- 3) Electing strange perfections
- ~ in any stranger I choose
Trochę nawet żałował, że nie da się ich tak po prostu „uczesać”. Ostrzami nożyczek uciąć kilka zbyt bujnie rozrosłych kosmyków, ciepłym tchnieniem suszarki przezwyciężyć tych wszystkich lepkich i wilgotnych obaw. A tych nosił w sobie sporo.
O tym wszystkim gdybał, gapiąc się w lustro. Nie, żeby robił to z jakimś szczerym zapałem. Szczerze mówiąc, czasami uważał nawet, że zerkanie w kierunku swojego odbicia niesie za sobą piętno narcyzmu. Everett należał z kolei do tych, których krępował ciężar nawet własnego spojrzenia. I w każdej innej sytuacji zarówno umysł, jak i ręce miałby już najpewniej zajęte czym innym; te jednak spoczywały pod kołnierzem do strzyżenia, czy inną peleryną fryzjerską. Kciuki kreśliły nerwowe kółeczka – jakby nakręcały wszystkie te przeskoki źrenic, jakimi zawadzał o twarz swojej oprawczyni (fryzjerki, ma się rozumieć), ilekroć skupiona była nie na wspomnianym wcześniej lustrze, ale na cięciu.
Była ładna – tak by ją określił. Może nieco zbyt szczupła, ale ładna. Charakterystyczna, z pewnością. Głównie przez wzgląd na iście płomienną kaskadę, która, okiełznana w łagodnej prostocie, opadała lekko na ramiona.
Imponującą rudością miał okazję zachwycać się nieco poniżej kilkudziesięciu minut. Tyle jednak wystarczyło by, zahipnotyzowany, zagapił się i strącił jakiś pędzel, powiedział „nawzajem” zamiast „przepraszam”, a na koniec wyszedł, zostawiając jakieś dwadzieścia dolarów więcej, niż był należny. Zorientował się dopiero po przekroczeniu progu, a zawrócić ani mu się śniło; twierdząc, że zrobiłby niepotrzebny kłopot, „głupio tak”, a może nawet i jest to odpowiednia rekompensata za znoszenie jego towarzystwa. Chwilę później minął się z innym klientem, a potem pognał co sił w kierunku metra.
Widmo socjalnej porażki zdecydowało się nawiedzić go wcześniej, niż zwykle. Normalnie o wszystkich wpadkach przypominał sobie przed snem. Tylko tym razem coś poszło nie tak, kiedy wzrok jego zahaczył o rudą czuprynę i buźkę, której przyglądał się przed raptem paroma chwilami. O ile w żartach uważał się za osobę niespełna rozumu, o tyle ten jeden raz dosłownie przetarł oczy, uszczypnął się i – gdyby nie tłum gapiów – prawdopodobnie wymierzyłby sobie całkiem zdrowy policzek.
Niezależnie od tego, czy był to jedynie błąd w Matrixie, czy rzeczywiście doświadczył właśnie ujawnienia się jakichś supermocy (inne wariacje nie wchodziły w grę), całe zamieszanie okazało się niezwykle płodne, jeśli chodzi o jego pracę twórczą. Przez kolejnych kilka dni z mieszkania wychodził tylko wtedy, kiedy Rufus tulił się już pęcherzem do drzwi wyjściowych albo kiedy znajomi, z troski o jego zdrowie, wyciągali go ze swojego siedliska siłą.
Dopiero podczas jednej z następnych nocy nawiedziły go paranoiczne myśli; i choć dotychczas całkiem zgrabnie wzbraniał się przed nimi, tak tym razem dał za wygraną. Gryzło go sumienie. Nie były to jednak wątpliwości dotyczące kradzieży wizerunku czy praw autorskich. Bynajmniej – stawiając się w roli potencjalnej superbohaterki (tylko czysto teoretycznie, bo przecież nie miał w zwyczaju przymierzać kobiecych łaszków, ani nic z tych rzeczy) domyślał się, że taka demaskacja zrujnowałaby całą jej karierę.
Kierować mogły nim też inne pobudki, ale na potrzeby historii można przecież te czy inne fakty nieco podkoloryzować. W tym Everett też był całkiem niezły.
Jak miało okazać się wkrótce, przeprowadzenie prywatnego śledztwa nie należało do najłatwiejszych zadań. Myślał sobie wtedy, że może gdyby grzał posadkę policyjnego detektywa, wystarczyłoby machnąć odznaką tu i tam, by zdobyć adres fryzjerki. Niestety, skończyło się na długim płaszczeniu przed właścicielką salonu, strojeniu błagalnych min i, generalnie, nawciskaniu tysiąca kitów, gdzie każdy następny przeczył swojemu poprzednikowi.
Adres jednak dostał. I zamierzał z niego skorzystać.
Wkrótce stał zatem na przytulnie zaaranżowanej werandzie, ganku, czy innym tarasie. Kołysał się przy tym na piętach, trzymając jednocześnie w dłoni przewiązywaną teczkę pełną szkiców i wydruków, którą zdążył rozchełstać niemal w biegu.
„Rozegraj to na spokojnie. Tylko nie spal. Tylko nie spal. Nie spal, nie spal nie spal.”
– Nie miałem okazji tego wcześniej powiedzieć, ale bardzo doceniam tą rudość! – rzucił na wstępie, czując, jak wystrzał krwi sprawia, że ta ciśnie mu się wprost na drżące w nerwowym uśmiechu policzki. Był to przepraszający uśmiech zażenowania. Każdy kto znał Bastiana, wiedział, że posługiwał się nim nad wyraz często. – W sensie… To znaczy, to komplement. Przyznam, trochę dziwny, ale nie... nie w stylu jakiegoś psychola, który połasiłby się na skalp, czy coś. Nie wierzę, że to powiedziałem...