WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

We're killing strangers, so we don't kill the ones that we love Nie do końca w taki sposób Santino wyobrażał sobie poszerzanie informacji na temat rodziny Fletcherów. Kiedy Jesse spontanicznie zaprosił go do siebie na święta, żeby nie siedział jak ostatni przegryw w domu nie zastanawiał się długo - albo raczej wcale - nad odpowiedzią na to zaproszenie, po prostu je przyjął i teraz miał za swoje. Zabawne, że upchnięty w samochodzie i czekający aż Cosmo raczy zebrać manatki i zejść, uważał, że najbardziej skomplikowana wariacja tej znajomości miała już swoje przysłowiowe pięć minut. Jak się miało wkrótce okazać, schody wciąż były przed nim i straszyły przerażającą ilością brakujących stopni.
Leniwie wystukiwał rytm na kierownicy i obserwował, jak płatki śniegu wirują hipnotycznie przed maską samochodu, ale z tyłu głowy wciąż pojawiało się drażniące przeczucie, że Jesse urwie mu nie tylko głowę, ale i cokolwiek więcej jak tylko się dowie o tej niekonwencjonalnej schadzce. Cosmo chciał randki i ewentualnych lekcji rysunku, Conti chciał lekcji rysunku i ewentualnej randki. Dlaczego właściwie się zgodził? Miał kilka pomysłów, począwszy od naturalnego dla niego zainteresowania złożoną osobowością Fletchera, poprzez dziwne, protekcjonalne odczucia względem kogoś tak pokierszowanego psychicznie, na fascynacji nieobliczalnością kończąc.
Widząc brnącego przez śnieg dzieciaka przyciszył Mansona, mrugnął młodemu światłami zanim zdążyłby się zgubić i cierpliwie zaczekał, aż dotrze do samochodu.
- Mam nadzieję, że nie zamarzniesz - przywitał cierpko, choć akurat tego dnia nie był w nastroju na jadowite docinki. Nie tak, jak to mu się zdarzało gdy w domu kończyła się kawa i trzeba było zasuwać w dresie do najbliższego sklepu, żeby zadowolić się czymkolwiek. Czymkolwiek pachniało zwykle rosołem i smakowało jak ocet, i nie ratowała tego nawet zabójcza ilość mleka w kubku. - Jadłeś? - zapytał cicho, wydawać by się mogło, że niezobowiązująco, ale nieruchome spojrzenie utkwione w rumianej od mrozu zbitce chodzącego dramatu sugerowało, iż oczekuje odpowiedzi. Wolałby nie tłumaczyć później wściekłemu Devonowi dlaczego jego brat padł jak płotka w zaspie, a taszczenie na plecach jego chudego tyłka też mu nie pasowało. Nie potrzebował obszernego opisu zaburzeń odżywiania jakie reprezentował sobą Cosmo, wystarczyło, że przyjrzał mu się na wigilii aby oszacować niedobory wagi i wyciągnąć na tej podstawie słuszne wnioski.
Dał mu moment na przetrawienie pytania i znalezienie sobie wygodnego miejsca w fotelu. Conti musiał mieć jakiś emocjonalny sentyment do skórzanej tapicerki, bo wyglądała, jakby dopiero co potraktował ją odpowiednim specyfikiem. Łatwo było zauważyć, że to maserati było jego oczkiem w głowie.
- Zapnij pasy - poinstruował, przekręcając kluczyk w stacyjce. Był skory do transportowania ludzi w tę i z powrotem, ale gdy ktoś zaczynał mu kręcić nosem na procedury bezpieczeństwa jasno oświadczał, że albo się kurwa zapnie, albo może zasuwać rowerem. Na drodze było ślisko, a on jeździł dość dynamicznie choć przepisowo, au général. Dopiero gdy Cosmo był uprzejmy sprostać zadaniu, uśmiechnął się złośliwie i samochód szarpnął, zawieszając ich obu asekuracyjnie na pasach.

Ominął centrum, żeby nie stracić godziny nerwów na staniu w korkach, choć raz po raz przetykał radiową playlistę barwnymi, włoskimi określeniami gdy przychodziło mu wyprzedzić jakiegoś snującego się gruchota, albo ponarzekać na pieszych wyskakujących spomiędzy zaparkowanych przy ulicy aut jak spłoszone sarny. Urok pretensjonalnych, flegmatycznych podmiejskich osiedli.
- Cazzo, come cammini? - zgrzytnął zza kierownicy, kiedy jakiś francowaty szczyl w słuchawkach wylazł mu przed zakrętem. Okres między świętami a nowym rokiem nieodłącznie kojarzył mu się z utrudnieniami na drodze i głupimi pieszymi pchającymi się prosto pod koła. A wszystko to przy stygnącym w głośnikach każdego szanującego się marketu zawodzeń All I want for christmas. Jakby jego kto pytał, to chciałby, żeby ludzie zostali w domach i nie wypełzali na ulice.
Zerknął przelotnie na Cosmo, jak już udało im się wyrwać z labiryntu odlanych od formy domków i perfekcyjnie kwadratowych trawników aby sprawdzić, czy wciąż jest na swoim miejscu. - Już mi lepiej - mruknął, w miarę spokojniejszy, choć w głosie wciąż pobrzmiewał mu nerw charakterystyczny dla człowieka, który właśnie przemierzył zatłoczone miasto.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & santino
<img src="https://i.pinimg.com/564x/1c/e5/df/1ce5 ... 1670b0.jpg" width="200">

Kiedyś, jak przypuszczam, nosiłem w sobie
różne historie, ale teraz nie mam już innych.
Nie będę nigdy w stanie opowiedzieć żadnej
historii – oprócz tej jednej.
Na niedługiej liście rzeczy, które umiał robić całkiem nieźle było cieniowanie, zapamiętywanie dat i rachunek różniczkowy. Na jeszcze krótszym spisie tych, do których wracał regularnie nie ostało się żadne z powyższych - zbędne w bezwiednym ciągnięciu pyskiem wzdłuż mdłej egzystencji: od jednej porcji brązowej proszku, przez kilka białych, pokruszonych tabletek i blanty, które w smaku wcale nie przypominały marihuany, aż do kolejnej dawki złudnie bursztynowej substancji, wprowadzanej w krwiobieg zdecydowanym wciśnięciem tłoczka. W cenie pozostawało krętactwo i zarozumialstwo, które czyniło go niezłym negocjatorem tak długo, jak potrafił ukryć zbyt wysoki stopień swojej desperacji - ale to nie były wcale rzeczy, które mógł napisać na wymiętej własnoręcznie, ściskanej mocno w palcach karteczce. Wcześniej wetknęła mu ją w dłoń wysoka brunetka w beżowym sweterku i dużych okularach, z włosami zebranymi w koński ogon i aparatem ortodontycznym.
Spotkania AN były dziwne. Wiedział o tym, choć przecież był tam pierwszy raz, stanowczo kręcąc głową, kiedy prowadzący prosił go o podejście na środek i zabranie głosu. Zapowiedzieli mu, że na następnym zebraniu dostanie taki śmieszny kartonik za miesiąc czystości. Kiedy bili brawo, on też klaskał, chociaż w przeważającej większości opowieści innych osób po prostu go dołowały. Może za dużo było tam wielkich, pięknych słów - a może wręcz przeciwnie; może te ciężkie historie dociskały go do ziemi swoją nieczułą realnością? Tak czy siak, pod koniec już musiał zmuszać się do słuchania. Wyjątkowo przygnębiająco dziś - żegnała go druga prowadząca, z ciepłym uśmiechem na ustach. Mówił Harold, gość w średnim wieku, który świeżo wyszedł z obserwacji po próbie samobójczej. Źle trafiłeś. Albo źle, albo wyjątkowo trafnie, nawet jeśli w ramach ogólnego podbudowania ducha drużyny rozdano im karteczki, podyktowano polecenie. Dziesięć rzeczy, w których jesteś dobry.
Wychodząc ze spotkania miał trzy - reszta potem, zresztą nie miał na to zupełnie czasu. Kilka przystanków dzieliło go od miejsca spotkań do mieszkania Devona na Ballard. W wejściu uderzył go duszący zapach gotującego się mięsa, a ciepły uśmiech mamy musiał wystarczyć jako zastąpienie pytania jak było? Kącik ust powędrował ku górze, sygnalizując, że okej. Zanim wibracja telefonu w tylnej kieszeni nie przywołała go do zagęszczenia ruchów, zdążył jeszcze zajrzeć na parę chwil do śpiącego Leonarda. Głuptas prawie wepchał sobie do buzi całą piąstkę, więc Cosmo odsunął te obślinione odnóże od jamy ustnej bratanka, co zaskutkowało głośnym mlaśnięciem, ale na szczęście niczym poza tym.
Pochwycona w biegu torba przez ramię - wrzucił do niej wszystkie potrzebne przybory, na górę natomiast wciągając jeszcze jeden golf. Upolowany na przedświątecznej obniżce w lumpeksie płaszcz być może nie zatrzymywał ciepła tak skutecznie jak powinien, ale był zdecydowanie najporządniej ocieploną rzeczą, jaką miał - na pewno w ujemnej temperaturze chronił lepiej niż przechodzona przez trzy pokolenia Fletcherów, zużyta, zimowa kurtka. Zarówno mama jak i Devon strasznie jęczeli na jego upartą niezależność, ale on czuł się wystarczająco źle z kasą wyrzuconą przez rodzinę na odwyk i z tym, że teraz dosłownie siedział na utrzymaniu brata. Nie powinien. Wmawiał sobie uparcie, że skoro Deborah z babcią za niedługo musiały wrócić do Grotto, jemu wypadało zostać i pomagać dalej przy maluchu - chociaż parę miesięcy, może do wiosny? Wiedział, że Devon nie pozwoli wynieść mu się zbyt szybko. Wciąż chyba nie do końca mu ufał i szczerze mówiąc Cosmo nie miał prawa mieć mu tego za złe.
Niedługa lista - trzy rzeczy. Cieniowanie, zapamiętywanie dat i rachunek różniczkowy. Punkt czwarty: zabijanie emocji fizycznością i fałszem.
- Przeżyję - oznajmił z krzywym uśmiechem, wtoczywszy się do samochodu Santino. Zamknął za sobą drzwi i odgarnął z czoła parę zagubionych kosmyków włosów. Jadłeś? Nie zawahał się nawet. - Jasne - skłamał bez zająknięcia, nachylając się do bocznego lusterka żeby sprawdzić czy ta czerwona od wojaży po mrozie twarz nie straszyła zbyt mocno. - A ty? - dodał, skoro już obaj mieli zamiar udawać, że to zwykły smalltalk. Po pas sięgnął jeszcze zanim Conti wyartykułował swoją prośbę i - zduszając pospiesznie jakiś krótki i wątły wyrzut sumienia względem Jesse’a - odwzajemnił ten złośliwy uśmiech, kiedy samochód ruszał z miejsca, żeby przetoczyć się przez miasto.
- Brzmi jak przyzywanie demona, ale skłamałbym mówiąc, że mi się nie podoba - skomentował któregoś razu, kiedy włoskie przekleństwa przecięły powietrze, wiszące między nimi w samochodzie. Towarzyszyło temu rozbawione prychnięcie, kiedy dłoń odruchowo wędrowała do stacyjki radiowej, żeby poszukać czegoś, co nie jest świątecznym zawodzeniem, ale na to chyba marne nadzieje. Ściszył więc po prostu ten jazgot, bo w tym zestawieniu włoskie przekleństwa nie wydawały się wcale takie złe. Przekręcił się na fotelu tak, żeby móc oprzeć głowę o szybę w drzwiach pasażera i z połowicznym uśmiechem obserwować pełną napięcia mimikę swojej dzisiejszej r a n d k i, czy jak zwał tak zwał.
- Daleko jedziemy? - zagadnął, kiedy wyjechali poza zatłoczone miasto, a twarz Santino wydawała się już bardziej zrelaksowana. Cosmo patrzył na niego teraz i zastanawiał się czy chciałby się zakochać - jakkolwiek głupia nie była to myśl. To byłoby miłe, bo Włoch był przystojny i… i to wszystkie, co Fletcher o nim wiedział, tak w sumie. Może dlatego ta myśl była taka śmiała. Zakochać się w kimś, o kim się nic nie wie. Szkoda, że to nie było możliwe. - Wszystko, co nie jest betonem, chyba można nazwać naturą. Nie wiem. Mount Rainer National Park? - odczytał z mijanej szybko tabliczki, unosząc brew ku górze. - Ja się nie wspinam - uprzedził go jeszcze z rozbawieniem, poprawiając się na siedzeniu, żeby zaraz sięgnąć dłonią do policzka mężczyzny. - Chyba, że poprosisz mnie ładnie. To pomyślę. - Opuszki przesunęły gładko wzdłuż jego kości policzkowej, żeby zaraz ześlizgnąć się z powrotem na udo Cosmo, w akompaniamencie zaczepnego uśmiechu. To tylko zabawa. Wszystko jest zabawą.
Punkt piąty: zabawa.
Ostatnio zmieniony 2020-12-20, 00:13 przez cosmo fletcher, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mając prawie trzydzieści lat na karku oraz tryb analizowania wszystkiego jak leci na ciągłym autopilocie, ciężko było przeoczyć rysy na pozornie jednolitej tafli. Poznawał ich kształty, wędrował palcami nie raz zacinając się na ostrzejszej krawędzi, bywało, że pod naporem nazbyt ciekawskich palców doprowadzał do ukruszenia, słowem - kolekcjonował te witraże. Trudno było nie dopatrzeć się takowego, bez względu na to jak efemeryczną linią nie byłyby malowane, w końcu sam także je kreował. Z jakiegoś powodu powstrzymał się przed zbadaniem prostej kreacji określonej jednym słowem.
- Jasne - odparł krótko, w ten subtelny sposób dając mu do zrozumienia, że wcale mu nie wierzy. Mimo to uwielbiał ludzkie bajdurzenia, a w szczególności gdy operując półprawdami zaczynały one ocierać się o absurd. Te złożone były ciekawsze, teraz jednak musiał zadowolić się czymś prostszym. Może to i dobrze, skoro poświąteczna atmosfera jeszcze nie ostygła.
- Skłamałbym mówiąc, że nie poskutkowało - mruknął, z dozą rozbawienia pobrzmiewającą w głosie. Co prawda na ten moment nie miał jeszcze niezbitych dowodów pozwalających na przypisanie mu miana siedemdziesiątego trzeciego ducha Goecji, ale nie wykluczał takiej ewentualności. Zmienił przełożenie na nadbieg, jako że trasa nie była ani zawiła ani mu obca i zerknął na dłoń majstrującą przy odbiorniku. Dzieciak ewidentnie szukał jakiejkolwiek stacji, która o tej porze nie serwowałaby sentymentalnych świątecznych zawodzeń, z niepowodzeniem zresztą, bo ostatecznie poddał się i ściszył radio. - A co, boisz się? - zapytał, z nieruchomym spojrzeniem celowo utkwionym przed siebie. Ton również nie zahaczał o brzmienie powszechnie kojarzone z niewinnym, nie pomagała również cisza, której pozwolił wybrzmieć do końca nim roześmiał się krótko, znacznie przyjaźniej. - Proszę bardzo, parking jak się patrzy. W teorii przynajmniej - dodał, zjeżdżając płynnie na niezalaną betonem, z pewnością w pełni naturalną leśną drogę. Intencjonalnie nie włączył obiegu wewnętrznego chcąc wyłapać w powietrzu żywiczny zapach świerków i sosen, kojarzący mu się nieodłącznie z kalafonią i rzecz jasna, z terpentyną której używał przy pracy. Aż dziwne, że jeszcze nie miał dość, skoro obcował z tym na co dzień.
Ja się nie wspinam. A czy on mówił cokolwiek o wspinaniu? Był malarzem, nie alpinistą na litość boską. Miał mu już coś odparować na ten temat, ale wyszło szydło z worka i bezczelnie naruszało jego przestrzeń osobistą w bezczelnie przyjemny w swojej łagodności sposób. Wrażenie delikatności otrzymało mocną kontrę w postaci wybitnie dwuznacznego oświadczenia jakie padło z ust Cosmo, ale go nie rozczarowało. Pasowały mu do niego te sprzeczności, zaczynał je powoli gromadzić aby nabrać pełniejszego obrazu który dopiero zyskiwał oględny szkic.
- Nie należę do osób które proszą, tylko biorą, Cosmo. A jako że to ty wpadłeś na ten pomysł, zostawię ci wolną rękę co do decyzji kiedy i na co zechcesz się wspinać, o ile w ogóle. - Skoro Fletcher chciał uchodzić za dużego chłopca, Santi mógł go tak traktować i prowadzić z nim te małe wojenki na słowa. Na wigilii nie było na nie miejsca, bo niewyparzony język Contiego nie był czymś, co powinno zamanifestować się przy świątecznym stole, ale teraz nie otaczała ich grupka ludzi, a skrzące się śniegiem sędziwe drzewa. Te potrafiły dochować tajemnicy, każdej, nie ważne jaka byłaby jej waga. Zatrzymał się w miejscu, w którym droga pozwalała już wyłącznie na piesze spacery i zgasił silnik dając mu jeszcze moment, aby sobie pomruczał. Niespiesznie odpiął pas, odetchnął głęboko i obrócił się w fotelu bokiem, w sam raz na wyłapanie iście chochliczego uśmiechu. Dzika Karta, wypisz wymaluj.
- Podejrzewam, że nie ma sensu pytać cię czy byłeś grzeczny w tym roku. - Ironia w wykonaniu Santino miała zwykle ostre krawędzie, aczkolwiek w zależności od potrzeby potrafił ją zręcznie osłodzić. Fotel skrzypnął pod nim cicho gdy wychylił się w stronę blondyna, przez kilka rozciągniętych sekund mając przed sobą głębię błękitu przetykanego szarością. Oparł przedramię nieco ponad jego głową, uśmiechnął się szerzej, po czym... sięgnął do schowka po stronie pasażera. Wyciągnął z niego opakowany estetycznie w brązowy papier porządny szkicownik i pudełko przyzwoitych ołówków, naturalnie tych z górnej półki, a nie takich, co jeździły po papierze nie zostawiając śladu.
- Tanti auguri di Buon Natale.
W rzeczywistości miał mieszane uczucia co do życzeń jakichkolwiek, zwykle składał je z kurtuazji podszytej poczuciem obowiązku, ale od czasu do czasu naprawdę miał to na myśli. Kiedyś zastanawiał się dlaczego ci ludzie tak się cieszą. Spotkanie z rodziną - to jeszcze rozumiał, o ile w grę nie wchodziła ta część bliskich, z którymi wolałoby się trzymać na dystans. Cała ta celebracja natomiast gdzieś mu umykała, a przynajmniej do czasu gdy doszedł do wniosku, że odpowiedź jest prosta, a on się o nią potykał. Mieli nadzieję, że przyszły rok będzie lepszy. Przeżywali w ten sposób swoje prywatne katharsis co na nowo wprowadzało w ich życie poczucie dynamiki, co kończyło się tradycyjnie krótkoterminowymi postanowieniami umierającymi po tygodniu, góra dwóch. A on co sobie powtarzał co styczeń, już chyba bardziej dla sportu niż wiary w faktyczną zmianę? Rzucę palenie. Przeprowadzę się zanim znów szlag mnie trafi na widok kabli biegnących zbyt blisko listwy podłogowej. Kupię zmywarkę. Na pewno nie zrobię sobie dzieciaka. Ze wszystkich wymienionych, twardo trzymał się jedynie ostatniego, całe, kurwa, szczęście.
- Jeżeli nie potrafisz albo nie chcesz o czymś mówić, rysuj. Nie dla kogoś, tylko dla siebie. Ja od tego zaczynałem - napomknął, dzieląc się przy okazji drobnym szczegółem ze swojego życia. Wciąż oparty przedramieniem o fotel pasażera obserwował proces wyłuskiwania zawartości spod papieru, choć szare oczy mężczyzny raz po raz dyskretnie zagalopowały się wyżej. Miał do pogodzenia ciekawość względem wyglądu oraz tę kierowaną chęcią zagłębienia się pomiędzy złożone warstwy jego osobowości, nawet po to tylko, by wyłapać wśród nich te fałszywe. Bo że takie Cosmo posiadał, miał nieodparte wrażenie, nie wiedział tylko jak rozrośnięte i czym motywowane. Nie musiał rozwijać ich już teraz, to nie był jego czas na odpakowywanie prezentu.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Szczerze mówiąc, istniała cała długa lista powodów, dla których nie powinien teraz siedzieć z Santino w jednym samochodzie. Począwszy od jakiegoś wątpliwej jakości poczucia oszukiwania (zatajania czegoś? przecież Jesse nawet nie pytał - czy więc Cosmo mógł przypisywać sobie winę za to, że nie wiedział, z kim młodszy Fletcher miał spędzić ten wieczór?) własnego brata, poprzez świadomość, że umówił się z Contim tylko i wyłącznie po to, żeby odciągnąć myśli od całego tego bagna, którym było ostatnio jego życie - co absolutnie nie było kwestią ostatnich dni czy nawet tygodni, ale pierdolonych miesięcy, których nie mogło naprawić kilka tygodni na odwyku.
To było niewygodne, kiedy zaczynał zdawać sobie sprawę, że absolutnie nie może po prostu spychać wszystkiego na narkotyki. Bo z nimi czy bez - stale coś było nie tak, bez przerwy coś rujnowało się i rozpadało na kawałki właśnie z jego winy. Obwinianie jakiejś mistycznej siły musiało na dłuższą metę prowadzić donikąd albo jeszcze gorzej - po pętli, stale w te same, zbyt dobrze już znane miejsca, których koszmarów nie potrafił odpędzić nawet podejmując najbardziej drastyczne próby.
Czy pretensjonalne przewracanie oczami i ciche prychnięcia, przecinające wysyłane półgębkiem w stronę Santino uśmiechy, można było już do nich zaliczyć? To tylko chwytanie się skrawków okazji; czegokolwiek - tak na dobrą sprawę - co byłoby w stanie skutecznie odwrócić uwagę od tego, że Jake nie był wcale jego dziewczyną. Skoro mieli podejść do rzeczy swobodnie, to należało chyba wziąć parę głębokich oddechów i wmówić sobie jakoś, że wcale nie robi tego, żeby w jakiś transcendentny sposób wpędzić Hirscha w zazdrość, co byłoby chyba misją całkiem samobójczą. Dla siebie to robi, tak? Tylko dla siebie. Dlatego ta dłoń na policzku Contiego, dlatego kilka zbyt lekko rzuconych słów. Nie bał się wcale - zbyt dużo bardziej przerażających rzeczy miał już za sobą.
Słysząc jego odpowiedź, pozwolił tylko kącikom ust unieść się wyżej, dodając do tego odpowiednią dozę kąśliwości. Parking (czy też coś, co miało pełnić jego rolę), na którym się zatrzymali, był zupełnie pusty i usypany nierównymi, drobnymi kamykami o ostrych krawędziach - takich, na których z łatwością rozcinało się wewnętrzne strony dłoni i kolana. Nie groziły im jednak, dopóki żaden z nich nie wychylał się poza granice bezpiecznego, ciepłego samochodu. Spojrzenie przemknęło płynnie z twarzy Santino za jego dłonią, sięgającą do schowka, żeby zatrzymać się na wręczanym mu przez mężczyznę pakunku. Prezent? - chciał zapytać odruchowo, bo zdecydowanie nie należał do osób które często dostawały podarunki. Zachował jednak tę nasuwającą się od razu, zbyt sentymentalną reakcję dla siebie, zamiast niej racząc Contiego lekko złośliwym uśmiechem, kiedy opuszki palców badały fakturę ozdobnego papieru.
- Ale mrocznie. Nie jesteś z tych, którzy proszą, ale masz dla mnie prezent? To chyba jednak jakaś próba przekupstwa - zawyrokował uszczypliwie, zanim drżące palce nie zaczęły rozrywać opakowania, w maskowanym niedbałością pośpiechu i zniecierpliwieniu. Bliskość Santino paliła w policzek i wsparta o zagłówek fotela pasażera dłoń wydawała się przyciągać do siebie twarz Fletchera, a za nią głowę, a potem resztę ciała, ale na razie jeszcze Cosmo udawał, że to nie było wcale ważne; że liczył się tylko szkicownik, skryty pod warstwą ozdobnego papieru. Palce przesunęły powoli wzdłuż okładki zeszytu, żeby następnie przewrócić kilka stron. Na co liczył, na dedykację? W środku znajdował się też komplet ołówków, na którym chłopak zawiesił na dłużej spojrzenie, powstrzymując się od odpakowania ich w impulsie dziecięcej radości, żeby obejrzeć kolejno każdy z osobna. A jednak pomimo usilnych starań, twarz rozjaśniła się odrobinę, a łysy zmiękły odpowiednio, rozluźniając mięśnie w z trudem trzymanym w ryzach akceptowalności uśmiechu. Słowa mężczyzny dotarły do niego z opóźnieniem, za które można obwiniać głupią ekscytację otrzymanymi przedmiotami.
Dyktowanym w swej powolności rozwlekłą ciągłością szumu szeleszczącego za oknem ruchem, odwrócił twarz tak, żeby znalazła się naprzeciwko lica Santino, aby następnie sięgnąć bez ostrzeżenia do ust mężczyzny, na których wargi osadziły się gładko na dosłowne ułamki sekundy. Potem rozerwany koślawym uśmiechem kontakt rozpłynął się w mig, oddzielając ich od siebie na nowo ciężkimi warstwami powietrza.
- Kiedyś rysowałem dużo, ale to były głównie komiksy. Bardzo głupie i bardzo proste, żeby odciągnąć myśli od różnych popierdolonych rzeczy, które działy się w życiu. Przestałem, bo to zupełnie niesatysfakcjonujące. Nikt nie chciałby myśleć o sobie jako o kimś, kto tworzy głupoty - wyjaśnił, wbijając spojrzenie w ustawiające się jeden za drugim szeregi przykrytych śniegiem iglastych drzew, które puszczały do nich oczko zza przedniej szyby pojazdu. - Grotto leży bezpośrednio w górach, w dużo bardziej… dzikim krajobrazie niż ten. Można powiedzieć, że byliśmy z Jessem w tym wychowani, wiesz? Ale za każdym razem kiedy próbowałem rysować albo malować, albo - nie wiem, kurwa - lepić góry z plasteliny… za każdym razem w sumie nie wyglądały wcale jak te góry, które wyrastały dookoła domu. Przypominały raczej przypadkowe, pierdolone pagórki, niż miejsca, u których szczytów podobno mieszkają bogowie. - Kątem oka zerknął na rozmówcę żeby sprawdzić czy w swoim wyznaniu nie popłynął za daleko. Ludzie różnie reagowali na podobne bajdurzenie. - W jakiś dziwny sposób, to chyba dla mnie ważne. Żeby umieć pokazać je innym tak, jak ja je pamiętam - przerwał na krótką chwilę, a potem z powrotem skrzyżował z nim spojrzenia, tym razem już otwarcie i bezpośrednio. - No więc taka jest prawda, Santino. Wyciągnąłem cię z domu w ten mróz, żeby bezwstydnie wykorzystać twój rzekomy talent na rzecz uciszenia własnej zuchwałości. Mam nadzieję tylko, że nie czujesz się wykorzystany - umiem się hojnie odwdzięczyć. - Zajawka łobuzerskiego uśmiechu i opuszek kciuka, opierający się na moment na dolnej wardze mężczyzny. Przeciągające ten moment, rozwarstwione spojrzenie. A potem gwałtowny koniec; dłoń sięgająca do klamki.
- Ale nie nauczę się tego z samochodu. Chodź.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przez kilka chwil miał w głowie to irracjonalne, kłujące odczucie, że Jesse powinien wiedzieć. Co prawda Santi oficjalnie nadal utrzymywał, że ten spontaniczny wypad za miasto miał na celu wyłącznie podszkolenie dzieciaka w podstawach rysunku, ale istniał jeszcze inny powód. Kiedy zobaczył Cosmo po raz pierwszy podczas wigilijnego wieczoru, nie miał ani szczególnych odczuć ani spostrzeżeń ponad te, które były wystarczająco oczywiste aby zrzucić je na karb zwykłej uważności. Przeraźliwie chudy małolat, żywe srebro, bez zahamowań gadający co mu ślina na język przyniosła. Dopiero później, gdy wrócił do swoich czterech ścian i niedokończonych obrazów poświęcił chwilę na zebranie myśli, które ułożył według kolejności. Jesse i Cosmo dzielili ze sobą wspólne nazwisko i urodę, ale ich charaktery nie posiadały wspólnego mianownika. Starszy był znacznie bardziej ułożony, ostrożny, prostszy do osadzenia w sztywnych ramach wyznaczających jego osobliwości, zaś młodszy - choć niezbyt mu na ten moment znany - sprawiał wrażenie osoby, która posiada tendencję do zmiany kształtu nie pozwalającą na wciśnięcie go w jakikolwiek koncept. Stąd umiarkowana fascynacja tym krnąbrnym chuchrem, która póki co kłębiła się w nim i od czasu do czasu uchylała ślepia.
- We wszystkim doszukujesz się drugiego dna? - mruknął, obserwując jak Cosmo mozolnie pozbywa się papieru. Patrzył jak szczupłe palce blondyna muskają okładkę, prostą, czarną, pozbawioną ozdobników. W środku gościła pustka, kartki wciąż czekały na zapełnienie ich śladami ołówka, grafitu, może nawet kiedyś i tuszu, w zależności od tego jaki styl obierze nowy właściciel szkicownika. Papier o wyższej gramaturze pozwalał na eksperymentowanie, wybaczał błędy, mógł również wchłonąć każdą emocję wyznaczaną przez niepewność linii, jej nieoczekiwane urwanie, krzywiznę bądź niekontrolowane drgnięcie dłoni. Santno zawsze uważał, że niedoskonałości bardzo czytelnie opowiadały historię człowieka, perfekcja natomiast pachniała mu fałszem skrywającym prawdziwą naturę, najczęściej brzydką, w odróżnieniu do idealnej kompozycji jaka wyszła spod ręki.
Kaprys czy podziękowanie, nie miało to większego znaczenia, bo widząc jak twarz Cosmo jednoznacznie skraca dzielący ich dystans nie ruszył się z miejsca. Pozwolił mu zgarnąć krótki pocałunek, sam natomiast wziął dla siebie wyłącznie spostrzeżenie tych dwóch sprzeczności; początkowa pewność siebie przełożyła się na niewyraźny uśmiech, zupełnie jakby dzieciak stracił rezon w połowie.
- Nie ma nic złego w prostocie. A skoro odniosły jakiś skutek, to znaczy, że wcale nie były głupie. Dopóki wiążesz emocje z tym co tworzysz, nie jest to bezwartościowe, a jeżeli to w jakiś sposób cię rozweseli, szczerze mówiąc, ja też nie zawsze jestem zadowolony z tego co robię. Zwykle chodzi o zamówienia, mam czasami takich klientów, że czuję się ja kiepsko opłacana dziwka. - Jak chociażby ostatnio, kiedy wbrew własnemu poczuciu estetyki musiał malować jakieś roznegliżowane nimfy na leśnej polanie. Proces tworzenia tego badziewia pochłonął zatrważające ilości czasu i alkoholu, głównie po to aby nie zastanawiać się nad tym, ile razy nowy właściciel będzie sobie trzepał do roześmianych wśród maków i nieśmiałych bławatków panienek.
Cosmo się rozgadał, a Santi umilkł, choć chwilę wcześniej zwilżył wargi jakby chciał coś powiedzieć. Słyszał już o Grotto, ale to nie na szczegółowy opis okalającej to wesołe zadupie przyrody zwrócił uwagę, ale na sposób w jaki obaj bracia mówili o swoim miejscu uprzedniego zamieszkania. Nic jasno określonego, niby żadnego grymasu, ale pojawiała się niepasująca do pozostałych nuta, która brzęczała mu nieznośnie w uszach dopóki nie wybrzmiała do końca ponaglana wygodną zmianą tematu.
- Dlaczego akurat góry, a nie dom rodzinny? Uciekasz od czegoś. Ty, Jesse. Nie moja sprawa, ale to widać, może stąd ten dysonans - zauważył, nie owijając w bawełnę. Co prawda było to ogólnikowe stwierdzenie, bo przecież każdy od czegoś uciekał, ale Cosmo również posłużył się taką fugą, czy to w temacie czy prawdopodobnie w życiu. Nie wydawał się być zniecierpliwiony snuciem tego konkretnego wątku, a łagodna szarość oczu zdradzała spokój. Conti był dobrym pożeraczem cudzych grzechów, a o tajemnicach milczał jak pochylające się pod ciężarem śniegu wiekowe sosny. - Nie widziałem twoich rysunków, ale potrafię sobie wyobrazić góry zamieszkiwane przez dawno zapomnianych bogów, kiedy opowiadasz o nich w taki sposób. Może powinieneś raczej pisać niż malować, przyjemnie dobierasz słowa. - W końcu nie każdy rodził się z pędzlem czy grafitem w dłoni, tak samo jak nie każdy potrafił oddać za pomocą kilku zręcznie skleconych zdań historię, która posiadała swoje kształty i koloryt w głowie. Oberwał błękitem oczu zmieszanym z szarością oraz zaskakującą szczerością ze strony dzieciaka, odpowiadając zaledwie niskim, ale pogodnym śmiechem. - Mam nadzieję, że mój rzekomy talent ci wystarczy. Potem zdecydujemy co dalej, na razie zbieraj ten swój kościsty tyłek i bierz ołówki.
Patrzył chwilę jak blondyn obraca się i otwiera drzwi, po czym sam zabrał rękę opierającą się do tej pory o fotel, a która finalnie wylądowała na jasnych, roztrzepanych włosach dzieciaka. Zmierzwił mu je u nasady i przeciągnął palcami do odsłoniętego karku, nim miejsce szorstkich opuszek zastąpił dotyk mroźnego, zimowego powietrza.

Ktoś musiał niedawno przedzierać się przez las, bo zostawił im prowizoryczną ścieżkę dzięki czemu nie musieli brnąć na przełaj przez warstwy śniegu. Nad ich głowami drzewa skrzypiały sporadycznie, wiatr zrzucał kurtyny białego puchu z gałęzi a tu i ówdzie pojawiały się ślady pozostawione przez kopyta saren, których jednak nie napotkali po drodze.
- Zaczniemy od czegoś prostego. Za bardzo skupiasz się na ogóle, przez co gubisz się w detalach. Wyciągnij ołówek 2B i naszkicuj mi fragment gałązki. - Wskazał mu na sosnę zachodnią, wdzięcznie przychylającą swoje roziglone pędy ku ścieżce. Stanął mu tuż za plecami i dla zachęty oparł dłoń o jego drobne ramię, aby wypchnąć go do przodu. - Nakreśl delikatnie kształt, żeby rozplanować ją na kartce i dopiero później dodawaj resztę. Powodzenia - mruknął mu zaraz nad uchem, po czym uśmiechnął się szeroko. Zanim zostawił Fletchera sam na sam z sosenką, ściągnął swój szalik i owinął mu go niedbale wokół szyi, pozostawiając na nim swoje ciepło i drzewny zapach perfum.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Tak, we wszystkim.
Zbyt często ludzie wokół sprawiali wrażenie nieszczerych lub zbyt zduszonych narzuconymi na samych siebie konwenansami, żeby odznaczać się wychodzącą poza własną strefę komfortu bezpośredniością w gestach i słowach. Czerwona lampka zapalała się niemal automatycznie, żeby wyrzutem impulsu nakazać mu zaraz skonfrontować swoje interpretacje rzeczywistości z niepodważalnymi faktami, którym odpowiednio pobudzony umysł potrafił w skrajnych przypadkach przypisać wszystko, na co tylko miał ochotę.
Teraz wystarczyło cokolwiek, co odsunie na bok niezręczność i zakłopotanie, w które wpędził go otrzymany podarunek. On sam dla Santino nic nie miał; ba! nawet nie pomyślał o tym, że wypadałoby pomyśleć o jakimś spóźnionym, świątecznym prezencie. Wbrew pozorom, z natury nie lubił też być dłużny, więc w sumienie zaraz zakuła paląca potrzeba odmówienia przyjęcia szkicownika i ołówków albo chociaż zarzeknięcia się, że niebawem wyrówna rachunki - nawet jeśli wygłaszanie podobnych deklaracji wydawało się aktem zdecydowanie zbyt wiążącym tę chwiejną relację.
- Wymowne porównanie. - Skrzywił się nieznacznie, choć to wszystko wciąż utrzymywało się w tak rozkosznie giętkiej formie; choć nie można było w żaden sposób udowodnić, a może nawet dostrzec, że treść, którą niosły ze sobą słowa Contiego, okazała się w jakiś sposób obciążająca - nie swoją gwałtowną bezpośredniością, która przecież była przez Cosmo elementem prawdziwie pożądanym, ale problematyką, której dotyczyła. On sam, odkąd powrócił po latach do rysowania, bezwiednie odcinał się od bulgoczących w środku emocji. Głupie. Z pełną świadomością, że to praktyka zupełnie bezcelowa, zakrawająca o fałsz i powodująca niemałą frustrację, nadal uskuteczniał ją w jakimś ślepym omamieniu, jakby w pełni przekonany albo o tym, że cały gniew i żal zdążył już z siebie wyrzucić, albo że wyrzucanie go nie miałoby i tak żadnego pozytywnego skutku. To wszystko działo się przy skąpym, ale faktycznym wewnętrznym przyzwoleniu; przy akceptacji takiego stanu rzeczy. Być może to, co miał do przekazania nie nadawało się wystarczająco do przełożenia na kartkę papieru?
Ale potem Santino wspomniał o domu i choć organizm (wyuczony przez lata odpowiedniego reagowania na ten temat) nie spiął się ani odrobinę, delegując jedynie usta do wyrzucenia z siebie zduszone prychnięcia i głowę, do pokręcenia w geście jednoznacznego zaprzeczenia. Spojrzenie uderzyło wprost w oczy Santino, z którymi odważyło się konfrontować przez dłuższą chwilę.
- Na chuj mam rysować dom? Van Gogha też zapytałbyś, czemu słoneczniki, a nie stopa jego starej? - słowa te, mimo że o surowym brzmieniu, wypowiedziane zostały w żartobliwym tonie, który nie zdradzał wcale, w jakim stopniu ten temat istotnie był dla Cosmo wrażliwy. Zawsze tak było; nieważne czy pytała szkolna pedagożka albo wychowawczyni, czy znajomy od flaszki i wypełnionych po brzegi popielniczek niedopalonych skrętów, czy najlepsza przyjaciółka malując mu paznokcie, czy któraś z szybkich, tinderowych randek - zazwyczaj biały facet w kryzysie średniego, dopytujący uszczypliwie o kompleks tatusia. Nie był w tej kwestii przesadnie wylewny, ale nie uważał tego za coś znamiennego. Wiele jego znajomych równie niechętnie poruszała się po tematach rodzinnych. Może to uroki prowincji, gdzie co drugi ojciec zbyt często zaglądał do kieliszka, a może po prostu potrzeba odcięcia się od tych rzeczy, które definiowały nas za młodu; może pogoń za skąpym pragnieniem stanowienia o swoim własnym ja i tym, jak będzie ono odbierane przez otoczenie?
- Czytam dużo - wyjaśnił, tym razem pozwalając uśmiechowi na złagodnienie i wyzbycie się z siebie złośliwości, choć spojrzenie już dawno przestało koncentrować się na oczach mężczyzny, nagle uznając schowek przed siedzeniem pasażera za bardziej ciekawy obiekt, do zawieszenia na nim wzroku.
Jego przyzwolenie na opuszczenie samochodu wyprzedził o ułamki sekund, kiedy już otwierał drzwi, wystawiając nogi na zewnątrz. Mroźne buchnięcie powietrza, które owinęło twarz, puściło wzdłuż kręgosłupa iskrę jeżącego skórę dreszczu. Nie mogę zrozumieć, dlaczego postawiłeś sobie w życiu nadrzędny cel, żeby marznąć. Chyba lubił to w jakiś zupełnie niezdrowy sposób - bo kiedy zimno okalało ciało, to nagle cała jego powierzchnia zamykała się w sobie, nagle wydawało się takie małe, takie liche; niezdolne nawet do ogrzania samego siebie, więc na co to mówienie o jakichkolwiek większych dokonaniach? Ważne że ramiona skłaniały się ku sobie, klatka piersiowa zamykała, a umysł przypominał na nowo o każdej zapomnianej i zaniedbanej części ciała.
Wytoczona cudzymi krokami ścieżka jawiła się przed oczami skręcającą między drzewami wstęgą, która zdawała się nie mieć końca, ale to nieważne. W skostniałych z zimna palcach ściskał dzielnie zarówno szkicownik jak i ołówki, chwytem tak silnym i zdecydowanym, jakby miało to zdecydować o jego życiu. Idąc czasem wydzierał się na prowadzenie, rzadko zrównując krok z Santino, ale za to prawie nigdy nie zostając z tyłu.
Skąd to niby możesz wiedzieć?, przemknęło mu szybko przez myśl, kiedy Santino oznajmił, że za bardzo skupia się na szczegółach, ale zdecydował się tym razem nic mu na to nie odpowiedzieć. Skupił się na łaskoczącym płatek ucha oddechu i widmie tymczasowego osamotnienia, ale także kształtującego się wyzwania - żeby w istocie nie dać Contiemu powodu do uznania się za zupełnego laika, niemającego pojęcia o tym, co robi.
- Niech będzie - burknął w odpowiedzi, czując jak szalik Santino owija mu się wokół szyi. Cieplej. - Ale nanoszenie detali ołówkiem 2B brzmi trochę niepoważnie - żachnął się jeszcze, nawet nie zerkając w stronę mężczyzny i uśmiechając się półgębkiem do samego siebie. Teraz najistotniejsze było wyłuskanie tej pieprzonej odrobiny skupienia. Pozwolił sobie przejść jeszcze parę kroków, żeby znaleźć się bliżej drzewa - tym samym zboczył odrobinę z wytoczonej im przez obcego ścieżki, żeby zaraz stanąć oko w oko z sękiem wąskiego pnia sosny.
Zadanie w istocie nie było trudne, choć przyłożył się do niego solidniej, niż gdyby miał rysować gałązki dla samego siebie. Prawda jednak była taka, że nigdy nie był wybitny w rysunkach jeden do jednego - pokusa, żeby dodać coś od siebie zawsze była zbyt silna i to właśnie za jej sprawą sosnowe igliki wyginały się wdzięcznie ku górze, sęki rozwierały szerzej i szczodrzej, a kontury rozmywały sennie, zlewając bezpowrotnie z pospiesznie wycieniowanym wypełnieniem. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w rezultat swoich kilku minut w ciszy, jakby nie będąc pewnym czy aby na pewno chce poddawać ją osądowi wprawionych oczu Santino. W końcu jednak, przekopawszy się przez namolne myśli, żeby dotrzeć do spostrzeżenia, że sam żądny był choćby najostrzejszej krytyki, odwrócił się powoli w stronę Contiego, gotów zaprezentować mu swoje dzieło.
Szybko jednak okazało się, że miejsce, w którym - jak zdawało mu się - powinien właśnie znajdować się mężczyzna stało… zupełnie puste, na co musiał zareagować mocnym ściągnięciem brwi.
- Santino?! - W jego głosie łatwiej byłoby doszukać się zagubienia i odrobiny poirytowania, niż paniki; zupełnie jakby był święcie przekonany, że Włoch postanowił zrobić sobie z niego żarty.
Czy to tylko krótka przebieżka po okolicy, czy może coś przykuło jego uwagę?
Szalik podsuwał pod nos dobrze komponującą się z lasem woń drzewnych perfum.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pozostawił niedopowiedzianą kwestię domu i słoneczników bez odpowiedzi, uznając, że jeżeli będą one zbytnio zaprzątać uczochraną łepetynę Cosmo, na pewno da mu znać i sam rozwinie temat. Na ten dzień mieli wytyczony inne plany, których wolałby się trzymać, na dysputy o postimpresjonizmie przyjdzie czas później.
Sporo czytająca maruda wychynęła za samochód i wyglądało na to, że nie mówiąc ani słowa zgodzili się jednomyślnie, że pora chwycić za szkicownik i zająć się tym po co tu przyjechali.
- Mówiłem o nakreśleniu ogólnego kształtu, później zmienisz ołówek - doprecyzował, bo sam nie do końca wyobrażał sobie wytłaczanie drobizny taką miękkością grafitu. Więcej złotych rad dla niego nie miał, a sterczeć w śniegu nie zamierzał, dlatego gdy tylko Cosmo wykonał pierwszy rys, Santi dał się ponieść nogom w bliżej nieokreślonym celu. Nie należał do osób, które nadzorowałyby proces i pedantycznie czepiały się każdej nazbyt swobodnej interpretacji, a ufał, że dzieciak poradzi sobie bez niego.
Był ciekaw dokąd prowadziła wytyczona niedbale ścieżka, która musiała być całkiem świeża; w nocy padał gęsto śnieg, a odciski butów wyglądały jakby ktoś stratował warstwę białego puchu nie tak znowu dawno temu. Po wielkim kształcie podeszwy widocznym co raz obok prowizorycznego tunelu mógł wykreślić podejrzenie, że przed nimi były tu jedynie zwierzęta. Krok za krokiem zagłębiał się w milczący las, na chwilę zapominając o pozostawionym z tyłu Cosmo i o jego gałązce.
Dziwne.
Na parkingu nie widział innego samochodu, a po oględzinach doszedł do wniosku, że ktokolwiek uprzedził ich w spontanicznym wypadzie za miasto, ciągnął coś za sobą. W pierwszym odruchu szlag go trafił, bo Santi pomyślał, że jakiś idiota przyjechał wywieźć śmieci. Przykucnął aby przyjrzeć się bliżej plątaninie odcisków, które znikały mu za zakrętem tuż przy młodym zagajniku. Ruszył w tamtym kierunku, ale musiał zatrzymać się w pół kroku, bo echo poniosło jego imię pełnym pretensji tonem.
- Co jest? Zjebałeś proporcje? - rzucił głośniej przez ramię, ale nie podejmował dalszej samotnej wycieczki. Upchnął obie dłonie w kieszeniach czekając, aż Cosmo raczy do niego dołączyć, bo jak już przeszedł kawałek, to nie chciało mu się zawracać. Mroźne powietrze wygryzało się w policzki, wpychało lodowate palce tam, gdzie ubranie nie przylegało do ciała, a zanim blondyn zawinięty w szalik jak choinka w łańcuch do niego dotarł, Conti zaczynał odczuwać temperaturę.
- Nie myślałeś chyba, że będę cię niańczył? Jak skończyłeś, to pokaż - mruknął gburowato, ale to bardziej przez wzgląd na niedokończoną inspekcję tych obcych śladów niż faktycznego zniecierpliwienia. Przecież nie pozwoliłby, żeby Fletcher zapodział się gdzieś pośród sosen i zasp, niechybnie by zamarzł, albo zgarnął w nieprzewidzianym bonusie kilka odmrożeń. - Albo mi się wydaje, albo jakiś szmaciarz wywiózł śmieci do lasu. Coś tu było wleczone, pewnie opony. - Bo przecież nie ciało. W każdym razie, taka opcja nawet nie przyszła mu jeszcze do głowy. Takie rzeczy zdarzały się na filmach, w książkach ewentualnie, ale nie w prawdziwym życiu. Lubiło się po takie sięgać, kiedy nie było już nic innego do roboty, a człowiek miał chęć na delikatny zastrzyk adrenaliny. W razie potrzeby zawsze można było zakończyć przygodę, w końcu to literacka fikcja nie mająca absolutnie nic do realiów opłacania rachunków, nieudanych randek czy w ogóle codzienności szeroko pojmowanej.
- Chcesz poszukać skarbów, czy wracamy do rysowania? - Posłał mu pytające, długie spojrzenie a dopatrując się kilka zbłąkanych płatków śniegu w jasnych pasmach włosów, sięgnął do nich dłonią i beztrosko je w niej rozpuścił. Przeszło mu przez myśl, że Cosmo byłby interesującym modelem z tą swoją niecodzienną chudością, malowanymi mrozem wypiekami na policzkach oraz szalenie ładnym nosem. Drugi Fletcher, którego mógłby sportretować, a obaj tak różni jak to tylko możliwe. Zestawienie tych obrazów zaraz obok siebie było kuszące, ale na ten moment miał zbyt wiele niewiadomych odnośnie sterczącego mu przed twarzą młodzika.
- Bene, pokaż mi... chwila. Słyszysz to?
Zamarł z ręką w połowie drogi do szkicownika, kiedy zza zagajnika dobiegł go osobliwy dźwięk. Wydawało mu się, że słyszał jak coś rusza się w śniegu, świst kurtki i cierpiętnicze westchnienie, nie należące do typowych odgłosów saren, dzików, czy co jeszcze w tym lesie sobie żyło. Obrócił głowę i zmrużył oczy usiłując dopatrzeć się czegoś spomiędzy gałęzi, ale nic z tego. Uśmiech także mu stopniał, na podobieństwo płatków, którymi chwilę temu bawił się pośród włosów Cosmo.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Na pewno nie miał zamiaru za nim biec.
Przede wszystkim z uwagi na własny, prześladujący go uporczywie niefart, który z pewnością podsunąłby mu zaraz pod nogi wszelkie możliwe przeszkody pod postacią spróchniałych gałęzi i ostrych kamieni, ukrytych pod pokrywą śniegu, wyrastających ponad ziemię korzeni czy omszałych pozostałości po ludzkiej obecności z czasów, kiedy jeszcze biały puch pozostawał jedynie widmem wiszącym groźnie nad schyłkiem jesieni, groźbą przekucia się pewnego dnia w surową zimę. Słysząc głos mężczyzny odruchowo przewrócił oczami, mamrocząc pod nosem o tym, że zaraz zjebie się coś innego. Choć z początku nie potrafił nawet odnaleźć śladów pozostawionych przez Santino na śniegu, będąc tym samym zmuszonym kierować się jedynie za jego odbijającym się echem od pni drzew głosem, po przejściu kilku metrów namierzył zaraz dowody na to, że Conti szedł tą samą drogą. Cosmo stawiał kroki sztywno, pokonując za jednym zamachem tak dużą odległość, jak tylko był w stanie - organizm zaczął już odczuwać skutki przepychania się przez zimno i walki skóry z mroźnym wiatrem.
- Nieważne, co myślałem; jak jeszcze raz gdzieś odejdziesz bez słowa, to zostawię cię tu samego - zagroził w odpowiedzi na przywitanie, którym uraczył go mężczyzna, kiedy Fletcher w końcu go odnalazł. Zaraz jednak chwilowa irytacja ustąpiła miejsca zaciekawieniu, kiedy wzrok podążył za spojrzeniem Santino, aby osiąść miękko na pozostawionych na śniegu śladach. Dla niego nie było to niczym zagadkowym - w przeciwieństwie do Contiego nie uważał faktu, że poza nimi na parkingu nie stał żaden samochód za podejrzany. Teza wysunięta przez mężczyznę wydawała mu się jednak błędna, o czym nie omieszkał wspomnieć.
- Opony? Jesteśmy dosłownie jakieś kilkadziesiąt metrów od parku narodowego, to najgłupsze możliwe miejsce na wywózkę śmieci - zaopiniował, choć prawdę mówiąc jego zdaniem każde wyrzucanie gratów w miejsca do tego nieprzeznaczone było cholernym idiotyzmem. Została w nim jednak jakaś iskierka upchniętego pod przejmującą potrzebę samounicestwiania się ekologizmu, zaszczepionego głównie przez Laurę podczas tych wszystkich strajków w obronie Ziemi. Nie, żeby interes planety nagle wysunął się na szczyt jego listy priorytetów - po prostu niektóre przyzwyczajenia zostają w człowieku, nawet głęboko zakopane pod czymś, co chciałoby udawać zobojętnienie i zapomnienie, a co tak naprawdę było jedynie cienką powłoką, chroniącą od poczucia odpowiedzialności.
- Dopiero co znalazłem jedną zgubę, daj spokój - żachnął się, pozwalając cieniowi uśmiechu prześlizgnąć się po ustach, kiedy palce Santino szukały w płatkach śniegu wymówki do sięgnięcia do jego włosów. Sam nadal miał dłonie zesztywniałe od zimna i zaciśnięte mocno na szkicowniku i opakowaniu ołówków, które trzymał wytrwale tuż przy klatce piersiowej, próbując ochronić świeżo nakreślony rysunek od zamoknięcia śniegiem. Gotów do przekazania Contiemu notesu w każdej chwili, zdążył ledwie wysunąć go lekko w jego stronę, kiedy kolejne wypowiadane przez mężczyznę słowa zawisły między nimi w niedokończonym zdaniu, przerwanym raptownym pytaniem.
Słyszysz to?
Nie słyszał; a raczej tak właśnie wydawało mu się na samym początku, kiedy z trudem pokonywał pierwszy odruch gwałtownego zaprzeczenia i następnej fali irytacji wymieszanej z pewnością, że Santino próbuje go nastraszyć. Już miał stanowczo i jasno wyłożyć mu, że nie jest naiwnym dzieciakiem i zupełnie go to nie bawi, ale wtedy… usłyszał. Ciężkie sapnięcie, a potem sekwencję szmerów i krótki odgłosy łamanych gałęzi, których nie sposób było zrzucić na zbyt mocne działanie wyobraźni. Zachrypłe kaszlnięcie, dobiegające zza krzewów sprawiło, że Fletcher drgnął mocniej, wnet zdając sobie sprawę z tego, że kilka metrów od nich znajdował się człowiek - nie zwierzę, nie żadne pierdolone opony, ale człowiek właśnie, w dodatku najpewniej znajdujący się w niezłych tarapatach.
- Ktoś potrzebuje pomocy, chodź szybko! - zdecydował natychmiast, ani przez chwilę nie wahając się i nie poświęcając nawet momentu na zastanowienie się nad tym, co właściwie chciał zrobić. Cel był jeden - dostać się do źródła hałasów, które przykuły ich uwagę. Dlatego też, nie czekając na przyzwolenie, wcisnął szkicownik i ołówki w dłonie Santino, żeby samemu wyprzedzić mężczyznę i zdecydowanym, szybkim krokiem podążyć w kierunku krzewów. Na początku myślał, że ma przed sobą szereg roślin, za którymi znajdzie zbłąkanego wędrowca, ale prawda była zgoła inna - to nie szereg, ale całe rzędy szeregów, plątanina połamanych gałęzi, serce bijące szybko przez adrenalinę.
Ramiona krzewów wyciągały się do ciała, pragnąć uczepić się fragmentów skóry, które nie były osłonięte ubraniami, ale Cosmo przestał zwracać na nie uwagę po kilku pierwszych susach. Przekonany najwidoczniej, że potrzebujący pomocy człowiek ukaże się jego oczom, kiedy tylko uda mu się pokonać usłaną złamanymi gałązkami drogę i zbyt zaaferowany, żeby skupić się odpowiednio na nasłuchiwaniu dalszych odgłosów, pędził przed siebie, kalecząc ręce na torowaniu sobie drogi przez gąszcz, aż nagle…
Silny uchwyt, oplatający się wokół kostki - gwałtowne szarpnięcie do boku, wstecz, do tyłu, które pociągnęło za sobą całe, wciąż przecież wątłe i słabe ciało. Poleciał, po drodze ku ziemi tracąc na moment oddech, żeby w ostatniej chwili wesprzeć się na dłoniach, chroniąc tym samym twarz przed nieprzyjemnym zderzeniem z lodowatym podłożem. Odwróciwszy gwałtownie głowę do tyłu, nie zdążył nawet w żaden sposób zareagować, bo ta sama silna dłoń już chwytała go wyżej, żeby przyciągnąć bliżej siebie. Ręce pochwyciły bezmyślnie za najbliższą z gałęzi, ale ta złamała się tylko, nie stawiając żadnego oporu, kiedy Fletcher sunął wzdłuż śnieżnego, wyboistego podłoża jak saneczki, aż w końcu jego wzrok znalazł się na wysokości spojrzenia rozpalonych gorączką, zaczerwienionych oczy, osadzonych głęboko w twarzy, zza której ku szyi Cosmo nieoczekiwanie wyskoczyły duże dłonie - te same, które do tej pory ciągnęły ku sobie wytrwale ciało chłopaka i łamały zwisające nisko przy ziemi gałęzie.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Groźba zawisła w powietrzu, błyszcząc swoją nierealnością wobec tego, co toczyło się wokół. Spłynęła zresztą po Santim jak woda po kaczce, zupełnie nie brał takiej możliwości pod uwagę.
- Och, ach. A później będziesz drałował do domu piechotą, czy złapiesz stopa? - Uśmiechnął się szeroko, leniwie rozważając podrzucone przez wyobraźnię wizje zawierające w sobie zmarzniętego Cosmo w kabinie kierowcy jakiegoś tira, z obleśnym, dobijającym pięćdziesiątki facetem. Taki kaprys sporo by Fletchera kosztował, stąd nic dziwnego, że Conti nawet nie podejrzewał, aby dzieciak wywinął podobny numer. Zauważył już plus minus, że blondyn cenił sobie wygodę, a skoro niecierpliwiła go już wycieczka za jego śladami po lesie, to pewnie wolałby nie wracać z buta do Seattle.
- Mówisz tak, jakby to skretyniałe społeczeństwo kierowało się racjonalnymi pobudkami. - Założyłby się o pół zawartości portfela, że gdzieś w okolicy natknęliby się na zdezelowany sprzęt AGD, puste butelki czy inne skarby. Zwierzęta pozostawiały po sobie tropy w śniegu, nadłamane gałązki i ewentualnie resztki padliny, człowiek natomiast pozostawiał syf. Wystawiłem sobie pomnik trwalszy niż ze spiżu - wysypisko śmieci, które może rozłoży się za dekadę, może za dwie, albo i wcale. Horacy byłby dumny.
Zamarł w bezruchu, gdy spośród młodych sosnowych gałązek przedarł się ku nim odgłos zaskakująco ludzki, choć wcześniej miał wątpliwości, czy to nie jakiś zbłąkany dzik wałęsa się po okolicy. Kakofonia nierównych oddechów, pociągnięcie nosem oraz chrypnięcie przymarzniętego śniegu nie pozostawiły złudzeń; nie byli sami. I oczywiście Cosmo z głupia franc zamiast ustalić co zamierzają z tym fantem zrobić, rzucił się ze swoją misją prosto w zaspy, gotów zbawiać świat i marudera, który mógł okazać się jakimś pijaczyną. Naturalnie Santi nie zostawiłby go samemu sobie, optowałby raczej za wezwaniem policji - ewentualnie karetki, ale zapał Fletchera pokrzyżował mu te zdroworozsądkowe plany. Uchylił poły płaszcza i wcisnął notes wraz z ołówkami do wewnętrznej kieszeni, sądząc, że dzieciak zatrzyma się zaraz obok zagajnika i na niego zaczeka, jednak wcale tego nie zrobił. Pognał jak spłoszony zając przed siebie, a Conti chcąc nie chcąc za nim, mamrocząc pod nosem coś o braku odpowiedzialności i bóg wie co jeszcze, bo płynnie przeskoczył na złorzeczenia w ojczystym języku.
Wątła sylwetka młodzika śmignęła mu ostatni raz przed splątanymi i zesztywniałymi mrozem gałązkami rozłożystej kaliny, której czerwone owoce otoczone lśniącą powłoczką lodu zachęcały ptaki do odwiedzin. A potem nie widział już nic, ale słyszał upadek w śnieg, szamotanie i szarpnięcia, dlatego zerwał się z miejsca i kilkoma skokami pokonał dystans, w porę aby ustalić z czym mieli do czynienia. Cosmo leżał wśród puchu i zaschniętych liści jak długi, Santi niemal nadepnął go z rozpędu. Wierzgał i próbował uwolnić nogę z uścisku palców jakiegoś obcego mężczyzny, który za wszelką cenę próbował wesprzeć się na tym chuchrze, ale bezskutecznie. Sądząc po tym jak był skulony oraz grymasach bólu towarzyszących mu przy każdym ruchu, mógł mieć połamane żebra, albo cholera wie co jeszcze.
- Puszczaj kurwa! - huknął, a jego głos poniosło echo dalej i dalej, w głąb lasu świadkującego im w milczeniu. Chwycił mężczyznę za przedramię i zaraz zacisnął mu palce wyżej, na nadgarstku, aby zmusić go do poluzowania uścisku. Jak tylko poskutkowało, złapał walczącego o wolność Cosmo za wszarz i pociągnął go wpierw do siadu, a potem do pionu.
- Po... pomóżcie, ja sam... - wychrypiał nieznajomy, dławiąc się własnymi słowami, urywanym oddechem i krwią, którą próbował wypluć, ale ostatecznie skończyła mu na brodzie. Nie trzeba było geniusza, by dodać dwa do dwóch i wyciągnąć jedyny słuszny wniosek; ktoś zdrowo obił mu mordę, zostawił w lesie i pewnie stąd te ślady, które napotkali z Cosmo po drodze. Zanim dzieciak zdążyłby mu się napatoczyć, odsunął go o parę kroków do tyłu i sam przykucnął przy nieznajomym, tylko po to by podczas pospiesznych oględzin skonstatować, że... wcale nie jest taki znowu nieznajomy.
- No nie wierzę. Carlos?! - Obrócił mu głowę i nie bez jęków protestu ze strony delikwenta, odkleił mu kilka pasm ciemnych włosów przylepionych do twarzy zaschniętą krwią. Nie zwiodło go nawet opuchnięte oko i rozcięty łuk brwiowy, znał tę twarz, chociaż na ogół oglądał ją w godniejszym stanie. Jego pieprzony diler od trawki musiał mieć z kimś na pieńku, skoro tak kolorowo go urządzili. Santi odetchnął głęboko i skrzywił się nieznacznie na widok nienaturalnie wykrzywionego barku. Trzeba było zadzwonić po pomoc, wleczenie na wpół przytomnego Carlosa nie wydawało mu się dobrym pomysłem.
- A wy tu... chfff... - Mężczyzna zaczął produkować z siebie komplet niespójnych, wilgotnych dźwięków i Conti musiał się odsunąć, żeby nie zarobić fontanną śliny i krwi. Nie miał także zamiaru słuchać jego malarycznych wywodów, więc sięgnął do kieszeni aby poszukać telefonu. Istniała niewielka szansa, że złapie tu zasięg.
- Znam dzzz... ieciaka, ten mały ćpunn - wycharczał, a spośród wielu słów, które z siebie wyrzucał do tej pory Santi wyłowił kilka, które zwróciły jego szczególną uwagę. Uniósł wzrok znad wyświetlacza komórki i spojrzał najpierw na Carlosa, a potem obrócił się i powiódł spojrzeniem na sterczącego w śniegu Cosmo.
Co do kurwy?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Cosmo nie miał zbyt wielu talentów, którymi wypadało się chwalić. Potrafił wypalić naraz całą paczkę fajek, zrobić przyzwoity obiad z resztek z lodówki, nie jeść nic przez bity tydzień i zatrzymać cztery z pięciu ataków paniki w głowie, wyłączając po kolei wszystkie kończyny, żeby nie robiły rabanu. Umiał wyrecytować z pamięci cały tomik poezji Rimbauda, odebrać poród cielaka i upić się butelką taniego, ruskiego szampana. Kilka razy pokonał Jesse’a w gry na konsolę, w których był okropny i zawsze potrafił wymyślić wiarygodny powód zwolnienia z wuefu. Jeśli bardzo się postarał, potrafił przestać się drapać, zanim podrażniona skóra nie przecierała się wreszcie aż do krwi. Wystarczało mu pięć do dziesięciu minut, żeby po zwymiotowaniu wszystkiego, co zalegało w żołądku, doprowadzić się do stanu używalności. Umiał zakryć korektorem najbardziej brunatne siniaki i te malinki, których procesu powstawania wolał nie pamiętać. Potrafił obwiązać uda bandażem tak mocno, że wyglądały wreszcie tak, jak powinny. Kiedyś śpiewał w kościelnym chórze.
Nade wszystko jednak - miał niezbywalny talent do pakowania się w tarapaty.
Nie rozpoznał mężczyzny od razu, jeszcze przez dłuższą chwilę po wkroczeniu Santino do akcji, oniemiały do tego stopnia, że obrazy przed oczami zdawały się przeskakiwać zbyt szybko, a kolory rozlewać poza kontury ludzkich sylwetek. Bez protestowania pozwolił pociągnąć się ku górze, w pierwszym odruchu nie protestując nawet, kiedy Conti wymownie odsunął go za siebie, żeby samemu kucnąć przy rannym mężczyźnie, który w łapie jednak miał nadal niezłą krzepę. Adrenalina? Determinacja? Wola walki i przetrwania? Nieważne zupełnie, bo skoro tylko Fletcherowi było dane stanąć na nogach, a drżenie spiętych w gotowości mięśni ustało w końcu, umysł przestawił zaraz myślenie na doskonale już rozwinięty tryb survivalowy. Pochwycił się gwałtownie za jeden z przyprószonych śniegiem, zapróchniałych konarów, zalegających na ziemi, żeby zacisnąć na nim palce i unieść do góry, na wszelki wypadek, aż nie uderzyło w niego to jakże pospolite imię, które jego zwoje mózgowe kojarzyły dość jednoznacznie, w sposób wielce daleki od pozytywnego (w akceptowalnym tego słowa znaczeniu).
Carlos miał naprawdę na imię Ander i na koncie o wiele cięższe przewinienia niż handlowanie trawką. Zapuściwszy korzenie w jednej z loży w Dragon Clubie, dał się zapamiętać jako wielbiciel taniej whiskey i ewidentnie nieletnich bądź zbyt pijanych dziewcząt, które bezwstydnie wyprowadzał ze sobą z lokalu w późnych godzinach nocnych. W narkotykowym podziemiu zasłynął z tego, że podobno potrafił skombinować wszystko w dowolnej ilości - włącznie z rohypnolem i wszelkiej maści, ciężkimi dopalaczami, które Cosmo z masochistycznym oddaniem wypróbowywał wiernie na własnym ciele, w naiwnej wierze, że będą w stanie zastąpić mu heroinę. Carlos chętnie dawał na krechę i jeszcze chętniej przychodził, żeby upomnieć się o swoje, roszcząc sobie prawo do specyficznych odsetek w fizycznej formie.
Wszystkie te informacje uderzyły we Fletchera gwałtownymi mdłościami, spotęgowanymi dodatkowo, kiedy ranny mężczyzna - krztusząc się i zapluwając - najwyraźniej także odnalazł jego twarz w pamięci. Zimny dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa, dostrzegł skonfundowane spojrzenie Contiego.
- Nie wiem, o czym on mówi - burknął cicho, mając nadzieję, że ta wyartykułowana pełnym napięcia półszeptem informacja dotrze tylko do uszu Santino.
- Wisssisz mi jebanną for...tunę!
- Może jednak chodźmy, to nie nasza sprawa… - Palce zacisnęły się w impulsywnym odruchu na materiale kurtki Włocha, podczas gdy wzrok uparcie unikał powracania do spojrzenia Carlosa, który dysząc i zakasłując się, wiercił się nadal uparcie pomiędzy ośnieżonymi habziami.
- Ty pierdo… jebany p-puszczalski gnoju - wysyczane nienawistnie, kiedy Cosmo starał się uparcie ignorować go, całą uwagę koncentrując na ciągnięciu Santino za ramię, w ten niedyskretny sposób próbując dać mu do zrozumienia, że naprawdę powinni iść. - Nie p-pójdziecie nigdzie, słyszyszzz? - Dopiero charakterystyczny odgłos odblokowywanej broni przyciągnął wzrok Fletchera do wspierającego się z trudem na łokciach mężczyzny. W jego prawej dłoni połyskiwał drżącą groźbą glock, wymierzony bezwstydnie w Santino, którego ruchy wciąż nierozważnie ograniczał Cosmo. - Dzzzwoń, Picasso, bo rozjebbię… m-małą kurwę i ciebie też - zagroził uparcie, choć widać było, że każde kolejne słowo sprawiało mu coraz gorszy ból.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

W tej iście bajkowej scenerii, wśród śniegu, dzikości przyrody i potencjalnych inspiracji do rysunku ciężko było dopuścić do głosu myśl, że zimowa sielanka rodem z powieści Lewisa posiada drugie oblicze. Takie bardziej w stylu Kinga. Znalezienie na wpół żywego dilera pasującego do scenerii jak kwiatek do kożucha nie było na liście tych atrakcji, które dla nich na ten dzień przewidział, ale oczywiście, Cosmo m u s i a ł zgrywać bohatera i pędzić co sił, aby zaoferować pomoc. Nie zaczekał na niego, nie zachował ostrożności i zaraz trzeba go było wyszarpywać z rąk niedoszłego nieboszczyka. Ten niestety, okazał się być cokolwiek żywotny, do tego jeszcze wygadany. No i Carlos, Carlos od trawki i nie tylko, jak się wkrótce wyjaśniło plus minus. Jak na zawołanie obrócił głowę by spojrzeć na ściskającego go za ramię blondyna, a że Conti głupi nie był, dodał dwa do dwóch i nagle wszystko zrozumiał.
Ta przeraźliwa chudość, Jesse lakonicznie wspominający o młodszym bracie. A więc tak się bawił ten dzieciak.
- Stul pysk, później to sobie wyjaśnicie - zgrzytnął nieprzyjemnie, mając w sobie resztki przyzwoitości, które nakazywały mu udzielenia pomocy poszkodowanemu. Był gotów usztywnić mu nawet te połamane kończyny do przyjazdu karetki, ale facet ani myślał się zamknąć, a każde kolejne słowo działało na jego niekorzyść. - Przestań się bawić w koalę i... kurwa - urwał w połowie, widząc wymierzonego w siebie glocka. No tego to się nie spodziewał. Utknął między trudnym do podważenia argumentem kalibru solidnej czterdziestki, a szarpiącym się małolatem i przez pierwsze parę sekund po prostu zamarł w bezruchu.
- N-no, bierrrz telefon, psia gho mać... ręce żhhhebym widzział - wycharczał mężczyzna, zaciskając spierzchnięte usta, jakby każdy oddech sprawiał mu ból. Pewnie tak było, nic zaskakującego przy połamanych żebrach. Santi przełknął ślinę kalkulując na tyle szybko, na ile w takiej sytuacji potrafił. Nie było jak na filmach, gdzie aktor w ułamku sekundy obliczał trajektorię lotu kuli, bawił się w rachunek prawdopodobieństwa i wyskakiwał z rewelacyjnym rozwiązaniem w iście olśniewającym stylu, ale jednak Conti coś zauważył. facet skupiał się na jego rękach, bo to z tej strony węszył szwindel. Powoli wsunął dłoń za połę płaszcza, licząc, że w tym newralgicznym momencie uwaga Carlosa będzie krążyła wyłącznie wokół dłoni, Czas dłużył się niemiłosiernie, jakby sekunda rozciągała się w nieskończoność, a świat stanął w miejscu pośród płatków śniegu i oszałamiającej ciszy.
Teraz.
Przechylił się gwałtownie do przodu, nie zwracając uwagi na uwieszonego mu na ramieniu Cosmo i opadł kolanem z całym swoim ciężarem na rękę, która mierzyła do niego bezczelnie. Decydując się na tę ryzykowną akcję wcale nie myślał o tym, by za wszelką cenę uniknąć strzały, na to po prostu nie było czasu. Szczerze mówiąc, w głowie miał pustkę, a zadziałał instynkt.
- TY...! - Nie dowiedział się już kim zdaniem Carlosa był, bo po znaczącym chrupnięciu pod kolanem zrozumiał, że coś mu złamał. Momentalnie wyrwał mu glocka, który nie wystrzelił prawdopodobnie dlatego, że od leżenia na mrozie mężczyzna miał już skostniałe palce. Jak przez mgłę słyszał żałosne zawodzenie Carlosa, któremu ból przyćmił zdolność klarownego artykułowania gróźb, a po tym jak Santiego opuścił strach, pojawiło się coś innego. Coś, co już znał, wspomnienie czegoś, co wracało uporczywie w gorsze dni. Spięte mięśnie twarzy, szczęka uwydatniona przez zaciśnięte zęby i pociemniałe spojrzenie wycelowane prosto w wijącego się pod nim człowieka mówiły jedno - Carlos nie był już dłużej osobą, której należało się obawiać. Wciąż miażdżąc mu kolanem rękę rzucił się do przodu, by chwycić go za przód zakrwawionej kurtki i szarpnąć nim jak szmacianą lalką. Z rozpędu zapomniał o tym gdzie spoczywała jego noga, wyczuł dziwny opór przy próbie usadzenia go wygodnie do siadu, a to z kolei zaowocowało wyrwanym ze stawu barkiem.
- Chciałeś strzelić? Tak? Do dzieciaka? Do mnie? CO MU KURWA SPRZEDAWAŁEŚ?!
Niewiele osób kiedykolwiek widziało, by Conti wychodził z siebie. Mógłby policzyć na palcach jedne ręki, a teraz świadkował mu Cosmo, którego obecnością nie zaprzątał sobie dłużej głowy. Tak, jakby zniknął, wtopił się w tło. Nie dostał żadnej czytelnej odpowiedzi od Carlosa vel. Andera, wszystko jedno licho, bo ten chybotał się już na krawędzi przytomności. Santi nie mógł poszczycić się tym, że w tej dokładnie chwili myślał trzeźwiej, to było silniejsze od niego, w jakiś niepokojący szalenie sposób uzależniające i niczym imperatyw dyktowało, by uderzyć. Toteż uderzył, z wściekłością, całym tym człowiekiem nie wartym więcej niż markowe ciuchy jakie nosił, o drzewo z tyłu. Po raz pierwszy.
Za Cosmo, który wisiał mu fortunę.
Po raz drugi, z trzaskiem łamanej czaszki na chropowatej korze.
Za jego brata, który starał się go wyciągnąć z tego bagna.
Wreszcie po raz trzeci, z nieprzyjemnym, mokrym obrzydliwie odgłosem, kończącym napad szału.
Za resztę dzieciaków, których imion nie znał, ale wiedział, że tam byli.
A potem oszałamiające crescendo własnego serca i wreszcie cisza.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Niewiele rzeczy można było przyrównać do pierwszego władowania w żyłę - Cosmo do tej pory wspominał tamten raz jako odległy, niemal astralny moment, w którym zawisła jakaś cząstka jego świadomości, nie mając zamiaru kiedykolwiek powrócić. Krzywił się nieznacznie, wyczytując na różnych solidarnościowych forach, jak ludzie porównywali to do orgazmu - nie, nie, nie, zupełnie nie tak. Nie było w tym nic erotycznego, choć ciężko było puścić w niepamięć elektryzujące spazmy, przebiegające wzdłuż kręgosłupa. Brak erotyzmu nie równał się jednak zanikowi intymności i choć Fletcher nie mógł być pewien, czy rozgraniczanie przez niego tych dwóch obszarów było zjawiskiem powszechnym, czy wynikającym jedynie z osobistych przeżyć w obu kategoriach, przed samym sobą definiował ten pierwszy strzał jako bardzo osobiste doświadczenie, niezwykle introspektywne. Nie był sam, ale uścisk Uriah, prowadzącego go tą wąską drogą ku przepaści zacierał się zupełnie w tym wspomnieniu - niezwykłe. Zapominał prawie, jak podle czuł się wtedy, skonfrontowany bezlitośnie z uczuciami Floriana, skierowanymi do kogoś innego, z jego wciąż tak gładkimi, delikatnymi jakby słowami, które niosły za sobą okrutną prawdę. Chciał więcej niż tylko seksu, dlatego wolał Oscara, który nie bał się trzymać go za rękę - bo Oscar mógł dać mu więcej niż Cosmo, który bał się przyznać, że robiłby to samo, gdyby wiedział, że mu wolno. Nie wolno było - wtedy, kiedy prosił Uriaha, żeby dał mu też spróbować ani teraz - teraz, kiedy serce biło tak szybko, a on czuł, że powietrze ucieka mu z płuc, zanim komórki zdążą zaabsorbować tlen.
Chrupnięcie. W ustach zrobiło się sucho, ale nie ze strachu - zupełnie nie. Po prostu to wszystko wydawało się w jakiś popierdolony sposób znajome: diler, mierzący do niego z cholernej spluwy, w pakiecie ze wszystkimi tymi wulgaryzmami, które przeciskały się przez jego usta, to okropne poczucie zależności od jego kaprysów (bo mógł przecież zrobić, co chciał) i przede wszystkim obecność w tej uroczej scence kogoś jeszcze. Santino, choć niepodobny zupełnie do Keya, choć uczucia do niego były zupełnie płytkie i powierzchowne, choć nigdy nie pomyślałby, że może być dla niego równie ważny jak Khayyam - pomimo wszystkich tych przymiotów, Cosmo poczuł coś paskudnego; coś, przed czym na co dzień uciekał tak chętnie i desperacko. Poczucie odpowiedzialności. To samo poczucie, które w Vegas kazało mu zrobić wszystko, żeby tylko Dean jak najdłużej trzymał swoje lepkie paluchy z daleka od Keya. Ale wtedy było inaczej - wtedy miał czas. Cholernie długie sekundy, przelatujące przez palce i wysypujące się wąskimi szparami, pomiędzy przegrzewającymi się w mózgu trybikami, pracującymi ponad siły, z trudem przedzierając się przez heroinowy głód, kiedy on i Khayyam szli za mężczyzną cuchnącym duchotą korytarzem. Czas i pole do działania - to też, bo w tym obskurnym środowisku zdążył już nauczyć się funkcjonować pewniej niż Key; bo sam nie nie miał do stracenia zupełnie nic, także priorytetem stało się jedynie chronienie Khayyama, którego raz już wcześniej nie zdołał powstrzymać od dopuszczenia się różnych bezwstydności. Zupełnie inaczej, bo miał wtedy przygotowany na gorąco plan, który dał im kilka sekund przewagi nad nieszczęsnym Deanem, zaplątanym we własnych spodniach i mierzącym bronią w zatrzaskujące się z impetem drzwi.
Teraz nie mieli planu ani czasu, a on stracił szybko pole do działania na rzecz Santino, ciągnącego go do tyłu. A potem ta broń, której lufa drżała wyraźnie, a Cosmo był w stanie myśleć tylko o tym, że Carlos nie będzie w stanie wymierzyć tak, żeby zabić od razu - że najpewniej zrani po prostu, skazując jego rodzinę na kolejne wyrzeczenia na rzecz załatania tej okropnej luki finansowej po rachunku wypisanym ze szpitala, a w najlepszym razie zrani śmiertelnie, bez litości dla tych ostatnich kilku minut życia, które będą rozrywać ciało nieznośnym cierpieniem. Wszystkie te myśli płynęły zaskakująco spokojnym rytmem, chociaż serce biło jak oszalałe, a ciało wzbierało delikatnym dreszczem. Chociaż Santino równie dobrze mogłoby tu nie być - mógłby być duchem (i wtedy było łatwiej), ale na razie jawił się tylko jako przeszkoda; coś, przez co nie mógł tak po prostu poddać się temu przejmującemu otępieniu, które wbijało go w ziemię.
Nie miał czasu na skuteczne wyzbycie się z głowy tego strumienia myśli ani skuteczne uziemienie rozgrywającej się właśnie z jego udziałem sytuacji (poprzez przekonywanie siebie samego o r e a l n o ś c i tego, co się działo i wypieranie tego świdrującego z uporem umysł wspomnienia), Santino szarpnął gwałtownie do przodu, przez co Cosmo stracił zupełnie równowagę. W ostatniej chwili puścił ściskane do tej pory ramię mężczyzny, bo w przeciwnym razie poleciałby za nim na ziemię. Teraz po prostu zachwiał się nieporadnie, z trudem łapiąc w płuca powietrze i równowagę, ze spojrzeniem próbującym przecisnąć się nachalnie pomiędzy ramionami Contiego, żeby dotrzeć do twarzy Carlosa, starał się rozsądzić, co właściwie powinien zrobić, ale jego zdolności do analizy sytuacji nagle wydawały się całkowicie ułomne i okrojone. Każde mrugnięcie zdawało się ciągnąć przez pierdolone sekundy, podczas gdy działania Santino było szybkie i pełne werwy, nie nadążał za tym, co się działo.
Kierując się impulsem, sięgnął po odrzuconego przez Contiego na śnieg glocka, żeby ująć go zaraz w dłonie i wymierzyć w tę szamoczącą się dwójkę. Pierwszy raz miał w ręku taką broń - umiał posłużyć się jedynie strzelbą, którą ojciec uparcie zabierał na polowania z dzieciakami, a to i tak tylko w ledwie akceptowalnym przez Clifforda Fletchera stopniu. Okropna myśl mimowolnie przemknęła przez umysł - wijąc się tak i jęcząc w niebogłosy, Carlos naprawdę przypominał konające po oddaniu niedokładnego strzału zwierzę i coś w tym spostrzeżeniu wydawało się tak cholernie fascynujące, że przez rząd kilkunastu sekund nie zauważył nawet gwałtownej zmiany postawy Contiego, skupiając się jedynie na tym, żeby trzymać palec cały czas blisko spustu, na wypadek gdyby diler znalazł w sobie jakimś cudem wystarczająco dużo siły, żeby znowu zaatakować Santino.
Co mu, kurwa, sprzedawałeś?! Wykrzyczane pytanie rozerwało leśną ciszę na chwilę przed tym, jak uderzenia mężczyzny zaczęły kiereszować niezdolne do obrony ciało, a Cosmo… Cosmo tylko patrzył, z uniesionymi w wyrazie tępego niezrozumienia brwiami, z uchylonymi, spierzchniętymi od mrozu wargami, z glockiem, wokół którego palce owijały się desperacko i niepewnie, z każdą kolejną sekundą drżąc coraz mocniej, jakby powoli wyłączały się wszystkie spusty; jakby powoli zaczynał tracić panowanie i kontrolę nad sobą.
I powinien zrobić coś. Zareagować. Wystrzelić ostrzegawczo. Krzyknąć. Odciągnąć go od Carlosa, którego boleściwe jęki umilkły w końcu - gwałtownie, chociaż spodziewanie, skazując ich na słuchanie jedynie charakterystycznych odgłosów, kiedy rozpędzony cios wgniatał się w ciało. Ale nie robił; naprawdę nie zrobił, wgapiając się jak w trakcie w rozgrywającą się przed sobą makabrę i biały śnieg barwiący się stopniowo coraz bardziej na szkarłatny odcień krwi. Ciężko było odrzucić to otępienie - poszczególne mięśnie wybudzały się z niego jeden za drugim, cholernie spowalniając cały ten proces powracania do tego, co tu i teraz - a tu i teraz działy się rzeczy straszne. Glock, zabezpieczony w ostatnim, automatycznym odruchu, wyślizgnął się spomiędzy palców, żeby opaść na ziemię.
- Santi… - urwane w połowie, bo głos brzmiał ochryple i słabo. Dwa kroki w jego stronę - jedna noga, druga; mroczki przed oczami. - Santino, k-kurwa mać, zostaw go - jeszcze bez paniki, ale już huczące odpowiednią dozą desperacji. Kolejne kroki - szybsze, dłonie zaciskające się na wymierzającym ciosy ramieniu, w daremnej próbie zatrzymania sypiących się jeden za drugim ciosów. Nic z tego, nie miał wystarczającej siły. Bezradność wciskała go w ziemię, kiedy spięte mięśnie zdawały się nie mieć żadnych szans w tym pojedynku z człowiekiem, którym rządziły właśnie pierwotne instynkty. - SANTINO, KURWA - huknął mu w końcu nad uchem, usilnie starając się n i e p a t r z e ć na to ciało, na te powykręcane we wszystkie strony kończyny, na ten wyraz twarzy zamarłej na wieki w strachu i bólu - nie patrzeć chociaż przez chwilę, bo zaraz przecież wszystko umilknie. Zaraz przyjdzie im wpatrywać się w ten obrazek, drżąc w więzieniu własnych, przeraźliwie żywych ciał, rozrywanych przez rozjuszone stada zgniłych emocji.
Puścił - Cosmo puścił, odsuwając się gwałtownie, kiedy Conti wreszcie przestał. I znowu powinien coś powiedzieć; chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił. Czuł, jak gardło związało się ciasno w supeł. Żaden dźwięk nie miał prawa wydostać się stamtąd na zewnątrz. Teraz był tylko ten wstrząsający obraz kilkadziesiąt centymetrów przed stopami, teraz był Santino klęczący nadal na przeraźliwie zimnej ziemi, teraz był własny, gorący oddech, który zdawał się parzyć skórę w upartym dopominaniu się karmicznej zemsty.
Teraz było milczenie.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Poznał różne rodzaje ciszy w swoim życiu. Cisza przed powrotem rodziców z wywiadówki, gdy siedziało się na biało wymalowanym ganku zastanawiając się, czy nauczyciel poinformował już o wagarach, i o tym złamanym nosie kolegi. Cisza po kłótni z młodszym rodzeństwem, gdzie po kilku dniach żadna ze stron nie pamiętała o co właściwie poszło, i skąd to milczenie, ani jak je przerwać. Cisza, łagodna i ciepła w dotyku, kiedy w sierpniu znalazł się czas na zaszycie się w sadzie pełnym pomarańczy i kwitnącej pełnią lata rogoży. Cisza wieczorna, zapowiadająca wiszącą w powietrzu burzę, która w końcu nie nadeszła tylko przeszła bokiem, a potem oszałamiająca kaskada skrzypiących swój koncert cykad. Cisza pełna napięcia, tuż po pierwszym niezręcznym pocałunku, a także i później, gdy emocje rozeszły się na boki niczym ustający deszcz, pozostawiając po sobie duszny petrichor. Cisza, którą osobiście uwielbiał, ale nigdy by się do tego nie przyznał - w tym momencie zaraz po zbliżeniu, jak oddech się uspokajał, a serce przestawało przeskakiwać rytm. A teraz poznał jeszcze tę nową ciszę, tak głośną, że tłumiła nawet krzyk Cosmo usiłującego przywołać go do przytomności, która zawoalowała nawet dźwięk roztrzaskiwanej czaszki. Adrenalina szła z nią w parze, odcinając go od zbolałych od zimna kolan, od piękących, spiętych mięśni i klarowności, jasnego oglądu na sytuację. Ta, oszczędnie rzecz ujmując, była nieciekawa.
Powrót był oszałamiający, jakby właśnie dał nura w głęboką wodę, a potem się wynurzył zdając sobie sprawę, że znów jest w stanie prawidłowo pchnąć myśli na tor bliższy ludzkiemu, zdrowemu, powoli, powoli, ale konsekwentnie. Do tej pory gdy Santiemu zdarzało się wmanewrować samego siebie w sytuacje dalekie od wymarzonych, kończyło się na wymianie kilku solidnych uderzeń, w obie strony, ale zawsze zatrzymywał rękę gdy nie chciał, aby sprawy potoczyły się niepomyślnie. No cóż. Tym razem najwyraźniej zechciał.
Odkąd sytuacja przybrała niekorzystny obrót, zapomniał o Cosmo na śmierć. Nie słyszał ani jego nawoływania, nie czuł, że to śmieszne chuchro ciągnie go za ramię, jednak teraz, w tej absolutnej nowej ciszy przerywanej oddechem, Santi zdał sobie sprawę z jego obecności aż do bólu. Spojrzał na swoje dłonie, całe w stygnącej, kleistej krwi i w pierwszej idiotycznej konstatacji jaka się przebiła przeważyło zastanowienie - czemu jest taka lepka? I jak pozbyć się jej z rąk?
Druga myśl była znacznie bardziej owocna i sprecyzowana, niż ta poprzednia. Nie mieli za dużo czasu, a zwłoka mogła ich kosztować więcej, niż byliby skorzy zapłacić.
Cosmo. Broń. Samochód. Nie zostawiać śladów.
Zebrał śnieg w obie dłonie i potarł energicznie, nie zważając na dotkliwe pieczenie. Mimo, że zrobił to kilka razy, wciąż ją tam widział, dopóki nie zdał sobie sprawy, że to jakieś chore powidoki, i że ręce są czyste na tyle, na ile być mogły, bo na pewno nie metaforycznie. Dopiero wtedy obrócił się powoli w stronę dzieciaka, konkurującego bladością ze śnieżnym puchem dookoła. Odkrył również, że o wiele prościej w napadzie szału było roztrzaskać komuś głowę niż spojrzeć mu w oczy, i że tego się tak naprawdę obawiał. Gdyby był sam, miałby te wizje rodem zdjęte z obrazu Pollocka dla siebie, a tak na wyciągnięcie ręki stał Cosmo, który mógł się lada moment rozpaść jak domek z kart.
Nie ma czasu, nie ma.
Zauważył porzuconego w śniegu glocka i jakąś resztką rozsądku sięgnął po niego, objął palcami żelazisty chłód, sprawdził, czy na pewno jest zabezpieczony, po czym schował go do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Nie mogli go tutaj zostawić, nie z odciskami jego i Cosmo.
- Obróć się. Obróć się i idź do samochodu. - Nie rozpoznał własnego głosu. Zachrypniętego, odległego, a jednak znajomo despotycznego, rozdzielającego pierwsze proste dyspozycje. To była jego robota, jego błąd i nieprzewidziany urlop od rozumu, dlatego teraz to właśnie on musiał dokończyć co zaczął. Wiedział o tym przecież. - Idź i się nie oglądaj. Nie patrz, Cosmo.
Ale Santi musiał spojrzeć raz jeszcze, dokładnie sprawdzić, czy aby na pewno nic nie zostało, zbłąkana rękawiczka czy ołówek, albo inny drobiazg mogący ściągnąć na nich kłopoty.

Nie miał pojęcia jak długo brnęli przez śnieg, z powrotem do samochodu, który czekał na parkingu jak gdyby nigdy nic. Sięgnął po kluczyki i kiedy z przyzwyczajenia chciał otworzyć nimi drzwi bez użycia pilota, zauważył coś jeszcze; nie drżały mu ręce. Dlaczego nie drżały mu ręce?
- Do środka. Musimy stąd jechać, kurwa, gdzieś... nieważne, jedziemy. - Bo to, że nie mogli się teraz pokazać w mieście wiedział doskonale. Na koszuli wykwitły mu plamy krwi, poza tym odstawienie Cosmo do domu zaraz po takim wyskoku nie wchodziło w grę. Oparł obie dłonie na kierownicy i wbrew pierwotnemu pośpiechowi, jeszcze przez kilka minut siedział w tej okropnej, nowej ciszy i nie mówił nic. Co miałby niby powiedzieć?
- W schowku są papierosy. Odpal mi.

Jechał przepisowo, jak ustawa przewidziała i nakazała, bo ostatnie czego w potrzebowali, to kontrola drogówki. Na mandacie by się nie skończyło, to pewne. Im dłużej jechał, tym łatwiej było mu pozbierać porozrzucane nieskładnie myśli, podczas gdy sumienie uparcie milczało. Widział wiele filmów, na których ludzie szczerze żałowali, ronili łzy i opowiadali bzdury, że gdyby tylko mogli cofnąć czas. Na to mogło być za wcześnie, nie wykluczał, że ten odruch pojawi się później i będzie powracał niczym upierdliwy automatyzm w chwilach słabości, na razie jednak go nie wyczuwał. Prawdopodobnie dlatego, że poczucie odpowiedzialności za Cosmo nie dawało mu spokoju i pozwalało skupić się na czymś innym niźli wracaniu do... no właśnie. Do morderstwa, bo tym to w istocie było, nie ważne jak szczytnymi ideami obłożone, przewiązane kokardką altruizmu.

z/t x 2

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nie wierzyła nigdy w te bajki o stworach czyhających na odludziu, które mama czasami zwykła opowiadać na dobranoc, nawet mimo, że jej wyobraźnia pracowała przeważnie na wysokich obrotach. No bo jeśli naprawdę istniało takie coś, to czemu niby nigdy tego nie spotkała? Ona, Inej, pierwsza poszukiwaczka przygód powinna mieć prawo spotkania takiej istoty, zwłaszcza, że stosunkowo często wybierała się w miejsca, do których chodzić się nie powinno. Założyła więc, że to wszystko to bzdury wymyślone dla małych dzieci żeby było ciekawiej.
- Raaaaaany, ja się nie nadaję do takich wypraw - teraz dysząc, próbowała złapać oddech, wspinając się po kolejnych skałach w kierunku jaskini. Serce łomotało jej w klatce piersiowej, przypominając, że może i kiedy była dzieckiem robiła takie eskapady, ale kondycja pożegnała się z nią lata temu. Albo to wina blanta, którego wypaliła przed wyjściem. Nie powinna tego była robić. Chyba pierwszy raz w życiu żałowała, że zapaliła zioło.
- Myślałam, że to miejsce jest jakoś bliżej, a idziemy chyba już z pół dnia. Wzięłaś jakieś kanapki? - spojrzała na przyjaciółkę błagalnie, bo chociaż szły może raptem godzinę, czy dwie, to dla Inej minęła już cała wieczność, a głód zżerał ją od środka. To ona była tą, która wierzyła w lecznicze właściwości jej soczków, więc Sheppard wyszła z założenia, że zadba o prowiant, sama naprędce zgarniając przed wyjściem kilka batoników proteinowych, które obecnie nijak się miały do burczenia w jej brzuchu, które wołało o podwójnego cheeseburgera albo coś w tym stylu.
- Oooo, patrz, tam jest wejście! - wrzasnęła uradowana, wymachując palcem w stronę wejścia do chatki. Była naprawdę pod wrażeniem tego miejsca, dlatego w duchu zaprzestała przeklinania tej wyprawy, bo chyba rzeczywiście było warto.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Mount Rainier National Park”