WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

Ostatnio zmieniony 2022-01-25, 22:05 przez Dreamy Seattle, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • 5) Where do you begin
    • ~ and where does the fantasy end?
Kilka miesięcy wstecz; późny czerwiec 2020 roku, godz. 18:49

You know that you make it hard to love you?
Goosebumps on my skin
Hairs on the back of my neck (stand up)
It’s driving me wild to know that I can’t have you anymore

[…] i właśnie dlatego, wrócę raz jeszcze do początku; pamiętajcie, że owszem, w procesie twórczym ważne są spontaniczne decyzje i poprawki, ale komiks nie różni się w zasadzie niczym od pisania książki czy… scenariusza do filmu. Mogłoby się wydawać, że jest to forma storytellingu, która pozwala na zdecydowanie więcej swobody. To taka pułapka, w którą często dajemy się złapać. Nie rzucajcie się na głęboką wodę, przemyślcie to, co – i jak – chcecie zawrzeć na każdej ze stron, a potem, cóż, działajcie – podsumował, krótko to, o czym mówił przez ostatnie kilkanaście minut, otwierając całe spotkanie. Zebrana gawiedź niczym nie przypominała tłumu (te przyjdą później; zgodnie z harmonogramem za około godzinę, by porozmawiać z większymi „szychami” tego b i z n e s u). Bastian nie narzekał jednak; zdecydowanie lżej operowało mu się słowem w gronie zakrawającym o to kameralne. Szczególnie, kiedy w odległości mierzącej dosłownie zasięg wyprostowanej ręki, szeregiem ustawiały się dzieciaki tak podobne do niego – tyle tylko, że sprzed parunastu lat. Było w tym coś pokrzepiającego i tak naprawdę to właśnie im dedykował luźną pogadankę o tym, jak w ogóle zacząć i co warto zaszczepić w sobie w ramach nawyku. Aby wyjaśnić sobie to i owo zawczasu – nie był dla nich żadnym mentorem ani guru; prawdopodobnie, jeśli w ogóle w ich ręce trafił rozrysowany przez niego zeszyt, nie przyswoili nawet, że podpisany był jego nazwiskiem. Ale mówił o podzielanej wspólnie pasji. I właśnie dlatego się zgodził – cholerny idealista.
Coś kliknęło w nim na powrót – i z osobowości niemal publicznej, stawał się zwykłym Bastianem Everettem, który unikał reflektorów atencji; czym prędzej zwracając mikrofon tej samej kobiecie, która wcisnęła go w jego ręce paręnaście minut temu.
Podszedł do dozownika wody, zamienił słówko czy dwa z parą jakichś dzieciaków. Rozmawiali o komiksach i filmach; w żartobliwym tonie sprzeczali się o wyższość (zdanie Sophii) Teenage Mutant Ninja Turtles nad Preacherem (opinia towarzyszącego jej Thomasa). Trzydziestojednolatek nie był pewien na czym stanęło – dyskusja ucichła samoistnie. Podziękowali więc sobie za pogawędkę, życzyli wszystkiego dobrego „i powodzenia”. Może to właśnie dlatego znów zagubił się gdzieś pośród własnych myśli; zabujał w obłokach, które nie pozwoliły mu dość dobrze patrzeć pod nogi ani nawet… na krok przed siebie.
Cholera jasna, nie chciałem, przeprasz-
„Przepraszam”. Dokładnie tym słowem powinni byli obwiązać tą kość niezgody, którą sami rzucili sobie pod nogi lata temu. Zbieg okoliczności (bo przecież nie przeznaczenie) postanowił zabawić się w parze z losem, wyrazem tym splatając ze sobą przeszłość z teraźniejszością.
W Bastianie zadrżało. Skręciło go w trzewiach, a serce wygasło na moment jak gwiazda, która już spadła; a on nie zdążył wypowiedzieć swojego życzenia. Chwilę zajęło mu przetrawienie widoku wypalającego się właśnie w jego źrenicach. Widoku dziesięciu lat, które poddały obróbce tą buźkę o urodzie najniesforniejszej z istot. Chochliczy uśmiech, który napinał cięciwę chaotycznie rozsianych piegów i oczy; te oczy, w jakie zaglądał ukradkiem mówiąc „ściemniasz – mów, co ci leży na wątrobie” (serca przecież nie masz – żartował wtedy).
Potem serducho rąbnęło mocniej. Zatrząsnęło prętami klatki, w których więzili je ludzie (razem z branymi w niewolę uczuciami) – żebrami wypychanymi przez dławiące się parnym, czerwcowym powietrzem płuca. Próbowały zrobić miejsce tej rozszalałej pompie, tłoczącej krew dalszymi ścieżkami osłupiałego ciała.

„Chciałem. Tak bardzo chciałem raz jeszcze widzieć naprzeciwko stołu – przy śniadaniu – właśnie ciebie. Chciałem patrzeć, jak do naszej ulubionej jajecznicy przegryzasz pomidory z rodzaju cherry; jak pękają pod naciskiem twojej skruszonej jedynki (moja nieco wystaje; zawsze powtarzałem ci, że po prostu chciałaś dotrzymać mi „towarzystwa”) – jak obfity sok tryska spomiędzy twoich ust i płynie powoli po wypukłości dolnej wargi (za każdym razem porównywałem to do sceny krwawej zbrodni). Mimo natychmiastowej reakcji; gdy podsuwałaś pod brodę swój talerz (albo brodę nad talerz?), przejrzysto-żółtawe plamy barwiły już koszulkę na wysokości dekoltu. Może to właśnie wtedy, przy którejś z jajecznic – gapiąc się na te cholerne plamy pomyślałem „dorosłaś”, „naprawdę wyglądasz jak kobieta”.”

Naprawdę tak wyglądasz.
Phoe?
Ostatnio zmieniony 2022-01-15, 16:45 przez Bastian Everett, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

[1]

Dzień pracy liczył średnio szesnaście godzin.
Pachniał gazą medyczną, płynem do dezynfekcji, gumą jednorazowych rękawiczek zmienianych nawykowo pacjent po pacjencie, pozostawiających paznokcie wyschniętymi, podatnymi na ukruszenia, ale za to opuszki palców czyniących pomarszczonymi jak po długiej kąpieli.
Dzień pracy wypełniały rozmowy ze średnio dwudziestoma czterema pacjentami (dwudziestoma w poniedziałki, dwudziestoma ośmioma w weekendy i święta). Przestraszonymi albo wściekłymi. Zbolałymi lub, w głębokim szoku, kompletnie odartymi ze zdolności czucia. Patrzącymi na nią gniewnie, niepewnie, ufnie, nieufnie, wrogo, z nadzieją lub z beznadzieją w tęczówkach wszelkich możliwych barw i odcieni. Czasem wypełnionych rozszerzoną źrenicą niemal po brzeg. Innym razem - prawie całkiem przysłoniętych opuchniętą czy zasiniałą powieką.
Dzień pracy pozostawiał średnio osiem godzin na sen (trzy do sześciu), bieg (trzydzieści do sześćdziesięciu minut), dwa lub trzy posiłki (zwykle jedzone na stojąco, w kuchni ciasnego mieszkania, za kierownicą w drodze do szpitala, w wymalowanej bladozieloną farbą pracowniczej kantynie lub, wstyd się przyznać, w łóżku, tuż przed zaśnięciem, skutkiem działania pierwotnego instynktu bardziej niż świadomej decyzji).
I wreszcie...
Dzień pracy pozostawiał ją wykończoną. Wymizerowaną godzinami spędzanymi w sztucznym, zimnym świetle, pobladłą nadmiarem kawy i niedoborem wody. Zmordowaną. Wyzutą z emocji. I...
Spokojną.
Bo przeciętny dzień pracy, od świtu do zmierzchu i zwykle jeszcze wiele godzin po nim wypełniony obowiązkami, zadaniami niecierpiącymi zwłoki i osiąganiem niemożliwego za niewiele powyżej średniej krajowej, nie pozostawiał jej miejsca na czucie. Na powroty. Na rozciąganie płachty wspomnień między jednym, a drugim załomem hipokampu. Nie dawał jej miejsca na nią samą.
I dobrze, myślała sobie. I dobrze, dobrze, dobrze...

Ale nie dziś. Dziś było inaczej. Dziś było wolne.
Siostra przełożona odmówiła jej wzięcia nadgodzin. Marszcząc poorane wiekiem czoło pokręciła głową z troską, ale i ze stanowczością i odesłała Phoenix do domu.
Do domu, w którym czekało na nią tylko niepowieszone pranie, smętna porcja makaronu zapieczonego z serem, na tyle dojrzała, że już niedługo miała chyba zacząć się poruszać i przemawiać językami oraz duże, chłodne, puste łóżko. I wszystkie przyczajone pod nim zmory.
Nie było mowy, myślała Phoenix Grace, mimo zmęczenia windując ciało z kanapy, na której przysiadła na moment tuż po powrocie ze szpitala. Była dopiero szesnasta, czasu do zabicia - mnóstwo. Nie chciała jechać do rodziców. Nie chciała zawracać głowy Ariel, wszak dopiero co się poznały. Pragnęła za to poczuć coś, co nie było zapachem medycznego spirytusu i ligniny. Zobaczyć nad głową światła miasta, nie halogeny sal operacyjnych.
Wzięła prysznic, wysuszyła włosy, wtarła w przesuszone dłonie krem z nagietka. Podmalowała powieki grafitowym cieniem - nie za mocno, na tyle tylko, by barwne drobinki podkreśliły głęboki brąz jej oczu. Pociągnęła wargi szminką. Nałożyła swoje prawdziwe, dorosłe perfumy - te na specjalne okazję, muskat, piżmo i paczulę, nie zaś codzienny miks mgiełki do ciała i bezzapachowego dezodorantu. Palcami zbadała rusztowanie żeber skryte pod śliskim materiałem granatowej sukienki. Przewiesiła przez ramię małą torebkę - w niej klucze, pieniądze na taksówkę i drinka, telefon i dokumenty. A potem wyszła - w obcierających ją nieco sandałach i z pragnieniem niewrócenia do tego kurewsko pustego mieszkania przynajmniej do następnego ranka.

Museum of Pop Culture zawsze było ich jej ulubionym. Nowoczesne niby i modne, wypieszczone odpowiednią dozą funduszy hojnie rzuconą przez władze miasta, nie straciło jednak specyficznego charakteru, który ściągał tu najróżniejsze ludzkie typy. Dziwaczni ponuracy w koszulkach z podobiznami ulubionych superbohaterów przemykali się między wystrojonymi w designerskie ciuchy szychami (pop)kultury. Młodzież - tak bardzo przywodząca jej na myśl ją samą sprzed lat - gawędziła ze starymi wyjadaczami, którzy nie potrafili może włączyć iPhone'a, ale za to umieli rozrysować osiem klatek na jednej stronie, ręcznie, bez użycia żadnej nowoczesnej technologii i cudów photoshopa. Jeśli w ogóle było miejsce, które mogła określić tymi słowami, to tutaj czuła się jak w... domu?
Nie. Bo co to za dom bez Molly? Co to za dom bez matki? I co to za dom bez...

- Ej! - wyrzucone spomiędzy warg instynktownie, automatycznie, bez przemyślenia - i dopiero potem refleksja, zadarcie głowy znad trzymanego w dłoni kieliszka z szampanem wręczonego jej wcześniej uprzejmie przez młodego kelnera. Twarz nieznajomego, który ośmielił się na nią wpaść uwieczniona w mrugnięciu jak błysk fotograficznej migawki i dopiero potem...
Popłoch, radość, niedowierzanie. To są jakieś jaja! niewybrednie wyrzucone przez ten jeden neuron zdolny do produkowania jakiejkolwiek zbornej refleksji.
- Bastian?
Oczywiście, że Bastian, głuptasie.
Ciemne łuki brwi, standardowa mgiełka dwudniowego zarostu pokrywająca ładnie wykrojone policzki. Koszula z pewnością dopadnięta na jakimś targu staroci, może nawet dorzucona za darmo przez sprzedawcę, u którego kupił swoją Smith Coronę. Szok taki sam, jak ten, który malował się teraz na jej własnej twarzy.
Oczywiście, że Bastian. Któż inny?
- Co ty tutaj... Ja... - Fakt, była dorosła. I na taką też wyglądała - cienkie ramiączka sukienki przecinające kanion obojczyków, błysk kolczyków wyjątkowo do pary, przebijający się spod splotu ujarzmionych w lekkim upięciu włosów. A jednak spłoszyła się jak dziecko, nakryte na przykład na wkładaniu nożyczek w otwory kontaktu - Ja... Miałam właśnie wychodzić.
Bujda. Zdradzał ją nieruszony kieliszek szampana, a przecież i główna część wystawy dopiero miała się rozpocząć.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

To nawet… całkiem zabawne. Poniekąd. Jak bardzo różniły się teraz ich światy. Że tylko kiedyś – za tych beznadziejnie przekornych młokosów, dwie planety zbliżały się do siebie, by przeszło trzy lata temu odkryć prawdę (wierutne kłamstwo?). Że każdy z przeżywanych dni prowadził do skrzyżowania dwóch pasm, po których orbitowały. Że nastąpić miało wkrótce zderzenie; zderzenie wymierzonej wzajemnie destrukcji, a potem – rozstąpienie się wszystkiego tego, co pozornie (?) łączyło ich przez lwią część życia. Każdemu przyszło więc dalej dryfować w wyznaczonym mu kierunku; gdzieś w przestworzach kosmosu wątpliwości. I strachu.
Na początku było dużo strachu.
Na początku nosił w sobie dużo strachu.
Teraz nosił jedynie wymięte koszule i koszulki; nosił litry kawy (z kuchni do biurka) i puste kubki (od biurka do kuchni). Nosił się jedynie z zamiarami, nigdy nie realizując swoich postanowień. Szarpał za Rufusową smycz, spał nieregularnie, do późna albo wcale. Ogół niepowodzeń w organizacji dnia zrzucał na karb zawodowych elastyczności; ale co jeśli (tylko jeśli) cierpiał na te same przypadłości, co Ona? Co jeśli brakowało mu jakiejś smolistej masy, którą w stanie byłby wypełnić przestoje dnia? Zabić czas; tylko morderca był z niego kiepski.
Teraz skrzyżowane pierścienie orbit okazywały się zaledwie wypełnianym cyklem – i oto tutaj, na tym marnym wernisażyku, dochodziło do kolejnego otarcia. Ledwie muśnięcia (wpadł na nią co prawda, ale wcale nie z impetem!).
Korzystał więc z tej przelotnej okazji. Jakby w przestrachu, że to tylko złudna migawka przeszłości – że zaraz widok ten rozpłynie się w powietrzu jak ta mgiełka (o mile nęcącym zapachu), którą otuliła swój dekolt, niby szalem. Co gorsza, obawiał się, że to nie Ona zniknie – ale szarpnięta palcem bańka mydlana wspomnień. Tych oprawionych w pozłacaną ramkę nostalgii. Tej idealizowanej, zakrawającej o fantastykę opinii o Niej. Bał się, że naprzeciw niego stoi ktoś, kogo (choć twarz tak doskonale znajoma) nie pamięta. Że wystarczyły trzy lata, by zapomnieć.
Uwieczniał więc ją na pospiesznie „strzelanych” fotografiach. Wywoływał zaraz – tu, na miejscu, jakby za ciemnią wpatrzonych w kobiecą buźkę źrenic, skrywał obiektywy polaroidów. Potem porównywał; porównywał każdą z naturalnych krzywizn – czy uśmiechała się na tyle często, by twarz zdobiła ta charakterystyczna zmarszczka? Czy makijaż był jedynie podkreśleniem atutów, czy może zwykłą farsą i próbą zamaskowania niebieskawo-fioletowych tonów (to ci zdrajcy, ci wartownicy prawdy, że owszem – regularnie nie zażywa się odpowiedniej ilości snu). A wreszcie – czy znajdzie tam Phoenix Grace Farrell, czy tylko marny powidok; widmo poruszające się po obranych ścieżkach na granicy istnienia?
I tak się uśmiechnął. Nie potrafił inaczej. Nie przy niej.
Wychodzić? – powtórzył; jego myśli zupełnie nieskupione pozostawały na tym co mówi. Wpadał w pułapkę. W zamkniętą i nieskończoną spiralę obawy, że brzmi na "zbyt przejętego". Nie mógł sobie na to pozwolić; tymczasem mózgownica, jeden po drugim, wyłączała właśnie wszelkie bezpieczniki, pozwalając mężczyźnie stanąć obok rozmowy, zamiast - przynajmniej póki co - uczestniczyć w niej w pełni. Może właśnie dlatego najrozsądniejsze wydało mu się zawtórowanie dziewczynie. Powtórzone słowo rozbrzmiało jednak do bólu naiwnie i nawet on, spanikowany już nieco, przyuważywszy to, zdecydował się zaśmiać nerwowo.
Rozumiem, że to po usłyszeniu pogawędki na otwarcie? Nie przejmuj się, po czymś takim moja noga też jeszcze długo by tutaj nie postała – dodał miękko, uznając, że najłatwiej będzie wytknąć palcem samego siebie. "No, już, Phoe - nie przejmuj się. Znalazłem ci alibi"; dyktowały wymownie jego tęczówki. Wciąż tak samo pobłyskujące na cienkiej granicy między granatem, stalą, a turkusem - jakby tylko światło znajdowało się w mocy, by zaważyć na kolorystycznych proporcjach.
Ja natomiast… nadal rysuję obrazki. Dlatego- dlatego tu jestem. Bo chyba nie spodziewałaś się, że skończyłem jako… nie wiem, jako kto kończą zdolni ludzie, Phoe? Lekarze? – zarechotał, licząc już wyłącznie na to, że starannie wymierzone żgnięcie szpileczką (bo owszem – był to przytyk; brutalny, wręcz!) ukruszy budowaną wokół niej skorupę.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Świat zapulsował, zadrżał, rozbiegł się we wszystkich kierunkach. Rozpadł po raz kolejny - ale nie tak, jak tamtej nocy, gdy z hukiem zatrzaskiwała za sobą drzwi bastianowego mieszkanka, i nie tak także jak w wieczór, w który amplitudy linii życia jej siostry wypłaszczyły się raz na zawsze w akompaniamencie wysokiego, jednostajnego pisku elektrokardiogramu.
Nie. Rozpadł się inaczej - na sekundę, może na krócej nawet, a potem zbiegł ponownie w akcie spontanicznej syntezy.
Świat bez Bastiana.
Trzask, błysk, wizg powietrza. Atomy na powrót ściągane do siebie odwieczną grawitacją. Rzeczywistość taka sama, ale inna.
Klik, szust, świst.
Świat z Bastianem.
W ich zderzeniu nie było w gruncie rzeczy nic nadzwyczajnego, nic niespodziewanego. Ot, dwoje ludzi statystycznie podpadający pod zakres tej samej grupy wiekowej (choć duchem, lubiła myśleć Phoenix, była od Everetta o wiele starsza - i kochała go za to, za to, że budził w niej dziecięcą radość, uczył ją, jak patrzeć na świat z humorem i ironią może, ale bez cynizmu, jak wyciągać dłonie do innych, nie jak je cofać z przestrachem...; do czasu), połączeni specyfiką zainteresowań, szerokością geograficzną, zbieżnością dziennych grafików. I dla postronnych obserwatorów - jeśli ktoś w ogóle poświęciłby im chwilę uwagi - też tak to musiało wyglądać. Zwyczajne spotkanie, może po latach lub miesiącach, może dwojga znajomych albo kochanków, może dawnych współpracowników czy sąsiadów z jednej ławki - uniwersyteckiej, licealnej... Nic ponadprzeciętnego. Żaden cud, żadne objawienie.
A świat Phoenix? Świat Phoenix rozpadał się i scalał na nowo.
Rozbiegł i teraz zbiegał w ogniskach jego źrenic.
Chciała wyciągnąć dłoń i dotknąć nią jego ramienia, policzka. Upewnić się głupio, że brunet nie jest zjawą czy fatamorganą, halucynacją umysłu, który myślał, że zapomniał, ale nie zapomniał. Chciała potwierdzić słuszność doznań wzrokowych organoleptycznie. Znów - jak dziecko. Jak istota, która dopiero uczy się świata.
Ale zamiast tego...
Dłoń nieświadomie mocniej zacisnęła się na smukłej nóżce kieliszka - jeszcze trochę, a zaskakująco silny uścisk rachitycznej niby dłoni skruszy szkło na pył.
Co... on... powiedział?
Wargi Phoenix rozwarły się, jakby nie mogąc się zdecydować czy podejmują właśnie próbę zaczerpnięcia głębszego haustu powietrza, czy wydania dźwięku, ale cały organizm poniósł zaraz fiasko.
Zdolni ludzie?

Mogli udawać, że się nie znali, ale przecież znali się (prawda? czy nie? czy to, co kiedyś mieli, było tylko złudzeniem?). Znała go. I wiedziała, czy raczej bardziej czuła, gdy chciał jej dokopać. Dogryźć, podszczypnąć ją jakimś słowem, ugodzić ostrzem komentarza tak cienkim, że idealnie wpasowującym się w mikre luki między łuskami jej zbroi.
Zabolało. Zabolało jak inne stare hity w wykonaniu Bastiana Everetta.
Jak to szło? Ten największy? Ten, co to Phoe udawała, że nie, wcale nie pamięta jak szedł, podczas gdy w istocie wciąż dudnił głuchym echem u nasady jej czaszki.
"Nie będę Twoim pocieszeniem".
Dziewczyna zadarła lekko brodę. W milczeniu wycofała się w róg ringu by zebrać siły, wzięła głęboki oddech i z wysiłkiem pozbierała w sobie; duma wyprostowała jej ramiona, napięła ścięgna smukłej szyi - tak, teraz była gotowa, by odeprzeć atak (i jedynie minimalne drżenie lewego kącika ust zdradzało, że och, zabolało).
Naprawdę? Właśnie tak chciał pogrywać?
Zdolnymi ludźmi?
Proszę bardzo. Phoenix była zdolna. Zdolna do wszystkiego, by tylko uchronić ten swój niby-wszystko-odporny, a tak naprawdę wykonany chyba z masy papierowej i cekinów, ochronny pancerz.
- Naprawdę? Nawet nie słyszałam - Kłamstwo. Słyszałaby i słuchała, gdyby nie to, że przecież dopiero tu weszła - pewnie w momencie, gdy brunet składał mikrofon - Mhm? Nadal rysujesz? - neutralne niby, przepełnione kurtuazyjnym tylko zainteresowaniem (choć przecież wszystko wrzało w niej pytaniami: jakie? jakie, Bastian? a skończyłeś tę serię? a tamtą? a co z tamtym bohaterem... i tym, i...) - To chyba dobrze, prawda? Jesteś...
Nie mów tego, Phoenix. Nie mów tego, uciekaj.
- ...jesteś szczęśliwy?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Miał taką straszną ochotę wydłubać ją z tej zbroi; jak zajadaną ze smakiem (ale bez wprawy) małżę. Jakby przytrzymawszy w palcach ostatnie trzy lata (tę grubą i zatwardziałą muszlę), widelcem wydłubywał miękkie wnętrze tej… dalszej przeszłości. Ich przeszłości. Przeszłości, kiedy świat wydawał się tak olbrzymi; gdzie znaczenie ogółu istnień było niewielkie – jeśli nie ż a d n e. Życie utkane z codzienności, dekadencko wydeptane już ścieżki i drogi.
A potem była jej dłoń. Smukłe palce, które delikatnie dręczyły ten jego opadający na czoło kosmyk włosów („To głupio wygląda. Wybacz Bastek, ale żaden z ciebie Danny Zuko. Nie pozwolę ci się tak pokazać ludziom!”). Smukłe palce, którym przyglądał się, ilekroć wertowała książki ociekające mądrościami na temat ludzkiej anatomii. Smukłe palce, które, przemykając po ekranie telefonu, odbierały połączenia od tych innych. Czasami nawet od samego Milesa, gdy przyszło mu dopytać o starszą Farrellównę. Piekliła się wtedy w duchu – i Bastian, z jakiegoś powodu, również. Wzbierała w nich ta żółć – a każde z nich zaledwie pozycją, ogniwem tego łańcucha.
Smukłe palce, którym bez większego powodu zdarzało się oplatać jego dłoń; to dzięki nim zdawał sobie sprawę, że nie ma sensu całymi dniami gapić się w niebo – że coś dużo wspanialszego znajduje się tuż przy nim. A im wspanialsi byli, tym boleśniej zdawali się upadać.
Wychwycił jednak to nagłe spięcie; opuszki palców pieczęcią linii papilarnych obejmujące kieliszek wina zbielały wyraźnie na wzmiankę o ludziach zdolnych. Przez tych kilka lat zdążył się zdystansować – uznając najwidoczniej, że ta, której marzenia odbijały się nieprzyjemną czkawką zawodu, będzie potrafiła znieść równie goryczkę nietrafionego żartu. Nic bardziej mylnego. „Cholera!” Ale czy aby na pewno intencje posiadał nieskalane – i czyste? Czy może umyślnie pociągnął za tą naderwaną przy paznokciu skórkę, która – choć nie raną poważną, potrafiła przyprawić o zagryzienie wargi czy ciche syknięcie zrodzone niby w bólu.
Zażyłość, przyjaźń, ból, nienawiść, sympatia, miłość i obrzydzenie; te wszystkie emocje współdzieliły ze sobą pokoje ich serc. Pozostawały współlokatorkami pozornie tak różnymi, a jednak zharmonizowanymi ze sobą w jakichś cudacznych konszachtach. A były z nich przy tym niemałe złodziejki, krytykantki, hipokrytki i zdrajczynie. Mimo to; dla tego ognia stanowiły najprawdziwsze źródło tlenu. Tego samego, którym zaciągali się w potrzebie łapanego tchu. W potrzebie życia.
„Nie będę twoim pocieszeniem” – było odcięciem od tlenu. Powolną agonią przeżywaną w martwocie bezdechu.
W kwestii dalszych, rysunkowych praktyk skinął jedynie głową – i rozpostarł ramiona, którymi wzruszył lekko; „tak wyszło”. Nie, żeby kogokolwiek miało to zaskoczyć. Nie, żeby miało to zaskoczyć . Co natomiast nie tyczyło się jego; bo brew aż drgnęła, gdy powietrze zawibrowało amplitudą fal składających się w niewielkim morzu głosek. W pytaniu o s z c z ę ś c i e (jak to jest pytać się o samą siebie?).
Czy to milczenie, które wkradło się nieproszone – mogłoby uznane zostać za pełnoprawną odpowiedź? Czy wartość tej niemej odpowiedzi nie wygrywała przypadkiem w toczonej tu, między nimi, równie niemej licytacji?
Chrząknął.
Jak widać. – Co widać, Bastian? To uciekające spojrzenie i wstyd, który od tamtej chwili wciąż ciąży ci pod językiem? – Chyba tak. Chyba można tak powiedzieć. I fajnie cię widzieć, naprawdę, Phoe. Że to się w ogóle tak złożyło, nie? – gadał, ślizgając się na wierzchnich warstwach grzeczności. Uśmiechając się i gestykulując (niemal swobodnie). Równie neutralnie. Równie nieudolnie. I cisza. Cisza głośniejsza od każdego z napastujących go bodźców.
Darła się, pokrzykiwała mu do ucha. Szarpała za orzydle i ściskała za serce. Panoszyła się po krtani, duchu, każdej cząstce tego nieposkładanego, otępiałego ciała.
Przełknięcie śliny.
Na początku tylko trochę trudno było… się skupić. W tej ciszy – wydusił tonem chwiejnie kroczącym na cienkiej linie półszeptu. – Ale już jest dobrze – dodał jeszcze wątlej. – Już jest dobrze, prawda? – dodał, uśmiechając się trochę gorzko. Trochę żałośnie. Trochę w imieniu fałszywego pocieszenia.
Wiesz, że nie chcieli mnie wpuścić na tyły? Jakoś nie bardzo wierzyli, że to ja jestem tym gościem od „otwarcia”. Musiałem przez pierwszy kwadrans wisieć na telefonie i tłumaczyć się z… bycia zaproszonym. A potem przez kolejny błagać o wydanie tej głupiej plakietki. – Chwycił za laminowany kartonik, wymachując nim w powietrzu.
To nie była najwybitniej przeprowadzona zmiana tematu.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

O tak, zagrał na strunie czułej, najczulszej niemalże; bardziej podatna na bolesne szarpnięcia mogłaby być tylko ta, która bezpośrednio dotyczyła Molly i Milesa - Phoenix wiedziała jednak. a może raczej ufała, że Bastian jej nie tknie.
Tak, jak ufa się przyjaciołom.
Ale...
Farrell ponownie zmierzyła spojrzeniem sylwetkę mężczyzny. Z ostrożnością dzikiego zwierzęcia podchodzonego przez tresera albo łowcę. Ta sama twarz, tylko o trzy lata dojrzalsza. Te same dłonie i to samo drobniutkie stwardnienie skóry w owalnych odciskach na palcu wskazującym i środkowym - ot, uwiecznione powtarzalnością wspomnienie o stale dzierżonym w dłoni ołówku, dostrzegalne tylko dla widza, który wiedział czego szukać. Rękaw koszuli minimalnie przybrudzony grafitem - w kameralnym świetle wystawy mogło uchodzić za cień, ale Phoenix wiedziała, że wcale nim nie było.
Trzydzieści jeden lat. Sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wzrostu. Znak zodiaku? Baran, o ironio. Rozmiar buta? Dwanaście i trzy czwarte (a więc często męczył się w dwunastkach-i-pół albo człapał w trzynastkach). Lekkie uczulenie na sierść kocią, ale nie psią, dzięki Bogu, bo co by się wtedy stało z Rufusem? I ze wszystkimi tymi psami - spotkanymi w parku, na ulicy, na plaży, na której spędzili większość wiosennych wieczorów w czasach licealnych, jedząc bajgle z twarożkiem i pijąc lemoniadę (po dziecięcemu) zaprawioną wódką (po dorosłemu), które uwielbiał targać za uszkiem, drapać pod brodą, głaskać długimi, posuwistymi ruchami po rozwartych czystym zachwytem pyskach?
Przyjaciel.
Czy nie takie właśnie rzeczy wie się o przyjaciołach?
I czy właśnie tym określeniem miała jeszcze w ogóle prawo i możliwość go określać?
Po całym tym czasie spędzonym najpierw na odrzucaniu jego połączeń, potem na próbach dobicia się doń wszelkimi możliwymi sposobami, a w końcu... Na długim, żmudnym, niewdzięcznym procesie usilnego zapominania.
O tym dniu, kiedy wybrali się do Double R Diner na ciastko z wiśniami, on w garniaku jak Dale Cooper, ona z włosami wyfiokowanymi na Audrey Horne? O balu, na który nie poszli, bo obydwoje zostali wystawieni przez randkę (on - przez rudowłosą Suzie Stylone, najlepsze cycki i najmniejszy mózg w ósmej klasie, ona - przez Troy'a McRoya, jakby już sama kompilacja imienia i nazwiska nie wystarczyła by ją odstraszyć) i o tym w kolejnym roku, na który świadomie wybrali się już razem? O niezliczonych miskach popcornu (Bastian, znowu słodki? Ja chrzanię! Idź i to wymień! Nie wierzę, że się nie da!) wtrząchniętych podczas seansów Gwiezdnych Wojen i Władcy Pierścieni. O tym, jak to się było do niego...
Przytulić.
Z głową wciśniętą w zagłębienie obojczyka. Z zapachem kawy, szarego mydła i szarego papieru do szkicowania w drgających skrzydełkach nozdrzy. [
- Ach - słuchała tego jak-gdyby-nigdy-nic monologu, tej wypowiedzi wskazującej, że widzieli się raczej wczoraj niż prawie trzy lata temu, że jedli razem lunch może tydzień temu, nie zaś w... dwutysięcznym siedemnastym? - Naprawdę? Acha, mhm. Wyobrażam sobie... - niby to jeszcze słuchała jego monologu, ale myślami zapętliła się naokoło jednej tylko jego części. Wisiał na telefonie. Aha! Czyli jednak go nie zgubił. A jeśli zgubił - to kupił nowy. I nie stracił, najwyraźniej, tej podstawowej w dzisiejszych czasach zdolności - umiejętności wciskania klawiszy, wodzenia palcem po ekranie, wybierania numerów. Więc... czemu do cholery...
Usta umoczone w szampanie w geście chłodnego skupienia.
- Moich nie odbierałeś - powiedziała po prostu, połykając znak zapytania nim stwierdzenie przerodziłoby się w pytanie. - Telefonów. Nie odbierałeś moich telefonów.
To nie było histeryczno-dramatyczne "Jak mogłeś, Ty palancie?!", wykrzyczane na najwyższej możliwej oktawie przez dziewczynę wściekłą, rozczarowaną, rozgoryczoną, upokorzoną wystawieniem na randce, przed którą specjalnie nie jadła nic przez osiem godzin by zmieścić się w sukienkę ciasną jak opaska uciskowa. To było coś gorszego. Efekt przetrawionego wielokrotnie bólu, jaki może czuć tylko zawiedziony przyjaciel.
- Dlaczego?

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Była jedną z nielicznych. Jedną z nielicznych, która cierpliwie poruszała się pomiędzy korytarzami rozległego labiryntu – tego powstałego na fundamentach młodzieńczych emocji, niedojrzałej wciąż jaźni, uniesień, planów i marzeń tak chaotycznych i niestabilnych. Być może nigdy nie zorientowali się kiedy; kiedy odkryli ogół tych zawiłości, by po tej plątaninie myśli móc poruszać się niemal po omacku. Kiedy odrzucili wskazówki i mapy – kiedy zaczęli znać się tak, że portrety myśli nie potrzebowały już żadnych wzorców. Wszystko trzymali w tym tekturowym puzderku; na tym małym strychu, zawieszonym tuż nad sercem. W nim właśnie składowali wszystkie te drobnostki; wizje sylwetek, które wyłącznie w ich oczach stawały się hiperrealistycznymi dziełami z uwypuklonymi naleciałościami wad, zalet i szczegółów całkowicie neutralnych, acz charakterystycznych im dwojgu.
Może właśnie dlatego brunet poczuł niepokój. Może dlatego, stawiając pierwszy krok na strychu, do którego wkroczył po trzech latach, poczuł duchotę; tumany pyłu nieznośnie wdzierające się w każde z płucnych rozgałęzień. Może dlatego poczuł niepewność, gdy, przetarłszy dłonią zakurzone wieczko zabezpieczonego pajęczą siecią kartonu, zorientował się, że jest to punkt bez odwrotu. Że znajdzie tam wszystko. Każdy kadr wyjęty z filmu, który wygrywali na filmowej taśmie własnego towarzystwa.
Tak – to on biegł za nią do kibla na tej imprezie, na której przesadziła z alkoholem.
Tak – to ona wpychała mu w dłoń chusteczki, kiedy Król Lew; nie pozwoliwszy chłopakowi zachować twarzy, zaatakował jego uczucia śmiercią Mufasy.
Tak – to oni włóczyli się godzinami po ulicach miasta, które nigdy nie dawało się skąpać w ciemności. Aż na obrzeża – tam, na skarpę, do ich punktu widokowego („Tam gdzie zawsze?; pytał. „Tam gdzie zawsze”; odpowiadała). To oni przyglądali się tej odległej kaskadzie pobłyskujących świateł; skrzących się cekinów tętniącego życia („Jak to nie wziąłeś koca?! Jest z minus pięćdziesiąt przy gruncie! Dawaj bluzę!”). Zdawać by się mogło, że ilekroć zerkał ukradkiem w jej kierunku, przekonywał się – jej oczy złodziejską żarliwością pochwytywały tych kilka migoczących punktów. A potem oddawały mu; utkwione w czarnym jak otaczająca ich noc, obrazie namalowanym na płótnie źrenic.
Śmiali się, często za dużo i bez sensu. Mówili o planach, o marzeniach. O przyszłości, do której zmierzać pragnęli tak stanowczym krokiem. Bluzgali, krzyczeli, buntowali się przeciwko światu – rodzinie, niesprawiedliwości, znajomym. Przeciwko wszystkiemu i wszystkim.
Śmiali się. Mówili. Krzyczeli. I zawsze była to dwutonowa syrena młodzieńczej pasji.
Zawsze. Więc dlaczego… do czasu?
Strumień lekkiego powiewu, uchodzącego spomiędzy wąsko rozchylonych ust. Drobinki kurzu kręcące piruety na przestrzeni strychu. Otwarcie puzderka zbieżne z rzuconym w objęciach żalu pytaniem. Krótkim i bolesnym. „Dlaczego?”

Dlaczego, Everett?
Dlaczego, Farrell?

Tak długo odtrącał od siebie podobne temu pytania. Tak długo odganiał się przed tnącymi naskórek myśli insektami. Kłamał, udawał, zaprzeczał. I łatwiej byłoby, gdyby wykrzyczała mu to wszystko prosto w twarz. Gdyby nie szczędziła w słowach, zachowała się jak w a r i a t k a (ale to nie ty zwariowałaś).
Pozostał tylko zawód. Bolesne rozżalenie.
Dlaczego byłeś tak głupi? Dlaczego ty byłaś taka głupia? Dlaczego byłaś taka ś l e p a? Dlaczego tak ochoczo zaciągałeś się jej marzeniami? Kiedy odkryłeś, że zamiast nich – powietrze wypełniać zaczęła nikotyna, opary alkoholu i zapach perfum Milesa? Kiedy odkryłeś, że piękne marzenia, którym ulegałeś, stały się brzydkie – szkaradne – bolesne? Kiedy?
Kiedy zrozumiałeś, że im bliższa jest Ona tobie, tym bardziej oddalasz się od samego siebie?
Palce zsunęły się po śliskiej nawierzchni przewieszonej na wąskiej smyczce plakietki. Nie znał odpowiedzi na to pytanie; tak usilnie pragnął wierzyć, że nie. Ale tej wiedzy nie należało czerpać z książki. Ta wiedza spoczywała na dnie tego cholernego, zakurzonego pudełka.
Stał przed nią. Stał. I milczał. I choć usta zasznurowane były gęstą nicią ciszy, tak spojrzenie jego darło się w niebogłosy.
To nie jest pytanie, na które odpowiada się przy jednej lampce szampana, Phoe – wyrzucił wreszcie, chrypliwie, ruchem podbródka wskazując na trzymany w jej dłoni trunek. Linia ust nie była wykrzywiona już w przyjemnym grymasie. Zniknęła uprzejmość; choć niesztuczna, tak na pewno prowadzona w posmaku przymusu.
Może po prostu nie dało się inaczej? Może musiałem? Może, cholera, miałem już dosyć? – mruknął, teraz całkowicie zwróciwszy się już w stronę wyjścia. Miał ochotę zostawić ją, porzucić; jak przestawianą dotychczas z kąta w kąt komódkę. I właśnie tak to wyglądało – w wolnym marszu zatrzymał się wszakże tylko raz („Mogę?”; pochylił się odpowiednio przed kelnerem, ponownie powoławszy się na plakietkę, krzyczącą „ważniejszy” – a potem przygarnął pod ramię połowicznie opróżnioną butelkę musującego wina. Zda się).
Wyszedł. Ale przecież wiedział. Minęło tyle lat, a on, spacerując, jeśli nie kroczył po trawniku, tak ścierał podeszwy na krawężnikach – zawsze zostawiając jej przestrzeń, tuż obok. I Ona też musiała wiedzieć. Musiała widzieć to wolne miejsce u jego boku; i wolne miejsce, kiedy zasiadając na murku, pod tandetną markizą (kto wpadł na pomysł, że będzie tu pasować?), gapił się tępo w odcinającą go od reszty świata, ścianę ulewnego deszczu.
Pamiętasz jak nie chcieli nas wpuścić do tej durnej knajpki, bo wleźliśmy cali przemoczeni? – Nasunęło mu się wkrótce na myśl. – Wmówiłaś im, że złapał nas deszcz. „W całym cholernym stanie nie spadła nawet kropla, panienko!”. Od razu na ciebie tak ruszyli. I mieli rację przecież. Wepchnęłaś mnie chyba do jakiegoś stawu, prawda? Nie wiem jak to zrobiłaś, że w końcu ci uwierzyli. Ale to były najlepsze burgery w moim życiu. – Zaśmiał się, nie mogąc powstrzymać tego lekkiego uśmiechu. Wciąż jednak patrzył wyłącznie przed siebie; równie dobrze stojąca w progu sylwetka mogła należeć do zaniepokojonej ochrony albo innego dzieciaka, który pragnął zaczerpnąć powietrza. Cholernie wilgotnego powietrza.
Najwyżej uznają go za jakiegoś świra. Nie, żeby w tamtej chwili robiło mu to jakąkolwiek różnicę.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

A ona? Czy ona wiedziała?
Czy stała za nim w mroku tego półstryszku, z drobinkami kurzu tańczącymi dokoła jej postaci w wąskim snopie światła wpadającego przez wyrwę w dachu? Czy spoglądała Bastianowi przez ramię z dziecięcą ciekawością i dorosłą ostrożnością jednocześnie, wsparta o jego bark, wspięta na czubki palców by lepiej widzieć? Czy dostrzegała zawartość pudełka, czy rozumiała jej kształty i treści?
A może wcale jej tam z nim nie było. Wśród zatęchłego, przestałego powietrza. Wśród pajęczyn i pająków, na posadzce ośnieżonej warstwą martwych owadów, niezdolnych by w porę odnaleźć drogę wyjścia i wyrwać się na wolność?
Może, podczas gdy Bastian Everett zaglądał do tego kartonowego skarbca pełnego wspomnień i gestów, pełnego zachowań wymarzonych, ale niezrealizowanych, aktów zaplanowanch lecz nigdy niewdrożonych w życie, ona znajdowała się gdzieś indziej. Gdzieś dalej. W swojej własnej rzeczywistości - tej, w jakiej przyjaciele byli tylko przyjaciółmi, nikim więcej? Tej, w jakiej nie było miejsca na dwuznaczności. Tej, w której łatwo było uwierzyć, że skoro Bastian nazywa ją przyjaciółką, to tylko za przyjaciółkę ją uważa, nic więcej. I wcale nie odprowadza jej wzrokiem z tęsknotą przyczajoną na krawędzi powieki, gdy ona zbiera małą torebkę i klucze, gdy zapina paski sandała na obcasie i obraca się dokoła własnej osi zanim wyjdzie.
Dzięki Bastian! Będę bawić się wspaniale! Odezwę się jutro!

Nie. Była może ślepa (i młoda, i głupia, i tak-dalej-i-dalej, wpisując się pod wieloma względami w stereotyp naiwnego podlotka, choć w życiu by się do tego nie przyznała i nie uniosła tego tytułu z dumą), ale nie była...
Zimna. Kiedyś. Kiedyś nie była zimna.
I przypominała sobie o tym za każdym razem, gdy scenariusz - rzadko, ale jednak - odwracał się, odkręcał, i to nie ona, a Bastian wybierał się randkę. Pytał ją o opinię na temat wybranej na tę okazję koszuli albo restauracji, w której zarezerwował stolik. Używał wody kolońskiej, wbrew padających ze strony Farrell docinek.
A ona? Ona musiała wtedy iść pobiegać. I czasem tylko w połowie tego biegu - bardziej wściekłeg sprintu niż radosnej przebieżki - orientowała się, że pięści zaciska na tyle, by paznokcie poznaczyły wnętrza jej dłoni purpurowymi półokręgami małych skaleczeń.

Dziś: dziesięć, siedem, cztery lata później, stał naprzeciwko niej nie chłopak, ale mężczyzna. Usta zasznurowane ciszą, spojrzenie głośne od...
Wyrzutów? Żalu? Tęsknoty? Gniewu? Niezrozumienia?
Cokolwiek to było, stanowiło bliźniaczą kopię chaosu bijącego z jej własnych tęczówek i źrenic. Dwoje mimów odtwarzające pośrodku wystawy jakiś dziwaczny, bezdźwięczny show. Jego gest - odbicie - jej gest. Jego cisza - odbicie - jej cisza.
Aż nagle... Bastian odwrócił się i odszedł. Zniknął jej z pola widzenia w akcie mimikry pozwalającej mu zlać się z tłem innych koszul i garniturów. Mignął jej w drodze do drzwi, w zahaczeniu o postać kelnera. Kazał jej trwać w marazmie niezrozumienia: co tu się właśnie wydarzyło?
Nie, zaraz, Phoenix - kto się nie wyraża, ten się nie wyrazi. A więc inaczej:
Co tu się właśnie odjebało?

- To jeszcze i ja! - Nie miała na szyi żadnej plakietki, która mogłaby usprawiedliwić i uprawnić jej zuchwałość, ale posiadała asa w rękawie (czy raczej pod krawędzią granatowej satyny sukienki) - ten sam urok, którym w końcu ugrała im stolik w knajpce ze wspomnienia Bastiana. Kelner wybaczył jej więc, gdy porwała mu sprzed nosa własną butelkę alkoholu. Chude, długie naczynie stolicznej. Everett miał rację: jedna lampka nie mogła wystarczyć.

- Oczywiście, że pamiętam - głos zlewający się z szumem deszczu zdradził, że to nie ochrona i nie żaden dzieciak stał teraz za plecami bruneta, po skosie, w niewygodnych butach i blaknącej chmurze perfum. - Dla ciebie bez piklowanej cebuli, dla mnie z podwójną musztardą.
Przy nim nie musiała się krygować i wstydzić tego, jak żółty sos spływał jej po podbródku gdy brała pierwszy, łapczywy, kęs. Salwa śmiechu, marna z niej była dama!

Wykańczały ją te buty, słowo honoru. Te same, w których kiedyś chodziła na randki. Bzdura! Bzdura i niedorzeczność! Schyliła się więc, balansując na niskim, wąskim obcasie i odpięła paski obejmujące jej kostki, a potem porzuciła obuwie przy linii progu. Stanęła przed Bastianem bezbronna i bosa, z pokojowym proporcem powiewającym nad głową. Głową spuszczoną w oznace skruchy, pokutnie posypaną popiołem niewypowiedzianych słów.
Przepraszam. Tęskniłam. Nie odchodź. Nie porzucaj mnie, Bastian. Zostań. Zostań, Bastian. Zostań...
Chciała go do siebie przygarnąć, zamknąć w klatce szczupłych, nagich ramion zjeżonych gęsią skórką pod wpływem wilgoci powietrza. Ale bała się, że wówczas Bastian pryśnie. Tak dosłownie - po prostu zdezerteruje, wymykając jej się z objęcia - ale i w przenośni - jak fatamorgana, jak zjawa dzieciństwa.
- Znikniesz, jeśli cię przytulę? - bezwiednie strzeliła kostkami dłoni. Zdenerwowana.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Całe życie (raczej ostatnich kilka jego lat), jak pies odsprzedany za równie psie pieniądze, wyłącznie po to, by dusić się w boksach i walczyć o przeżycie – gryzł się z rzeczywistością. Z wyborami; te z kolei okazywały się wąskie, beznadziejnie oczywiste i zerojedynkowe. Mógł trzymać się tej rzuconej mu, nagiej kości. Żywić się pozostawianymi mu ochłapami z uczty, jaką dziewczyna prowadziła w towarzystwie innych. Tamtego wieczoru zrozumiał jednak, że jeśli i on odważy się zasiąść do stołu, tak będzie to raczej jego Ostatnia Wieczerza.
Ale… czy nie były to złudne przekonania kogoś, kto w szczerej nienawiści do popełnionych błędów, nieudolnie próbował stawiać sprawy w innym świetle, niż były one naprawdę? Czy tak szumnie podkreślane „cierpienie”, nie było dziś wyłącznie wytworem zbyt wybujałej wyobraźni; drobnego auto-szantażu nakazującego znienawidzić przeszłość, by bez żalu móc się z nią – raz na zawsze – pożegnać? Bez ciągłych przystanków na nowej drodze. Bez odwracania się i zerkania przez ramię tęsknym wzrokiem. Łatwiej było gardzić i wojować ze światem; uczestniczyć w tym boju dziwacznym, nieuznającym zwycięzców, niż w zgodzie z prawdą obejść się smakiem.
Bo taka właśnie była prawda. Wciąż głupi był, niekonsekwentny i zagubiony. Trwał gdzieś w zawieszeniu – w tej próżni czarnych jak nocny firmament źrenic; w półksiężycu ust roześmianych słowami rzucanymi w żartobliwym tonie. W błędnym kole zagwozdek – czy uczucia były tym pędem wyrosłym na gruncie przyjaźni, czy może przyjaźń cały ten czas biegła równolegle, ale obok – będąc jedynie pretekstem? Zwykłe brednie i banialuki roztrząsane u północnych godzin; do których nad ranem nie przyznawano się wcale. Tchórzostwo!
Najwidoczniej bliżej było mu do Judasza, niż którejkolwiek z innych biblijnych figur. Bo może i on był i ślepy, i młody, i głupi, i tak-dalej-i-dalej. I może obydwoje byli tak ślepi i młodzi, i głupi. I, jak zwykle – jak na złość – znów byli tacy razem.
Ile było tych randek, na które to on – umyślnie – nie dotarł? Ile było tych spotkań niby towarzyskich i pełnych czułości, gdzie relacje pozostawały jedynie jakąś niemrawie skleconą fantazją obrośniętą w piórka zwykłego łgarstwa? Ilu godzin doliczyłby się, łącznie, gdyby zsumować te tułacze spacery; a każdy z nich szerokim łukiem omijający ustalone ze swoją randką miejsce spotkania?
Ile razy ostatecznie dotarł na takowe, a potem wysłuchiwał tej słodkiej serenady, wyrwanej z ulepka słów – że spotkanie było cudowne, ale nie czuć; nie czuć tej chemii i motylków w brzuchu, że pójdźmy jeszcze do kina, że rozmowy długie i przeplatane żartami to jak spełnienie marzeń – ale nic więcej. Nic więcej, Bastek!
I ten sam Bastek za każdym razem przytakiwał, mówiąc „że dobrze, trudno” – ale z takim obrotem spraw trudno wcale nie przychodziło się mu godzić. W zasadzie każde wytłumaczenie przyjmował z nieokreśloną ulgą, że to już koniec; że zaraz wróci do domu i śmiać się będzie do rozpuku, że miłości na tym świecie nie ma – i że „ty, Phoe, też coś wiesz na ten temat”.
Innym razem to jego obejmowały szpony karmy i rzeczywiście wystawiany był do wiatru (zasłużenie!). Doskonale pamiętał ten jeden raz, kiedy siedział w jakimś bistro rodem z lat pięćdziesiątych. Na tych lożach barowych obitych prawdopodobnie najtańszym rodzajem szeleszczącej nieprzyjemnie skóry. Przez pastelową słomkę wysiorbywał resztę koktajlu mlecznego, któremu czoła stawiał w pojedynkę – wyczekując swojej (zdaje się, że to środek lutego był!) walentynki. Telefon jednak milczał żałośnie. Wystarczyła przy tym zaledwie jedna pospiesznie sklecona wiadomość, żeby dolewkę pokonywać już w towarzystwie Farrell (też była umówiona, ale, zdaje się – na później). Jej obecność sprawiała, że nie chciał być nigdzie indziej; bo to nie miejsca odrzucały go od siebie, ale ich niepojęta pustota. Pustota dźwięków świadczących o jej istnieniu. Nawet nie widoku; najzwyczajniej w świecie, choć może naiwnie, pragnął wiedzieć, że jest. Że nerwowe uderzanie paznokci o blat stołu to nie byle czyje uderzanie paznokci o blat stołu. To j e j uderzanie paznokci o blat stołu. Chrząknięcia, ciche parsknięcie śmiechu zdradzające, że przypomniała jej się jakaś dawna wtopa (pewnie jego). Podciągnięcie nosem, cmoknięcie, palce sunące po swędzącym skrawku skóry. I te strzelające kostki – również! Samolubnie nie musiała być jego; ale czy mogłaby w takim razie dobrodusznie pozostać niczyją? Czy pies wytrącony z brutalnie toczonych walk mógł swoją przedwczesną emeryturę spędzać pod skrzydłami przysłowiowego ogrodnika? I znowu wstyd było mu tych myśli. Teraz – właśnie teraz, kiedy wyrósł już ze szczenięcych roszczeń, zdawał się zerkać na świat cieplej.
Objęcie ramionami pozwalało przekazywać to ciepło dalej.
Pojednawcze? Mniej wymagające? Bolesne – również; ale tylko trochę. Mniej niż noga miażdżona pod kołami rozpędzonego pociągu zrośniętych ze sobą wyrzutów, bardziej jak zadrapanie nabyte przy nieostrożnym goleniu. Ból znośny, przyjemny – nawet, bo i gojony równocześnie. Może jedynie odrobinę świerzbiący. Tak, Phoenix Grace Farrel go świerzbiła; jego myśli i uczucia. Ale nie zadawała już kolejnych ciosów. Nie otwierała nowych ran.
„Znikniesz, jeśli cię przytulę?”
Zdjął ten durny identyfikator, rzucając go gdzieś pod własne podeszwy. Niech przepadnie.
Sprawdźmy – rzucił miękko, by po chwili chybotliwego wyczekiwania unieść ramię – udzielając zaproszenia, dostępu do tego torsu przeoranego zdrowo osadzonymi wypukłościami żeber.
Ale wiesz, że to nie była podwójna musztarda, prawda? Wlali do środka z pół butelki. Myśleli, że ci tym zagrają na nosie, a ty prawie płakałaś ze szczęścia. Gdybyś widziała ich miny… – zaśmiał się cicho, dopiero po tak długim czasie posyłając jej (początkowo) ulotne spojrzenie. Spojrzenie niechlujnie zakotwiczone, ale jasne; ani krztynę niezmącone jeszcze pierwszym łykiem alkoholu.
Mógłby teraz zapytać „jak się trzymasz?” – ale od zawsze, w stosunku do Phoe, unikał ów pytania, jak ognia. Nawet jeśli ogniem nie było; tak czasami chowało się pod postacią iskry. A iskra często wystarczała, by wkrótce palić za sobą mosty. Most łączący go z Farrell w płomieniach stał głównie z jego winy – tylko że tę cholerną zapałkę rzucił sobie pod nogi. Długo wydawało mu się, że tylko jedno z nich powstać może jak feniks z popiołów. Zgadnijmy więc – które?
Myślisz, że nadal są otwarci? Gdyby nadal pracował tam stary Harvey, moglibyśmy odtworzyć tę scenkę. Ciekawe, czy by nas poznali – kontynuował, wciąż z lekkim uśmiechem błąkającym się między lewym, a prawym kącikiem ust. – Ciekawe, czy nadal korzystają z tej samej musztardy. I ciekawe, czy też byliby tacy szczodrzy, jak wtedy. – Mrugnął do niej, nie mogąc powstrzymać napływu wszystkich tych mile łechcących jego pamięć wspomnień.

autor

rezz

dreamy seattle
Awatar użytkownika
31
180

pielęgniarka

swedish hospital

elm hall

Post

Podczas gdy Bastian miał swoje fałszywe spacery - trasy mylone niby to przypadkiem, obwodnice dziwnym trafem okrążające punkt spotkania umówionego z dziewczynami może miłymi i ładnymi, ale tak boleśnie niebędącymi nią, Phoenix Grace Farrell przypadały w udziale gorzkie poranki. Te następujące po nocach spędzanych na lepkim od rozlanych drinków parkiecie, w pulsującym kalejdoskopie stroboskopowych świateł, wśród ciał falujących w ucieczce przed rzeczywistością. Te rozpoczynane w wagoniku metra, z głową opartą bezwładnie o chłód metalowego drążka, z oczkiem w rajstopach i suchością w ustach, z wieczną-niby, ale, okazuje się, że wcale nie, nocą, rozpraszającą się za pooranym zaciekami oknem. I te w końcu, rzadkie, ale wymowne, spędzane w objęciach mężczyzn pięknych i pustych, uwodzących ją białymi jak śnieg zębami szczerzonymi w rekinim uśmiechu, nachalnością nieznoszących sprzeciwu dłoni, w których przez ułamki sekund mogła się (złudnie) poczuć czyjaś, obietnicami bez pokrycia, tak płonnymi, jak pokładana w nie przez nią wiara. Nienawidziła tych świtów, tych sztucznych uprzejmości, niezręcznego wymykania się z pościeli w korytarz i, biegiem!, do łazienki; naciągania majtek na lewą stronę, żeby udawały świeże, mycia zębów palcem i cudzą pastą; tych wstydliwych uśmiechów i desperackich spojrzeń rzucanych w stronę drzwi gdy odmawiała zjedzenia wspólnego śniadania. I własnego spojrzenia podchwycanego w lustrze windy, którą zjeżdżała na parter, neurotycznie wciskając przycisk z obłym znakiem zera, w naiwnej heurystyce zakładającej, że tym sposodem przyspieszy pęd urządzenia.
Ale po każdym z tych poranków... I po każdej z tych nocy...
Wypełnionych poszukiwaniem miłości w niewłaściwych miejscach.
Przychodziła pora lunchu, przychodził podwieczorek, przychodziła kolacja. I mrożona pizza jedzona na niskim stoliku bastianowego salonu, na leżąco, śmiejąc się, że mogliby udawać rzymskich arystokratów raczących się wiktuałami ze swoich leżanek (gdyby nie to, że zamiast tych wiktuałów wcinali tanie ciasto tak kolorem, jak i strukturą przypominające karton i, staczające się zeń po śliskości syntetycznego sera, dodatki udające warzywa). I lody jedzone dwiema łyżkami z jednego pudełka. I koc, którym Bastian ją otulał z komentarzem, że jest największym i najżwawszym burrito jakie widział w życiu. I myśl, że może jednak nie jest tak najgorzej.
Nie, inaczej.
Myśl, że może to ona nie jest taka najgorsza (jak próbowała jej wmówić ta harpia oskarżycielsko wpatrująca się w nią ze zwierciadła windy) skoro miała jego.
Dobrego jak... Nie jak chleb, Phoenix zawsze kręciła głową na te biblijne porównania, ale jak... jak pocałunek złożony na obitym kolanku przez matkę w najwcześniejszych wspomnieniach z dzieciństwa. W czasach, gdy jeszcze się wierzy, że wszystko będzie dobrze.

Gdyby mogła, przychyliłaby mu nieba. Wpiłaby swoje żałośnie krótkie i zazwyczaj pomalowane na jakiś niedorzeczny kolor paznokcie w płachtę chmur i ciągnęła tak długo i silnie, aż Bastiana przysypałby deszcz cudów.
Tylko, że... Tylko, że... Że on chyba nie chciał cudów. Nie chciał deszczu gwiazd roszącego z nieboskłonu. Chciał tylko, żeby... Wpadła ("Wpadniesz, Phoe? Jestem w Big Lucy's Trattoria. Nie ma za to Pani Randki"). Ugryzła go w ucho, ot tak, dla jaj i rozproszenia uwagi skupionej na upokarzającym fakcie bycia wystawionym. Porwała z metalowego dozownika pastelową słomkę i wysiorbała mu ze szklanki pół koktajlu nim zdążyłby zaprotestować (ale przecież i tak nigdy nie protestował, czyż nie?).
I nie, to nie tak, że Phoenix Grace Farrell była na tyle głupia czy ślepa by nie pomyśleć czasem, że może to właśnie było miłością. To ciepło. Ta pewność. Ta ufność. To, że nie musiała mówić, bo on rozumiał. Nie musiała wołać, a on przychodził. Nie musiała odwracać się przez ramię, żyjąc w cudownej pewności, że on i tak zawsze gdzieś za nim jest (i złapie ją, jeśli się nasza mała Phoe potknie i zacznie).
Było nawet takie lato... W dwutysięcznym dziewiątym? Dziesiątym? ...gdy myślała, że może trzeba coś z tym wreszcie zrobić. Podjąć ryzyko, że zacznie-się-i-skończy. Skoczyć w przepaść, w locie którą mogłoby się okazać, że jest dla niego wystarczająca jako przyjaciółka, ale niewystarczająca jako kobieta. I tak, Phoenix balansowała na krawędzi tego kanionu. To ją zawahnęło w lewo (spróbować) to w prawo (przestań idiotko, nie próbować!). Całe dnie rozbierała swój proces decyzyjny na czynniki pierwsze. Siedziała w ogrodzie rodziców i wróżyła z liści koniczyn, z pestek czereśni, z liczby kropek na obłych pleckach biedronki.
...lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje, w myśli... w mowie... w sercu...

A potem pojawił się Miles.

Skinęła głową, zwinęła proporzec i wsunęła się pod to ramię. Ciepłe. Szczupłe, ale mocne. Ramię, które wykręciła kiedyś za mocno podczas bitwy na poduszki, zajadła, zaciekła, zaślepiona wolą zwyciężenia. Ramię, które zaśliniała kretyńsko, zapadając w bezbronny sen z głową przyciśniętą do ciała przyjaciela. Ramię, którym zasłaniała sobie oczy bynamniej nie podczas najkrwawszych scen horrorów, lecz gdy w filmach pokazywano okrucieństwo wobec zwierząt. I ramię, w które szlochała w noc śmierci Molly. Nie, nie w noc. W poranek po.
Okryła się nim, tym ramieniem, osłoniła na chwilę przed światem. Wpełzła pod nie niemalże, tylko ostatkiem siły woli i rozsądku powstrzymując się przed kurczowym uczepieniem się ciała bruneta tak, by go już nigdy nie puścić.
Bastian musiał jej uśmiech bardziej poczuć niż zobaczyć, gdy wspomniał to przeklęte morze musztardy, jakim mściwy kucharz knajpki chciał ją załatwić, a którym niespodziewanie uczynił jej niewysłowioną frajdę. Sposób, w jaki przyjaciel o tym opowiadał, od razu przeniósł ją w czasie i w miejscu, wrzucił między siedzenia jadłodalnianego boksu. Przymknęła oczy. Gdyby tylko mogli pstryknąć palcami i znaleźć się... Znaleźć się tam... Z powrotem. Znaleźć się... zaraz...? Tam...
- Bastian! - Phoenix Grace zerwała się z murku jak oparzona. Eureka!, krzyczało jej spojrzenie, tak samo jak jego własne boleśnie jeszcze trzeźwe. Eureka, Bastian, Eureka! - Jezu Chryste, Bastian! Przecież to jest genialny pomysł! Masz tu jeszcze coś do roboty, hm? - uniosła brew w zawadiacki sposób, taki, który zdradzał, że zna już odpowiedź - Chodź, Bastek! No, nie daj się prosić! Chodź, odwiedzimy starego Harvey'a! Zobaczymy, czy biznes jeszcze się kręci, jeśli nie, to... Znajdziemy coś innego. Ale jeśli tak... BASTIAN, PRZYPOMNIJ SOBIE TE BURGERY! - Teraz, jakoby w celu wytrącenia Everettowi ostatniego potencjalnego argumentu przeciw, zrobiła krok w tył i z cichym piskiem wniknęła w ścianę deszczu. Krople zadudniły o aksamit, dopadły włosów i ramion. Phoenix wyciągnęła do przyjaciela dłoń - pokusę, obietnicę, prośbę, pragnienie. - Nie będziemy musieli nawet kłamać, że padało... - roześmiała się; drobiny deszczu prysnęły z linii górnej wargi i rzęs - No, Bastian. Chodź?
I to właśnie była Phoenix.
Kometa płonąca we własnym ogniu.

autor

harper (on/ona/oni)

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

To straszne; zabawne z jednej strony, ale w ten groteskowy sposób. Gdy śmiejesz się do rozpuku, tak głośno i długo, by wkrótce zrozumieć, że brakować zaczyna tchu – że powietrze umyka z płuc, ale ni myśli, by do nich powracać. Gdy przyjemny chichot zamienia się w dramatyczny rechot, bo oto czynią się rzeczy tak niepojęte, że aż przerażające. Po czole zaczyna spływać kropla potu. Zimne dreszcze.
Skrzypienie łóżka.
Strużka potu.
Chłodny wstrząs pozornej przyjemności. Krótkotrwała ulga, uśmierzenie jakiegoś wewnętrznego bólu; tej jątrzącej się rany, tego ogniska infekcji i zepsucia (każdego ranka „o noc głębszego”). Opary rozkoszy uchodzące ze splątanych ze sobą ciał, niczym ulatniający się gaz. Potem zderzenie bosych stóp o nieprzyjemnie twardą posadzkę; i znów strach. Że wystarczy zapałka; wystarczy impuls, by doszło do eksplozji.
Tak, to doprawdy idiotyczne. Doprawdy idiotyczne było to myślenie Bastiana, który zaciskał zęby i gryzł się po języku, byle nie palnąć głupstwa. Tymczasem frustrował się zajadle – i poradzić nic nie mógł na to, że świat coraz dobitniej uzmysławiał mu swoje brutalne, jakże gorzkie prawdy. Że to, czego niegdyś tak bardzo pragnął, w przydziale otrzymać mógł niemal każdy. Że kiedy inni spijali z jej ust żarliwie przekazywane tym sposobem uczucia, tak jemu pozostawało karmić się fantazją.
Że może są jak wczesno-lipcowe czereśnie; krwiście czerwone i pełne słodyczy. Ale nie takie, po które gna się do sklepu – ani nawet nie takie, które przez przydrożnych handlarzy sprzedawane są jako owoc ich najgłębszych starań. Nie; jej usta wyobrażał sobie jako te czereśnie podkradzione z sąsiedniej działki. Te z drzewa uginającego się pod ciężarem bordowych kul, całymi dniami wygrzewających się w ciepłej otulinie słonecznych blasków. Z najwyższej gałęzi, po którą sięgnąć trzeba było niezauważonym. Ten owoc wydany przez drzewo poznania dobra i zła.
Ale to nie jego wygnano z rajskiego ogrodu. A mimo to, kiedy bramy zatrzasnęły się za nią, to, co pozostało z Edenu, przestało istnieć. Wszakże zdarza się, że u schyłku dnia samotność gości nawet i w wężowych progach.
Tam, na górze, samotność w raju wydawała się być bardziej bolesna od innych.

A c h – t e – b i b l i j n e – p o r ó w n a n i a.

Czuł się tak, jakby tamtego razu pozostawiła go na pastwę losu; podczas gdy w jedynej rzeczy, której tak cholernie pragnął, doszukał się wyłącznie aktu desperacji. Jakby te przeklęte czereśnie w zetknięciu z ustami okazały się sfermentowane. Robaczywe. Bardziej cudze już, niż Jej.
A już na pewno bardziej cudze, niż j e g o.
Trzy lata minęły na próbie ucieczki od drętwej goryczy wspomnień. I wystarczył jeden uśmiech; ten uśmiech, który czuć mógł, ale nie widzieć, sprawiał, że wszystko to odegnane zostało prosto w przepaść zapomnienia. Na pierwszym planie natomiast – przebłysk tej siły, która strącała gwiazdy z nieba. Siły nieokiełznanej jak żywioł. Nie potrafił powstrzymać kącików ust przed wzniesieniem się. Nie potrafił tkwić w tej smutnej powłoce dorosłości, kiedy na grządce między nimi dziewczęce dłonie zasadziły drobną siewkę minionej młodości; tej wczesnej, późno-nastoletniej, adolescencyjnej, konkretnie.
Drgnął mimowolnie, by zaraz po tym zastygnąć chwile w tej kamiennej pozie – jeśli dla Niej zarezerwowany był przydomek harpii, tak On lgnął teraz do miana nieożywionego jeszcze, zaklętego w jakimś ceglanym budulcu, gargulca. Tylko spojrzenie podążało za dziewczęciem; za ruchami zakrawającymi o lekkie piruety i podskoki całkowicie niewrażliwe na wzrok rozdziawiających usta gapiów. Niewrażliwe na tnące ostro smugi deszczu.
Wrażliwe – i przeznaczone – tylko jego oczom.
Jego oczom. Tamta Phoe.
Jego Phoe.
Płytki łuk ust wyginał się coraz śmielej, by wreszcie samemu Bastianowi pozwolić wystrzelić jak strzale, wymierzonej prosto w szatynkę. Złapał ją więc; za rękę, pod ramię, gdziekolwiek! Tylko w pierwszym chluście zatrzasnąwszy oczy, ciągnąc dziewczynę przed siebie. Pomiędzy ścieżki i miejsca doskonale im znane. Niezapomnianie – odłożone tylko, na później.
A twoje buty, Phoe?! Co z twoimi butami?! – huknął donośnie, ani myśląc o tym, by podjąć się choćby próby odwrotu. Zamiast tego zacisnął palce śmielej wokół trzymanego w śliskich wnykach, kobiecego przegubu.
Co zostało za nimi – niech tam zostanie. Niech tam zostanie.
Pamiętam! Bułka posypana sezamem, podwójna wołowina, lekko gumowy ser. Te pomidory i lekko przywiędnięta sałata! I wygazowana cola z dozownika! W brzuchu mi burczy, Farrell! Ani mi się waż teraz rozmyślić! – krzyczał, nie bacząc na to, jak prezentuje się dwójka dorosłych ludzi, w strojach mniej lub bardziej bliskich wyjściowym, rozbełtujących mętne kałuże. Łokciami rozpychających się pomiędzy wciśniętymi w parasole przechodniami („przepraszam!”, „naprawdę przepraszam!”, „nie chciałem, przepraszam!”, „trzeba było się odsunąć!”).
Jeśli okaże się, że… że- już ich nie ma… to… – Spluwał zbierającą się w ustach deszczówką. – ...przysięgam ci, że tak… jak jesteśmy… pójdziemy do marketu po najtańsze (prawdopodobnie zgodnie z oryginalną ”recepturą”) … składniki… i sami sobie zrobimy te – cholerne – burgery! – Zatrzymał się na moment, by wreszcie złapać oddech.
„Co ty na to, Phoe?”

/Koniec!

autor

rezz

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Lake Union”