sennych marzeń; przedzierających się przez nie ziemskim trzęsieniem blatu nocnej, przyłóżkowej półki. Jęk rozbudzonej duszy, która po raz kolejny ze świata barwnych, choć surrealistycznych fantasmagorii, powrócić musiała do świata rządzonego logiką. W teorii.
W praktyce okazywało się przecież, że logiki nie było tu za grosz! Bo, spójrzmy tylko – jak nieświadomy był. Gdy porwaną z krzesła koszulkę wywracał na właściwą stronę, ten cholerny los wskakiwał właśnie przez jej kołnierz do króliczej dziury. Do góry nogami, na opak, nie tak, jak być powinno. Głupiś ty, Bastian, myśląc, że szaleństwo dziełem jest umyślnie destrukcyjnych działań. Szaleństwo to przypadek, szaleństwo to ślepy traf, szaleństwo to potknięcie się o sylwetkę z przeszłości. Szaleństwo to bieg przez kocie łby, uliczki dotychczas szare, mdłe i puste; teraz ożywające na nowo, barwne i tak bliskie bijącemu w pośpiechu sercu!
Potem oddech rwany z piersi, splunięcia deszczem (jak te nastoletnie niegdyś, wtedy jednak pełne zniewag i buńczuczności!), duszony nadmiarem tlenu (i jego niedostatkiem – jednocześnie!) śmiech, osuwające się po śliskich nawierzchniach stopy, piski hamujących szaleńczo samochodów i brzmiące w tle klaksony. Czy to wciąż sen?
Czy zasady logiki pozwalały na obroty spraw tak nierealne? By topografia miasta zniekształciła się w lustrzanym odbiciu krzywego zwierciadła? Przez okulary wspomnień; tych uczuć zaklętych w budynki, miejsca i słowa – raz zawieszone w przestrzeni, niezdolne do dalszej podróży. I nawet po latach zdarzało się, że gdy zagubiony w pędzie dnia człowiek kroczył ścieżkami wydeptanymi po stokroć, nadal przyłapywał się na zerkaniu w kierunku powidoku własnej historii. Że był tam, kiedyś – ze swoimi ludźmi, swoimi uczuciami, w swoich butach i ze swoim imieniem. Był tam, kiedyś.
A teraz – Bastian Everett – ten człowiek ukryty za gargulczą maską, przedzierał się przez obłoki własnego, minionego jestestwa. Właził we własną skórę i błagał, by ten ostatni bastion ich historii wciąż stał tam – choćby i naruszony nie zębem, a kłem czasu.
Nie odważą się! – rzucił przez ramię. Słowa lekkie wznosiły się do góry; a potem padały, jak trącane packą muchy, pod ciężarem sążnistych strug deszczu.
W starciach takich jak te, zawsze była tą, która jako pierwsza miotała słowem; często niewybrednym, trafiającym zawsze w sam środek tarczy. Dotykającym dokładnie tych punktów, których powinno było dotknąć - jak strzała, której grot zwilżono trucizną własnej racji. I o ile racja ta wcale nie musiała jednać, ani bratać się z prawdą, tak bez wątpienia paraliżowała przeciwnika głębokim przekonaniem graniczącym z pewnością tonu i dudniącym w gardzieli rezonem.
Jezu Chryste, Phoe! Wszystko w porządku? – zdążył bąknąć tylko, nim pozostawiony bez odpowiedzi, porwano go w wir dyskusji.
I dawała właśnie swój popis; w szaleństwie żywiołu ciskała piorunami. Źrenice grzmiały, by rozbłyskiwać dźwięczącą w nich jasnością strzelającej we wnętrzu knajpy jarzeniówki. A on; on był jej skrzydłowym. Zawsze był.
– Nicola! Weźże skończ tę szopkę, ludzie jedzą! – Kobiecina ubrana w kraciastą, prawdopodobnie o rozmiar za małą sukienkę, opasana fartuchem, zatrzymała się w pół kroku. Serdelkowate palce zacisnęły się na kiju od trzymanego kurczowo mopa.
– Po moim trupie, Rita! To jest porządna knajpa, a nie szpital polowy dla jakichś gówniarzy! Poszli mi stąd! – ryknął, wypiąwszy dumnie pierś z szalejącym w temperamencie, włoskim sercem. Ale oni wcale nie chcieli iść. Nie chcieli zawracać!
I chociaż nie byli już także tamtymi gówniarzami, tak najprawdopodobniej – idąc za ciosem przeżywanej na nowo młodości – dali sobie odjąć piątej klepki. Everett pociągnął swoją harpię do środka; całkowicie zignorowawszy wszelkie próby oporu. O ile na początku pozwolił szatynce kuśtykać z wyłącznym użytkiem jednej nogi, tak w pewnym momencie po prostu ponaglił ją, przedzierając się do środka.
– Buon Dio, Nicola! – Margherita złapała się za głowę, dopiero teraz dostrzegając dramatyczne rany wojenne; być może przypuszczając, że sam Amalfitano jest temu winny. – Podłoga!
Owszem – podłoga. Naznaczona smugą krwi, ulicznym błotem i mętnymi zaciekami deszczu. Bastianowe „siadaj” – tapicerka kanapy obstawionej stolikiem zachodząca ciemnymi plamami rozlewającej się wilgoci. Kilka serwetek wyrwanych pospiesznie z pojemnika, lekkie zetknięcie tandetnie-zielonkawego (jak w szpitalu!) papieru z otwartą raną.
A potem Harvey i Rita, grzmiący nad nimi – i nieświadoma niczego, ale skołowana sytuacją kelnerka, dukająca niepewne (i nieśmiałe!) „co podać?”; i staruszek „wynocha!” – i znowu Everett „dwa burgery, jeden z podwójną musztardą, drugi bez piklowanej cebuli” – i Nicola, którego jakby oświeciło; bo pamięć prędzej zawodziła wśród twarzy, niż zamówień.
Phoe? Ale będziesz żyła? – zapytał rozbawiony, nie zerknąwszy nawet za siebie.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Phoenix Grace Farrell przytrzymała się ramienia swojego skrzydłowego niczym żołnierz ciężko raniony szrapnelem, niepewny, czy to dotrze do szpitala polowego, czy jednak na brzeg Styksu i w komicznych podskokach wprawiających ciężką od deszczu sukienkę w dziwaczny taniec ruszyła w stronę najbliższej niby-loży.
W zamieszaniu powstałym wokół ich przybycia - z Nicolą rozszalałym od wstrząsów italiańskiego temperamentu i Margheritą wirującą dokoła niego niczym przytyty piorun kulisty wciśnięty w za ciasną sukienkę, Phoenix - ten diabeł wcielony, skłonny do grzechu nawet w obliczu ryzyka wykrwawienia się na śmierć... - skryła butelkę musującego (teraz trochę rozwodnionego i trochę ubogiego w bąbelki, ale i tak nadal droższego, tak w smaku, jak i dosłownie, niż cokolwiek do picia na co na ten moment stać było ją stać) w jednej z bocznych fałd aksamitu. Nicola albo tej flaszki naprawdę nie zauważył, albo też uznał ją za najmniejsze ze swych bieżących zmartwień; w każdym razie - nie zareagował.
Phoenix opadła na kanapę, wsunęła flaszkę pod blat, siebie zaś za jego krawędź i uniosła zranioną nóżkę lekko, choć dramatycznie, sarnimi nagle oczami strzelając to prosto w rozeźlone ślepia Nicoli, to w pełną konsternacji buzię Rity, to zaś na swoje kuku.
No chyba nie wyrzucą z powrotem na deszcz takiego biednego, rannego stworzenia, któremu dziś, tej burzowej i burzliwej nocy, być może po raz ostatni dane będzie zatopić ząbki w delicji podwójnej musztardy?
- I wódkę proszę! - ranna łania na pytanie spłoszonej kelnerki zareagowała nader przytomnie. Może nawet udałoby się jej uprosić, by ta wódka - do dezynfekcji przecież! - była na koszt firmy? - Albo nie... - ręka uniesiona do kosmyka czegoś, co kiedyś było grzywką, ekspresowe zawahanie, milisekunda wieczności wygryziona upływającemu czasowi - Grappę! Dwie grappy do tych burgerów... - wychyliła się wprzód, mrużąc powieki wciąż zroszone deszczem, zdobne w drobne grudki tuszu do rzęs iodczytała imię na identyfikatorze obsługującego ich dziewczęcia - Fiono. Co za piękne imię. Ta grappa... Ta grappa uratuje mi życie!
Tłum zebrany naokoło ich małego przedstawienia rozpierzchł się wreszcie, każde do swoich zajęć przynajmniej na chwilę - Nicola do rwania szat, włosów z głowy oraz nerwów Rity na drobne strzępy, Fiona do przekazywania zamówienia kucharzom, zaintrygowani współ-goście zaś do dalszej i niby obojętnej konsumpcji swoich zamówień.
- Nie wiem. Myślisz, że będę? - zapytała w odpowiedzi, dopiero teraz unosząc spojrzenie znad stertki żałośnie zmiętych, szpitalnych w kolorze serwetek.
Inna odpowiedź cisnęła jej się na usta - rozchylone po biegu, wygładzone wiatrem, wychłodzone deszczem.
(Dopiero teraz będę żyła, Bastian, gdy mam Cię znów obok siebie).
Phoe parsknęła do własnych myśli i zaraz zdusiła to parsknięcie nadgarstkiem (w porę? nie w porę?).
- Nie no, kryguję się. Pewnie, że będę. Najwyżej bez nogi - wzruszyła odkrytymi bezbronnie ramionami, a potem konfidencjonalnym ruchem pochyliła się pod stolik, dając Bastianowi znak, by zrobił to samo.
- Bastek, patrz, co mam! - szepnęła, wyżynając przy tym mokre supły włosów wprost na wykochaną przez Amalfitano posadzkę. Trąciła ustawioną w cieniu stolika butelkę tą stopą, która uchroniła się od kontuzji - Jesteśmy zbawieni nawet, jeśli nie przyniosą nam tej grappy... Bo mówiłeś... - teraz wychynęła spod stolika i oparła ostre stożki łokci o blat - Że pewnych rozmów nie można tak przy jednym kieliszku, prawda? No. Więc o wszystko zadbałam. Ale najpierw... Bastian... Bastian opowiedz mi - wygłodniałe, ale nie błagalne (za dumna była, by błagać; zazwyczaj) - Opowiedz mi więcej... Jak się masz? Jak... Jak... Ja...
Tę-skni-łam.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

“Deszcze zapowiadali, ale o huraganach nic nie mówili…” – dało się usłyszeć cichy głos rzucony w przerwie między wymownymi chrząknięciami klienteli, oprawionymi w ozdobną ramę posyłanych ukradkiem spojrzeń.
I rzeczywiście; Phoenix Grace Farrell była jak sunąca przed siebie burza, owinięta szczelnie płaszczem ciągnionego za sobą (ze sobą?) żywiołu. Była dokładnie tym, co kryło się za kultowym już hasłem; jakoby destrukcja, w rzeczy samej, była formą stworzenia. I właśnie to robili teraz – wspólnie. Razem niszczyli, rozsadzali, dewastowali – a potem przyglądali się z łagodnym uśmiechem temu, co zostało ze zburzonego przez nich światka. Chaos wzniesiony na ruinach wspomnień.
Niszczyli, niszczyli; niszczyli. Bawili się świetnie i tylko nieco krwawo, i szaleńczo, beztrosko i nieroztropnie. Nie bacząc na jutrzejsze przeziębienia, katar i zatkaną lewą dziurkę nosa. Na ból uszu, głowy, gardła. Nieważne jutro – tak bardzo n i e i s t o t n e.
O ile przed parunastoma laty ich czyny nosiły znamiona wstydliwej przekorności i wyrażania drogiego im sercu buntu wobec ogólnie przyjętych wartości, tak dziś, bogatsi o doświadczenia i perspektywy, wiedzieli, że cała ta wielka moralność to zwykła ściema chowająca się za maską przyzwoitości. Dziś nie mieli wstydu. Dziś – na ten jeden szaleńczy bieg ulicami miasta – mogli połasić się o bycie nierozsądnymi nastolatkami. Bardziej odważnymi tylko i brawurowymi w swojej, o zgrozo (jakże chwiejnej!), dojrzałości. Przyłapani na popalanym nieumiejętnie papierosie nie musieli już w postrachu wciskać niedopałka w kieszeń (modląc się, by matka nie zauważyła potem smolistej dziury w materiale); a prosząc o piwo wystarczyło machnąć kasjerce przed nosem – w pełni legalnym - dowodem.
No nie wiem. Obawiam się, że w tej knajpie prędzej nabawisz się jakiejś infekcji, ale nie mów tego Ricie, bo zamiast burgera dostaniesz samą musztardę – rzucił żartobliwie, mrugając porozumiewawczo do swojej partnerki w zbrodni.
Poza tym został jeszcze stary Harvey. W tym wypadku obawiam się jednak, że szansy na opuszczenie tego lokalu żywcem nie ma żadne z nas. Myślisz, że zniknął na zapleczu, żeby przedzwonić gdzie trzeba? Że jutro obudzimy się z końskim łbem w łóżku? W sensie, z dwoma. Że, no wiesz, oddzielnie – wyjaśnił chaotycznie, zajęty tworzeniem prowizorycznego opatrunku (wytargał wszystkie serwetki).
Idąc jednak za sygnałem posłanym mu przez szatynkę; z połowicznego przykucnięcia dał nura prosto pod blat obleganego przez nich stolika.
Ooo jasna cholera! Wybawicielko! – wykrzyknął niemal, padłszy jak długi, a potem przewalił się z donośnym łupnięciem (mokrym plaskiem?) na plecy. I, ledwie wyciągnął rękę, zaraz cofnął ją. Najpierw przytknął palec wskazujący do ust, potem wzniósł lekko dłonie, jakby krzyknąć miał zaraz „no już, już, nic nie robię, niczego nie dotykam!”. Przecież nie wypadało tak od razu!
Oderwał się zatem od ziemi, ale znad polerowanego blatu, znad tego kompozytowego horyzontu – jak wschodzące, zimowe słońce (choć ciskające promieniami ciepłymi jak nigdy, tak zlewające się z niebieskawą poświatą śniegu), wyglądały jedynie jego oczy. I tylko wyginające się brwi – jak męczony dziecięcymi dłońmi rulon plasteliny – poświadczały o jakichkolwiek zmianach zachodzących w mimice chłopaka.
„Jak się masz?” – czy miało to jakiekolwiek znaczenie? Czy miało to jakiekolwiek znaczenie teraz? Czy należało tracić czas na sprawy tak błahe; na przeszłość tak beznadziejnie maluczką, stojącą w cieniu teraźniejszości – tych relacji z ich żyć, nadawanych wreszcie (ponownie) w czasie rzeczywistym?
Tak jak zawsze, Phoe. „Biały płotek” wciąż daleko poza moim zasięgiem. Rufus zaczyna się chyba domyślać, że jest adoptowany. Regularnie głosuję, jak przystało na odpowiedzialnego obywatela. Otwieram wernisaże i wpadam na zołzy z przeszłości. Norma, standard, nic nowego. – Wyliczał na palcach, dźwigając się do pionu i zasiadając wreszcie po przeciwnej stronie stolika; vis-à-vis swojej nieszczęsnej kompanki.
Dopiero teraz uderzyło go to wszystko. To, że ten euforyczny stan – ta mała eksplozja ekstatycznej radości była zaledwie kroplą w morzu uczuć, z jakimi przyjdzie mu się zmierzyć. Uczuć, jakimi trącać będzie go, niczym ugniecionymi kuliście, zgrabnie, zbitkami wyrywanych z zeszytu kartek; gdy pilnowała go, by zamiast szkicować po marginesach, skupił się na nauce przed „jutrzejszym sprawdzianem”.
Spoliczkowały go więc myśli – że trzeba będzie zdradzić się; obedrzeć z sekretów, z własnych słabości i tej małej, acz bolesnej korupcji. Że na moment odzyskał coś, co może straci zaraz. Że to jak sen, pośrodku którego budzisz się i, przeklinając los, znów tulisz się do torsu Morfeusza; a on zabrania ci – i nie pozwala wrócić. Że znów coś zmieniło się – i że ten deszcz, ten cholerny deszcz spływa po żłobieniach kobiecego ciała, i zbiera się nad obojczykiem, i sprawia, że kosmyki ciemnych włosów przypominają ornamenty rysowane na płótnie jasnej, wilgotnej skóry. Że sukienka przylega zbyt mocno, że uchyla rąbka tajemnicy, że niewłaściwe to jest i broń cię dobry boże, Bastian, zbierz wreszcie myśli! Nie pozwól im błądzić po cieniu – tam, gdzie najłatwiej przyszłoby im się zgubić!
Przełknął ślinę; a razem z nią tą ość panoszącego się za migdałem przerażenia.
Ja… wiem. Wiem, Farrell.
Wiem, że nawaliłem. Że nie potrafiłem zostać, choć właśnie o tym były wszystkie te obietnice bezsłowne. Że brakowało odwagi, że to tchórzostwo w najczystszej postaci. Że trzeba było postawić sprawę jasno i powiedzieć szczerze.
I wiem, że dziś postąpię tak samo. Bo jest tak, jak zawsze, Phoe. Tak jak zawsze być powinno.

A ty? Jak… jak ty?

Jak sobie radzisz?

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Zachichotała - ona, to dziecko uwięzione w ciele już dorosłym, już zmęczonym, już ochrzczonym takim bólem, do jakiego odczuwania są zdolni jedynie ludzie dojrzali - obserwując wyczyny Bastiana z półki obitej jedwabistym suede kanapy. Nie czuła bólu, rytmicznym pulsowaniem rozchodzącego się z rozcięcia delikatnej skóry - nie czuła go "już" albo "jeszcze". Nie czuła też skrępowania ściąganymi na siebie spojrzeniami obcych, tak przywykła, że wzrostem i tą aurą dziwnego czaru ściąga je jak piorunochron. Odgromnik skupiający w sobie wyłapane z atmosfery błyskawice. Nie, nie błyskawice. Emocje. I zaciekawienie - czasem przychylne, czasem przepełnione wścibskością, niekiedy zazdrosne lub w szwach pękające od pogardy ("Co to za wygłupy! Dorosła baba, a zachowuje się jak...").
- Boże, oby tylko nie chlamydii czy opryszczki! - zapiszczała błagalnie, ale w sposób nieirytujący, nie-skradziony słodkim idiotkom, które to z uwodzenia świata przecenionym seksapilem uczyniły swój podstawowy sposób na życie - Mieliśmy ostatnio prawdziwy wysyp tego diabelstwa w szpitalu, tragedia, Bastian! A w sumie cholera wie... - Wymownie zbadała dłonią skrawek zajętego przez siebie siedzenia - Co się kryje w tych welurach!
Uważnym spojrzeniem bijącym z dwóch skupiska pigmentów hebanu i orzecha, gdzieniegdzie tylko przerzedzonych pojedynczym błyskiem złota bądź zieleni, śledziła każdy ruch Bastiana, rysikiem oka tworzyła go w trójwymiarze tak, jak on powoływał do życia postaci na kartkach papieru. Nie odwracała odeń spojrzenia, nie mogła - bała się, że wówczas Everett zniknie, choć przecież udowodnił jej już dzisiaj, że jest prawdziwy.
...ale co, jeśli kłamał? Co, jeśli wbrew niepisanym zasadom fałszował rzeczywistość w trosce o jej dobro, tak, jak to czasem robią przyjaciele?
Phoenix śmiała się może i drżała tym śmiechem, gdy Bastian wyrzucał dłonie w górę, wspinał się na siedzisko, z przeteatralizowanym przestrachem łypał w stronę Nicoli Harvey'a, lecz lęk budził się w sercu. Wygrzebywał spomiędzy komórek ciała, otrzepywał z głębokiego snu niczym pies zbudzony ze smacznej drzemki.
Bastian tu był. Z krwi i kości. I z poczucia humoru, które innych wprawiało czasem w konsternację, ale ją samą - w spazmy śmiechu: na szkolnym apelu, na pogrzebie nielubianej nauczycielki, na przekór milczącym pasażerom w wagoniku metra mknącego z punktu A do B w godzinach szczytu. Był. Był-był-był. Odzyskany; oddany jej przez przypadek lub los, jak zwał, tak zwał, ważne, że na teraz.
Ale... na teraz, to znaczy na ile? Jak, skąd miała mieć pewność, że na dobre, na stałe, na zawsze?
Przecież raz już obiecywał - całym swoim jestestwem, każdym oddechem wyszarpniętym między jedną salwą wspólnego śmiechu, a drugą - że będzie. I opuścił ją, zostawił, wyszedł. Jak miała mu na powrót zaufać?
Nie, inaczej. Jak miała na powrót zaufać sobie?
Że tym razem już się nie przywiąże. To znaczy... Przywiąże, ale nie tak. Przywiąże się mądrze, z dystansem, bezpiecznie. Z pasami bezpieczeństwa pozapinanymi dokoła serca, z poduszką powietrzną między jedną jego, a drugą komorą. Przygotuje się na ból zawczasu i nie przywłaszczy sobie Bastiana tak, jak przywłaszczała go sobie w myślach - głupio, młodzieńczo - w przeszłości.
Bo przecież im więcej się miało, tym więcej mogło się utracić.
- Bastian! - wciąż wychylona w stronę swego wspólnika w występku zacisnęła dłonie przegubie chłopaka gestem niemal błagalnym - Ale musisz mi przynajmniej obiecać, że jak ognia będziesz unikał stoisk z pomarańczami! - nawiązała do przywoływanego przez przyjaciela klasyka, oczami wyobraźni widząc już, jak na skraju ulicznego krawężnika leży nie wielki Vito, ale jej Everett.
Uwagę o końskich łbach znajdowanych w łóżku wspólnym lub łóżkach oddzielnych zignorowała pewnie tak samo pół-świadomie, jak Bastian ją wypowiedział. Tak, jak ignorowała - ostrożnie, asekuracyjnie - wszystkie te elektryzujące momenty, w których wyczuwała czasem na skórze jego spojrzenie. Albo oddech - nie teraz, a już w przeszłości, podchwycony gdy mościli się na kanapie podczas filmowego seansu lub wygłupiali się w tańcu na jakiejś sztywnawej imprezie.
Udając, że nic, a nic jej to nie robi.
- Sama się w to wpakowałam, co ? - pokręciła głową z rezygnacją; głupia była, naiwna! Trzeba było zadawać pytania zamknięte, o konkrety. A nie wypluwać z siebie te otwarte, niezręczne, zrodzone z niewiedzy jak tu sobie poradzić, jak by to ugryźć, gdzie się zaczepić. Trzeba było siedzieć na tereny neutralnych, Phoenix, na miłość boską! Bezpiecznych. Od pola minowego pytań o radzenie sobie, a potem o wszystko co trudne - o to, co było, o te o nas odgrodzonych drutem kolczastym konwenansów. Napisał ktoś jakiś przepis na Rozmowy Po Latach? Bo jeśli tak, to Phoenix Farrell chętnie użyłaby teraz instrukcji. Obrazkowej, najlepiej. Jak siedzieć, jak mówić, jak oddychać by nie ryzykować detonacją tego zawieszonego między nimi ładunku rzeczy niewypowiedzianych, a wyśnionych. Samotnie.
- Ja? - zaskoczone, ale nie kokieteryjnie, a szczerze. Może miała jakieś lekkie upośledzenie umysłowe, wcześniej jakimś cudem niewykryte, skoro tak potworną niespodzianką był dla niej fakt, że i on spyta, skoro ona pytała. - Ja, uhm, dobrze... - samotnie, poprawnie; żyjąc w zaplątaniu we własny pracoholizm i zachowania unikowe skutecznie uniemożliwiające spotkanie z czymkolwiek (kimkolwiek?) z przeszłości - Nie otwieram wernisaży, głosować będę dopiero w listopadzie, i wiesz na kogo... - och, rozmowy o polityce były gruntem bezpiecznym, jeśli się miało te same lub podobne poglądy (a oni mieli przecież) - Jędz z przeszłości unikam za wszelką cenę, ale mężczyzn wrabiających mnie w porachunki z mafią... - tu ściszyła głos, wodząc wzrokiem za bossem restauracji - Jak widać, już nie. Nadal pracuję w Swedish, wiesz? Awansowali mnie ostatnio, co oznacza tyle, że dostaję o dziesięć procent więcej pieniędzy i o pięćdziesiąt procent więcej nadgodzin... No i mieszkam teraz gdzie indziej, wiesz? W Soho. Mam, nareszcie, własne mieszkanie!
Bezpiecznie. Neutralnie. O niczym. Z ulgą odczutą gdy można się było wreszcie zatkać grappą i burgerem przyniesionym przez obsługę.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Doprawdy było to zjawisko złożone bardziej niż wszystkie te zagwozdki logiczne, które od zarania dziejów trapiły głowy najtęższych umysłów. Emocje, relacje, istnienia ludzkie tak absurdalnie bliźniacze sobie i różniące się od siebie, zarazem – i często działające według, pozornie, niewytłumaczalnych schematów. To, że wiele lat rozłąki, doświadczeń, nowonarodzonych traum, wrażeń dogłębnych i impresji ulotnych, mogłoby się wydawać, równoznaczne było z setkami historii do opowiedzenia. Miniona, wygasła już zażyłość okazywała się nagle murem nie do sforsowania. Zażyłość wskrzeszana zbyt prędko, zatrzymana w blasku ostrych, policyjnych świateł – filmowy kadr zapętlonych w policyjnym stroboskopie czerwieni i granatu roztrzaskujących się na otoczeniu szosowej drogi, którą pędzili na złamanie karku. Zażyłość; tylko ona stanowiła tę zamkniętą bramę wiążącą usta. Bo z jakiegoś powodu wstyd mówić. Wstyd zwierzać się od tak, na zawołanie – wstyd przyznawać, że życie toczyło się dalej, acz osobno. Zupełnie, jakby obiecali sobie, że tam, dalej, w samotności – nic nie ma. Że jest tylko pustka i czyściec dla uczuć, z jakimi gnali przez życie przed laty.
Prawdopodobnie, gdyby zasiadali teraz przed wspomnianą literaturą, instrukcją – raczej, zaśmiewaliby się jakie to głupie i bezużyteczne. Że nie tak powinno się robić, że zupełnie inaczej, że nic a nic się nie znają, najwidoczniej i sami napisaliby to o dwie klasy lepiej! Ale nie mieli żadnego podręcznika, ani książki. Mieli tylko butelkę zwietrzałego szampana i te dwa, dygoczące w wilgoci ciała; a w nich dwie dusze – równie roztrzęsione, rumianym policzkiem tulące się do kręgosłupa – byle jak najdalej od środka ciężkości tej rozmowy. Byle zejść na tematy okrężne, drepczące chwiejnie po obwodzie tej areny, tego Koloseum, na którym toczyli swoje starcie. Kciuk w górę, kciuk w dół. Życie i chwała albo strącenie w przepaść dantejskich kręgów piekielnych.
Chlamydii? No co ty gadasz, że tak też można? A ja swoją byłą posądzałem o jakieś niecne schadzki z innymi! A właśnie tak mówiła, że to na pewno od tych brudnych siedzeń w knajpach… – Z naleciałością najmarniejszej aktorszczyzny palnął się otwartą dłonią we własny czerep. Po chwili ciszy pokiwał nim pobłażliwie. – Nie no, żartuję. To akurat wymyśliłem. Wyobrażasz sobie co by było, gdybyśmy trafili na siebie w takich okolicznościach? Ja, w szpitalu, z podejrzeniem jakiejś smutnej wenery?
I obydwoje zdawali sobie z tego sprawę – z tej bezpiecznej granicy, jaką chętnie wydzielili. Może tym właśnie był powód, dla którego początkowo uśmiechał się tylko do luźno plecionej dzianiny słów niepoważnych, którymi stroiły się żarty i mało ambitne, acz nieszkodliwe, kocopołki. Wiedział, że to trudne; że rozmowa o zatraconej, bolesnej przeszłości jest dokładnie tym, czym rozmowa o śmierci – bo przeszłość to mała śmierć, a wspomnienia o niej; elegie i epitafia.
Ale na żadnej stypie nie serwowali jeszcze burgerów z podwójną musztardą.
Moje gratulacje! Brzmi jak absolutny koszmar, ale domyślam się, że dla twoich spaczonych standardów to jak spełnienie marzeń! – rzucił z lekką przekorą, nie pozwalając na zahaczenie o zbyt poważne tony.
Kiwał więc głową i – po raz ostatni zaciągając się mile łechcącym zmysł powonienia zapachem, zatopił zęby w podstawionym mu pod nos burgerze.
Patrz, twój aż przecieka. Wygląda… – śmiał się – wygląda dokładnie jak ty, na tej kanapie! – Wycelował w nią palcem, przechylając przy okazji ciekawsko głowę „i jak?”, „smakują ci?”, „takie same, jak wtedy?”.

Teraz albo nigdy. Teraz albo nigdy. Teraz – nigdy – później – za chwilę. Zły moment, dobry moment. Spojrzała – zły. Nie patrzy – dobry. Na odwrót? Rozchyla usta; chce coś powiedzieć. Zamyka – moja szansa. I gryzą te słowa w gardło; i na skrzydłach chęci roztrzaskują się o podniebienie. Nigdy. Teraz.
Nigdy.
Przez rozległych kilkadziesiąt sekund miażdżył trzonowcami zaledwie jeden kęs tej taniej bułki. Przełknął ją, choć z trudem; użyty dziś aromat nostalgii sprawiał, że cholernej goryczki nie pozbędzie się przez cały tydzień uporczywego szczotkowania. Sięgnął potem po butelkę, pociągnął kilka długich, porządnych łyków. Przekazał dziewczynie.
Teraz.
Jak ona, wtedy: „...lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje, w myśli... w mowie... w sercu...” – i tylko lat przybywało i słowa jakby większe brzemię nosić zaczynały. Cięższy krzyż na coraz chudszym ramieniu.
Teraz.
Przestałem przychodzić, bo…
Bo zapłacili mi za odpuszczenie sobie. Bo zapłacili mi za twój święty spokój. Bo chcieli, żebym wreszcie pozwolił ci dojrzeć; nawet jeśli początki dorosłości okupione miały być bólem, a każde z pierwszych, codziennych, uchyleń powiek – katorgą. Bo nie miałem za grosz dumy i poczucia odpowiedzialności za coś więcej, niż swój własny, spłukany tyłek.

Nigdy.

Bo twoim rodzicom na tym zależało. Tak miało być lepiej, Phoe.
Tchórz. Idiota. Skończony idiota.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A może jednak dało się tak (choć instynkt, ten sufler uparty i nadpobudliwy podpowiadał, nieproszony, że nie, nie da się wcale-a-wcale): na około, na okrętkę, na niby. Że można, zamiast się wgryzać w to co bolesne tak, jak się wgryzali teraz w te głupie burgery, albo tak, jak pies ukąszony przez żmiję wgryza się we własną sierść i skórę łapy z zamiarem odgryzienia tego co sprawia cierpienie, owinąć co było, a nie jest w bawełnę. I utulić jak dziecko niekochane wprawdzie, ale rozkwilone, a więc i wzbudzające w nas ludzkie odruchy, w ramionach usztywnionych niechęcią. I ululać do snu i z czułością włożyć...
Do tego pudełka na strychu.
I nakryć wieczkiem. I to wieczko przyklepać dłonią rozedrganą. I pogładzić lepki kurzem karton z pustym namaszczeniem i westchnąć.
Panta rhei. Stare dzieje. Rany oznaczone notatką: NIE ROZDRAPYWAĆ.
Mosty w ogniu. Tumany kurzu, pył i pożoga i usta zasłonięte dłonią by się nie podusić. Za plecami żar pogorzelisk, ale my tu, a przed nami horyzont przeszłości.
Dało się tak, nie? Phoenix patrzyła na Bastiana - na wyraz jego twarzy, radosny, z premedytacją nie pozwalając sobie dostrzec smutku skulonego w kącikach tych pięknych oczu - I modliła się, żeby się dało.
Odnowa. Od nowa. Supernowa. Eksplozja mająca dać początek czemuś, co lepsze, zdrowsze, dojrzalsze, ale wciąż jeszcze ich i po ichniemu.
(Nie wiedziała jeszcze, ale miała się dowiedzieć za równo siedem minut i trzydzieści siedem, nie, teraz już sześć sekund, że mgławica powstała w tym wybuchu była nietrwała i ulotna, że wszystko weźmie w łeb, pierdolnie, kurwa!, i po wielkiej ilości cierpienia-cierpienia-nadziei dopadnie ją tylko więcej cierpienia-cierpienia-cierpienia).
- Bastian, a może to wcale nie jest taki zły pomysł? To znaczy, żebyś mnie odwiedził w szpitalu... - Jak skazaniec nieświadom, że nastał dziś dzień egzekucji, zegar już ruszył, a jego wskazówki z cichym szmerem śpiewają nam pieśń pożegnalną, Phoenix Grace kontynuowała tę farsę, te żarciki urocze, niewinne - Jezu, źle to zabrzmiało! - chichot znad strumyków słono-tłustej posoki ściekających po palcach na talerz - Żebyś przyszedł do mnie do pracy. I wiesz, że niby jesteś chory. Na chlamydię albo na serce, może lepiej na serce, ale w sumie wszystko jedno. I cię wystawimy którejś z moich koleżanek! One są ładne, mądre, wolne wszystkie. Cierpią tylko na pracoholizm, ale oprócz tego - żadnych nałogów i dzieci na koncie. Jest na przykład Judith... - Phoe tak naprawdę nie cierpiała Judith, po przedszkolnemu, z zazdrości o jej uśmiech i cycki lepsze od jej własnych - I jest Paola... Egzotyczna... - znowu chichot - Piękność z anestezjologii! Do wyboru, do koloru, Bastek! Wszystkie cię chętnie... Uleczą!
Tak oto stwierdzała ta harpia cholerna, ten piesek francuski, ale w rewersie: sam chce, ale odda każdemu, kto wyciągnie rękę. Na wszelki wypadek. Zawczasu. Zanim się zrobi coś głupiego - jak wtedy, jak wtedy - i oberwie po łbie - znowu, znowu. Zanim się wyciągnie łapkę i po tej łapce dostanie. Zanim się poprosi o łyczek ambrozji, lecz miast niej dostanie cały gąsior cykuty.
Nie będę twoim pocieszeniem...
Nie to nie. "Nie". Pierwsze słowo, jakie wypowiedziała w swym życiu Phoenix Farrell, Grace, po babci, na drugie. "Nie". Matka i ojciec w oczekiwaniu, że może "mama" albo "papa" albo "bubu" choćby, a ona:
NIE.
- Bastek, czy ty mnie właśnie... - dwie minuty i osiemnaście sekund. Skazaniec spacerujący teraz po brzegu masowego grobu, zachęcany przez kata przymilnie by się nad tym wyrobiskiem pochylił, bo tam tak ładnie, kwiatki, może jakieś grzyby rosną ciekawe, no, niech sobie spojrzy... - Porównałeś do burgera?
Trzydzieści osiem sekund.
Znała Bastiana Everetta od... Osiemnastu lat? Dziewiętnastu? Lubiła myśleć, że od podszewki. Na wylot, jak własną kieszeń, jak własne ciało. Ale myliła się chyba jednak, bo cień tej wyliczanki ostatecznej dostrzegła na jego twarzy za późno.
O trzydzieści osiem sekund. Siedem. Niewystarczająco, by się zerwać i wyjść. Za mało nawet, by oczka zakryć, albo uszka.
Teraz.
- Co? - skrząca się solą i tłuszczem frytka zatrzymana w pół drogi do ust, brwi zmarszczone gwałtownie, ale uśmiech jeszcze nadal, nietaktownie, rozciągający lekko wargi. Wąskie, ostro wykrojone.
Twoi rodzice...
No, zgadza się. Polly-Ann, z domu Walsh i Cillian Farrell, moi rodzice...
Co z nimi, Bastian?
Matka zawsze w spódnicach, twarz ładna ale surowa, ojciec - natychmiastowe wytłumaczenie skąd u Phoenix tyle piegów i taki temperament. Moi rodzice...
Ale. Co. Z. Nimi.
Bastian.
Co z nimi? Co?
- Co, Bastian? - odrzuciła tę frytkę na chłód porcelany tak gwałtownie, jakby było to ostre narzędzie, a ona znalazłaby się przypadkiem na miejscu zbrodni - w blasku policyjnych świateł, tych właśnie. Ale przecież to nie ona trzymała sztylet tak naprawdę.
Nie ona, a Bastian.
- Co ty mówisz, Bastian? - "I Ty, Brutusie?", niewysłowione ale wypowiedziane. Gestem spłoszonym i wzrokiem niewidzącym, nierozumiejącym, nie chcącym rozumieć. - Co?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Tłumaczeń i usprawiedliwień szukał już zbyt długo. Zupełnie tak, jakby areszt, w rzeczy samej, zamienił się w prawomocny wyrok, a on; on nadal szukał swojego alibi. Że stanie kiedyś tam, gdzie trzeba i rzuci papierami na biurko, że powie: "oto dowód, nie było mnie tam, jestem niewinny!" – ale dowodów nie znalazł. Nie znalazł, bo... bo był tam. Bo był winny. I każda komórka tego zdradzieckiego ciała, każda uczestniczka tej heliai, krzyczała "winny! winny! winny!", "krzywoprzysięzca! krzywoprzysięzca! krzywoprzysięzca!", a potem: "pollice verso!".

Odnowa, od nowa, supernowa.
I on, ten ikarowy chłopiec, który myślał już, że osiągnął swój cel. Że spełnia marzenia, że odnalazł swój dom pośród chmur; bo wygrzewa się w cieple słońca bliskiego mu, jak nigdy. Bo wokół dłoni plączą się jego promienie, łaskoczą te cienkie, pierwotne błonki rozpięte pomiędzy palcami. I nie jest to ciepło syntetyczne, sztuczne, płaskie – jest prawdziwe, realne, głębokie! Tylko im bliżej jest – im dalej sięga ręką (już, już prawie!), przekonuje się, że to nie promienie, a języki ognia. Najpierw na ich grzbiecie. Potem w gardle stracenia, w krtani duszącego swędu. I spada. I zapada się – w sobie, w Niej, w przeszłości, w popełnionych błędach.
Nie zdążył odpowiedzieć. Nie na pytania, przy których powinni byli się zatrzymać; jak drogowskazy, mówiły przecież „tu – bezpieczna ścieżka, tam – leśne labirynty”, jak granice „tu – teren publiczny, tam – własność prywatna”. A on i tak tam wlazł! A gospodarzem kto? Ten cholerny Wilk, który pożarł już babcię i Kapturka, i Leśniczego, i wszystkich, do diabła, bo głodny był, jak Bastian głodny był tej piegowatej zołzy; jej towarzystwa, przyjaźni, wsparcia. I nagle okazywało się, że może lepiej odnalazłby się w tej roli o uszach na sztorc postawionych i powonieniu mistrzowskim i oczach wielkich; niby przyjaznych, a jednak tych, które upatrzyły sobie bogu ducha winną ofiarę.
A może nie? Może wcale nie była taka niewinna? Może to jego oczy widziały po prostu więcej – a ona, dla własnego bezpieczeństwa (wygody, nawet!), trzymała je zatrzaśnięte we własnej naiwności? Podczas kiedy on sypiał, śnił i marzył z uchylonymi powiekami; na jawie. Kiedy zasypiała w jego mieszkaniu, kiedy przykrywał ją kocem, kiedy poprawiał zwisającą w jakiejś katorżniczej pozycji rękę, kiedy on wracał do pokoju obok, do swojego łóżka;
i śnił, i marzył z uchylonymi powiekami. Z otwartymi oczami.

„Co, Bastian?”
„Winny! Winny! Winny!”
„Co ty mówisz, Bastian?”
„Krzywoprzysięzca! Krzywoprzysięzca! Krzywoprzysięzca!”

Głupi człowiek, który pomyślałby, że najbardziej bolesne słowa kryją się w takich banałach jak „nie kocham” albo „przepraszam”, „żałuję”, „to nie tak”, „nienawidzę cię”. Skądże znowu! Ludzie jak zwykle skupiali się na tym, co wydaje im się, że pobrzmiewa dostatecznie rozpaczliwie. Na uogólnieniach albo szczególikach tak powierzchownych, że aż nieistotnych. A to, co bolało, rezonowało wewnątrz. W tym głosie łamiącym się jak przyszykowany do wysuszenia stos drewna – wilgotnego wciąż od emocji, od nagłej fali wzburzenia. Od zawodu.
Najbardziej bolesne słowa wcale nie kryły się w słowach, ani nawet nie w myślach. Najbardziej bolesne słowa to emocje, kopersztych wyryty na ścianie serca. I rzeczywiście, czasami było to „przepraszam”, innym razem wystarczyło jednak krótkie „co?”.
I nie wiedział „co”, nie wiedział „jak”. Dziś wydawało mu się nawet, że nie wiedział też „dlaczego”. Ale to tylko ulotne wrażenie ślepca, tego człowieka kruchego, bojaźliwego względem sądu ostatecznego. Jej osądu.
Zrobił to z wyrzutu zazdrości; tak, jak następuje wyrzut adrenaliny do krwi. Zrobił to dla pieniędzy, których dziś brzydził się jakby bardziej. Zrobił to, bo obstawił złego konia. Bo zachował się jak zwykły kostera, który w nieuczciwej grze dostrzegał swoje rychłe wyzwolenie. Ale żaden nałogowiec nie potrafił się, od tak, przyznać do winy. Nawet wtedy, gdy chwyciło się go za przegub – za rękę – przyłapanego na gorącym uczynku!
Nigdy.
Tak miało być lepiej – powtórzył, wyraźniej, wbijając wzrok w przejrzystą plamkę uzurpującą kolejne minimetry blatu; plamkę deszczówki ociekającej z kobiecych włosów.
Wydawało mi się, że to i tak bez znaczenia. Że skoro… wtedy… to nie będzie już żadnej różnicy. Byłem zły. I głupi. – I spłukany. – I ty też byłaś zła. I pomyślałem, że może mają rację? Nigdy tak nie myślałem, więc czemu wtedy? Nie wiem.
Wiesz.
Bo miałeś dość tego wszystkiego. Dość ściskania cudzych dłoni, dość opowieści tytułowanych cudzymi imionami. Dość tych nieumiejętnie maskowanych, sinawych punktów na kobiecej szyi i ramieniu. Dość nachalnych myśli, które tamtego dnia – gdy alkohol poluzował zamki i barykady – wyważyły drzwi wyobraźni; wlały do środka dziegciu i pozwoliły ci utopić się w tej smolistej mazi żałosnych wyrzutów.
Uniósł spojrzenie. Brwi drgnęły niemrawo.
Czasami siedziałem obok ciebie i myślałem, że może to już nie ty. Że może Phoenix Grace Farrell się skończyła i… i jak chcę, to mogę ją sobie odtworzyć przy tych durnych burgerach albo… albo nie wiem przy czym. Że to wszystko. Nic więcej – mruczał, bardziej do siebie już, niż do niej.
Teraz myślę, że to nieprawda, ale wtedy...

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

- Nie rozumiem... - Everett mówił do niej jakieś słowa, uciekał wzrokiem, płoszył się i znów zbierał na odwagę, płonną, słabowitą. Toczył jakąś walkę wewnętrzną. I w tej walce przewracał się, upadał, powstawał...
A ona? One Nie Rozumiała.
–Nie rozumiem? – teraz, w powtórzeniu, znak zapytana zahaczył się o końcówkę stwierdzenia, pytajnik pociągnął brwi w dół, obydwie, zbiegłe u nasady nosa pod działaniem tej smutnej grawitacji. Słuchała i nie słyszała. Słyszała, ale nie rozumiała. A powinna, prawda?
Bo przecież... On. Mówił. Coś.
Tak. Jakieś słowa. Coś o kończeniu się. O niepewności. I jeszcze, że jej rodzice... Jej...Rodzice... I, że lepiej. Miało być Lepiej. Ale, ale... co do tego mieli jej rodzice? Polly-Ann i Cillian. Miłość rozłożona nierównomiernie między dwie latorośle.
I co miał na myśli bełkocząc – nie bełkotał, ale dla niej brzmiało to jak bełkot, jakieś tłumaczenie pokrętne, wykrętne, pokraczne – że… - ...Phoenix Grace Farrell się skończyła?
Och, Bastian. Gówno wiedziałeś o Phoenix, jeśli myślałeś, że to ten przypadek. Bo Phoenix Grace nigdy się nie zaczęła. Nigdy nie dała sobie prawa by się zacząć. Całe to jej nędzne życie przepełnione autoagresją - nie od niedawna, nie od wypadku, ale od dziecka, od zawsze - było jak siedzenie w poczekalni. Jak spoglądanie na zegar nad drzwiami, niecierpliwie. Jak poruszanie skrzydłami w bandażu kokona.
Czuła, że czeka. Ale nie wiedziała na co. Aż stanie się taka jak Molly? Lepsza niż Molly? Aż ktoś ją pokocha? Zechce? Tak mocno, jak mocno nie chcieli jej i rodzice i siostra i...
Nie będę Twoim pocieszeniem.

Był w błędzie jeśli miał ją za niewinną.
Mea culpa. Mea maxima culpa.
Bo Phoenix była tak winna, jak tylko da się być winną w wieku lat siedemnastu. Dwudziestu. Dwudziestu pięciu, ośmiu. Winną fantazji o zniszczeniu, potrzeby zniszczenia. A była kometą w końcu. Siłą niszczycielską, choć piękną. I zawsze myślała, że tak już być musi. Że musi niszczyć. Wszystko i wszystkich, a najbardziej siebie.
A jak zniszczyć siebie?
1) Rozkochać w sobie świat (a On był jej światem przecież, choć nieoczywiście).
2) Zniszczyć wszystko, co drogie sercu (a On był przecież temu sercu najdroższy, choć niespodziewanie).
3) Zbrukać wszystko, co czyste (a czy było coś czystszego niż ich przyjaźń, niż to braterstwo krwi zawarte w efekcie niewprawnego, nieporadnego cięcia, naśladownictwa tego, co Jack London opisywał w swoich książkach przygodowych?).
- Wtedy, wtedy co? Wtedy co, Bastian?

Nie będę Twoim pocieszeniem, pieprzona mantra zapętlona w komorach serca. Sutra nucona przez tego mnicha co strzegł wlotu żyły głównej i zapamiętywał wszystkie słowa najboleśniejsze jakie kiedykolwiek próbowały się wedrzeć. Do środka.
Nie. Będę. Twoim.
Teraz rozumiała.
Tak miało być lepiej….
Ból fantomowy. Ten, o którym myślała, że da się go nie czuć, ale go czuła. Bez sensu, bez sensu zupełnie! Bo przecież pięknie być miało i łatwo. Od teraz, od tej wystawy. Od tych burgerów. Od tego: chodź, przytulę cię. I chodź: napijemy się razem i zapomnimy. I zaczniemy od nowa.
Supernowa.
Supernowa chciała się rozpłakać. Ta Nebula biedna, ten ludzki huragan, trzynaście w skali Beauforta, chciał się rozpaść wreszcie. Nareszcie. Rozkleić (jak kartonowe pudełko pełne sekretów, zostawione nie na strychu, a na deszczu). Pozwolić brodzie rozedrgać się i śmiesznie i żałośnie, jak u dziecka, któremu właśnie w bezkres błękitnego nieba uciekł wymarzony balonik kupiony na festynie, trzymany w dłoni tylko przez minutkę i na o wiele mniej niż minutkę puszczony, nieopatrznie.
O tak, chciała, ta harpia, kometa, jednoosobowa tragedia z desek starogreckiego teatru, się rozszlochać. Dać się rozfalować piersi swojej, dać się ustom swoim rozwyć dziko i zionąć całym bólem, który czuła. I nie mogła.
Ręce zacisnęły się na krawędzi stolika. Burger, niedojedzony, wiądł smutny, wytrzewiony musztartą i strzępkami lodowej sałaty, na talerzu.
- Co ci dali, Bastian? Co ci dali w zamian? – Pytała nie Phoenix, pytał jej Ból- Czym cię kupili, co? Pieniędzmi? Coś ci obiecali? Zaszczyty? Tytuły? Kontrakt wydawniczy jakiś? Przecież nie, kurwa, rękę pierworodnej! Bo jakby to tak, z martwą... A z jej siostrą przecież nie chciałeś! - trzepnęła dłonią w blat stolika; spojrzenia gości przemienionych w gapiów scentrowały się znów na ich loży - Dali ci coś w ogóle? Cokolwiek? Za ile się sprzedałeś, Bastian? Za ile nas sprzedałeś? Ile byłam dla Ciebie warta?

Ta, dla której nie chciałeś być pocieszeniem.

Nie wiedziała już, gdzie bić, gdzie dźgać, gdzie kopać, aby zabolało go tak, jak zabolało ją. Nie, żeby zabolało go bardziej, choć wątpiła, że się dało.
Bo skąd miała, Winna-Naiwna, wiedzieć, że już to zrobiła? Że już stało się i rzekło? Że zadawała mu ten sam ból, który sama teraz czuła tak dotkliwie, przez lata - tylko, że na raty. Systematycznie, z uśmiechem na pokrytych malinową szminką (skradzioną siostrze, matce, nigdy własną, bo przecież "Phoenix nie bawi się w takie banały") wargach. "Dzięki, Bastian!" - kolejna oczekująca randka ponaglająca ją dźwiękiem klaksonu -"Tak, postaram dobrze się bawić. No, to do jutra!"

Tak, wstała.
(A wraz z nią wstał Nicola, ukradkiem przypatrujący się tej scenie zza przy-barowego filaru obwieszonego pocztówkami z Sycylii, krzyżykiem z wulkanicznych skał Taorminy, zdjęciami mammy Amalfitano i padre Amalfitano i wszystkich cugini i congeneri Amalfinani i bulwkami czosnku zwisającymi dumnie w suchych łupinkach z długiego, chudego pałąka, gotów by się w razie potrzeby zaangażować).
I gdyby odwróciła się przez ramię, dojrzałaby niedorzeczny ślad wilgoci pozostawiony na obiciu kanapy przez jej ciało i materiał sukienki - niby obrys sylwetki ni to dziewczęcej, ni kobiecej, ni potwornej, ni to motyl, ni diabeł, jakaś okrutna Rorschachowska plama, zgaduj-zgadula, co tu widzisz, co dostrzeżesz, którą z traum swoich, z fantazji, które z marzeń?
Ale nie odwróciła się. Nie odwróciła się, bo patrzyła wprost na niego. Na Bastiana. Bastiana na równoważnej huśtawce osiemnaście lat temu: "Hej, ty! Pohuśtać się z tobą? Nie jestem zbyt ciężka, a i nogi mam za długie, ale nadam się. I umiem śpiewać piosenki. Irlandzkie, takie o potworach z głębin i topielicach, co ukręcają głowy swym kochańcom...Kochankom... No, wszystko jedno! To mogę?".
Bastiana cztery i pół roku później, pierwszy raz pijanego naprawdę (ohydnym kawowym likierem i martini skradzionymi z przeszklonej witryny farrellowskiego chippendale'u), balansującego na krawędzi pół-daszku altany, na który się wspięli we dwoje. I Bastian z tego pół-daszku spadający - ręka w gipsie, szlaban, Phoenix wkradająca się do pokoju, w którym wściekli rodzice zamknęli go jak w baszcie, przez okno.
I Bastian na tej imprezie w liceum, na której Phoenix (tak bardzo nie z nim) straciła dziewictwo z taką niedbałą nonszalancją, z jaką kowboje z biało-czarnych westernów spluwają do saloonowej spluwaczki. Bastian, który ją zabierał na lody, prowadząc samochód, choć nie powinien. Bastian, który ją przytulał do serca gdy rozpłakała się wreszcie, z dala od wzroku rodziców, po pogrzebie Molly. Bastian nakrywający ją kocem. Bastian poprawiający jej nadgarstek zsunięty z kanapy.
Bastian, który myślał, że ona nie widzi.
Nie słyszy.
Nie wie.
Bastian, który myślał, że ona śpi i nie czuje. Jak on... nakrywa ją kocem. Wyczuwa siedemdziesiąt dwa uderzenia pulsu na minutę, oplatając jej przegub dłonią, by go ułożyć wygodniej. Myślała, że... Chciała nawet...
Ale...
Nie będę Twoim pocieszeniem.

Teraz. Nigdy. Teraz. Nigdy. Bastian. Proszę. Bastian. Kocham. Bastian. Zostań. Zostaw. Bastian. Nigdy. Teraz. Zawsze.
Chciała go uderzyć. Chciała uderzyć siebie. Chciała coś zniszczyć - ale czy cokolwiek tu jeszcze było do zniszczenia?
Zamachnęła się nawet - wycofała dłoń, lodowatą, rozedrganą, w tył na osi szczupłego barku i naprawdę chciała go spoliczkować, lecz coś się zepsuło, zawiesiło, nie powiodło i Phoenix Grace Farrell miast wymierzać ciosy, przypadła Bastiana, wczepiła dłonie w jego koszulę, przylgnęła doń w pół-objęciu, z jednym kolanem opartym o krawędź kanapy. Ze szlochem zduszonym w przemokłym materiale bastianowej koszuli.
- Co ty zrobiłeś, Bastian? Co ty nam zrobiłeś? Nie wybaczę ci tego - wymamrotała; i nie gniew był w tym mamrotaniu, nie wściekłość, tylko po prostu smutek przeogromny - Nie będę ci mogła tego wybaczyć.
Teraz. Nigdy. Teraz. Nigdy. Bastian. Proszę. Bastian. Nigdy. Teraz. Zawsze. [/i]

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Sprzedał się. Ich. Sprzedał wszystkie te wspomnienia, to pudło trzymane na strychu; za jakąś marną sumę. Za psie pieniądze. I za co? W imię czego – „lepszego” jutra? Zdefiniuj „lepsze”, Everett; bo o ile opłaciłeś to swoje cholerne mieszkanie, o tyle twoje życie – dokładnie od tamtego momentu – ześlizgiwało się po równi pochyłej. I tylko w dół. W dół. Niżej. W dół. Czy naprawdę wystarczyła ledwie jakaś namiastka nienawiści? Mieszanina dwóch ingrediencji – zawodu i własnego niedowartościowania? A może, wręcz przeciwnie, było to z jego strony jakieś desperackie megalomaństwo, że wyobraził sobie zbyt wiele; że uznać mogłaby go za jednego z tamtych, podczas gdy sama dała upust własnej słabości? Może nazajutrz znów wróciłaby do swoich tradycji i rytuałów z pogranicza dewiacji – znów wróciłaby do tamtych, bo „daj spokój, Bastek, to tak tylko – przez przypadek”, bo „to nic nie znaczyło przecież”. Może.
Może. Może. I wszystko to niczym poszukiwanie Wielkiego Być Może.
Może. I morze. Miles, cholera jasna! I on jeszcze, teraz, tutaj – w myślach Everetta i przed jego oczami; choć twarz ukryta za osnową tajemniczej niewiedzy, przysłonięta woalem cienia. Sylwetka w półmroku skąpana, chadzająca miękkim, ale nieznanym brunetowi krokiem. Człowiek bez twarzy, bez uśmiechu, bez wyrazu, bez powodu, by „przychodzić” tu w takiej chwili! Ze wszystkim tym, czego tak bardzo pragnęła, czego Bastian nie miał – albo miał za dużo, za bardzo, za mocno!
Tak jak Molly. Zupełnie, jak Molly. Zawsze pierwsza – nawet wtedy, gdy następna w kolejce lub na jej końcu. Zawsze inna jakaś, lepsza jakby, ważniejsza, ładniej mówiąca, z ogładą i taktem. Ale on nie chciał ideałów; on chciał do tej dłoni ciepłej, która poklepie po łbie – która podrapie za uchem. I na każde wezwanie, na każde przywołanie. Zbyt łatwy, by branym być pod uwagę. Zbyt dostępny, zbyt powszechny. Zbyt głupi, by dostrzec, jak niewiele wysiłku wymaga wyznanie prawdy.
Tej prawdy, którą chował w sercu, a nie w zranionej ambicji.
„Chodź, Phoe” – a nie tamto idiotyczne „Nie będę”.
„Już dobrze”, „Nie trzeba”, „Wszystko w porządku, Phoe, wszystko gra”, ale nigdy „Nie będę”; bluźnierstwo to i profanacja dla wszystkich tych uczuć, które buchały w kotłowni szalejącego serca. Serca sprzedajnego, słabego, dziwnie grzesznego – ale nie względem religii, a własnych, równie żarliwie wyznawanych wartości.

I mówiło się, przecież, że:
„Jeśli więc prawe twoje oko jest ci powodem do grzechu, wyłup je i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało być wrzucone do piekła. I jeśli prawa twoja ręka jest ci powodem do grzechu, odetnij ją i odrzuć od siebie. Lepiej bowiem jest dla ciebie, gdy zginie jeden z twoich członków, niż żeby całe twoje ciało miało iść do piekła.”

Tylko jak wygryźć własne serce? Jak dokonać ekstrakcji na organie definiującym „życie”? Jak pozbyć się tego źródła wszelkich cierpień i skaz? Jak? To nie ręka winna była odsunięciu Jej twarzy od siebie. Jej podbródka, Jej ust. To nie spojrzenie, ani nawet nie usta same w sobie splunęły słowami, które po dziś dzień, jak drzazga, tkwiły na końcu jego języka.
I może to było jego piekło? Może tak wyglądało piekło wszystkich tych, którzy za nic mieli sobie wiarę w zbawienie i życie wieczne; może tym było inferno doczesności. Tą rozeźloną supernową, meteorem gotowym, by w zderzeniu z ziemskim padołem nie pozostawić nic – i nikogo!
Więc biła tam, gdzie – jako wszechwiedząca (a taka właśnie była; wiedziała o nim wszystko i spisywać by mogła grube tomiszcze i woluminy wszystkich faktów, jakimi dzielili się „do poduszki”) wiedziała, że boleć będzie najbardziej. Tam, gdzie najczulsze punkty; po sercu.
Zamiast odsunąć się, uskoczyć, uchylić, uniknąć, skontrować, zareagować j a k k o l w i e k, on po prostu przymknął oczy. A skoro biła – niech bije; ciosem potężniejszym, niż biły kościelne czy wartownicze dzwony. Niech bije. Niech nokautuje, byle mocno. Byle już – i niech nie czeka. Niech bije. Niech niszczy, niech pali, niech da mu wreszcie to, na co zasłużył. Z czego każdej nocy wyspowiadał się w jednoosobowym towarzystwie własnego, smutnego sumienia. Rachunek przegryzany z równym obrzydzeniem, z jakim rozgryzało się kapsułkę tranu, czy innego oleistego paskudztwa.
Kilka… – Chciałby powiedzieć „kilkadziesiąt”, „kilkaset”, „cholerną fortunę!”. Zamiast tego było to marne, liche, przykre „kilka”.
Kilka patyków. – Przełknął ślinę. Jak żałośnie to brzmiało! – Wystarczyło, żeby uniknąć wywalenia na zbity pysk przez właściciela mieszkania. Wystarczyło, żeby znaleźć… żeby się czymś zająć. Żeby się odkuć i móc…
Móc co? Zapomnieć o tobie? Udawać, że nie istniejesz? Że wygodniej jest, łatwiej, prościej, bez problemów, bez katastroficznych omenów, jakie kryły się za twoim uśmiechem?
I co z tego? Co z tego, że sam Legion mógłby powstydzić się łażących za nią – krok w krok – demonów. Jeśli były Jej – jeśli do Niej należały, to kochał je tak samo, jak każdą cząstkę tego niestabilnego bytu! Tej istoty oksymoronicznej i paradoksalnej; kruchej, ale jakby odlanej z żelaza. Smutna w swojej radości, pełna pesymistycznej nadziei, inna – inna, nie najlepsza – nie jak Molly. Inna. Jego Phoe.

Czuły punkt.
„Nie wybaczę ci tego.”
Nie wybaczy.
To jest nas dwoje, Farrell. Jest nas dwoje – mruknął w odpowiedzi. Cicho; pozwalając jej, by dopadła go niczym ten ogar piekielny, spuszczony z łańcucha. Polowała na tych, którzy zaprzedali swoje dusze – i on był jednym z dłużników.
Bał się jej dotknąć. Bał się dotknąć tych odkrytych, rozdygotanych ramion.
Niczego się nie uczył.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Phoenix pokręciła wolno głową. Przekornie, bo nie w niedowierzaniu, a w potwierdzeniu. W przepełnionej rezygnacją, smutnej zgodzie na rzeczywistość. Tę, którą rysowała się przed nią pomiędzy wysokimi oparciami foteli Harvey's Burgers. Tę, na którą spoglądała przez okulary wprawdzie może różowe, ale o szkłach pokrytych gęstą pajęczyną spękań.
Cóż było począć - nie miała już trzynastu lat i plecaka wypchanego ulotkami najlepszych uniwersytetów z programem medycyny. Nie miała już trzynastu lat, by wierzyć w szczęśliwe zakończenia i w "żyli długo, i..."
Nawet nim - w powolnej, sadystycznej niemal reiteracji wydanego nań przed laty wyroku - Bastian dobrnął wreszcie do finału swojej wypowiedzi, Farrell po prostu wiedziała. Jak pacjent znający treść diagnozy jeszcze przed najboleśniejszym ze spotkań z prowadzącym go lekarzem.
Wiedziała.
Może nawet nim zaczął mówić (cichawo, chrapliwie). Może nawet nim zaczerpnął przesyconego zapachem maślanych bułek i grappy powietrza.
Czy wyczytała to w jego oczach (lewe jak z obrazka, błękit na błękicie, prawe bliźniacze lewemu, lecz ze skazą - mikrym, złamanym rombem miedzi i brązu w błędzie pigmentu, wadzie czyniącą właściciela nieidealnym, ale...jedynym)?
Czy przedestylowała to ze słów opowieści "do poduszki"? Posłyszała spomiędzy warg, wypowiadane przez sen, gdy - tylko w jego własnym podkoszulku, służącym jej za piżamę, przemykała się nocą do łazienki? Czy zwęszyła to w zapachu skóry - kawa, papier rysunkowy o gramaturze 250g/m2, sen, szare mydło, więcej kawy?
To, to znaczy, co...Że był tchórzem?

Nie, nie był tchórzem. Był człowiekiem.

I zrobił to, co robią ludzie.
Dokonał wyboru (tak jak i Ty go dokonałaś, Phoenix - szeptał jakiś bezczelny głos w jej głowie - tak, jak Ty go dokonywałaś tak wiele razy, często bezczelnie, bo na jego oczach...).
Kilka patyków. Czynsz, nowe ołówki, kilka pudełek z mrożoną lasagne pewnie, parę puszek bezcukrowego sprite'a. Może nowe buty? Jakieś oprogramowanie, czy co? Baterie do tej durnej ikeowskiej lampki, której światło miało go niby uratować przed utratą wzroku jeszcze przed czterdziestką? Albo nowe krzesło - takie, jakie to z kolei zbawiłoby jego plecy, plecy artysty, plecy rysownika, od pierwszych symptomów bólu?
Kilka patyków. A więc tyle kosztowała ich bliskość. Ta, która dla niej znaczyła więcej niż pochwały rodziców. Niż jej imię, wydyszane przez tego-czy-tamtego w krótkiej, płytkiej, mdłej chwili uniesienia. Bliskość cenniejsza niż powietrze.
- Przecież mogłeś przyjść z tym do mnie, Bastian - jakaś nagła czułość pobrzmiaław jej głosie, w sylabach i zgłoskach tłumionych materiałem. - Przecież poradzilibyśmysobie. Jakoś. Jakoś dalibyśmy radę.
Gdyby tylko przyszedł wtedy do niej... Gdyby stanął na progu jej świeżo wynajętego mieszkania, gdyby przyniósł ze sobą pizzę za cztery dolce albo zwichnięte, przecenione kwiaty, albo nawet gdyby przytargał ze sobą tylko wielkie, tłuste, wykarmione smutkiem Nic, to ona przecież by je przyjęła. Tę pizzę ociekającą gumiastym wyrobem sero-podobnym. Te tulipany o płatkach naderwanych jak uszy wytargane przez zbyt surowego belfra. Tę pustkę. Przyjęłaby je tylko dlatego, że były jego.
I wybaczyłaby mu przecież w czasie krótszym, niż potrzebny na jedno pełne uderzenie serca.
Wtedy. Nie dziś. Wtedy.
I daliby radę.
We dwoje. Daliby radę tak, jak zawsze dawali.

Więc może to nie słowa tak ją zraniły, jak ich późniejszy brak?
Może to nie gesty, ale brak gestów odpowiedzialne były za jej ból, teraz obudzony, wyrwany siłą niepotrzebnego wyznania jak krew wydrapana z niby-zasklepionej już rany.
Nie to, co zrobił, ale to, czego nie zrobił. I to, czego nie robił także i teraz.
Phoenix kuliła się przy Bastianie nie jak dziewczyna, nie jak kobieta, ale jak zwierzę. Jak pies. Zbity, bezpański. Zmarznięty i niewygłaskany. I każde drgnienie jej pleców, tych chudych, mocnych pleców, garnęło się do dłoni zatrzymanej bezruchem.
Łaknęła dotyku, którego on nie chciał, nie mógł jej dać.
Nie przyszedł do niej wtedy, i nie przychodził do niej teraz. Dlaczego?
Gdyby wiedziała...

Phoenix Grace Farrell była smutna i samotna. I wygłodniała, potwornie wygłodniała - głodem niezaspokajanym od lat. Ale była także, po babce, po irlandzku, dumna. I choć pragnęła, nie zamierzała błagać. Choć umarłaby za ten jeden gest, którego nie miała dziś otrzymać, wiedziała, że nie umrze. Bo musiała też żyć. A dla kogo miała żyć, jeśli nie dla siebie?
Odsunęła się, wyprostowała, gestem zatrważająco przytomnym poprawiła ramiączko sukienki. Stopa przestała krwawić, woda przestała kapać z ciemnych strąków tego, co parę godzin temu było skrupulatnie upiętą fryzurą. Uśmiechnęła się, smutno. Otarła łzę i pozostałość tuszu rozmytego deszczówką.
Zebrała torebkę i zebrała się w sobie. Stanęła przed nim - bosa, mokra, nieuzbrojona, a silniejsza niż kiedykolwiek (ale silna źle, silna niedobrze, silna goryczą). Butelkę zwietrzałych procentów zostawiła pod blatem stolika.
- Muszę iść do domu, Bastian. Muszę iść.
Ty wybrałeś. I ja też wybieram.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Ktoś – zdaje się (wedle uznania) – mądry, powiedział kiedyś, że historia kołem się toczy. Historia Bastiana, nie – Ich historia, toczyła się raczej kołem błędnym. Toczyła się walcem miażdżącym i równającym z ziemią wszystko to, co napotykał na swojej drodze. Pozostawiał za sobą udeptane równiny; albo, gorzej nawet! Geograficzne depresje, sięgające poniżej morza emocji – tych odmętów przeklętych, w których tonęli raz za razem. Tylko po to, by wynurzać się na chwilę. Łapać pojedynczy oddech. Przedłużać własną agonię.
Raz jako koło ratunkowe. Innym razem, tak jak teraz – jako cegła przywiązana grubym sznurem o twardym splocie, do kostki. Jak kula u nogi. Jak cholerny Trójkąt Bermudzki, na którego legendarnym już obszarze ginęły nie statki, a wiązanki uczuć; wiary i zaufania, głównie. Jak papierowe łódki w obliczu wzburzonego morza, o spienionej grzywie targanej niewybaczającymi siłami żywiołu.
Czuł się jak ta cholerna, papierowa łódka; złożona nieumiejętnie z gazety – z wydania sprzed trzech lat (a może lat nastu). Z jakimś mało ambitnym tekstem, kilkoma chwytliwymi tytułami („współcześni Bonnie & Clyde”) i łamami opstrzonymi zdjęciami z wieczorów pachnących letnią, koszoną trawą, dymem dogasającego ogniska, chmielem. Zapach Jej uśmiechu, smak spojrzenia, widok umykającego spomiędzy ust głosu.

Ona natomiast – Ona była żywiołem.
I chciałby wierzyć. Tak bardzo chciałby wierzyć, że mówić można tylko wtedy, gdy słowa są piękniejsze od ciszy. Każdą wiarę dało się jednak złamać; dlatego mówił – mówił rzeczy brzydkie, szkaradne, krzywe, zdeformowane, obrzydliwe i bolesne. Obosieczne ostrze, którym ciął nie tylko Ją; ale siebie, również.

„Przyszedłem do ciebie, głupia. I stałem w progu. Wołałem; ale odpowiedział ktoś inny” – tak mógłby powiedzieć. Tak mógłby wykrzyczeć jej prosto w twarz – wykrzyczeć w buncie. Wykrzyczeć błagalnym szeptem, w naiwnej wierze, że jeśli nie wtedy, to odpowie teraz. Że jej intuicja (ten ognik błąkający się pośród leśnych drzew; tych samotnych i stęsknionych – z bliznami w kształcie inicjałów, z pamiątkami po miłostkach mniejszych i większych – błyskawicznych i wiecznych) dokona translacji wszystkich tych nawoływań i czułych próśb zamkniętych w pozornej obojętności. Zaklętych w tym, czego nie było widać. W braku; w pustce. W próżni, która ich dzieliła; w której byli zawieszeni.
Na jakiś przykry skrawek wieczności. Na mniej niż pojedyncze ziarnko piasku (mniej niż okruch z tego cholernego ziarenka!), tłoczące się w zwężeniu klepsydrowego tunelu. Na mniej niż pstryknięcie palców – w skali wszechświata.
Wielkie rzeczy często dzieją się niezauważone. Skupieni na drobiazgach, niuansach, szczegółach; nie zwracamy uwagi na to, co miejsce ma wokół. Na te zdarzenia, będące starciami gigantów. Jesteśmy Dawidem pośród armii Goliatów. Zbyt dumni z pojedynczych zwycięstw. Zbyt pewni swego. Może właśnie dlatego pozwolił, by ta nieprzezroczysta błona porosła jego oczy. Jak katarakta.

A kiedy odzyskał wzrok; dojrzał wreszcie. Został sam.
I znów tacy sami. Sami – samotni. Tym razem jednak; samotni inaczej.
Samotni, osobno.

Koniec.

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „Retrospekcje”