WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

  • 4) Feeling helpless I look for distraction
    • ~ I go searching for you, wandering through our city
      to find some solace at your door
21 grudnia, 2020 roku, godz. 16:51

Bastian lubił zimę. To, jak każdego dnia świat budził się powoli. Otwierał oczy, chwilę trzepotał promieniami słońca jak rzęsami i ziewał przeciągle, widząc, że gęste, zimowe chmury wciąż jeszcze zasłaniają wszystko to, co latem tak ochoczo tętniło życiem. Potem znów powracał do swojej długiej, ospałej drzemki.
Lubił też widok ludzi; z wypiekami na twarzy, opatulonych szalami, z rękoma chowanymi w rękawiczkach i po kieszeniach. Lubił rozkołysane ponad głowami pompony najrozmaitszych czap.
Everett przemykał właśnie przez próg własnego mieszkania. O tej godzinie było już ciemno; sięgał zatem opuszkami palców do włącznika świata. Potem, standard; jako krótkowidz pieklił się na zaparowane okulary – na to, że Rufus nie zaczeka z odpięciem smyczy, i że, jak zwykle, duszno tam niesłychanie, ale w zimnie siedzieć ochoty wcale nie ma.
Zzuł do granic możliwości zdezelowane już trampki, palcami lewej stopy zahaczając o zapiętek prawego buta. Zrobił kilka kroków, by dogonić i oporządzić pochylonego nad miską goldena (powódź; alarmowały coraz to wilgotniejsze skarpetki chłopaka). Westchnął więc tylko na swojego czworonożnego kompana i, obróciwszy się wokół własnej osi, niechętnym wzrokiem łypnął w kierunku ustawionej w kącie (zajmowała połowę tej ciasnej klitki), gęstej (ale gołej) choinki. O te „drobne” – bardziej materialne – aspekty Świąt dbał nadgorliwie. Rekompensował sobie w ten sposób nieco kulawe relacje rodzinne i to, że punkt kulminacyjny Bożego Narodzenia spędzał w… mocno okrojonym towarzystwie. Swoje psisko traktował, rzecz jasna, jak pełnoprawnego członka rodziny, a jednak czuł, że trąci to elementem swoistej desperacji.
Dzisiejszy wieczór jawił mu się natomiast pod znakiem pokłutych igliwiem palców, bombek strącanych psim ogonem i brokatowego pyłku roztrząsanego wokół (niech stanie się magia). Jednocześnie, chcąc nie chcąc, był to dla Everetta czas na snucie długich i monotonnych przemyśleń; a tych, ze względu na koniec roku, znalazłoby się sporo. I nie chodziło tu już o jakikolwiek rachunek sumienia – rachunek zysków i strat. Święta sprawiały niestety, że ludzie pochłonięci sprawami goszczącymi w ich własnych domach, odrywali się od rzeczywistości.
Dopiero wtedy Bastian zauważył, że czegoś zaczęło mu brakować. Że jego telefon milczy jakby… bardziej. Że pośród pobrzmiewającego nad uchem chóru głosów – zabrakło któregoś z tonów. Że ktoś, kto był, odklejał się zwolna, by w pewnym momencie po prostu zniknąć. I nie było to uczucie choćby bliskie pokrzepiającej uldze; nawet jeśli tak często zdawał się kręcić nosem na „niepotrzebne zawracanie mu głowy”. Nie potrafił określić nawet od jak dawna trzymał ukryty pod łóżkiem pakunek – ani ile tygodni minęło, od kiedy mocował się z dekoracyjnym papierem i satynowymi wstążkami, by prezent nie wyglądał jak wyjęty Rufusowi z gardła. Wciąż czekał na swojego odbiorcę.

Może mógłby do niego zadzwonić? Może powinien? „Jak się czujesz, młody?” – „Co słychać?” – „Wszystko w porządku? Czy to głupie? To na pewno głupie.

A niech to szlag – burczał pod nosem. – Iii… rok w rok… to samo. – Skrzywił się na widok niedziałającego sznura kolorowych lampek. – Rufus? Rufus! Co ty tam znowu… zostaw! Wypluj to, cholero! Oddawaj!

autor

rezz

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & bastian
<img src="https://i.pinimg.com/564x/e9/88/23/e988 ... 3a3314.jpg" width="200">

Jak dziecina kaleka, brzydka, głupowata,
Której się wstydzą rodzice —
I którą by na długo, chcąc ukryć od świata
W ciemną zamknięto piwnicę
Każdy element poranka - od wąskiej smugi światła wpadającej przez szparę w okiennej rolecie, żeby przypiec solidnie w oczy, schowane pod zaciśniętymi w silnej potrzebie wyparcia powiekami, poprzez przesadnie entuzjastyczne (jak zawsze) wparowanie pani Belli do dwuosobowej klitki, żeby przypomnieć o porannej gimnastyce za pięć minut, aż po długie i powolne sączenie przeparzonej, gorzkiej herbaty w pustej już stołówce - dosłownie wszystko zdawało się przypominać mu dobitnie o tym, że to ten dzień. Koniec.
Wielki dzień, jeśli ufać słowom przejętej pani Belli, z którą wypracowanym przez ten miesiąc zwyczajem, ostatni raz sunął wokół kompleksu budynków ośrodka. To wtedy po raz pierwszy przyznał się przed sobą samym, że nieważne jak bardzo przez te tygodnie psioczył na konieczność zrywania się z łóżka bladym świtem jedynie po to, żeby podreptać przez czterdzieści minut po asfalcie - jakoś dziwnie będzie, kiedy tego już zabraknie. Rozmawiali o tym dzień wcześniej na spotkaniu społeczności; znaczy się: o tym, co będzie później, kiedy skończą się szerokie korytarze, długie kolejki pod prysznice i zajęcia z ręcznych robótek ciągnące się czasem całymi popołudniami. Spośród wszystkich określeń, zaproponowanych przez innych pensjonariuszy, żadne nie wydało mu się bardziej odpowiednie, niż dziwnie. Nie mogło być gorzej, bo wszystko, co najgorsze rzekomo należało już jedynie do przyszłości, ale ślepa wiara w to, że nagle będzie dobrze albo nawet po prostu stabilnie, wydawała się tak strasznie naiwna w obliczu wszystkiego, co wydarzyło się do tej pory.
Wielki dzień - szeptały paprocie, które podlewał w ramach swojej ostatniej warty przy zimowym ogródku. Wielki dzień - powtarzało za nimi odbicie wymizerniałej twarzy w świeżo umytych szybach okien. Wielki dzień - upierały się ubrania, które składał kolejno w kostkę, bardzo powoli i bardzo dokładnie, jakby chcąc odwlec jak najbardziej moment, w którym będzie musiał zapiąć wreszcie walizkę. Devon rozmawiał z jego lekarzem prowadzącym, mama podobno czekała na zewnątrz. Źle czuła się w takich miejscach, dlatego przyjeżdżała tak rzadko. Cosmo nie mógł mieć jej tego za złe. Sam zresztą nie czuł się komfortowo, kiedy go odwiedzała. Siedzieli wtedy głównie w ciszy, pół metra od siebie, a ona czasem tylko wyciągała dłoń, żeby przesunąć palcami po jego włosach - jakby pierwszy raz dotykała egzotycznego zwierzęcia, a nie okazywała bliskość rodzonemu synowi.
Wielki dzień, ale Cosmo wcale nie czuł się wielki - zsuwał ze sobą mocno kolana, kiedy siedział na tylnym siedzeniu braterskiego samochodu, mały i zagubiony, bez perspektyw dalszych niż włażenie Devonowi na głowę przez kilka następnych tygodni; bez wiary w siebie wystarczająco dużej, żeby móc z pełnym przekonaniem powtórzyć przed lustrem słowa, którymi żegnała go pani Bella - to już koniec. Ciężko było temu zaufać, zwłaszcza że pierwsza próba zbliżała się wielkimi krokami, ale wciąż za dużo miał w sobie upartości, żeby napisać Laurze, że jednak nie da rady towarzyszyć jej na świątecznym, rodzinnym spotkaniu. Musiał, bo taka była codzienność, do której w końcu należało przecież wrócić - bo pod tą warstwą niepewności i skonfundowania, chowała się chyba radość z zaproszenia na tę kolację. Jakby był częścią rodziny. Jakby był kimś ważnym.
Przez solidnych kilka godzin nie chcieli wypuścić go z objęć ani puścić samego do toalety - nie z troski, ale z obawy przed tym, że tuż przed świętami narobi im kolejnych kłopotów. Wiedział o tym doskonale, ale uśmiechał się i tak, szukając w zbyt drogim mieszkaniu Devona na Ballard okruchów rodzinnej, świątecznej atmosfery, których nie sposób było odrzeć do końca z fałszu i zakłamania. To nic. Nawet jeśli negocjowanie pozwolenia na wyjście przed kolacją u Hirschów w jeszcze jedno miejsce było drogą przez mękę.
Dziwnie było wsiąść znów w miejski autobus - jeszcze dziwniej wsiadłszy zeskanować bilet w kasowniku. Każdy element dotychczasowej, szarej codzienności, jawił się teraz w innych, podkręconych nieco neonem barwach. Palce jednej z dłoni zaciskały się mocno wokół żółtej rury, jakby ona jedna chroniła go przed wyjściem z autobusu kilka przystanków wcześniej, żeby dalej na piechotę pokonać drogę do Dragon Clubu. Pod drugim ramieniem trzymał zaś oklejone kolorowym papierem pudełko po butach, które wraz z gwałtownym hamowaniem w mieszkalnej części Chinatown, prawie wyślizgnęło mu się i upadło na ziemię. W ostatniej chwili udało mu się jednak ocalić je przed bliskim i nieprzyjemnym spotkaniem z podłogą - a potem sam wyskoczył z autobusu, żeby zaraz rozejrzeć się pospiesznie, w imię upewnienia się, że dobrze wysiadł.
Dobrze. Takich rzeczy się nie zapomina.
Potem już nogi same powiodły go w odpowiednią stronę, do właściwej klatki schodowej i na górę, aż stanął przed drzwiami z numerem, którego szukał. Krótka chwila zawahania, które jednak pospiesznie zdusił w zarodku. Dłoń ułożyła się na klamce - nigdy w końcu nie pukał - żeby następnie nacisnąć na nią, aż oczy otworzyły się szerzej w wyrazie płytkiego zdumienia. Otwarte. Czyżby jednak się go spodziewał? Nie byli umówieni. A może jednak on i tak czekał? Wsunąwszy się do środka, Fletcher nie zdążył nawet zamknąć za sobą drzwi, kiedy wielkie cielsko wyraźnie podekscytowanego i niecierpliwego jak cholera (!) Rufusa zwaliło się na niego, atakując jednocześnie odsłonięte fragmenty skóry szerokim jęzorem.
- S I A D, siad, RUFUS, siad, s i a d - walczył zaciekle, wciąż nie potrafiąc zaakceptować faktu, że pies najwidoczniej po prostu nie traktował go poważnie, na każdym kroku okazując mu dobitnie, że ma jego nakazy i zakazy w głębokim poważaniu. Nieważne - w tym wszystkim i tak nie sposób było powstrzymać cisnący się na wargi uśmiech, aż wreszcie zwierzak nie zdecydował się zrezygnować z tak gwałtownego napastowania na rzecz puszczenia zaraz w kierunku swojego właściciela, a potem z powrotem do Cosmo. Właśnie. Właściciela.
Dopiero gdy psie emocje (choć trochę) opadły, spojrzenie padło wreszcie na twarz pochylonego nad pudłem świątecznych ozdób Bastiana. Przez chwilę wpatrywał się w niego w milczeniu, jakby niezdecydowany do końca, co powinien powiedzieć - wróciłem? przyszedłem? było otwarte? - aż wreszcie przekręcił za sobą zamek i zrobił kilka kroków w głąb pomieszczenia, żeby mieć lepszy widok na drzewko, które trzeba było dopiero przystroić.
- Mam coś, co powinno leżeć tam... - Ruchem głowy wskazał na choinkę, jednocześnie wyciągając prezent spod pachy, żeby zaprezentować go mężczyźnie. - … ale widzę, że tu u panów jeszcze niegotowe. - Szybkie spojrzenie na Rufusa, który otrzymał właśnie tytuł dżentelmeński. - Nie można otwierać prezentów przy nieubranym drzewku.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Tak jak obiekt oddalony od punktu widzenia, z którego przyglądano się mu zaciekle – tak i te „Wielkie dni” stawały się małe dla tych, którzy dystansowali się od nich wystarczająco. Co dla wielu bywało zatem wydarzeniem niebagatelnym, dla innych było jedynie echem szepczącym cicho, daleko poza horyzontem. To właśnie tłumy tnące ulicami miasta – ramię do ramienia mijające się z sylwetką zamkniętego w swoich myślach Cosmo. Tak, to właśnie one nie miały pojęcia o niczym. Bo „wielkie dni” to przecież pojęcie tak samo umowne jak Boże Narodzenie; sprawa niby kluczowa w historii istnienia świata – a wystarczyło urodzić się na innym skrawku tej zużywanej przez ludzkość planety, by o całej okoliczności w zasadzie nie słyszeć wcale. Wielkie dni były zatem dla nas; dla małych ludzi o prywatnych światkach, zszytych luźną nicią relacji i zażyłości. Rzadko kiedy każdy postrzegał je w identyczny sposób.
Ale nawet jeśli Bastian nie znał dokładnej daty „końca”, tak bez wątpienia stawał gdzieś pośrodku – na krok czy dwa za plecami Cosmo, nie mogąc zignorować emocji, jakie upchnięte zostały w ramionach przemijającej już zwolna doby. Przypominały wystrzał confetti; dosłownie na chwilę po tym, gdy palce młodego Fletchera objęły klamkę wejściowych drzwi, a potem nacisnęły na nią z wyczuciem. Pręgi światła krążące we wnętrzu mieszkania zlały się z tymi, które wpuścił do środka chłopak; które wpuścił za sobą, jak przedwczesnego niezapowiedzianego gościa.
Plątaninę ciepłych barw przełamały dopiero zdzierające posadzkę pazury – jak chaotycznie przesadzane korzenie wyrosłe z tych pokrytych jasną sierścią łap. Tańce uciechy i ekscytacja nowiną dla Rufusa o niebo lepszą, niż ta, którą pragnęło się zaszczepić w ramach świątecznych tradycji. Bo Rufusa nie obchodziły symbole ani piękne gesty. Może tylko tych kilka potraw, które zdawały się mile drażnić jego mokry, psi nochal zapachami tak zachwycającymi w odbiorze, jakby była to mityczna ambrozja. Poza tym – liczyła się już tylko obecność gościa.
To przerażające myśleć, że Rufus pojmował koncept Świąt lepiej, niż robili to ludzie. Niż robił to, zapewne, sam Bastian.
Jeśli natomiast o Everetcie mowa; niemal zastygł pośrodku iście dramatycznych batalii toczonych z łańcuchem odmawiających posłuszeństwa lampek. Nie, żeby pod uwagę brał jakieś cudy albo inne majaki i przewidzenia. Niemniej jednak radzić sobie z emocjami nie jest łatwo – szczególnie kiedy są one tak sprzeczne sobie. Obydwoje gapili się więc przez chwilę (lub dwie) na siebie, w milczeniu. Bo, należało przyznać – nawet jeśli sprawiało to Bastianowi nieokreśloną trudność, tak łatwiej było dobrać kolor wstążki do prezentu, niż słowa do zaistniałej sytuacji. Ale wstyd tak przecież zapominać języka w gębie; więc dźwignął się do pionu (stęknął nawet; nie te lata, a podłoga w salonie twarda). Wkrótce stał zatem naprzeciw chłopaka, o którego oparł swoje spojrzenie. Źrenicami przemykał nie tylko po jego twarzy – bardziej zdrowszej i rumianej (to pewnie kwestia chłodnego wieczoru), ale także po pakunku, jeszcze chwilę temu dociskanym do torsu. I poza tym pąsem nie zmienił się niemal wcale – nie tak, jak Everett wyobrażał to sobie przez ostatni miesiąc. Wciąż tak samo, lekko pochylony, w swojej melancholijnej manierze łypiący niby obojętnym wzrokiem kogoś, komu nie zależy już wcale. Brednie.
Dopiero w tamtej chwili trzydziestojednolatek zdał sobie sprawę z tego, że młodzika ma ochotę rozszarpać. Porwać na strzępy. Że najchętniej wyprosiłby go, ale tylko w ramach kary – z pewnością, że koczować będzie pod drzwiami, a potem – po jej odbyciu, wpuści go raz jeszcze z łaskawym przebaczeniem win. Tej jednej; że mogłoby go nie być.
Ty… cholerny... idioto – wymruczały jego myśli, nie pozwalając rozsądkowi zareagować w porę. – I po co to było? Coś ty sobie myślał? Jak- jak można w ogóle być tak bezmyślnym gówniarzem?! Nie, wiesz co. Nie chcę tego nawet słuchać- nie zamierzam. – Bo, ująwszy sprawę kolokwialnie – w dupie miał to drzewko; i ten prezent, najwidoczniej, też. I mowę powitalną, w której na podobieństwo buddyjskich mnichów kontrolować miałby każde drżenie instynktu, każącego mu zrugać utalentowanego chłopaka. Utalentowanego w podejmowaniu złych decyzji.
Ale wszystko zmieniało się, jak szkiełka w kalejdoskopie. I te decyzje, też. Nie obchodziły go już. Nie obchodziło go, że – być może – zawiódł. Obchodziło go tylko to, że uniesiona w powietrzu dłoń; zamiast spoliczkować Cosmo, wylądowała na jego głowie. Wtopiła się w czuprynę i rozczochrała ją czule. Z ulgą. Z niesłychaną ulgą, że był. Dobrze, że był.
Dobrze, że wróciłeś – dodał zdecydowanie ciszej, ostatnim ruchem wieńcząc to dzieło destrukcji sprowadzone do zdezelowanej całkowicie fryzury Fletchera.

autor

rezz

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Był całkiem dobry w odsuwaniu od siebie ważnych osób, choć jego metody można było uznać za co najmniej kontrowersyjne. Jeśli bardzo się postarał, potrafił z jadem wyrzygać prosto w twarz każde, najbardziej błahe nawet przewinienia, nadając im barwy tak wyraziste, że wydawały się czynami godnymi zdecydowanego potępienia. Umiał sięgnąć do tych miejsc, w których bolało najbardziej i w jednej chwili stać się najgorszą poczwarą człowieka, obiektem skumulowanej nienawiści - kimś, w kim nie sposób było lokować jakichkolwiek ciepłych emocji. Za każdym razem kiedy to robił, pozwalając wypłynąć na wierzch tej swojej obrzydliwej, tłumiącej zbyt długo gniew części, czuł, że nie znosi się jeszcze bardziej - i zawsze, kiedy wydawało mu się, że doszedł już do miejsca, w którym stał gruby mur i nie było niczego więcej na tej drodze pokonywanej przez niego drodze samonienawiści, okazywało się, że każdą ścianę można skruszyć lub przesunąć, a tam dalej czekają następne kilometry, gotowe do przebycia.
Zrobił to Florianowi bolesną ilość razy. Zrobił to Devonowi, Felicii i Laurze. Zrobił to tym, którzy zawsze byli dla niego dobrzy i otwarci; którzy oddali dla niego za dużo, poświęcili zbyt wiele. Za żadne skarby jednak nie chciał zrobić tego Bastianowi - i wydawało mu się, że nie zrobił, nawet jeśli myśli o wysłaniu jakiejkolwiek wiadomości, nawet głupiego mema albo zapytania o humor, przez ostatnie półtorej miesiąca przemykały przez głowę coraz rzadziej i coraz szybciej, żeby zniknąć potem pod nawałem innych, cięższych potrzeb, nad którymi nie potrafił zapanować. Wydawało mu się, że jest co najmniej w porządku - ba, chełpił się swoim zwycięstwem nad pragnieniem obarczania Bastiana rzeczami, które absolutnie go nie dotyczyły, cieszył się z bezbolesnego przecięcia tej zgrubiałej nici przywiązania, która zdążyła się między nimi wytworzyć. Tylko, że to chyba było trochę rozdmuchane, prawda? Kiepsko szło mu interpretowanie własnych emocji, nauczył się już nie ufać swoim przypuszczeniom i przekonaniom. Wiedział, że tęsknił - ale jego tęsknota nie była niczym istotnym tak długo, jak Bastianowi było bez niego po prostu znośniej, prawda?
- Nie wiem - odparł, pomimo zapewnień mężczyzny, że nie zamierzał słuchać jego wyjaśnień. - Może powinienem zacząć dawać z tego korki, co? Z bycia bezmyślnym gówniarzem? - uśmiechnął się z przekąsem, czując że ta prowokacja była w tym momencie zupełnie zbędna. Widział i czuł jego złość - nie był w końcu aż takim idiotą, za jakiego w tym momencie z pewnością miał go Bastian - ale mimo to złapał się na myśli, że ta sytuacja wydawała mu się zupełnie nieprawdopodobna. Słyszał głos, widział twarz, czuł na skórze rozrywane gwałtownymi ruchami Everetta powietrze, a jednak świadomość tego, że faktycznie zdecydował się przyjść, wrócić, wejść, naruszyć tę świętą przestrzeń, była teraz dziwnie odległa. Wymiana zdań przypominała z jego perspektywy raczej wsłuchiwanie się w dialog odbywany we śnie. I gdyby nie ten krótki gest - gdyby nie dłoń Bastiana zanurzająca się w przesadnie spoufalającym geście w jego włosach - musiałby chyba samemu wyciągnąć dłoń, żeby dotknąć go w ramię, policzek lub klatkę piersiową, żeby potwierdzić jego istnienie; żeby przekonać samego siebie o tym, że faktycznie jest tu i teraz, że to nie jedynie senna majaka.
- Jasne, że dobrze- mruknął w odpowiedzi, krzywiąc się tylko lekko na tę rozburzoną fryzurę, do której poprawienia powędrowały zaraz obie dłonie. - Beze mnie zanudziłbyś się na śmierć - dodał jeszcze, uśmiechając się koślawo, zanim żwawo nie wyminął mężczyzny lewym ramieniem, żeby odłożyć pakunek na stolik i podejść do choinki, bo absolutnie nie żartował z tym ozdabianiem drzewka. Poza tym, znajdując się tyłem do Bastiana łatwiej mógł ukryć radość z tego specyficznego przyjęcia w próg domostwa - podobna reakcja na spotkanie z Everettem wydawała mu się wyjątkowo niewłaściwa i dziecinna.
- Lampki nie działają? - padło pytanie raczej retoryczne, bo wzrok zdążył już prześledzić drogę wzdłuż kabla do wtyczki, podłączonej do prądu. Mimo to, łudząc się niepoważnie na przychylność losu, postanowił uklęknąć przy kontakcie, żeby przepiąć lampki do innego gniazdka - wciąż lipa. Takie rzeczy tylko w filmach. - Dobra, zaoszczędzimy na prądzie - wzruszył ramionami, intuicyjnie przyjmując w wypowiedzi liczbę mnogą, żeby następnie odpiąć wyciągnąć wtyczkę i odrzucić lampki gdzieś na bok. Ze sceptycyzmem przyjrzał się jak na razie niezbyt imponująco przystrojonemu drzewku. Rufus w międzyczasie ślinił mu dłoń, porzucając zabawę jakimś kolorowym łańcuchem. - W ogóle bez ładu i składu te bombki powiesiłeś. Co to jest w ogóle, gówno jakieś - zaopiniował biorąc w rękę ozdobę, z której odprysła już praktycznie cała farba i brokat. - Masz w tym pudle coś sensownego czy jednak będziemy zmuszeni otworzyć prezent ode mnie przed pierwszą gwiazdką? - odwrócił się w stronę mężczyzny, unosząc jedną z brwi. Ostre od krytycyzmu spojrzenie złagodniało natychmiast. - Powinieneś się ogolić, wiesz? Dzieci sąsiadów jeszcze się ciebie nie boją?
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Niezależnie od chęci – bo choćby c h c i a ł, choćby pragnął zawzięcie – tak Everett nie potrafił trzymać ludzi na dystans. Nieudolnie wychodziły mu wszelkie te gniewne tony, wyrzuty, słowa krytyki rzucone gdzieś pomiędzy splunięciami zbieranej pod językiem niby-żółci. I nawet kiedy myślał, że od człowieka niegdyś mu bliskiego odsunął się już na tyle, by żadne pazury nostalgii i sentymentów nie mogły go sięgnąć, tak często wystarczał jeden uśmiech, jeden tekst – jak kalka – będący tym, za czym tęsknił po cichu. Tak właśnie było z Phoenix Grace Farrell i tak samo miało być z Cosmo; przepowiadały wszystkie znaki spisane na płótnie nieba i ziemi.
Kiedy młody Fletcher przekroczył próg jego mieszkania (trochę niby wychwycony kątem oka cień), Everett nie potrafił garnąć do siebie tej żywionej dotąd urazy; przy czym, dochodził jednocześnie do jakże istotnych wniosków – nie chodziło tu ani o zanikający, ani urwany kontakt. Nie chodziło o to, że ktoś wypiął z gniazdka wtyczkę; chociaż Cosmo był dla trzydziestojednolatka trochę jak te lampki. Z jednej strony wydawały się elementem całkowicie zbytecznym, cząstkowym – jakimś dodatkiem, który, nie daj Boże, połyskując jasnym blaskiem nie dawał spać po nocach (smsy od Cosmo też spełniały się w tej roli całkiem nieźle).
Bez tych cholernych lampek coś jednak zmieniało się – i, z dziwnym wyrzutem sumienia brunet przyznawał wkrótce, że zmieniało się na gorsze. Nosił się więc z kąta w kąt, mówiąc „zbyt pusto”, „zbyt cicho”, „inaczej” – nijak. Tymczasem, kiedy tak krzątał się bez ładu, to nie jego strony tyczyły się coraz uciążliwsze obawy. Światło największego niepokoju (początkowo od ledwie wiązki, obecnie; raczej snop) wciąż padało na sylwetkę chłopaka. Mniej więcej wtedy, kiedy Bastian godził się wreszcie z dobitnie dręczącą go myślą. Martwił się o tego bezmyślnego gówniarza!
I może tych kilka pochopnie rzuconych na powitanie słów brało się wyłącznie stąd; z uchodzącego poczucia frustracji. Bo nie chciał dzwonić – w obawie, że telefon odpowie głuchą ciszą. Że w głowie pojawią się scenariusze dalekie optymistycznym.
W niewiedzy, z jakiegoś powodu, żyło mu się dużo lepiej. Nie; znośniej.
A potem ulga porównywalna do tej, którą odczuwa rodzic, kiedy jego dziecko ukradkiem przemyka w głąb domu. Uciekło, żeby zagrać na nosie; więc owszem, gdy widzi je po raz pierwszy, czuje ulgę. Ale potem, zaraz za plecami, ukrywa się cała kaskada następujących po sobie i przeplatających się uczuć – i złość, i jakaś iskra szczęścia, i najszczersza chęć mordu.
Ale jest też ta ulga. Ta cholerna ulga.
Everett zabrał zaraz rękę – unosząc ją jednak w jakby-pojednawczym geście przeprosin. Nie, żeby z powodu naruszenia przestrzeni osobistej Fletchera czynił sobie jednak jakiekolwiek wyrzuty. Dopiero po spazmie nagłej wylewności zdał sobie sprawę, że może nie wypada. Że przecież to tylko zwykły dzieciak, któremu niejednokrotnie dawał dotychczas do zrozumienia, jak bardzo zdarza mu się uprzykrzać to jego piwniczne życie.
Pewnie żaróweczka gdzieś poszła. Później naprawię. Albo znajdę jakieś nowe. Gdzieś się tego wala jeszcze jeden taki cały karton. – Podrapał się po głowie, wzruszając ramionami.
A potem aż uchem zastrzygł; na tę opinię chłopaka, co się tyczyć miała powieszonych bombek.
Wiesz co, zapomnij. – Przewrócił oczami, by zaraz łypnąć na niego oskarżycielsko; i tylko krypto-rozbawienie tłumaczyło, że waga wplecionego weń wyrzutu jest lekka jak piórko. – Bez ciebie to jednak był tu święty spokój – dodał dla zachowania stosownych pozorów (raczej marnie).
Gdyby Bastian okazał się nieco bardziej zdolnym i przedsiębiorczym człowiekiem – przebojowym, powiedzmy – na tyle, by kuć w życiu to wiecznie gorące żelazo, tak pewnie zakupiłby sobie olbrzymi dom. Koniecznie ze strychem i piwnicą, w których trzymałby wszystkie gromadzone przez siebie skarby; cieszące się wartością raczej niematerialną (o ile jakąkolwiek – w ogóle). Niestety, jako że człowiek sukcesu był z niego taki, jak z Cosmo dotychczas był narko-abstynent, tak wszystkie te rupiecie, graty i śmieci składować musiał po kątach przyciasnego mieszkania.
Ciebie chyba naprawdę nie uczyli, że liczy się bogate wnętrze, co? Faaakt, że może akurat wobec bombek to dosyć kiepski przykład, ale… zapewniam, że ma swoją wartość! Przecież ona jest starsza od ciebie (i właśnie tak wyglądała, na Boga). I weź ją zostaw, bo jak ci spadnie, to ciebie powieszę na tym cholernym drzewku. – Wdawszy się w ferwor dyskusji, od czasu do czasu machał tylko łapskami bez większego ładu.
W drugim kartonie jest jakieś plastikowe gówno. Pewnie ci się spodoba, bo przynajmniej są ł a d n e – wyburczał z przekąsem, wieńcząc wszystko zakreślonym palcami w powietrzu znakiem cudzysłowu. – Śmiało, możesz się rządzić. – Ruchem ręki zapewnił go raz jeszcze, że posiada pełną swobodę działań. Dopiero wtedy skrzyżował je na klatce piersiowej; i, wyłapawszy jego spojrzenie, uśmiechnął się wreszcie. Ciepło; szczerze, przede wszystkim.
Dopiszę to do listy „do zrobienia”. Golenie, znaczy się. Nie straszenie dzieci – sprostował, zaśmiawszy się cicho. – No a ty, co z tobą? Od dawna jesteś w domu? Wszystkich pewnie popierdoliło teraz, co? Napijesz się herbaty? – pytał tak, jakby Cosmo wrócił właśnie z jakiejś kolonii czy innego obozu. Cały ten czas krążył jednak gdzieś w pobliżu; wynosząc z pokoju naręcze kubków (znaczonych kręgami przyschniętej, wypitej dawno kawy) i zbierając z kanapy stos przerzuconych przez oparcie ubrań.

autor

rezz

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

To całkiem niesamowite, jak różniąc się tak mocno potrafili dosięgnąć do siebie nawzajem na tak licznych płaszczyznach - od milczącej akceptacji wobec niemożliwych do uniknięcia, osobistych niepowodzeń, aż do leniwego tkania poczynionej z sarkazmu, ironii i uszczypliwości nici porozumienia, obejmującej także wymowne spojrzenia i niosącej ze sobą cały wachlarz ekstrawagancko spoufalonych emocji, które wymuszały na nich kłopotliwe w swojej swobodności gesty i tendencje - tak jak zostawianie szczoteczki do zębów w kubeczku na krawędzi bastianowej umywalki. Fletcher nie zastanawiał się nawet, czy ta nadal tam była, bo jej obecność w tym mieszkaniu wydawała się niemniej oczywista niż obecność samego Cosmo.
Czerpał satysfakcję z wmawiania sobie, że ma na Everetta znacznie większe oddziaływanie niż można to było poprzeć obiektywnymi dowodami - fajnie było czuć się gdzieś niezbędnym, nawet jeśli tę niezbędność miała potwierdzać popsuta fryzura i konieczność przearanżowania całej tej żałośnie przyozdobionej choinki, a to wszystko w trosce o wrażliwe poczucie estetyki Bastiana oraz z obawy przed tym, że jak się Everett za długo na takie parszywe drzewko napatrzy, to jeszcze zacznie się do niego podświadomie upodabniać. Ten zaniedbany zarost był zdecydowanie pierwszym kroku w kierunku kataklizmu, także Cosmo zaznał poczucia spełnionego obowiązku, kiedy tylko zwrócił mężczyźnie na to uwagę, a poczucie to spotęgowało się jeszcze silniej, gdy wytknięcie tego szkopułu zaowocowało niemrawym burknięciem Bastiana. Tęsknił.
W reakcji na to teatralne i zupełnie nieszczere (o czym był przekonany w stu procentach) wyznanie, po prostu parsknął krótko rozbawiony pod nosem, żeby zaraz wrócić do oględzin tych paskudnych bombek. Ze sceptycznym uniesieniem jednej brwi przysłuchiwał się próbom obrony tych małych potworzyc przez ich właściciela, ale argument od starości nie przekonał go ani trochę.
- To, że coś jest starsze, zdecydowanie nie oznacza, że lepsze - wytknął mu jeszcze, pijąc zdecydowanie do wytknięcia Bastianowi tego, że powoli zbliżał się do bycia starym dziadersem (jakkolwiek taki osąd nie brzmiał śmiesznie ze strony Cosmo, biorąc pod uwagę wiek większości jego łóżkowych partnerów. - Podaj mi ją, proszę; myślisz, że jak na nią wskoczę, to pęknie? Jakbym ja tam zawisł, to ta choinka przynajmniej miałaby jakiś styl i klasę. - Nie miał zamiaru oszczędzić tego biednego drzewka, które swoją drogą na pewno nie było aż tak tragiczne - Fletcher po prostu przez zbyt długo musiał zachowywać się p r z y z w o i c i e i totalnie brakowało mu tyrania po kimś, kto nie obrazi się zaraz na niego, a potem nakonfi do prowadzącego zajęcia. Dobrze być w domu.
Skierował się zaraz ku spoczywającemu pod grzejnikiem, drugiemu pudłu, żeby poszukać w środku plastikowego gówna i tak - te rzeczy o wiele bardziej mu się spodobały, ale nie względu na tworzywo, z jakiego zostały wykonane, ale z uwagi na to, że były BŁYSZCZĄCE, miały takie śmieszne cekinki i sztuczne kryształki.
- No! - pokiwał z uznaniem głową, jednocześnie schylając się do kartonu, żeby wydobyć na początek parę sztuk w różnych kolorach i zaraz odwrócić się z powrotem w stronę choinki. - I to ja rozumiem - pochwalił jeszcze Bastiana, a jego ton głosu brzmiał trochę, jakby chciał powiedzieć, że chociaż tego nie zjebałeś, bracie. Zadzierając podbródek do góry, w geście jednoznacznego tryumfu nad obrzydliwymi bombkami Everetta, począł rozwieszać te lśniące cudeńka, kiedy mężczyzna mówił dalej. Chwała Marksowi i Engelsowi, że zgodził się z jego opinią o golarce - Cosmo poczuł, jak spada mu kamień z serca. Nie będzie musiał jednak wykradać się potajemnie z jego mieszkania, żeby ktoś przypadkiem nie posądził go o znajomość z tym dziwnym, bezdomnym panem, który okupuje pokój w mieszkaniu jakiegoś znajomego. Następujący potem natłok pytań wywołał całkiem szczery uśmiech na twarzy Fletchera, choć chłopak skupiał się całkowicie na umieszczaniu bombek w odpowiednich miejscach, nie znajdując ani chwili na to, żeby zderzyć wzrok z jego spojrzeniem.
- Emm, może być herbata. Ale błagam, bez tego dziwnego substytutu miodu z promocji, bo mój żołądek nie jest gotowy na takie rewelacje - pouczył, mając nadzieję, że przekaz był jasny - nie wrzucaj tam niczego, Bastian, błagam, ja muszę dożyć do wieczora, obiecałem Laurze, że pojawię się na jej rodzinnej kolacji, a jestem już wystarczająco chujowym przyjacielem, okej? proszę, nie zjadaj mnie. Z odpowiedzeniem na kolejne pytania zawahał się przez moment, nie będąc nawet pewnym czy Everett zdawał sobie sprawę z tego, gdzie dokładnie wcięło go na ostatni miesiąc.Skoro mówił o tym w tak swobodny sposób, Cosmo chyba też mógł, prawda? Odchrząknął krótko, zanim zdecydował się dać mu odpowiedź.
- Wróciłem parę godzin temu. Wiesz, że w czasie, kiedy… kiedy nie rozmawialiśmy, urodził mi się bratanek? Jest zajebisty, ma takie poliki duże, no nie wiem - pochwalił się koślawo, wzruszając przy tym ramionami, nie będąc pewnym czy silniejsze ekscytowanie się kolejnym Fletcherem było czymś, co wypadało robić przy Bastianie. - Moja mama przyjechała do miasta, z babcią w dodatku. Podobno będą tu przez całe święta. Nie wiem, co się odjebało takiego, że ojciec pozwolił im wyjechać z Grotto. To ich pierwszy raz - wyznał, stwierdzając w końcu, że jeżeli Everett poczuje się niezręcznie z tymi rodzinnymi opowieściami, po prostu mu powie. - A ty? Będziesz tu siedzieć sam? - pytanie padło może odrobinę zbyt bezpośrednio, ale Cosmo nie należał do osób, które dobrze sobie radziły w owijaniu w bawełnę. Krzątanina psa w tle sprawiła, że poczuł się w obowiązku skorygować swoją wypowiedź. - Z Rufusem - znaczy się - poprawił, posyłając zwierzakowi płytki uśmiech, który - odrobinę bardziej wyblakły - przeniósł zaraz na Bastiana. Cosmo nie czuł się dobrze z myślą, że tak naprawdę mogłoby być. Choć nie był wiernym wyznawcą magii świąt, uważał siedzenie samemu (nawet z pieskiem!) w takim okresie za cholernie dołujące.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Sam Bastian z nieszczególną chęcią pochylał się nad własnymi relacjami w celu co głębszych, uczuciowych analiz i snutych bezwiednie interpretacji. I choć zabrzmi to dość umniejszająco, tak – przyznawał może nie dumnie, acz szczerze – w kontaktach międzyludzkich wolał czuć, niż myśleć. Bo myślenie było dla niego pułapką; labiryntem bez wyjścia, w którym znajdował pytania. Zawsze pytania. Nigdy odpowiedzi.
Dopiero okres co dłuższej rozłąki sprawiał natomiast, że dotychczas boleśnie napinane struny zdawały skręcać się tak silnie, by w pewnej chwili pękać z trzaskiem. Przebiegający po nich smyczek tym śmielej rozdrapywał źródło nie tyle wątpliwości, co, najczęściej, wpisanej bastianową naturę troski. Przywoływał to zdradliwe uczucie świerzbiących myśli; myśli gnających w kierunku nie tylko osób ważnych, ale tych pozornie nieistotnych – również. Często, w całej swojej przewrotności, okazywało się wtedy, że to właśnie bohaterowie poboczni i epizodyczni przejmują główne role. Że sceny bez ich udziału straciłyby nie tylko na wartości – ale sensie, w ogóle. A z czego, jeśli nie ze scen, budowane są akty i – dalej – całe sztuki?
I tak, jak pośród aktorów znajdowali się ludzie rozmaitej aparycji; i niscy, i wysocy, i blondyni, i brunetki, i chudsi, i tężsi – wciąż jednak zgodni z maską prowadzonej narracji, tak pośród bliskich Bastianowi znajdowali się ci radośni i smutni, oddychający głęboko i spokojnie, i ci, których oddech zdawał się boleć. Ci, których oddech miał wyłącznie minimalizować straty.
W związku z tym mogłoby się wydawać, że z tą ostatnią grupą nie łączy go nazbyt wiele. Uznany przez innych – a z czasem również i przez samego siebie – za niepoprawnego optymistę, na którego zerkało się z przymrużeniem oka. A jednak ignorował te rozbieżności, starając się unikać terminu „przeciwieństwa”. Nie, żeby w jego uszach pobrzmiewało ono jako szczególnie plugawe, wrogie, gorzkie czy zgrzytliwe; skądże znowu. On po prostu wolał dostrzegać w ludziach różnice, bez ów wątłego cienia szansy, że przeciwieństwo – przeciwieństwem – zrobi z kogoś „przeciwnika”.
Największym wrogiem Bastiana był chyba wyłącznie on sam.
A czy Fletchera bolał jego własny oddech? Czy może wstrzymywali go – obydwoje – tylko po to, by przy wydechu omyłkowo nie puścić pary. Nie powiedzieć o to jedno słowo za dużo; „że zależy”. Tak po ludzku. Tak, jak nie są czasami w stanie zapewnić tego rodzinne powiązania. Te węzły krwi, która z czasem – bywało i tak – usychała, aż do formy obrzydliwego, stwardniałego skrzepu.
Myślę, że nawet jakbyś z tego piątego piętra na nią skoczył, to nadal byłaby cała i zdrowa. – Zmrużył ślepia, w ramach przekomarzań kręcąc zaczepnie głową. Oko za oko ewoluowało dziś najwidoczniej do skromnego „przytyku za przytyk”; i tak jak jemu ten gówniarz zaglądał w metrykę, tak i on poczuł się w obowiązku, by wypomnieć tę jego wagę klasy piórkowej.
No. I miałaby też wybujałe i rozdmuchane ego – wtrącił się jeszcze w pół słowa, w ramach podsumowania. Zerkał jednak na poczynania chłopaka i gdzieś u tyłu podświadomości wdzięczny był mu; tak po prostu. Że przyszedł tu, że jest, że odwiedził go i własną obecnością wprowadzał zmiany. Że rzeczywistość, w jakiej obracał się sam Bastian, ulegała cudzym wpływom – i że to właśnie sprawka Cosmo była. Że pozwolił mu słuchać „co u niego” i odpowiadał na pytania, i wrócił. Jak dobrze, że wrócił.
Ooo, hola, hola, stary. Czy to znaczy, że jesteś wujkiem, a pierwsze co zrobiłeś, to oczerniałeś moją choinkę, zamiast się pochwalić? – Ręce mu niemal opadły. – Jak ma na imię? Masz jakieś zdjęcia? Jak masz, to odpalaj, ja wstawię wodę. – Wycelował w niego palcem. Zaraz też – zgodnie ze wcześniejszą zapowiedzą – jednym, niesporym nawet susem, zwrócił się w kierunku kuchennego aneksu. Wykorzystał moment, w którym psisko zajęte było krążeniem (w żywym zainteresowaniu) wokół gościa i nie plątało się (jemu, jako "gospodarzowi") pod nogami.
Palnik, czajnik, kubki. Herbata o aromacie tanizny.
A gdzie tam… sam zaraz… – Wzruszył ramionami, oparłszy się jednym z nich o najbliższą ścianę. – No, o, właśnie. Mam Rufusa i DVD z koncertem z Live Aid z osiemdziesiątego piątego. I będę mieć mrożoną lasagne, i… i super choinkę, przynajmniej. – I masę myśli, i nieproszonych (niechcianych) wspomnień. – Daj spokój, dzień jak co dzień. Ale dalej, gadaj o bratanku. I gdzie twoja mama się zatrzymała? Mam nadzieję, że nie kazałeś jej przepłacać za jakieś hotele? – zagaił ciekawsko, ruchem brwi zachęcając go, by rozwinął nieśmiało uskubnięte myśli.

autor

rezz

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Najważniejszym chyba było, żeby mimo wszystko mieć przy sobie ludzi, którzy dostrzegali, że ta optymistyczna, idealnie skrojona i wyrównana powierzchnia nie stanowiła całości, będąc jedynie uzupełnieniem czy też zaprzeczeniem tego, co naprawdę kotłowało się tam w środku, pod skorupą. Cosmo nie miał złudzeń - doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nie mógł poszczycić się długą znajomością z Bastianem, a już na pewno nie pokusiłby się o stwierdzenie, że wie o nim wszystko. Miał jednak doskonałą świadomość tego, że to, co Everett przed nim odsłania jest skrupulatnie wymierzoną i przygotowaną do serwowania mu jak na srebrnej tacy prosto pod nos cząstką[/i] jego osobowości. Z upływem czasu celem Fletchera stało się możliwie jak największe rozszerzenie tej dostępnej dla siebie cząstki. Ciężko było przy tym wszystkim powstrzymywać swoją wrodzoną, zdawałoby się, nachalność i tendencję to pakowania się z butami w cudze życie. Starał się nad tą swoją tendencją pracować, ale w tym przypadku… cóż, zazwyczaj ciężko było mu uwierzyć w to, że marudzenie Bastiana na jego wszędobylstwo jest szczere. W końcu mężczyzna potrafił zamknąć się w czterech ścianach tego pieprzonego mieszkania i całkowicie odciąć od świata - kiedyś Cosmo musiał przynieść mu zakupy, bo pochłonięty nad jakąś kompletnie zajmującą pracą, zupełnie nie zwracał uwagę na to, że lodówka od paru dni stoi zupełnie pusta i zapychał się jakimiś śmieciowymi ochłapami z szuflady na słodycze. Jak z dzieckiem.
- To tylko potwierdza moją tezę, że ta bombka przetrwała dwie wojny światowe, Wietnam, eksplozję w Hiroszimie i Afganistan - odparł szybko, z rezerwą traktując tę uwagę (komplement w jego głowie) o swojej wadze. - Jej miejsce jest w skansenie, a nie na choince; jakbym był Jezusem, to bym się obraził i uznał, że pierdolę, tu się nie rodzę. - Ciężko określić, skąd właściwie rozbudziła się w młodym Fletcherze tak intensywna i zażarta nienawiść do wyżej wspomnianej bombki, ale nietrudno było oprzeć się wrażeniu, że jeżeli ów kontrowersyjny przedmiot nie zostanie jak najszybciej zabrany z jego pola widzenia, komuś stanie się krzywda. Bombce - najprawdopodobniej.
Poza tym rozdmuchane ego byłoby dla takiej choinki z pewnością niepodważalną zaletą. Jakby mogła wybierać, to na pewno nie zgodziłaby się na te paskudy, które Bastian dla niej wybrał. Z choinką… z choinką było jak z kobietą, Cosmo był o tym totalnie przekonany. I nie chodziło wcale o to, żeby adorować ją z daleka - nienienie, chodziło o szacunek, o przyzwoitość i o to, żeby nie dawać jej brzydkich prezentów, chyba że są drogie. Jak o tym pomyślał, to zorientował się, że to nie jest jednak przywara płci - sam by nawet szkaradztwo najgorsze przyjął, jeśli dałoby się to potem opchnąć w lombardzie za przyzwoitą sumkę. Być może, ale tylko może (!) świadczyło to o tym, że był lambadziarą, ale to totalnie niepotwierdzona informacja, chyba że spyta się użytkownika Jacob Hirsch, jak tam jego zegarek wykupiony ze skupu za siedem tysięcy dolarów.
- Aha, bo myślałem… - że lachę na to kładziesz i nie będzie cię to interesować ani trochę? -... że jesteś jednym z tych, którzy nie lubią słuchać o cudzych dzieciach. A choinka była tak obleśna, że zaraz przetasowały mi się priorytety - usprawiedliwiał się, gestykulując przy tym żywiołowo, bo już naturalnie podekscytował się myślą, że będzie mógł komuś nowemu potruć tyłek na temat tego, jaki jego bratanek był absolutnie najwspanialszy, najpiękniejszy, najmądrzejszy i w ogóle naj. Dłoń zaraz sięgnęła po telefon do kieszeni spodni, żeby Fletcher mógł następne kilka sekund spędzić na intensywnym scrollowaniu folderu “LEONARD - SLONECZKO”, który zdążył już skompletować w galerii. W końcu poczłapał w ślad za Everettem, który wstawiał wodę na herbatę, żeby bezpardonowo podetknąć mu wyświetlacz pod sam nos.
- PATRZ - rozkazał, tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Tutaj jeszcze w szpitalu, zaraz po urodzeniu, patrz, WIDZISZ? Patrz, jakie ma powieki popierdolone. I jaką wargę zadartą??? Ja jak się urodziłem to też taki byłem - dziwaczny, nawet trochę mi chyba taka wara została, co nie? Patrz. - I opuścił telefon na dół, żeby bobas nie rozpraszał Everetta w ocenie cosmosowych ust. Zaraz jednak ekran znowu zamigotał pomiędzy nimi, bo Cosmo potrzebował teraz swojego big moment z przeglądaniem i chwaleniem się wszystkimi zdjęciami Leona, które miał na telefonie. - Boże, jaki piękny. No nie wytrzymam. Patrz. - I to patrz upierdliwe miało powtórzyć się jeszcze kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt razy, podczas gdy herbata się parzyła. No cóż - najwyżej Bastian pożałuje tego, że dociekał tak mocno!
- Wow, byku… to brzmi jak najbardziej depresyjne święta na świecie - zaopiniował bez skrupułów, kiedy z berbecia temat powrócił do bastianowego bycia ewidentnym przegrywem. - Może zaproś kogoś chociaż… no nie wiem, żeby razem to coś pooglądać? - zasugerował, chociaż zaraz uświadomił sobie, że mało prawdopodobnym było znalezienie desperata, który w świąteczne popołudnie będzie oglądać z Everettem pierdoły, zamiast spędzać czas z rodziną. - Albo ja przyjdę, jak już odhaczę to rodzinne dziękowanie Bogu za to, że nie umarłem w tym roku - zaoferował się swobodnie, nie widząc niczego niepoprawnego w tym, że miałby rozdzielić czas pomiędzy (i tak okrojoną w tym roku) rodzinę i Bastiana. Z Laurą przecież też szedł na Chanukę, co nie?
- I nieeeee, co ty. Hotele? - spojrzał na niego z lekkim niedowierzaniem. Świat, w którym Deborah Fletcher mogłaby pozwolić sobie na nocowanie w przyzwoitym hotelu w miarę blisko centrum, to zdecydowanie kraina fantastyczna. - U Dede i Felicii. Razem z babcią. W ogóle, chyba teraz też trochę u nich pomieszkam… No, na czas jak te dwie się tu zwalą, to będę raczej spać na kanapie, ale poza tym, to Dede i Fela nawet przygotowali mi pokój… czaisz? Naprzeciwko pokoju małego - wyjaśniał z zaangażowaniem, ustawiając się w międzyczasie obok Bastiana, żeby też oprzeć się o ścianę. - W sumie mama po to przyjechała właśnie, żeby pomóc Devonowi przy kaszojadzie i w ogóle. Chociaż trochę myślę, że przeze mnie też. Narobiłem im masę problemów - przyznał, zawieszając na moment spojrzenie na choince. Zrobiło się nieprzyjemnie poważnie, więc pospiesznie odchrząknął. - Dlatego musisz szykować się na to, że będziesz musiał często znosić moje marudzenie i wizyty. Będę przychodził kontrolować czy tej chujowej bombki znowu nie powiesiłeś - zapowiedział się, szturchając go jeszcze zaczepnie w ramię.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Może zabrzmi to banalnie, ale układ, jaki ukształtował się między nimi w sposób całkiem samoistny, był korzystny dla obydwu stron. I nie chodziło tu o korzyści starannie wyliczone czy oczekiwane. Raczej o te drobnostki, które nie tyle podpierały, co wręcz tuliły się do tylnych ścian świadomości. I to właśnie te drobiazgi; te setki migoczących na przestrzeni miesięcy refleksów, sprawiały, że imię chłopaka wypowiadane w myślach przez Bastiana pobrzmiewało z coraz to śmielszą – ale przede wszystkim szczerą – sympatią.
Może naiwnie było wierzyć w to, że Cosmo stał się dla Everetta namiastką domu. Domu utraconego w imię własnej niezależności (Fletcher bez wątpienia wiedział na ten temat więcej, niźli sporo), własnego świętego spokoju i własnych potrzeb. Choć te okazywał się spełniać raczej marnie. Mówiąc szczerze, ciężko było stwierdzić, czy Bastian zbyt dumny był, czy zbyt głupi (i jedno, i drugie, równie prawdopodobne) – czy może zbyt dumny wyłącznie w swojej głupocie. I ta sama głupota pozwalała mu pewnym być tylko jednego; że do rodzinnego domu nigdy już by nie wrócił.
Wszystko, co było mu potrzebne, to ten smarkacz nawiedzający go od czasu do czasu – anonsujący swoje przybycie tonem, w którym pobrzmiewał ten rodzicielsko-karcący ton; że znowu nieposprzątane, że odsłoń te cholerne rolety, że mógłbyś się ogolić, bo dzieci straszysz.
I może tylko dlatego nie potrafił wziąć w garść własnego życia – bo obawiał się, że razem ze stawaniem do pionu, w nowej perspektywie zabraknie tego dzieciaka. Że straci ostatnią łączność z tym, co mógłby nazywać „domem”.
I dobrze, bo zupełnie nie rozumiem tego fenomenu, żeby całą miłość do świata przypisywać jakiemuś typowi z super wypornymi sandałami. Niech się rodzi gdzieś indziej, ja i moja choinka sobie poradzimy bez takich wspaniałych wzorców – wyrzucił z siebie – i gdyby nie to, że pod nogami rozciągała się jego własna posadzka, tak pewnie splunąłby ostentacyjnie dla podkreślenia własnego oburzenia. A oburzenie; podkoloryzowane czy nie, tym bardziej pobrzmiewało echem abstrakcji – albowiem rok w rok, Bastian całym sobą poddawał się magii świąt (poza tym nieszczęsnym punktem kulminacyjnym, który spędzał raczej skromnie – biednie, w zasadzie). Na własną obronę jednak; poddawał się tej części szaleńczej celebracji, która opierała się raczej na przyzwyczajeniach i całej tej poza-religijnej otoczce. Nie, żeby miał coś do wiary samej w sobie; wiele było w niej myśli, z którymi zgadzał się w takiej czy innej mierze. Niemniej – wszelkie pilnie strzeżone zasady dekalogów przypominały mu o upodobaniach własnej matki względem sztywnych i nienaruszalnych wymagań. Nic dziwnego, że takiego Jezusa traktował raczej jak znienawidzonego brata, którego zawsze – i przy każdej okazji – stawiało się na piedestale. Co za idiotyzm!
Nie wiem czy o cudzych, ale... – Chrząknął. Dobra, dobra – bez przesady, nie będzie się z gówniarzem bratać do granic rozczulenia. – ... Leo, tak? – zapytał, machnięciem palca zakreśliwszy jakieś esy floresy – gdzieś w kącie ekranu, gdzie mu zamajaczyła nazwa wklepanego przez Fletchera folderu.
I reagował; na każde z jego tysięcznych „patrz” oraz „PATRZ” – a potem „p a t r z” – i każde takie samo, i każde inne – i każde konsekwentnie sprawiające, że patrzył.
O kurwa, no! Faktycznie, tutaj, no, identycznie prawie! – zauważał, z jakiegoś powodu chłonąc tę całą otoczkę ekscytacji. Do głowy nie przyszło mu nawet, że chyba nigdy z takim uporem nie gapił się na cudze usta (tej samej płci, do tego!) w równym, czy choćby bliskim temu, ożywieniu. – Haha, tutaj wygląda jakby był totalnie porobiony – skomentował, gapiąc się na któreś ze zdjęć (równie mnogich jak to nieszczęsne „patrz”). I potem, na chwilę tylko, zerknął na niego z podtrzymywanym uśmiechem; przy czym machnął ręką na dalsze – w jego mniemaniu – głupoty. – A daj spokój, Cosmo. Siedź teraz z rodziną. Będą czuli się pewniej, mając cię pod ręką. Matka z babką wyjadą, a ja tu przecież będę, cały czas. Nigdzie się nie wybieram – zaopiniował, nie zamierzając ani wiercić mu dziury w brzuchu, ani ciągnąć za język. Pewnym sprawom należało po prostu dać przeminąć. Jedyne, na co Everett liczył – to tak naprawdę fakt, że jeśli osiemnastolatek potrzebować będzie kiedyś jego pomocy – sam do niego przyjdzie. I że zrobi to, zamiast zgrywać chojraka.
Uśmiechnął się na tego kuksańca i – ani myśląc by wyrazić jakikolwiek sprzeciw – przytaknął tylko niemym gestem.
Ale, widzisz. Porządnie to przemyśleli. Będziesz najbliżej, żeby do niego latać w nocy, jak zacznie drzeć tą swoją pucaśną japę. – Zaśmiał się. – Potem będzie, że nie, że on koniecznie z butelki musi, że Cosmo, idź ogarnij. Nieźle się ustawili! – Snuł te swoje równie niewinne, co i niepoważne teorie spiskowe; trochę jak radio, które pogrywało gdzieś w tle – zlewającymi się w szarą papkę wiadomościami o pogodzie, byle tylko urozmaicić cały proces wyczekiwania tej nieszczęsnej herbaty.
Dobra, chodź na kanapę, wypijemy, a potem prezenty, nie? Żebyś sobie nie myślał, że zapomniałem. – Wziąwszy ze sobą kubki (swój; ten, który dostał naście lat temu przy okazji wizyty w North Bend – z zadrapanym logiem Twin Peaks i nadtłuczonym lekko uchem – i dla Cosmo; o całej przestrzeni zagospodarowanej grafiką powtarzalnego, kociego patternu).
Ej? Ale jak już sobie zrobią z ciebie tę niańkę na pełen etat i będziesz mógł ujeżdżać z wózkiem po mieście, to… to też weź do mnie zajrzyj, żeby pochwalić się smarkiem na żywo, dobra? – Zerknął na blondyna, w tej samej chwili stawiając herbatę na stole.

autor

rezz

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Typ z super wypornymi sandałami był wszystkim, wokół czego kręciły się od zawsze święta w domostwie Fletcherów. Świętowali podwójnie, choć - w przeciwieństwie do większości amerykańskich rodzin - u nich najważniejsza zawsze była kolacja w przeddzień świąt, podobno na wzór polskich tradycji, kultywowanych przez babcię Beatę, choć Cosmo dawno już zaczął przypuszczać, że przenosili świętowanie na dwudziestego czwartego tylko i wyłącznie dlatego, że ojciec miał wtedy rocznicę odziedziczenia ciągnika i - w przeciwieństwie do urodzin dzieci czy rocznic ślubu - o tej akurat pamiętał wybornie, rok w rok wyruszając wraz z ulubionym sąsiadem od kieliszka na obalenie flaszeczki lub dwóch gdzieś na wiosce. Zaczynali rano i kończyli późnym wieczorem, więc regułą stało się już wyruszanie na poszukiwania Clifforda gdzieś przy poboczu wiejskiej drogi oraz szykowanie mu przez Deborah serii naturalnych zabiegów na odmrożenia - ale to wszystko było zupełnie nieważne w obliczu tego, że na cały dzień głowa rodziny rozmywała się w powietrzu, pozostawiając samopas swoje zatęchłe domostwo. Tym samym wigilia stała się jedynym dniem w roku, kiedy naprawdę nie trzeba było pracować; kiedy matka z babcią i siostrami stały cały dzień w kuchni, odsyłając chłopców do bardziej męskich zajęć, jak na przykład rąbanie drewna, przy którym Cosmo zawsze robił sobie krzywdę, więc na drugi dzień było ich dwóch pacjentów - on i ojciec ze swoimi odmrożeniami.
W porośniętej grzybem u styku ścian i sufitu domie Fletcherów, zawsze mówiło się o wdzięczności za życie (nawet jeśli ojciec w furii potrafił skręcać karki całkiem żywotnym kurczętom) i zdrowie (choć jedna kurtka na troje była codziennością, nie ewenementem, a nabyte potem zapalenia płuc leczyło się wymyślnymi, domowymi wywarami - nigdy nie dokładnie i nigdy nie do końca), i rodzinę (choć nienawidziło się jej najbardziej na świecie), i Pana Prezydenta (od którego imienia pięści zaciskały się odruchowo pod stołem). Zawsze była alleluja i amen też było, zawsze przychodził ksiądz, który od kilku lat nie kładł mu już pod blatem dłoni między udami, i zawsze babcia czytała Biblię, i stawało się do pionu, i głośno dziękowało za wszystko, czym Bóg obdarował ich w tym roku, nawet jeśli z roku trzy miesiące spędzali niejednokrotnie na lichej zupie z warzyw i suchym chlebie.
W tym roku miało być inaczej - nie tylko przez to, że Fletcherowie mieli podzielić się na dwie grupy (albo więcej, jeśli liczyć Beth, która wybierała się na święta do swojego chłopaka [którego Cosmo nienawidził, jak na starszego brata przystało]), że ojciec miał być całe kilometry daleko stąd, ale też dlatego, że mieli być z nimi Fela i Leo, i chyba trochę każdy chciał udawać, że są teraz zupełnie kimś innym, niż byli wcześniej. Fletcher też. Dlatego może tyle radości czerpał z narodzin bratanka, chociaż przecież jedna z jego sióstr miała już dwóch synów, a inny brat córkę w drodzę i dlatego tak bardzo cieszył się, że Bastian naprawdę słuchał - ba! nie tylko słuchał, ale wydawał się żywo zainteresowany, że reagował na każde upierdliwe patrz, na które ktoś inny w końcu kazałby mu się uspokoić. Oprócz tego było przecież dużo więcej - bo pozwalał mu być i pozwalał mu mówić, a w domu nikt nigdy nie pozwalał mu mówić, i pozwalał mu oprócz tych całych, ciężkich ton sarkazmu wyrzucać z siebie też emocje, które nadal przy innych ludziach wydawały mu się wstydliwe, i pozwalał przychodzić, i robić bajzel w swoim mieszkaniu, i szkalować tę nieszczęsną (z pewnością stanowiącą wartość sentymentalną) bombkę, która do niedawna podrygiwała na choince.
- Pewnie tak mówisz tylko, żeby mieć mnie z głowy - zażartował w reakcji na jego komentarz o tym, że Fletcher powinien siedzieć z rodziną, bo Bastian nigdzie się nie wybierał, ale w jego głosie dało się namierzyć ślad niepewności. - Spędzam z nimi święta od siedemnastu lat, Everett. Zresztą, dzisiaj puszczają mnie do rodziny przyjaciółki. Nie powinni mieć nic przeciwko, jeśli ciebie też będę chciał odwiedzić - wzruszył ramionami, decydując się zachować dla siebie informację, że jeśli będą mieli coś przeciwko, to Cosmo najprawdopodobniej zupełnie to zignoruje i i tak zrobi po swojemu. Nie czyniło go to najbardziej odpowiedzialną osobą na świecie, ale takie były fakty.
Słysząc jego komentarz o doborze sypialni i chodzeniu w nocy do bobasa, nie powstrzymywał się od cichego, rozbawionego parsknięcia.
- Wiesz, prawdę mówiąc, to mi to chyba nie będzie przeszkadzać. Potrzebuję zajęcia, a on jest najpiękniejszy na świecie (po wujku), więc muszę zadbać o jego wychowanie, sam wiesz, kalokagatia i te sprawy - wygłosił zaraz, nie żałując wcale swojego nagłego rozgadania. Niemo przytaknął na propozycję przeniesienia się na kanapę, przy okazji z trudem powstrzymując się od wyrażenia zachwytu nad tym kociarskim kubkiem. Skąd Bastian miał u siebie takie coś?! Czy Rufus nie był zazdrosny…? Tak czy siak Cosmo postanowił rozłożyć się na kanapie, pozostawiając Bastianowi sztywny kawałek miejsca siedzącego. Słowa Everetta dotarły do niego po chwili zawieszenia, bo skupił się na poczynaniach Rufusa, obwąchującego prezenty.
- Przyjdę, ale musisz zabezpieczyć kanty mebli i inne niebezpieczne przedmioty - pouczył go zaraz, bo swoje już przecież przesiedział na mama.com. Nie zabierze kaszojada do padołu grozy i śmierci! Ledwie wyrzuciwszy z siebie te słowa, poderwał się zaraz z kanapy (jednocześnie oczywiście hacząc kolanem o blat i w efekcie rozlewając odrobinę herbaty, ale ćśś) i ruszył, żeby zgarnąć w dłonie paczuszkę z podarunkiem dla Bastiana. Stanąwszy przed mężczyzną, w oficjalnym geście wyciągnął przed siebie ramiona, żeby wysunąć prezent w jego kierunku.
- Wesołego konsumpcjonistycznego, zdominowanego przez kapitalizm święta zabijania gromadzonych przez cały rok wyrzutów sumienia! - wygłosił bez zająknięcia, uważnie przyglądając się jego reakcji. W zawiniątku znajdowała się ręcznie malowana, metalowa bombka ze Spidermanem i pleciony z kolorowych kawałków materiału, choinkowy łańcuch. - Emmm, trochę to wygląda jak prezenty od dziecka z przedszkola, ale warunki są takie, a nie inne. Przez chwilę zastanawiałem się nad Batmanem, ale to jest chuj jebany, nie szanujemy go, bo jego supermoc to były tylko pieniądze, no to masz Spidermana - wyjaśnił zaraz, żywo przy tym gestykulując.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
34
186

rysownik komiksów

--

chinatown

Post

Dorosłość – nawet ta będąca pojęciem względnym – miała pewną korzyść. Pozwalała bowiem przekazywane w dzieciństwie zwyczaje obrabiać pod własne widzimisię. I może kiedy dostawało się kluczyk pasujący do furtki własnego ogródka, okazywało się, że jest to najzwyczajniej w świecie niezagospodarowane poletko. Może nawet nieco zachwaszczone tymi właśnie traumatycznymi naleciałościami z dzieciństwa. I może faktycznie należało najpierw zająć się pielęgnacją – tym elementem stworzenia, by w następnej dopiero kolejności żyć po swojemu. W swoim ogródku; na tej drobnej działeczce, która wcale nie musiała być okazałą – nie musiała nawet porastać żadnymi egzotykami o unikalnych właściwościach. Wystarczyło, by nie należała do nikogo innego. By była tym skrawkiem własnej przestrzeni.
Bez Pani Everett, której lżej byłoby prawdopodobnie nie przyznawać się do własnych dzieci.
Bez Pana Everett, któremu obojętne było w zasadzie, czy całodzienne eskapady Córki i Syna kończyły się przed północą – czy u schyłku dnia spali potulnie i w rodzicielskiej bojaźni, w swoich łóżkach, czy może nie wrócili wcale, tułając się ulicami wielkiego miasta?

[…]

Bez Ojca rządzącego ołowianą ręką.
Bez tej kurtki dzielonej na Troje.
Bez niedoleczonego zapalenia płuc.
W ogródku, w którym można było ukryć się – i sczeznąć w nałogowym transie, jeśli taka byłaby tylko wola jego właściciela. Albo zaprosić do niego cholernego Bastiana, w żywej fascynacji wpatrzonego w na nowo posiane ziarno; niezależnie od tego, czy owym ziarnem był jakiś pomysł, koncept najróżniejszy, czy może tych kilka zdjęć – niezupełnie ukrytych – w telefonie. Ta wieść, że oto wujkiem się zostało, że „patrz” to coś więcej, niż zwykłe „patrz”, ale „patrz, Bastian, bo chcę, żebyś patrzył – bo coś udało się, bo coś dobrego mam tu, przed sobą – i czuję, że to ważne”.

Uśmiechnął się w duchu.
No dobra. Wygląda na to, że wytrąciłeś mi z rąk wszystkie argumenty. Jak przyjdziesz, to zostawię ci nawet na stole tradycyjne ciasteczko i odtłuszczone mleko. Mleko wypijesz, ciastko możesz mi zostawić – stwierdził tonem wskazującym na kryjącą się w jego słowach oczywistość. Żadnego zgrzytu, żadnej goryczki; fakt podrzucony niby przy okazji.
Kociarski kubek przeznaczony był wyłącznie dla gości i uchronić miał Rufusa od nagminnych zdrad, jakich dokonywał z czystym sumieniem. Ilekroć przychodził ktoś nowy, fascynacja całkowicie odbierała psisku rozum – i tak oto jego własny pan przyjaciel, właściciel, jego rodzina szła na czas odwiedzin w odstawkę. Kocie grafiki, o czym przekonał się Bastian, nijak nie pomagały w zażegnaniu problemu. Tej brutusowej (rufusowej, raczej) niewierności.
Jebać Batmana – rozbrzmiało z jego ust jak „nawzajem”, które padało przy okazji dzielenia się opłatkiem albo jak „amen”, wieńczące modlitwę na moment przed wigilijną wieczerzą. A potem – bez słowa – obracał w łapskach tę bombkę; i oczy mu się świeciły, i myślał tylko, że całkowicie bez sensu było wykłócać się o tamtą szkaradną ozdobę, skoro miał tutaj coś o wiele lepszego.
Cholera, Cosmo. – Westchnął, nie mogąc powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. – Trzeba było tak od razu. Powiesisz to? Ma się rzucać w oczy. Nigdzie na tyłach, najlepiej na samym środku – poinstruował (choć zapewne wcale nie musiał), w tym samym czasie przeskakując przez oparcie kanapy i pędząc zaraz do sypialni – gdzie to przed, dosłownie, całymi dniami ukrył swój prezent.
Wkrótce podsuwał mu już pod nos niewielką paczuszkę; krzywo oklejoną, o dziwnie niepokojącym nadmiarze papieru wystającym po jednej stronie („tu się zagnie, tam się poskleja – nie będzie widać”; a jednak było – było widać). Co bardziej zgryźliwi powiedzieliby „Bastian, ale przy pakowaniu to mogłeś chociaż założyć te cholerne okulary”. Okulary, rzecz jasna, cały ten czas na nosie miał – i miał też dwie lewe ręce do wszelkiego rodzaju artystyczno-manualnych prac, z wyłączeniem rysunku. Ten tylko zdawał się potwierdzać wspomnianą wcześniej regułę.
To taki trochę prezent łączony. W sensie dwa prezenty, jak tu zmacasz, to poczujesz zresztą. Mogłem to podzielić, bo jednak w trakcie okazało się, że takie rzeczy razem pakuje się beznadziejnie. Tu mi się coś ruszało, tam mi się ześlizgnęło, tam nie pasowało… Jedno to masz tam dla Kota, bo przy kupowaniu prezentu dla Rufusa jak spojrzałem, to się oprzeć nie mogłem. Kiedyś to trzy piszczałki na krzyż były, a teraz… – Przerzucił teatralnie oczami. – No i trochę mi głupio, bo jakbym wiedział, to bym przecież młodemu też coś kupił, nie? Ale to pewnie… to może kiedy indziej? Następnym razem? Pomożesz mi coś wybrać. No i jest jeden dla ciebie. Jak ci się nie spodoba to możesz zgłosić mi reklamację i coś innego wymyślę przecież. – Pokiwał głową, tak na własne słowa w zasadzie; co by sobie rezonu dodać i upewnić jakby samego siebie, że w porządku, że będzie dobrze.
Stresował się? Tak, do cholery.
I aż palcem zahaczył o narożnik, żeby się Fletcher nie czaił zbyt długo, tylko dokonał tej egzekucji na ozdobnym papierze w jakieś tandetne gwiazdki i reniferki. A w środku były – owszem – wspomniana wcześniej zabawka dla kota w formie mysio-podobnej i zeszyt. Ale nie taki, z którym należałoby co najwyżej śmigać do szkoły, na jakieś zajęcia z przedmiotu wagi C, tylko porządny szkicownik oprawiony w (syntetyczną pewnie, ale elegancką) skórę.
Myślałem, że może podłapiesz bakcyla. A jak nie, to zawsze możesz coś w nim pisać albo zrobić sobie z tego kalendarz. Pierwszą stronę pozwoliłem sobie już zagospodarować. – Zastukał palcem w okładkę. Zaraz pod nią znajdował się jakiś mało ambitny rysunek chłopaka; wykadrowany dziwacznie, od szyi w zasadzie, z rzutem skupiającym się wokół leżącego na jego kolanach kociska.
Wesołych, gówniarzu.

autor

rezz

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Osiemdziesiąt siedem.
Tyle kalorii miała szklanka odtłuszczonego mleka, o czym Bastian nie mógł mieć pojęcia.
O s i e m d z i e s i ą t s i e d e m.
Prawie jedna trzecia jego maksimum kalorycznego, do którego i tak nie dobijał aż do odwyku, gdzie liczenie było znacznie utrudnione przez ograniczony dostęp do sieci, połączony w dodatku ze wzmożonym nadzorem ze stronym personelu, z którym musiał się użerać. Cieszył się, że w odróżnieniu od domowego odwyku, który odbywał u Floriana, tutaj nikt nie wisiał mu nad głową, dopóki nie zjadł całej porcji ani nie kazał mu siedzieć przez pół godziny po posiłku nieruchomo na kanapie. Z minusów - nikt też specjalnie nie przejmował się jego problemami z gryzieniem i przełykaniem, zrzucając je na karb niedoleczonego heroinizmu, tym samym bywały dni, w których nie jadł nie tylko dlatego, że nie chciał, ale też dlatego, że nie był w stanie. Tak jest, smarku. Rozpierdala ci kości - tłumaczył mu zdartym basem wyszurany przez opiaty mężczyzna w średnim wieku, Joey, który lubił grać w karty, ale z uwagi na przeciwdziałanie hazardowi, pozwolono mu mieć tylko do piotrusia. Naprawdę. I siedział taki stary grzyb z tą swoją nieszczęsną talią do piotrusia, w którego zupełnie nikt nie chciał z nim grać, a Cosmo uważał to za kompletne dno ludzkiej rozpaczy.
To było całkiem hipokrytyczne z jego strony. Joey miał swojego piotrusia, a Fletcher te pierdolone osiemdziesiąt siedem kalorii w szklance odtłuszczonego mleka, którą był gotów opróżnić do zera, w imię samozwańczego kompromisu między swoimi zamordystycznymi skłonnościami do głodówek, a przywiązaniem do Bastiana. Dobrze to brzmiało.
On mógłby zjeść ciastko. Cosmo wypiłby mleko.
Pakując dla niego tę pieprzoną bombkę czuł się trochę jak frajer, ale pani Bella od zajęć artystycznych powiedziała, że to piękny prezent, nawet moja córka by takiej nie zrobiła. Córka pani Belli miała pięć lat i ADHD, ale Cosmo i tak uznał to za komplement, bo matki zazwyczaj niechętnie przyznawały, że inne dzieci były w czymś lepsze niż ich bombelki. Teraz jednak, kiedy wręczał mu starannie (bo z pomocą pani Belli właśnie, no przecież) owinięty pakunek, ta mieszanina żenady i radości, jaka czaiła się na jego twarzy, ustąpiła miejsca cichemu, rozbawionemu parsknięciu w reakcji na to jakże wymowne jebać Batmana. Totalnie, jebać i się nie bać.
Odebrał od niego bombkę, żeby zaraz umiejscowić ją w odpowiednim (czyli najlepszym, wiadomo) miejscu, które wcześniej specjalnie zostawił puste, a jakżeby inaczej. Po krótkiej serii zachwytów nad własnym dziełem plastyczno-manualnym, był już gotów do ponownego skonfrontowania się z Bastianem, ale ten w międzyczasie zdążył zniknąć w korytarzu. Czy Cosmo naprawdę był tak zaaferowany swoim znamienitym talentem artystycznym, że nie zwrócił w ogóle uwagi na tego parkoura, którego Everett odwalił przed momentem na kanapie? Może.
Słuchał jego monologu kiwając płytko głową, z oczami wpatrzonymi stanowczo w to pudełeczko tajemnice, które dłonie Bastiana dzierżyły po zwycięskim powrocie mężczyzny z sypialni. Co któreś słowo wyrzucał z siebie tylko krótkie ahm albo aham, jednakże oczywistym było, że dopóki nie będzie mógł dobrać się do tego tamtego dla niego tego, to żadne sensu głębokie, które w tym czasie Bastian mógł próbować mu przekazać, nie miały szans dotrzeć tam, gdzie powinny. Tak więc wgapiał się namolnie, chociaż cierpliwie, jak ta sroka w gnat w nieelegancko owinięte pudełeczko, a kiedy Everett skończył wreszcie nadawać, ręce same wystrzeliły do przodu, żeby odebrać wreszcie ten podarunek przecudowny, upragniony tak mocno od pierwszej chwili, w której spoczęło na nim spojrzenie Fletchera.
- AAAAAAAAAAAA! - Nie, to nie szkicownik; to ta mysz nieszczęsna, których Bajzel już miał z pięćdziesiąt, a każda różniła się od poprzedniej tylko jakimś akcesorium albo kolorem nosa - wszystkie tak samo ukochane przez Cosmo i zupełnie neutralne dla kocura, który od dnia, w którym Fletcher ocalił go ze śmietnika, uwielbiał najbardziej bawienie się… no cóż, śmieciami właśnie, przy czym prym wiodły plastikowe butelki i puszki po napojach (przez które Cosmo dostawał stanów nerwowych, bo skaleczysz się, ty popierdoleńcu jeden). No ale potem z papieru wyłonił się też szkicownik w takiej bajeranckiej, przyciągającej oko (a to, jak wiadomo, najważniejsze) oprawie, który to w ślad za instrukcją Bastiana otworzył pospiesznie, żeby spojrzeć, co też Everett ośmielił się poczynić na tej pierwszej stronie. - OOOOOOOOOO! - Całego alfabetu z pewnością z tego nie będzie, ale przynajmniej samogłoski Cosmo miał opanowane w całkiem przyzwoitym stopniu.
- AHA, ale Bajzel nie jest taki wielki, co ty se myślisz… sugerujesz, że mój kot jest spasiony, Everett? - Jeszcze nie był, choć daleko mu do tego zdecydowanie nie było. - Chyba, że to przyszłość… jak już urośnie dorosły taki, dyplom zdobędzie - zaczął snuć głupkowate teorie, których zaniechał, kiedy tylko do jego uszu dotarło to krótkie: wesołych, gówniarzu. Aż chwytało za serce, poważnie. Cosmo to się musiał odwrócić nawet na moment, żeby Bastian nie widział, jaką walkę chłopak toczył teraz ze wzruszeniem. W takiej sytuacji pozostawało im tylko jedno.
- Alexa, puść One Direction - Story of my life.
No i sięgnął po tego pilota, bo Alexy w pomieszczeniu nie uświadczono. <img src="https://i.imgur.com/jt2QCuX.png" width="300">
Obrazek

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „132”