WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://www.parafia-pilica.pl/strona/im ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

#22

Nie jest przekonany, czy dobrze robi. Ostatnio częściej gubi się w swojej czterdziestoletniej rzeczywistości niż powinien poruszać się w niej bez zarzutu, zważywszy na swoje długoletnie doświadczenie. Wie, że istnieją jakieś moralne, naczelne highlighty, ale zdaje się ignorować wszystkie sygnały ostrzegawcze, które los mu wysyła. Jest późno i wieczór i chociaż jest naprawdę wykończony kilkunastogodzinnym dyżurem, wciąga na siebie gruby sweter z warkoczowym splotem i ciepłą czapkę. Jak przystało na dziada, jest gotowy do podróży pod pomnik Stalina. Jak się jednak szybko okazuje – nie Stalina (że też nie przyszło mu do głupiej, amerykańskiej głowy, że nikt o zdrowych zmysłach nie stawiałby akurat temu Józefowi pomników) a Lenina i w ogóle nie towarzysza Włodzimierza, ale jednak na jarmark świąteczny. Z trudem parkuje swoje nowe (prezent od siebie dla siebie z okazji przekroczenia czterdziestego roku życia) auto w gąszczu innych spragnionych kolorowych lampeczek i bożonarodzeniowej atmosfery. Hirsch z reguły nie bywa w takich miejscach. Nie jest fanem świąt. Jest w końcu Żydem. Ma w domu jarmułkę (zasługa matki) i pięcioramienny świecznik (zasługa matki) oraz dużo świątecznej traumy w sobie (wyjątkowa zasługa matki), żeby w ogóle dopuszczać do siebie jakąkolwiek chęć zgłębiania chrześcijańskich tradycji. Ale oto jest. Sunie przerażony tłumem ludzi w wąskich alejkach drewnianych budek, gdzie możesz dostać absolutnie wszystko i nie ma to żadnego związku ze świętami. Trochę go to przerasta i zapewne wyszedłby stamtąd, gdyby w tej zbłąkanej wędrówce nie natknął się na coś, co przykuło całą jego uwagę. Co do kurwy? Przygląda się realnych rozmiarów szopce, w której występują żywe zwierzęta i figury ludzi w skali 1:1. Patrzy na to wszystko w osłupieniu i nie zerka nawet na telefon, który rozświeca jego kieszeń. Najwyraźniej umówił się z Cosmo w innym miejscu niż to, do którego trafił. Jest zaledwie dzień przed czterdziestymi świętami Bożego Narodzenia w jego życiu, a on nie widział nigdy czegoś tak… głupiego. Nie zauważa, nawet kiedy obok pojawia się Fletcher z zaczerwionymi policzkami i mówi mu o coś o umawianiu się, starości, odbieraniu telefonu i orientacji w terenie. Jacob jednak nawet go nie słucha. Jest jak mały, zmieszany i zdziwiony chłopiec, który nie wie, czy jest bardziej podekscytowany, czy oszołomiony skalą absurdu, którą widzi. Dookoła świętej rodziny z bliżej nieokreślonego materiału poruszają się też żywe zwierzęta. I ponieważ Fletcher nadal mówi, Hirsch bez jakiegokolwiek zastanowienia, obraca głowę w jego kierunku i całuje lekko jego zimne usta. Zaledwie cmoknięcie, po którym od razu wraca do podziwiania tego dziwnego tworu. Zimne, naprawdę zimne. Dopiero ta myśl wyrywa go z tego zahipnotyzowania i odwraca się w stronę Cosmo, przekazując na jego ręce paczkę zapakowaną w papier. W środku znajduje się zestaw – czapka, szalik, rękawiczki.
Nie mogę zrozumieć, dlaczego postawiłeś sobie w życiu nadrzędny cel, żeby marznąć. Rozumiem umartwianie, to chyba jest akurat obecne w każdej religii, ale bez przesady… – mamrocze i ostatni raz zerka na szopkę, zanim nie podniesie wysoko brwi i nie opuści ich od razu w geście zrezygnowania. To bez sensu. Nie będzie o to pytał. I tak nie zrozumie. I tak nie ma ochoty o tym słuchać.
Oraz… Czemu Lenin kurwa? – pyta, marszcząc brwi. Nie informuje go jednak jakim ignorantem okazał się we własnych myślach. Ani słowa o świątecznej kolacji jego matki. Ani słowa o Josephine. Ani słowa o nazwaniu go skrytym gejem przy całej rodzinie. Lenin wydawał być się zdecydowanie lepszym tematem jako icebreaker.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & jacob
<img src="https://i.pinimg.com/564x/2f/d8/38/2fd8 ... ffcd8c.jpg" width="200">

Nie, nigdy tych piękności winietkowych roje,
Wytwory schorowanej, wynędzniałej ery,
Z nóżkami do ciżemek, z twarzą bladej cery -
Nie zadowolą serca takiego jak moje.
Wychodząc z gabinetu Wise’a był chyba bardziej rozstrojony, niż miał ochotę przyznać. Drzwi zamknęły się za nim jakoś zbyt głośno, jakby stanowiąc świadectwo tłamszonej podczas tej rozwlekłej godziny złości - na terapeutę, tak, ale na samego siebie jakby jeszcze bardziej. Ciężko było uwierzyć w to, że chodzi o coś innego niż o pierdolone pieniądze. Zawsze chodziło o pieniądze, tak działał ten spierdolony świat.
Nie chciał wracać do domu, bo mamie odbijało. Odkąd wrócił od Hirschów z obitą mordą kazała mu po prostu siedzieć na dupie - i chyba naprawdę wierzyła w to, że Cosmo zdecyduje się jej posłuchać. Nie. Przez pierwsze kilkanaście godzin było mu całkiem miło w tym pospiesznie postawionym domu, na który składała się jego matka z babką i brat z Felicią oraz małym Leonem. Potem jednak przyszła frustracja, bo okazało się, że to wcale nie miało wyglądać tak, że po odwyku wszystko wróci do normy. Nie, bo ten krótki czas zamknięcia z niewielkim przecież odłamem rodziny pod jednym dachem dobitnie przypomniał mu, czemu tak bardzo marzył o dniu, w którym wyrwie się z Grotto - przez potrzebę swobody. Wymknięcia się tej ciągłej kontroli i inwigilacji, daleko od spojrzenia wyglądającego wyzywająco spod surowo zmarszczonych, ojcowskich brwi i zawiedzionego wzroku, wyuczonej bierności matki, i nieznoszącego sprzeciwu tonu babcinej dyktatury, i oscylującej gdzieś na granicy emocjonalnego szantażu oraz zwykłego przygniatania swoim autorytetem gamy Jego zachowań.
Teraz miał miejsce jakiś pieprzony powrót do korzeni, pomnożony przez obecność Devona, który do tej pory był zawsze po jego stronie i Felicii - do nie tak dawna jego przyjaciółki, która teraz (może przez poród, a może przez fakt, że tyle rzeczy zdążyło się zepsuć) wydawała się nagle odległa i obca, kiedy podtykała mu pod nos kubeczek na mocz, jak tylko wracał do mieszkania.
Dlatego wcale nie miał zamiaru pojawiać się tam zaraz po skończonej sesji, a wiadomość od Jacoba wydawała się idealnym pretekstem.
Nie był pogniewany. Rozżalony - tak, ale tylko trochę. I trochę wybity z rytmu myśli, który zdążył już sobie narzucić. Nie smutny w prostym znaczeniu smutku, ale skonfundowany i wytrącony z równowagi, a przy tym całkiem świadomy bezzasadności swojego samopoczucia. Hirsch nie był mu nic dłużny - w zasadzie, to było całkiem na odwrót. W zasadzie, to nic ich przecież nie łączyło i Cosmo przecież dobrze wiedział, jak działają takie rzeczy; wiedział, że nie podchodzi się zbyt blisko i wiedział, że nie umawia się na spotkania, które jednoznacznie nie mają zaprowadzić w odpowiednio prywatną przestrzeń. Wiedział, że nie można wymagać zbyt wiele i wiedział, że dyskrecja jest najważniejsza. Wiedział to wszystko, ale i tak musiał zrobić na przekór. I było mu za to cholernie wstyd.
Po prawie miesiącu zamknięcia ze ściśle określoną grupą tych samych osób, przewijających się w zasięgu wzroku, przebijanie się przez przejęte przedświątecznym szałem ulice Seattle wydawało się niemal terapeutyczne. Potrzebował ludzi, potrzebował tłumu i hałasu - może po to, żeby zagłuszyć własne, głośne myśli, a może żeby poczęstować się łapczywie odpowiednią dozą wyuzdanej bliskości. Przesłodzona atmosfera świąt wciąż była dla niego czymś egzotycznym. To były jego drugie święta w mieście, gdzie miał okazję spotkać się z podobnym rozgardiaszem, więc wciąż podchodził do tej całej rozdmuchanej atmosfery jak do jakiegoś wyjątkowo fascynującego odkrycia. Nie sądził, że dla Hirscha obcowanie z bożonarodzeniowym szałem też mogło okazać się w pewnym sensie nowością - Żydzi też przecież byli z każdej strony obrzucani rodzącym się Chrystusem, czy tego chcieli, czy nie.
Najpierw myślał, że Jacob go wystawił. Ba - był o tym święcie przekonany i przez moment tak uparcie pogrążył się w tej wizji, że gotów był w myślach wykląć się trzy pokolenia wstecz za własną głupotę i naiwność. W przekonaniu o własnym idiotyzmie utwierdził go fakt, że mimo namolnych prób dobicia się do Hirscha, mężczyzna nie odbierał telefonu. Jeśli nie chciał się z nim spotykać, mógł po prostu powiedzieć, prawda? Po co zaraz robić mu tak perfidnie na złość? Czy to była jego forma zemsty za świąteczną kolację?
Pociągając nogami wymijał kolejne grupki ludzi, żeby przejść z miejsca, w którym się umówili trochę dalej, trochę intuicyjnie w kierunku wyjścia, karmiąc się jeszcze nadzieją na to, że wpadną na siebie po drodze, co… w pewnym sensie się stało? I serio, okolice bożonarodzeniowej szopki były ostatnim punktem, w którym Fletcher świadomie by go szukał.
- Nie sądziłem, że odbieranie telefonu to dla ciebie aż taki problem, Hirsch. Mogę ci ustawić tę opcję dla starych ludzi, żeby Ivona informowała o połączeniu przychodzącym; moja mama jakoś lepiej sobie radzi, odkąd słyszy, kto dzwoni. Na pewno jest też opcja ustawienia głosowych przypomnień o umówionych spotkaniach. Umiesz wyznaczać trasę na Google Maps? Może to byłby najlepszy pomysł, jeśli naprawdę masz tak beznadziejną orientację w terenie, że…
Pocałunek, który zamknął mu usta był w zasadzie krótkim cmoknięciem, ledwie wątłym ułamkiem sekundy, ale wystarczył w zupełności, żeby oczy otworzyły się szerzej, a wargi drgnęły w delikatnym uśmiechu. W odróżnieniu od Jacoba, na początku zupełnie nie zwrócił uwagi na sposób urządzenia stajenki. W całym tym harmidrze i zamieszaniu panującym dookoła, przeoczenie kozy nie było raczej niczym trudnym - zwłaszcza, jeśli było się między kozami wychowanym, a cała atencja skupiała w tej chwili tylko na jednej, konkretnej osobie, która to właśnie wyciągała w jego stronę oklejoną kolorowym papierem paczuszkę. W jakimś głupim niezrozumieniu, przez chwilę wpatrywał się głupio w Hirscha, jakby nie pojmując, że mężczyzna nie dał mu po prostu czegoś do potrzymania.
- To… prezent? Dla mnie? - spytał, mrużąc lekko oczy, żeby zaakcentować swoją podejrzliwość. - Świąteczny czy urodzinowy? - dodał zaraz, próbując zamaskować fakt, że poczuł się nagle niezręcznie. Palce ostrożnie rozerwały papier, żeby zaraz uchylić wieczko pudełeczka. Nie mógł powstrzymać już ewidentnego uśmiechu, który wypłynął mimowolnie na twarz. Wcisnął Hirschowi pudełko z powrotem w ręce, żeby móc powyciągać z niego od razu rzeczy, a potem owinąć się szalikiem i wciągnąć na głowę czapkę. Rękawiczki jednak zamiast na dłonie wsunął do kieszeni. Jedną ręką sięgnął do policzka mężczyzny, żeby na drugim złożyć miękki pocałunek. - Dziękuję. - Nie wiedział czy powinien tak robić przy tych wszystkich ludziach, ale… wydawało się, że nikt na dobrą sprawę ani trochę się nimi nie interesuje. Dopiero wtedy Cosmo zrozumiał wreszcie dlaczego. To naprawdę były ŻYWE zwierzęta i z chwilą, kiedy sobie to uświadomił, zmarszczył mocno brwi. Na wsi było to całkiem normalne, ale w mieście chyba… chyba niekoniecznie, co nie? Nie zdążył nawet w żaden sposób skomentować tego, co zmuszone były oglądać jego niewinne oczy, bo zaraz Jake zadał pytanie o towarzysza Uljanowa, na co Fletcher prychnął rozbawiony, odbierając od mężczyzny puste pudełko, żeby na krótką chwilę pozostawić go samego z tym pytaniem i wrzucić opakowanie do kosza. Wróciwszy z powrotem do Hirscha, niewiele myśląc wziął go pod ramię.
- Lubię ten pomnik - wzruszył ramionami, ale po krótkiej walce z samym sobą, nie mógł się powstrzymać. - Zaprojektował go Bułgar, Emil Venkov. Rzeźbę wystawiono w Czechosłowacji, rok przed aksamitną rewolucją. Celowo. Nie mam pojęcia, czemu ktoś stwierdził, że zrobienie z niego chwytu reklamowego dla Fremont to dobry pomysł, ale prezentuje się tam zajebiście. Ma pięć metrów i jest zrobiony z brązu, ale podobno rzeźbiarz wcale nie miał zamiaru ukazania potęgi Lenina, tylko faktu, że był brutalnym rewolucjonistą. Większość pomników przedstawia go jako reformatora. - Krótka przerwa na oddech i lecimy dalej. - Jeśli się przyjrzysz, na palcach ma plamy, które mają symbolizować krew. Nie ma w tym nic odkrywczego, wiadomo, że rewolucja niesie za sobą ofiary. Podobno od paru lat w Seattle jest straszna gównoburza o to, czy powinno się ten pomnik zburzyć, ale lewacka nisza jest w mieście zbyt silna. Zresztą - prawakom najłatwiej wrzucić wszystkich komunistów do jednego wora i olać fakt, że Lenin sam w testamencie pisał, żeby nie dopuszczać do władzy Stalina. Oczywiście nikt go nie posłuchał - trochę tak, jak ty teraz nie jesteś w stanie słuchać mnie, chociaż dobrze udajesz, szanuję to - zakończył odrobinę złośliwie, oplatając rękę mocniej wokół jego ramienia. Jakaś pierdolona kura przebiegła im wprost pod stopami, ale Cosmo zupełnie zignorował ten fakt. Zamiast tego wolną ręką sięgnął do kieszeni upolowanego w lumpie na dyskoncie płaszcza. Wydobył z niego dwa przedmioty, z których jeden wcisnął Jacobowi w rękę.
- A to twój prezent. Na urodziny. - Bo na święta już dostałeś, nawet jeśli teraz myślę, że wysyłanie tych listów było głupie. Pakunek był niedużym, materiałowym woreczkiem, w którym znajdował się stary, kieszonkowy zegarek. Upolował go dzień wcześniej w sklepie za dolara, ale tym faktem nie miał zamiaru dzielić się z mężczyzną. - Nie jest jakiś wyszukany, ale… nie wiem. Pasował mi do ciebie. To okrągłe urodziny, prawda? - Wiedział wyłącznie dzięki Laurze, ale i tak zapytał dla zasady. Dopiero po chwili wsunął mu w dłoń drugi przedmiot, który był żetonem z wczorajszego spotkania AN.
- A to mój prezent od ciebie. Na urodziny. - Nie patrząc na niego uśmiechnął się pod nosem. - Trzy tygodnie. - Nie wyjaśniał. Nie musiał. - Wiem, że to niedużo, ale dawno nie byłem czysty tyle czasu.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jacob przygląda mu się rozbawionym spojrzeniem, kiedy Cosmo wpada w trans opowiadania mu o towarzyszu Leninie. Przygląda mu się, a jego wzrok porusza się po jego twarzy szybciej niż ten, należący do Krzysia Bosaka na konferencji. Czy ta komunistyczna wiedza to wynik pasji czy może słowotok jest efektem ostatniego odwyku i oczyszczonego umysłu? Hirsch śmieje się w końcu, ale nie komentuje ogromu wiedzy, jaka została mu właśnie zafundowana. Docenia. Przygląda się za to zegarkowi, który dostał od Cosmo.
To dość… znaczące, nie uważasz? – pyta, kiedy wyciągnięta ręka w kierunku blondyna odsłania nadgarstek z połyskującym na nim zegarkiem na bransolecie, który ostatnimi czasy po raz kolejny znacząco zyskał na wartości. – Dziękuję i doceniam tę lekką zadziorność – szczerzy się. Nie spodziewał się prezentów. Tak samo jak tych wszystkich pięknych listów, które Fletcher do niego napisał. Obraca w palcach otrzymaną monetę i przez chwilę stoją więc w milczeniu.
Jestem dumny. I mam nadzieję, że to nie chwilowa dobra passa Cosmo. Trzymam kciuki za kolejne trzy… – mamrocze pod nosem i wsuwa oba prezenty do kieszeni, którą następnie zamyka zatrzaskiem. Nie chce zgubić tych rzeczy. Są w końcu cenne.
Towarzyszu Fletcher, nie miałem też okazji podziękować za twoje listy. Żeby nie było, nie miałem jeszcze okazji otworzyć wszystkich… – zaczyna, kątem oka zerkając jeszcze na cały ten szopkowy syf, który dzieje się obok nich – Ale jest też coś, co muszę ci powiedzieć i mam wrażenie, że niespecjalnie ci się spodoba – ostrożnie sprawdza reakcje chłopaka, nie chciałby teraz gonić za nim po tym wypełnionym szczelnie ludźmi jarmarku. Nie pozwoliłaby mu na to kondycja. Dlatego zachowuje się, jakby stąpał po polu minowym. Robi krok w jego kierunku i poprawia szalik, na zaciśnięty mocniej, lepiej zakrywający szyję.
Nie podobało mi się to, co powiedziałeś ostatnio na spotkaniu z moją rodziną. Nie jestem zadowolony z tego, jak próbowałeś wyoutować mnie przy stole pełnym ludzi. Nie chciałem też, żeby Josephine poczuła się nieswojo zarówno przez moją matkę, ale też przez twoje zachowania. Zobacz, to wszystko to moja sprawa. I moja wina. I moje, nie wiem, problemy. Nie mogę nimi sprawiać dyskomfortu innym osobom. Nie chciałem też sprawić, żebyś ty poczuł się źle. Ale przysięgam, że to, że moja matka cię tam zaprosi, nigdy nie przyszło mu do głowy. Nie jesteś moją dziewczyną, żeby robić mi takie sceny… – na wszelki wypadek chwyta go za ramię – Ale nie mam żadnej innej. To z Posy… To też inna historia. Masz osiemnaście lat. Osiemnaście Cosmo. Nie musisz mi mówić, że wiek to tylko cyfry. Jasne. Ale to nie do końca zawsze jest takie proste. Jak zareagowałaby Laura? Judah? Moja matka? Ludzie w moim szpitalu? Nie zaplanowałem tego wszystkiego. Nie chcę, żebyś czuł się źle, ale nie chcę też komplikować swojego życia, bo i tak jest już wystarczająco przesrane. Ale nie poradzę sobie z twoją zazdrością. Nie możemy podejść do tego… Swobodniej? – nie jest przekonany, czy to dobry wybór słowa. Nie jest przekonany, czy to naprawdę jest to, co chce mu powiedzieć. Jest zagubiony. Nie chce wybiegać myślami tak daleko w przyszłość. Chciałby, żeby jego codzienność była niecno znośniejsza. Ale nade wszystko – nie chce nikomu sprawić przykrości. Wzdycha przeciągle i unosi na moment podbródek, a spojrzenie zawiesza na rozgwieżdżonym niebie.
Nie wiem, jak zabrać się za uregulowanie sytuacji prawnej dotyczącej mojego małżeństwa –BO NIE WIEM TEŻ, CZY MOJA ŻONA NAPRAWDĘ NIE ŻYJE –a kobieta, z którą spałem 5 lat temu, ma czteroletniego syna, który m o ż e być mój. Ale niespecjalnie chce to sprawdzić. Moja matka próbuje namówić każdą kobietę, którą spotka w moim towarzystwie do posiadania ze mną dzieci. To brzmi trochę jak obłęd i naprawdę, naprawdę nie chcę dodawać do tego wszystkiego jeszcze dodatkowych pretensji – przesuwa dłoń z ramienia Cosmo na jego policzek. Palce wplata w przydługie włosy na jego karku. Trzyma go w tym uścisku i przenosi spojrzenie na jego twarz.
Co nie znaczy, że to ma być koniec. Boże… – śmieje się i znów ucieka spojrzeniem. Jest wysoce niezdolny do tego typu rozmów. Powoli zdaje sobie sprawę z tego, że może to nie jest do końca właściwe, ale nie potrafi się jeszcze sam z tego wycofać. – Nie karz mi tego mówić, proszę… – mamrocze.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Tak było - wiedział dobrze. Pierwsze dni ogarnięcia, chwilowa pompa, pewność siebie i rozpierająca energia. Będzie dobrze, bo musi być dobrze, bo to, co najgorsze było już tylko szarą przeszłością, bo zniknęły boleści mięśni i głowy, i nawet te myśli wydawały się jakby mniej natrętne - wszystko miało wracać powoli do normy. Wiedział też, że te pokłady dopaminy skończą się w końcu, najpewniej z głośnym hukiem uderzając o krawędź wszystkiego, co - jak mu się wydawało - zdążył przez ten czas emocjonalnego wyżu ogarnąć. Jak po odwyku u Floriana. Najpierw była radość i duma z tej osiągniętej cudzym wysiłkiem i kosztem trzeźwości, ale po piętach deptała jej cała gama wątpliwości i wyrzutów sumienia. I tak z dnia na dzień nie był wcale wolny, jak zwykła powiadać mu uparcie najęta przez Saint Verne’a terapeutka. I tak pewnego ranka obudził się ze świadomością, że tam w środku jest zupełnie pusto - że tylko ta głupia miłość trzyma go jakimś cudem na powierzchni, że tkwi w niej uparcie, czując się jak więzień zamknięty w pałacu; że połykając serię kolejnych wypisanych tabletek obserwuje przez wypolerowane na błysk okno ciepłego mieszkania z obrazami w złotych ramach, jak na ulicach ludzie toczą życie, którego on sam pozbawił się skutecznie pierwszym strzałem narkotyku, rozgrzewającym żyłę na przedramieniu. I tak czekał tylko całymi dniami jak pies, aż Florian wróci z pracy, aż Florian skończy wreszcie rozmawiać przez telefon z asystentką, aż Florian znajdzie kilka chwil, żeby opowiedzieć mu o swoim dniu albo zapytać o ten jego - senny, wypełniony po brzegi zapełnionymi tekstem stronnicami książek, które St. Verne zgromadził w swojej domowej biblioteczce i starymi winylami, odtwarzanymi uparcie na ładnie ozdobionym gramofonie. A potem czekał tylko, aż Florian którejś nocy wróci do niego, do głównej sypialni, a potem czekał tylko, aż Florian przestanie przyglądać mu się z lękiem, kiedy brał na kolana jego córkę, a potem czekał tylko, aż Florian weźmie go kiedyś razem ze sobą i z Lulu na jeden z tych rodzinnych spacerów, podczas których on kwitł w fotelu jak emerytowana wdowa, a w końcu czekał tylko, aż Florian przyzna się, że to nie praca wcale, tylko ktoś inny.
I dlatego właśnie powinien się bać - powinien kurewsko trząść się ze strachu w każdej sekundzie swojego nędznego życia, powinien odmawiać w myślach ciche modlitwy za każdym razem, kiedy szykował się do przekroczenia progu mieszkania Felicii i Devona, powinien co rano budzić się z przerażeniem, że to może ostatni dzień i ostatnie sekundy w miękkiej, ciepłej pościeli, ostatnia wyprawa do sąsiedniego pokoiku, skąd dobiegało do niego głośne skomlenie tej małej, całkiem bezbronnej istotki, ostatnie wciskane na siłę śniadanie, które szedł zwymiotować do publicznej toalety w pobliskiej knajpie, żeby nie narazić się na zostanie przyłapanym. Bo tak łatwo było zniszczyć wszystko i nawet nie zdawać sobie z tego sprawy! Powinien się bać, ale przecież teraz był spokojny, zaślepiony zupełnie tą cząstką czasu, która miała być dobra. Nie chciał myśleć o tym, że te trzy tygodnie nic nie znaczyły i nie godził się z myślą, że poprzednim razem poddał się po dwóch miesiącach. Teraz przecież było tak bardzo inaczej - teraz był Devon, był Leo i była nawet mama, która nie rozumiała zbyt wiele z tego, co się z nim działa, ale śpiewała śliczne kołysanki, przeczesując palcami jego włosy, kiedy wieczorem kładł głowę na jej kolanach, łamiąc tym samym wszystkie ojcowskie zakazy. Wyrośnie na mameję albo pedała - i wyrósł, i tak już wyrósł, choć ani Clifford, ani Deborah Fletcher nie mieli prawa się o tym dowiedzieć. To nic, bo mógł taki być, jeżeli to miało być warunkiem otrzymania tych okruchów matczynej uwagi.
Dumny. Tak dobrze brzmiało to słowo, tak przyjemnie dźwięczało w uszach, na tle następnych słów, które miały wypłynąć spomiędzy warg Jacoba. Mięśnie napięły się ostro, na wspomnienie listów i oddech na długie sekundy ugrzązł w gardle, razem z krótkim Jake…, które usilnie próbowało wydobyć się na zewnątrz, żeby zatrzymać ten zapowiadany na nieprzyjemny ciąg zdań. Bo było tak dobrze; po co psuć coś, co jest dobre? Z trudem zmusił się do nieuciekania spojrzeniem w betlejemski rozgardiasz i dalszego wpatrywania się w Hirscha, choć ten wzrok chyba z każdym słowem stawał się trochę bardziej nieobecny. Przebudzał się w chwili, kiedy dłoń mężczyzny poprawiała szalik i kiedy jego oddech wisiał blisko, ale tylko na moment, na puste sekundy. Nie jesteś moją dziewczyną, żeby… Musiał wziąć wreszcie ten oddech - płytki i niepełny, żeby nie udusić się przypadkiem przez bożonarodzeniową szopką, z gąską skubiącą mu sznurówki buta. Musiał drgnąć przy tym niespokojnie, bo to brzmiało tak degradująco, hucząc głośno w uszach. Dziewczyną. Nawet nie chłopakiem. Za mocno zakuły wszystkie te wspomnienia chwil, kiedy ojciec nazywał go babą i golił włosy przy samej skórze głowy, najkrócej jak się dało. Ale w tym wszystkim była też dłoń układająca się na ramieniu, ale nie mam żadnej innej. Więc zamiast przyjąć taktyczny odwrót lub - co wydawało się nawet bardziej prawdopodobne - przejść do siarczystej ofensywy, po prostu stulił dziób i słuchał. Imię Laury osiadło szronem na tej rozmowie. Swobodniej?, chciał powtórzyć zaraz, ale po wbiciu spojrzenia wprost w twarz Jacoba wywnioskował łatwo, że mężczyzna jeszcze nie skończył, a on nie chciał przerywać. Chyba nawet do niego dotarło, że wystarczająco już się nagadał.
Nie chciał być problemem. Ze wszystkich rzeczy na świecie, tego chyba obawiał się najmocniej - że znowu będzie ciężarem, że będzie tym, przed którym ucieka się do gościnnej sypialni we własnym mieszkaniu, że będzie tym, o którym lekarze będą rozmawiać w trzeciej osobie z kimś postronnym, tak żeby on przypadkiem nie usłyszał, że znowu będzie tym, przez którego Devon będzie musiał zapierdalać na dwie zmiany z nadgodzinami, żeby jakoś utrzymać siebie i wysłać rodzicom pieniądze także w jego imieniu. Nie chciał być ogniwem pretensji ani tą zachłanną istotą, która ogranicza szczelnie, tym człowiekiem, o którym znajomi mówią, że wyciąga tylko od ciebie kasę, że nie czuje wcale, że manipuluje, że szantażuje, że robi z siebie ofiarę, żeby uczynić z siebie centrum twojego świata. Bo nie chciał; bo nie musiał być centrum wcale. Bo mógł być pieprzoną mrówką, ale niech ta mrówka naprawdę ma w tym świecie jakieś miejsce. Na drugim miejscu albo trzecim, albo ostatnim - niech będzie tylko, choćby nigdy nie miała doczekać się żadnego docenienia.
Słuchał uważnie. To był jeden z tych przymiotów, o które ludzie zazwyczaj go nie posądzali - a jednak ze swoim uwielbieniem do umówienia łączył w parze mimowolne spijanie i zapamiętywanie cudzych słów. Zasadzał je jak ziarenka w swojej głowie, a one potem wracały jak bumerang we wspomnieniach. I czasem pomagały (Nie jesteś zły, słońce. Jakbyś był zły, to bym cię nie kochał tak, prawda?), ale częściej dociskały twarz do ziemi (Oj, nie wyszło? Szkoda) w najgorszych momentach. Ale słowa Jacoba nie były o Cosmo; nie były też o żadnej z tuzinów neutralnych rzeczy, które można było teraz poruszyć. To było o Jacobie, dlatego wydawało się tak cholernie ważne, tak znamienne. Bo nie musiał wcale o tym mówić - bo mógł po prostu kazać mu spierdalać, mógł odepchnąć go od siebie albo wyrzucić w twarz, ile pieniędzy kosztowały go jego fanaberie. Głupoty. Pierdoły.
Dłoń na policzku. Przez usta wymknął się ostrożnie kolejny oddech, osiadając w powietrzu strużką pary. Palce sięgające do włosów. Co nie znaczy, że to ma być koniec. Koniec. Zabrzmiało przerażająco. Nie chciał końca, cholernie nie chciał końca. Organizmem wstrząsnęły wszystkie te lęki przed powrotem do tego, co było. Czy wciąż szłoby tak dobrze, gdyby Jacob nagle zniknął? Boże. Wzrok podążył za uciekającym spojrzeniem mężczyzny.
- Czego mówić? - zachrypnięty lekko głos rozbrzmiał wreszcie, na tyle tylko głośny, na ile było to konieczne, żeby Jacob na pewno usłyszał go pośród całego tego harmidru. Po krótkim oszacowaniu zysków i strat zdecydował się jednak nie dać mu szansy na odpowiedź. - Jake, ja… wiem, że to, co zrobiłem na świętach było cholernie dziecinnie. I przepraszam. W sensie… nie wiem nawet czy mam na to jakieś wyjaśnienie. Po prostu… Kurwa - poddał się jednak, wyrzucając z siebie głośno powietrze. - Przepraszam. Okej? Naprawdę. Bardzo przepraszam. To nie powinno się zdarzyć i… nic mi nie obiecywałeś. To moja wina tylko. Miałem wrażenie… uroiłem sobie, że chciałeś zrobić mi na złość, wiesz? Po prostu, żeby pokazać mi, ż-że… - że nie jestem tak ważny, jak mi się wydaje; że nie jestem już ci potrzebny; że nie chcesz mnie już takiego. To zachwianie głosu zdenerwowało go do tego stopnia, że musiał zrobić kolejną pauzę. Rozumiał już, czemu Jacob uciekał spojrzeniem. On sam teraz wolał wbić wzrok w siedzącą przy żłobie Maryję, niż narażać się na wyczytanie z oczu Hirscha czegoś, czego wcale nie chciał zobaczyć. - Nieważne. To głupie. Przepraszam. - Usta zacisnęły się na moment w wąską linię. - Nie chcę być kolejnym problemem, Jake. Nie wyobrażam sobie, jak musisz czuć się pośród tych wszystkich rzeczy, przez które musisz teraz przechodzić. I z tym, jak musiałeś się poczuć przeze mnie. I Posy, ona też. - Bo widzę, że ona też jest ważna, a jeżeli jest dla ciebie ważna, to ja nie mam prawa czegokolwiek ci bronić - nie mówiąc nawet o trafianiu w nią rykoszetem. Ostrożnie podniósł wzrok na Hirscha, jeszcze przez chwilę spijając zachłannie tą ciepłą bliskość, zanim nie odsunął się odrobinę, tak że dłoń mężczyzny musiała spłynąć z policzka z powrotem na ramię. - Chciałbym umieć ci pomóc jakoś… w tym wszystkim, Jake. Najbardziej na świecie chciałbym, ale nie wiem czy potrafię zrobić coś więcej, niż tylko być... swobodniej. Bez pretensji - powtórzył za nim na znak, że zrozumiał, ale coś nadal ciążyło niebezpiecznie na klatce piersiowej. Spojrzenie znowu powróciło do tuptających wokół szopki zwierząt.
- Mogę złapać cię za rękę? - wypowiedziane trochę ciszej, z trudem przebijając się pomiędzy głosami tłumu. Wzrok osiadał nadal na grzbiecie jednego z jagniątek - i wtedy dopiero nareszcie coś zaskoczyło w umyśle. Może Jacob zgodził się na to, żeby tu być tylko po to, żeby nie było mu przykro? Albo żeby odbębnić tę rozmowę między ludźmi? - Przepraszam. To głupie. Nie musimy… tego robić. Możemy pojechać do ciebie albo, nie wiem, w inne miejsce - bo może wcale nie chcesz mnie już u siebie - do jakiegoś motelu czy… gdziekolwiek. - Nie do motelu, proszęproszęproszę, nie tam tylko. - Skąd wzięli kury w centrum Seattle, ciekawe - dodane pospiesznie, w gwałtownym przypływie paniki, kiedy starał się uparcie cały czas widzieć, nie patrząc i przekazać wszystko, co krzyczało mu teraz w głowie, bez użycia jakichkolwiek słów.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przez chwilę ma wrażenie, że jego komunikat nawet dociera pod tę blond czuprynę. Że jest procesowany i w jakiś sposób wdrażany w życie. W zrozumienie chociażby. Twarz Hirscha łagodnieje, jakby wypełniał ją spokój. Odrobinę większy i odrobinę większy z każdą chwilą. Naprawdę nie chciał sobie bardziej komplikować życia. Naprawdę nie chciał nadawać czemukolwiek dziwnych etykietek i nade wszystko nie chciał nikomu zrobić krzywdy. Nie chciał, żeby ktoś czuł się w jakiejkolwiek relacji z nim jak zwinięty podkoszulek pod rękawem swetra, jak skarpetka w bucie, która ześlizgnęła się do połowy stopy. Ale on, Jacob Hirsch, też nie chciał się tak czuć. Jak w wiecznym potrzasku. Jak w nieustającym trybie prowadzenia tłumaczeń na wszelkie tematy. O swoich decyzjach, o swoich wyborach, o tym co zrobił, czego nie zrobił i co zaplanował. Nie chciał drugiej matki nad głową. Nie chciał żony. Nie chciał dziewczyny. I nie chciał chłopaka. Nie chciał niczego komukolwiek obiecywać, skoro nie był pewny, czy to mogło mieć jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości. Dlatego miał nadzieję, że Cosmo zrozumie. Że pojmie w jakiś swój pokrętny sposób, że mu zależy. Bo gdyby nie zależało to nie byłoby go tutaj. To nie odpuściłby mu siedmiu tysięcy dolców za zegarek. To nie opłaciły jego odwyku i nie cieszyłby się z żetonu w kieszeni kurtki. Pytanie o motel jest jak strzał prosto w twarz. Jak perspektywa gorącej kąpieli po trudnym dniu, kiedy okazuje się, że nie ma wody. Jak słoik o kremie czekoladowym, który stoi dumnie na szafce w kuchni a okazuje się być pustym. R o z c z a r o w a n i e. To rozczarowanie sprawia, że Hirsch robi krok do tyłu i kręci przecząco głową z niedowierzaniem.
Myślisz, że to wszystko zawsze tak działa? Że czyjś penis w twoich ustach załatwia wszystkie problemy? Jezu, dzieciaku… – Jacob wznosi oczy w niebo, jakby tam szukał zrozumienia. Nie jest wierzący, ale najwyraźniej wciąż jeszcze łudzi się, że spadnie na niego grom objawienia. Jasności. – To, co ja chciałem ci powiedzieć to to, że traktuję cię jak przyjaciela. I że nie musimy tego robić. Że to nie jest żadnym wymaganym e l e m e n t e m układanki. Że temat jest otwarty, jeśli tego chcesz. Ale jeśli chcesz przyjść, porozmawiać o swoim żetonie, albo Leninie to też… Jestem – wzrusza ramionami z bezradności. Przeraża go nieco to, jak ta młoda istota jest już splątana. I przykro mu, że tak jest. Że Fletcher albo nie korzysta z młodości, albo korzysta z niej za bardzo, jakby znalezienie złotego środka nie wchodziło w grę. Owszem, Hirsch ma już tyle lat na karku, że rozumie wszelkie miłosne niepowodzenia, które mogą wchodzić w grę, rozumie potencjalny brak kasy… Ale nie zaakceptuje sposobu radzenia sobie z tymi problemami. Ani braku kontroli nad narkotykami, ani tym co wyprawia w pokojach motelowych.
Pociąga zmarzniętym nosem, wieczór jest wyjątkowo chłodny.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

- Nie nazywaj mnie dzieciakiem tylko wtedy, kiedy ci to pasuje.
Rozgoryczenie. Na wyrost zresztą, bo normalnie nie zwróciłby mu przecież na to uwagi - miał gdzieś to, jak Jacob go nazywał; jak ktokolwiek go nazywał zresztą. A przynajmniej tak sobie mówił i w to wierzył zażarcie, kiedy wzrok nadal uparcie wbijał się w grzbiet jednej z kóz. Nie podobało mu się, na jakie tory zeszła ta rozmowa, choć ani przez chwilę nie liczył na to, że uda im się nie poruszać tego tematu. Po prostu… to chyba jedna z tych wymian zdań, na które nigdy nie jest się odpowiednio przygotowanym.
Cosmo był przede wszystkim zagubiony. Nie tylko nie wiedział, o co tak naprawdę chodziło Hirschowi - on po prostu tego nie rozumiał, a był typem osoby, która łatwo złościła się na własne niedouczenie i ignorancję. Cały zeszły rok, miniony pod znakiem nauki w pieprzonym Annie Wright, był jednym wielkim niezrozumieniem, był ciągłym pasmem szykan (z zewnątrz też, ale najgorsze były te wewnętrzne, od siebie dla siebie - Cosmo, ty jebany wieśniaku), był zwyczajami, nawykami i tradycjami, których przez długi czas nie potrafił zaadaptować, był nieustannymi potknięciami, strzelaniem gafy za gafą, poplątanym językiem i nerwowością, której wcześniej u siebie nie zaobserwował. Był nowościami - a Cosmo, chociaż bardzo lubił nowości (ba, on ich wręcz potrzebował, czasem zdawałoby się, że nawet bardziej niż tlenu), nie cierpiał bycia stale na niższej, przegranej pozycji.
Jacob nie mógł wiedzieć tego, że wszystkie dotychczasowe doświadczenia Fletchera były… takie właśnie. Czarno-białe, choć czasem występujące pod pozorem odcieni szarości. Zaszufladkowane, choć udające nieskrępowanie i gonienie za wolnością. I męczące. Przeważnie męczące i wyniszczające, ale często w ten piękny, rozdmuchany, wyromantyzowany sposób. Niszczyła go miłość do Floriana, miłość do poezji, miłość do ludzi, miłość do wrażeń. Miłość - tym jednym słowem można było załagodzić tyle zła, okryć je nim jak czystym, pachnącym prześcieradłem, które przesłonić miało brudny, wyleżany materac.
- To dlaczego nie powiedziałeś tego w ten sposób? - Zmusił się do odwrócenia twarzy w jego stronę, z trudem upychając to, co niepożądane (pretensję) na samo dno spojrzenia, żeby uchronić przez nim Jacoba. Obiecał przecież. - Skąd mam wiedzieć, co masz na myśli, Jake? To nie jest… to, że jesteś nie jest wcale tak oczywiste, jak ci się wydaje. Nie przewracaj oczami na to, że nie rozumiem; widzisz, że nie rozumiem? Widzisz. Więc wyjaśnij mi po prostu, zamiast się złościć. - Usta zacisnęły się w wąską linię. Powinien nie mówić już nic więcej, zwłaszcza, że każde kolejne słowo wydawało się coraz bardziej emocjonalne. -Nie umiem czytać ci w myślach, chociaż czasem bardzo bym chciał... - ... żeby sprawdzić, co tak naprawdę o mnie myślisz. Jak często w jego głowie był tylko dzieciakiem, ze wszystkimi przymiotami zamykającymi się w tym infantylizującym określeniu? - Tak jak chcę tego. Wszystkiego chcę. Seks z tobą nie… - ugryzł się w język, spojrzenie prześlizgnęło się po sylwetkach wokół. Nikt jeszcze nie ciskał w niego piorunami, ale i tak zdecydował się znowu podejść bliżej Hirscha, tak żeby zetknąć się z nim zewnętrzną częścią jednego ramienia. Zaraz kontynuował, ale znowu ciszej i jakby spokojniej - starał się ugasić te buzujące w środku zbyt mocno emocje, które tak usilnie starały się wydostać na zewnątrz. - Nie robię żadnej z tych rzeczy z przymusu, Jake. Mało rzeczy robię z przymusu. Gdybym nie chciał od ciebie nic więcej, nie odpisałbym. I dlatego nie chcę też, żebyś ty cokolwiek robił ze mną z przymusu, rozumiesz? Nie chcę ci się narzucać, a teraz już nie wiem - wiesz? Nie wiem czy narzucam się, kiedy mówię o jakichś bzdurach z mojego życia, które równie dobrze mogą cię nie obchodzić i nie byłoby w tym nic dziwnego albo kiedy biorę cię pod ramię, żeby patrzeć razem na jakieś… (kurwa, co to jest w ogóle?) kozy? I kaczki, kury? Jezuski? - Brwi zbiegły się do środka czoła w wyrazie głębokiego niezrozumienia dla absurdu całej tej sytuacji. - Ja pierdolę, nie wiem już w ogóle, o czym mówię - żachnął się w końcu, wpychając dłonie głęboko w kieszenie płaszcza.
To prawda, wieczór był wyjątkowo chłodny.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Hirsch wciąga powietrze do płuc bardzo głęboko. Jakby razem z tlenem miał inhalować jakąś życiową mądrość i zdolność do prowadzenia tej konwersacji. A Jacob nie lubi tych trudnych rozmów i konfrontacji. Mimo czterdziestu lat na karku wciąż jest chłopcem. I nade wszystko, nie lubi komplikacji. Pozwala sobie więc na ten oddech, w międzyczasie próbując zrozumieć, dlaczego Cosmo nie odczytał żadnego z jego komunikatów. Nawet tych najprostszych, bo werbalnych. Zaciska na moment szczękę, ale po chwili rozluźnia się, wzdycha głęboko i jest gotowy do odpowiedzi.
Jak mam ci to inaczej wytłumaczyć, skoro cała twoja nie wiem, niepewność, to jest wszystko to, o czym mówiłem sekundę temu – odpowiada, ściąga brwi i totalnie ignoruje to, co Fletcher wypowiada o wałęsającym się obok drobiu. Naprawdę nie jest gotowy dołożyć do tej rozmowy jeszcze teraz pierzastą abstrakcję. Jest trochę poirytowany. Ale zupełnie nie przeszkadza mu perspektywa prowadzenia konwersacji wśród ludzi. Dlaczego miałaby? Jest dorosły i zupełnie nie wstydzi się tej relacji. Nie chce, żeby wiedzieli o tym jego bliscy (z bardzo prostego powodu) oraz ludzie z pracy. Ceni sobie prywatność. I spokój. I nie chce się nikomu z niczego tłumaczyć.
Przeraża mnie czasem, że przypisujesz mi cechy tych wszystkich… – obrzydliwych typów, dzięki którym mogłeś pozwolić sobie na równie obrzydliwe prochy. Mierzy jednak Cosmo przez chwilę spojrzeniem, ale kręci tylko głową i nie wraca więcej do tego zdania.
Tak czy inaczej, j e s t e m. Powtarzam po raz kolejny. Ale skoro ty tak dojrzale wyrzucasz mi, że nie mówię czytelnie, to musisz też wiedzieć, że mnie z kolei o b r a ż a j ą takie insynuacje, które opuszczają czasem twoje usta, jak chwilę wcześniej. Poza tym dużo ułatwiłoby, gdybyś nie szukał w każdym moim słowie drugiego dna. Widzę, że to robisz – kręci głową, już bardziej z rozbawieniem, poprawia mu czapkę i odsuwa się, żeby rozejrzeć dookoła. Przecież nie będą stać pod tą idiotyczną szopką, aż któreś z nadzwyczaj żywych zwierząt zdecyduje się ich zaatakować.
Chodź, opowiesz mi o swojej pasji do komunizmu – mamrocze, wskazując głową kierunek spaceru. Oczywiście, że przejdą obok budki ze słodyczami. Jacob nie mógłby sobie odpuścić.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

- Kogo? - zdążył tylko wpaść mu w słowo, zanim zdał sobie sprawę z tego, że jednak nie chce wiedzieć; czy też raczej nie chce usłyszeć tego wypowiadanego na głos. Nieważne. Fakt, że Jacob wiedział wciąż uwierał mocno gdzieś w środku, hamując oddech na długie sekundy - ale to, że zauważył też tendencje Fletchera do przypisywania mu cech, których wcale nie posiadał, okazało się być jeszcze bardziej niewygodne do zaakceptowania. Bo robił to i to nie tylko w stosunku do niego - robił to odruchowo, karmiąc się zapewnieniami o tym, że tak, jest chciany i tak, może tu być, i tak, to, co robi nie jest złe, jest dobre albo chociaż neutralne, i że tak - że są osoby, które chcą być też dla niego, pomimo tego, jaką pokraczną był kreaturą. Te głupie poświadczenia o akceptacji pełniły rolę o tyleż niewdzięczną, że - nawet jeśli intencje wygłaszającej je osoby były mu znane jako szczere i czyste - nie potrafił wykrzesać z siebie tyle zaufania, żeby przyjąć je bezkrytycznie i nie traktować, jako wyraz zwykłej litości bądź zakłamania.
Jestem. Cosmo chciał, żeby był, w każdym tego słowa znaczeniu, w każdej formie, w każdej możliwości. Nieistotne jak, byle blisko, bo dawał mu dziwnie obce na przestrzeni ostatnich tygodni poczucie bezpieczeństwa, nawet jeżeli ich ostatnie spotkania przesiąknięte były negatywną energią, którą Fletcher wystrzeliwał w niego jak ostre naboje nabitej broni. I żałował tego - cholernie żałował, że potrafił jednocześnie chcieć mieć kogoś tak blisko siebie (niech będzie w tym fizycznym sensie, w ten fizyczny sposób; tyle było dobrze) i pragnąc ze wszystkich sił zrobić wszystko, aby zabić w sobie każdą niepożądaną emocję, aby odsunąć od siebie jak najdalej każdy element tej relacji, który mógł być dobry i piękny w coś nieczystego i brudnego - bo poznawszy więcej zła niż dobra, to drugie postanowił zawzięcie wymazać jak najbardziej z pamięci, próbując zepchnąć do przeszłości wspomnienia bezpiecznych uścisków i ciepłych dłoni obejmujących jego policzki, żeby złożyć na czole albo podbródku, albo nosie jeden z tych gładkich, troskliwych pocałunków, przez które uśmiechały się oczy i usta.
- Przepraszam. - Ostatnio często przepraszał, co wcześniej było odruchem całkowicie dla niego nienaturalnym. Wcześniej, to znaczy przed Florianem, przed używkami, przed Seattle - przepraszanie było czymś, co ciężko przechodziło przez usta, gryząc w gardło i nadszarpując pewność siebie. Teraz stało się wykwintną formą ucieczki, płaskim zwieńczeniem niewygodnego tematu, w którym zbyt dużo emocji i uniesień, i wątpliwości, i myśli wydostało się na zewnątrz, żeby uderzyć w drugą osobę. Zazwyczaj niezamierzenie - zazwyczaj nie chodziło o to, żeby zranić (choć zdarzało się i tak), ale żeby wyjaśnić, lecz uczucia kiszące się w środku jak ogórki w zamkniętym słoiku, korzystały z każdej okazji, aby wytoczyć się na powietrze w ilości większej niż początkowo prognozowana. - Nie chciałem cię obrazić nigdy, Jake. Po prostu trochę jeszcze nie umiem się odnaleźć w tym wszystkim - zakończył, tym razem starając się zabrzmieć spokojnie i mniej rozemocjonowanie. Uratował go rozbawiony akcent w głosie mężczyzny, wstępujący nieoczekiwanie w to miejsce, gdzie Cosmo spodziewał się irytacji i rozgoryczenia. Pozwolił poprawić sobie czapkę, reagująć na to płytkim uśmiechem, żeby zaraz na nowo zacząć szukać jego spojrzenia, wskazującego właśnie kierunek spaceru.
- Na pewno chcesz o tym słuchać? Dużo tam jebania po burżujach, ale skoro nadal nie przerzuciłeś się na teslę, to może trochę cię oszczędzę. - Nie wiedział jeszcze, że Jacob zdążył przerzucić się może nie na teslę, ale na nowy samochód, który też zdecydowanie nie wyglądał na zakupiony w komisie. Nieważne - to i tak tylko żart.
Nie miał zamiaru go oszczędzać.
W ramach zadośćuczynienia, gdy po przejściu raptem kilku metrów i paru linijek opowieści o rewolucjach w Rosji, natrafili na budkę ze słodyczami, Cosmo wydał groźnie brzmiący nakaz:
- Poczekajcie tu chwilę, Towarzyszu.
A następnie, przeciskając się przez brodzący świąteczną alejką tłum, wcisnął się przed jakąś dziewczynkę w kolejce (magia Bożego Narodzenia) i wydobywszy z dna kieszeni płaszcza drobniaki, wysypał je na ladę przed twarz obsługującej budkę kobiety.
- Macie gorącą czekoladę?
- Jasne - odparła od razu, przeliczając monety.
Cosmo odwrócił się na chwilę do Jacoba, żeby posłać mu uśmiech i upewnić się przy okazji, że nie zwiał lub - co gorsza - został zaatakowany przez którąś z rozgniewanych, bożonarodzeniowych gęsi.
- Jeszcze pięćdziesiąt centów - usłyszał zaraz, na co odwrócił się z powrotem w stronę kobiety, ściągając brwi.
- Za kubek czekolady? - Ale nie miał zamiaru się kłócić. Zamiast tego przetrzepał obie kieszenie, w desperackiej pogoni za drobniakami. Nic. - Dobrze, to coś tańszego. Nie wiem, precla może?
Kobieta przez chwilę przyglądała mu się uważnie, wreszcie sięgając po papierowy kubeczek, żeby nałożyć do niego solidną porcję czekolady. Podając mu zamówiony napój, uśmiechnęła się przyjaźnie.
- To będzie w takim razie bez bitej śmietany. Wesołych świąt.
Szybkie podziękowanie, odwzajemnienie uśmiechu i już przeciskał się przez tłum z powrotem do Jacoba, żeby w końcu ofiarować mu rozgrzany już ciepłą zawartością kubeczek.
- Dla ciebie. Skończyła się bita śmietana - poinformował z uśmiechem. - Skończyliśmy na wielkim głodzie w ZSRR? No to teraz słuchaj, dlaczego nie powinno się przypisywać Leninowi ofiar głodu… - płynnie wbił się w przerwany temat, kątem oka ciągle badając reakcję Hirscha na przecenioną czekoladę i swoją paplaninę, aż po kilku minutach wyczerpujących opowieści, ręka wreszcie odważyła się sięgnąć do jego dłoni.
Nie miało zupełnie znaczenia czy szli tak parę sekund, czy kolejne, wdzięczne minuty - bo przez ten krótki czas Cosmo czuł się tak, jakby ktoś naprawdę chciał być; jakby wolno mu było marzyć o każdej kolejnej chwili, w której kciuk mógł gładzić wierzch cudzej dłoni, a usta wyrzucać każde słowo, które ślina przyniesie na język, bez ani chwili zastanowienia.
Bo teraz istniały tylko piękne słowa. <img src="https://i.imgur.com/jt2QCuX.png" width="300">
Obrazek

autor

kaja

Zablokowany

Wróć do „Jarmark Bożonarodzeniowy”