WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Obrazek


“All children grow up, or they die, or both. All children, except one.”
― Christina Henry

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & nathan
<img src="https://i.pinimg.com/564x/6f/1c/09/6f1c ... 6588a1.jpg" width="200">

Jestem z tobą w Rockland gdzie oskarżasz
swych doktorów o chorobę i planujesz
żydowską socjalistyczną rewolucję
przeciw narodowo-faszystowskiej Golgocie
Niezbyt duży, choć piętrowy, biały domek witał zmęczone bezsennością ostatnich nocy oczy niedoskonałą symetrią (zaburzoną odrobinę przez wyrastające z jednej tylko strony drzewo) szerokich okiennic i równo przystrzyżonych, szpiczastych choinek, zasadzonych w równych odległościach, tuż przy betonowych lub kamiennych schodkach, prowadzących do frontowych drzwi. Widok - zdaje się - dość popularny przy tej ulicy, równie obcej, co od jakiegoś czasu każde inne miejsce. Końcówka papierosa sparzyła go w usta, więc cisnął ją bezmyślnie na bruk, niezbyt przejęty tym, że syfi komuś na podjeździe. Absencja od wszystkich używek. Nie wierzył, że cokolwiek będzie w stanie odciągnąć go od palenia - nawet Dede to rozumiał, chociaż z uporem maniaka wyrzucał go z fajkami na zewnątrz. Z balkonu mieszkania na Ballard rozciągał się taki ładny widok.
Ale to nie był wcale jego dom. Dom brata, dom Felicii, dom Leo, który był chyba najpiękniejszym bobasem na świecie i nad którym Cosmo wisiał nieustannie, opryskując się wcześniej jakąś zbyt ciężką perfumą, która miała zabić smród tytoniu. Trzy ostatnie dni upływały mu na snuciu nad śpiącym nieustannie niemowlakiem wymyślnych opowieści, przypominaniu sobie jak to było z tym zmienianiem pieluchy i nauce, że trzymanie włosów w zasięgu drobnych, ale i tak silnych piąstek kończy się niezwykle boleśnie. Próbował wyrzucić Devona z Felicią z domu, żeby mieli trochę czasu dla siebie, w czym wspierała go wiernie mamuśka, która zwaliwszy się raz synowi na chatę, nie myślała chyba o tym, żeby wracać na wieś tak szybko. Co więcej, coraz częściej z jej strony wypływały sugestie dotyczące ściągania z Grotto na święta babci Beaty, najlepiej jeszcze z małą Vicky i Cosmo widział już, że Devonowi na sam dźwięk tych słów dygocze powieka. Deborah najchętniej zaprosiłaby do Seattle całą rodzinę z wyjątkiem męża i wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że było to życzenie niemożliwe do zrealizowania.
Sięgnął do kieszeni, żeby wydobyć z niej telefon, za którego obudowę wetknął wcześniej wizytówkę terapeuty. Dla mnie, Cosmo. Ciężko robiło mu się na duszy, kiedy myślał o tym, ile kasy jego rodzina zdążyła już wyłożyć na wszystkie jego wymyślne fanaberie, a to przecież dopiero początek, prawda? Tak powiedziała miła pani w dużych okularach, która przygotowywała mu wypis z ośrodka. Wyszedł stamtąd z całą torbą ręcznie robionych na zajęciach manualnych śmieci oraz teczką papierologii i kopii papierologii, i odniesień, i zaleceń, i rozpoznań, i odbytej farmakoterapii, i całej reszty jakichś pierdolonych bzdur, z których rozumiał jedynie połowę, która wcale, ani trochę mu się nie podobała. Tę samą teczkę Dede wcisnął mu w rękę przy wyjściu, do którego przeganiał go zdecydowanie zbyt wcześnie. Mówiła, że masz wziąć, nie? Do dalszego leczenia. Nie chciał się z nim kłócić, ale kiedy siedząc w autobusie po raz kolejny przebijał się z trudem przez treść tych wszystkich notatek pokwitowanych pieczątkami, z trudem powstrzymywał potrzebę wciśnięcia tych papierów do najbliższego kosza na śmieci.
Podwójne rozpoznanie. Dalej. Heroinizm, znamiona samo… Dalej. Zaburzenia odżywiania - anore… Dalej, dalej, kurwa. Same złe rzeczy, ataki paniki, zgłasza silny niepokój, gówno, gówno, gówno, aktywny zwłaszcza podczas zajęć artystycznych. Musiał uśmiechnąć się kąśliwie pod nosem - czy to nie brzmiało jak opinia wychowawcy z podstawówki? Nadmierna seksual… Uśmiech zrzedł od razu. Dało się wyrwać tę stronę? Wysiadając z autobusu, przez jakiś czas szarpał się z papierami, w końcu nawet przysiadając na moment na przystanku. Nie było to nijak ze sobą zszyte, chyba nikt nie zauważy w tym gąszczu informacji kilku brakujących stron, prawda? Tak więc siedział na tej ławce i zgniatał kolejne kartki w kulki, i ciskał do śmietnika, aż nie zorientował się, że to nie ma wcale, kurwa, sensu. Wyrzuciwszy w gniewie także pozostałe kartki, z pustymi rękoma ruszył w kierunku tego białego, ślicznego domku, który teraz podziwiał od kilku minut, nie chcąc wkroczyć do środka zbyt wcześnie.
Osobne wejście, zgodnie z instrukcją na ulotce. Znalazł je bez problemu. Przywitała go niewielka i zupełnie pusta poczekalnia, w której było za dużo minimalizmu, jedna, wątła roślinka na stoliku, dwa nowoczesne krzesła. Pudełko galaretek, na których widok automatycznie zrobiło mu się niedobrze. Jeszcze jedno spojrzenie na ulotkę. Nathan Wise. Czy to nazwisko przyciągnęło go właśnie do tego gabinetu? Kilka sekund i już wiedział, że wcale nie powinno go tu być, że nie pasuje tu zupełnie, że to wszystko jakieś zbyt… wyszukane może. I znowu pojawiły się te głupie wyrzuty sumienia o tym, jak strasznie ciągnie teraz ich wszystkich na kasę, a potem wątpliwości - czy jest sens rozgrzebywać te wszystkie rzeczy; czy to cokolwiek zmieni? Poprzedni raz u terapeutki nic nie zmienił, ale nie mówił zbyt dużo. Praktycznie wcale nie mówił - więc to jego wina, tak? Co jeżeli teraz też nie będzie mówił, co jeżeli on się po prostu do tego nie nadawał, co jeżeli lepszym wyjściem było po prostu nauczenie się życia z tym wszystkim, co kotłowało się tam w środku? Przecież dawał radę, prawda? Na różne, często głupie sposoby, ale dawał, naprawdę.
Nie musiał długo czekać na zaproszenie do gabinetu. Uśmiech na potraktowanej nieczule dojrzałym już wiekiem twarzy, gest wołający go do środka. Długie ułamki sekund, zanim zmusił się do wejścia za mężczyzną do pomieszczenia. Czuł, że każdy mięsień drży lekko, że serce bije zbyt szybko. Głupio. To przecież nie pierwszy raz - ale od nowa. Od nowa, od zera, od samego początku i to na własne życzenie. Może trzeba było nie wyrzucać tamtej kartoteki? Idiotyczna myśl - oczywiście, że wręcz nie wolno było jej wyrzucać, a jednak zrobił to w przypływie kretyńskiego impulsu, skazując ją na powolne gnicie w publicznym śmietniku.
- Cosmo Fletcher - przedstawił się, zamknąwszy za sobą drzwi i w poddenerwowaniu koncentrując spojrzenie na obiciu dwuosobowej kanapy, gdzie najwidoczniej miał zająć miejsce. Krok był odrobinę sztywny, kiedy zmierzał w tamtą stronę. To było dziwne w terapeutach - potrafili tak łatwo odrzeć go z całej, wyuczonej nonszalancji i pewności siebie. - Może być napisane Devon, bo Devon to mój brat, on mnie zapisywał. Tutaj - wyjaśnił pospiesznie, obawiając się prawdopodobnego ciągu niedomówień. Wreszcie powoli usadowił się na kanapie, nie podsuwając się nawet do oparcia. Siedział tak na samej jej krawędzi z zsuniętymi ciasno kolanami i dłońmi ułożonymi na udach, wtedy dopiero dając sobie chwilę na rozejrzenie się po gabinecie. Pierwsze, co przykuło uwagę - książki. Cały regał zastawiony masą pozycji w różnokolorowych okładkach. Tu wzrok zawisł na dłuższą chwilę, a Cosmo próbował skoncentrować się wystarczająco mocno, żeby odczytać z grzbietów książek ich tytuły. Na darmo. Przestań się tak stresować, kurwa.
- Przeczytał pan wszystkie? - spytał w końcu, nareszcie wbijając wzrok prosto w twarz mężczyzny, z którym miał rozmawiać. Reszta gabinetu nie była już wcale taka ważna, choć sprawiła na nim lepsze wrażenie, niż tamta pozbawiona charakteru poczekalnia. Wyrzuciłem wypis z ośrodka - to powinien raczej powiedzieć, ale widmo kontaktu z własną głupotą wydawało się na ten moment zbyt uwłaczające.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Pięćdziesiąt siedem lat.
Pięćdziesiąt siedem Bożych Narodzeń (strasznie biednych, w dzieciństwie Nathana, gdy matka piekła pannettone na wodzie, bo nawet mleko było czasem dla Wise'ów za drogie, dostawało je tylko to najmłodsze, a reszta rodziny musiała obejść się smakiem), Świąt Niepodległości (nieba rozoranego girlandami fajerwerków, słodkiego posmaku bitej śmietany z owocowych deserów w kolorach flagi, rozpływającego się na języku), Halloween (dzieci-upiorów grożących dorosłym psikusami; a Ty, Cosmo, jaki Ty psikus wyciąłeś swoim rodzicom?) i Wielkanocy (młodziuchnej zielonej trawki wyżynającej się nieśmiało spod zmarzliny ogródka za domem, domu obwieszonego papierowymi ozdobami w kształcie jajek i króliczków) dzieliło dwóch mężczyzn zamkniętych w przestrzeni gabinetu przy Maple Street w Phinney Ridge.
Pięćdziesiąt siedem lat. Okres mogący Nathana spokojnie uczynić dziadkiem drobniutkiego blondyna otulonego w zbyt obszerny sweter i zapadającego się teraz w kraterze miękkiej kanapy. Czas obfitujący w zdarzenia ważne, dramatyczne, definiujące losy świata niekiedy (na przykład ten dzień, gdy Kennedy dostał kulkę albo inny, kiedy rozpędzony samolot wsunął się, tak gładko - przynajmniej na telewizyjnych transmisjach - w dwie rosłe wieże Nowego Jorku, dumę i chwałę Stanów Zjednoczonych), wydarzenia, które Nathan pamiętał doskonale, a których osiemnastoletni pacjent pamiętać nie miał prawa, bo...
...bo zwyczajnie jeszcze nie było go tutaj, by mógł je rejestrować.
A jednak - i działo się to w zasadzie za każdym razem, gdy Wise wpuszczał nowego pacjenta do swojego gabinetu - za sprawą wrodzonej empatii Nathana ten niesłychany szmat lat kurczył się do rozmiarów małej wstążeczki. Starszy mężczyzna nie nagrywał może wprawdzie filmików na tik-toka, wychowywał się bez komputera, a heroiny nawet nie przyszłoby mu kiedykolwiek do głowy próbować, ale... Ale teraz, ściskając dłoń młodego chłopaka (dłoń chłodną, szczuplusieńką, rachityczne, efemeryczne palce chłopca-dziecka), nagle stawał się dla Cosmo rówieśnikiem. Na pewnej płaszczyźnie. Na innej pozostawał bowiem mężczyzną u schyłku życiowej drogi. Ach, pomyślał terapeuta, domykając drzwi za Fletcherem, ta dwoistość... Bycie lustrem i towarzyszem jednocześnie. To jest właśnie sekret mojej pracy.
(A może tylko się łudził? Może tylko próbował zrozumieć?).
- Witaj, Cosmo. Dobrze cię widzieć - powiedział, poprawiając rękaw swetra w głębokiej, śliwkowej barwie (jeden z ulubionych swetrów Marianne, która te, darzone największą sympatią, składała szczególnie starannie i wymownie układała na samym szczycie sterty w załomie garderoby). Ruchem rześkim jak na mężczyznę w jego wieku, ale jednak spowolnionym siedemdziesięcioma-pięcioma laty doświadczenia, posadził zastany nieco o tej porze dnia tyłek na przeciwległym fotelu i przyjrzał się jasnowłosemu przybyszowi.
Wiedział, że to nie jest Devon. Zapamiętał to imię - dumne, dorosłe, pasujące do pewnej zadziorności głosu chłopaka, z którym rozmawiał przez telefon. Ile lat mógł mieć tamten? Dwadzieścia trzy? Dwadzieścia pięć? A jednak powaga, z którą zwracał się do Nathana w trakcie krótkiej konwersacji, postarzała go o cały milion.
Mój brat... Odwyk... Nie wiemy... Heroinizm... Ile jeszcze... Niedługo wyjdzie... Może mógłby pan... Wiem, że jest pan.... Och, naprawdę? Tak... Środa, tak... Cosmo.
Na twarz psychoterapeuty wpłynął ciepły, nienachalny uśmiech - nic przerysowanego, żadne tam "wszystko będzie dobrze", choć przecież nie ma się nigdy takiej pewności, zazwyczaj wypisane na twarzach pielęgniarek. Ot, zwykły ludzki grymas. Miło cię widzieć, mimo wszystko.
- Tak - odpowiedział zgodnie z prawdą, podążając za spojrzeniem nastolatka w stronę kolorowych obwolut - Niektóre dwa razy, jak nie więcej. Ale niektóre tylko do połowy. No i tej... - wskazał palcem na wąziutką kobaltową okładkę okraszoną cienkimi, złotymi literami: J-U-N-G (jeden z wielu, ale jedyny nieruszony, cholerny wyrzut sumienia) - Jakoś nie mogę, choć próbowałem.
Próba odwrócenia uwagi? Próba znalezienia tematu gdy te, na które naprawdę przyszło się tu rozmawiać, są jak niewykrztuszalny cierń w zaciśniętym gardle?
Fiksując wzrok na sylwetce dzieciaka szybko zrozumiał, czego mu brakuje.
Tak, będzie miał ze sobą dokumenty. Wypis ze szpitala... Tak, na pewno. Mogę też wysłać skan... Mailem, czy faksem, czy coś...
A jednak Cosmo dłonie miał puste. Nathan kiwnął głową powolutku, ledwie dostrzegalnie. Ryzyko. Podejmij je, Wise - cichuteńki głos, instynkt, nie rozum, łaskoczący krawędź ucha.
- Do śmietnika, czy przez okno?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Dużo lat. Nie potrzebował szczegółowych cyferek. Dużo. Dla kogoś w jego wieku wręcz niewyobrażalnie - jak zapętlenie nieskończoności. Ciężko było myśleć o tak długim życiu, dla Cosmo całkowicie abstrakcyjnym w samych cyfrach. Często myślał o tym, że ten rok za rokiem i następny rok nijak nie oddaje rzeczywistej mocy mnogości doznawanych na przełomie kolejnych dni doświadczeń. Bo osiemnaście to nie brzmiało dużo wystarczająco; wyglądało trochę jak żart, jak kpina, kiedy wypełniał na wypisie pokwitowanie, na którym widniała data jego urodzenia. Osiemnaście to było tak naprawdę mało - i to mało było naprawdę przerażające, bo jeżeli ten niewielki w planach nieistniejącego boga ułamek życia mógł zmiażdżyć go, rozgnieść i roztrzaskać do tego stopnia, to jak mógł śmieć w ogóle zastanawiać się nad koleją rzeczy za pięć, dziesięć czy piętnaście lat? Najprościej było myśleć o tym tak, jakby miało ich nie być - bo chyba już zbyt wiele razy przekonywał sam siebie, że lepiej będzie, jeśli naprawdę ich nie będzie. Może upływu czasu nie powinno się liczyć w latach, ale w oddechach - czasem tak trudnych do złapania, tak często i uparcie grzęznących w gardłach?
Tak więc Nathan Wise musiał mieć dobre i piękne życie - tak uważał, nie dostrzegając w swoim rozumowaniu krzywdzących tropów. Czy ktoś, kto każdego dnia budził się w cierpieniu miałby na tyle siły i odwagi, żeby mierzyć się ze światem tyle czasu; tak dużo lat? Albo dobre i piękne, albo chociaż senne i jałowe, a jednak z jakiegoś powodu żadna z tych wizji zdawała się zupełnie nie pasować do oprószonej zmarszczkami faktury twarzy i czujnego spojrzenia, którym mężczyzna traktował go, odkąd Cosmo wszedł do gabinetu. Dobrze cię widzieć.
Wzrok ostrożnie, jakby w obawie przed wykonaniem ruchu, który zbyt definitywnie mógłby zdradzić jego niepokój, przesuwał się z twarzy mężczyzny z powrotem do regału. Tej jakoś nie mógł. Fletcher też nie mógł - ale odczytać liter układających się w nazwisko autora. Zmrużył oczy, nachylił się mocniej. Podobno ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale przecież zdążył już zgrzeszyć na tylu płaszczyznach, że i tak czekał go któryś z głębszych kręgów. Jung. Kącik ust uniósł się lekko w górę, kiedy pochylona lekko głowa wracała do pionu, a spojrzenie do terapeuty. A potem pytanie, które zdawało się wniknąć w myśli Cosmo zbyt dokładnie, prześlizgnąć się pod całą tą rzeźbioną nieudolnie otoczkę.
- Do śmietnika - odpowiedział więc po krótkiej chwili uważnego przyglądania się mężczyźnie w milczeniu i z wyostrzonym wzrokiem, jak gdyby próbował odczytać z wyrazu jego twarzy czy jest jakiś haczyk. Przez chwilę chciał jeszcze jakoś się usprawiedliwić - powiedzieć, że nie podobało mu się to, co tam napisali albo że nie chciałby, żeby Wise patrzył na niego jak na zbiorowisko tych wszystkich medycznych terminów (jesteś chory, Cosmo, chory tylko - głupie wytłumaczenie, łatwe spławienie, formułka do wstawienia po każdym ciężkim wyznaniu, od którego w stresie spinały się wszystkie mięśnie; bo mógłby powiedzieć cokolwiek, a i tak w odpowiedzi zawsze istniała możliwość dostania tylko tego jesteś chory, jakiejś eufemistycznej wersji stwierdzenia, że jesteś inny, czyli że nie jesteś tacy jak my, nie jesteś tacy jak ludzie). Chciał, ale nie zrobił tego, zostawiając w tym miejscu przestrzeń dla łaskoczącego w uszy milczenia. Bo przecież Wise na pewno to wiedział; bo Cosmo był inny, ale nie wyjątkowy.
Przechadzał się między tymi, których matki pokazywały dzieciakom na ulicach, pod groźbą, że tak skończysz, jak nie będziesz się uczyć. Kłamstwo, ale przecież cały świat był kłamstwem, bo można było mieścić w głowie wiedzę tak ciężką i obszerną, że uginał się pod nią kark, a i tak nie potrafić być w ten najprostszy z możliwych sposobów. Mogliby go równie dobrze ustawiać na scenie albo na środku cyrkowej areny, razić słupem światła po oczach i zapowiadać: to jest coś - ani człowiek, ani zwierzę, jakaś nieokreślona istota, która jest, choć być jej wcale nie powinno; jest i żebrze teraz o najmniejsze okruchy uwagi, bo tylko uwaga jest tym, co trzyma ją przy życiu. Zamykaliby go na długie tygodnie w ciemnym i głuchym pomieszczeniu, żeby gryzł się po nadgarstkach i wycierał policzkiem podłogi, a potem dawał pokaz ku uciesze gawiedzi - jak wygłodniała bestia.
- Jung podobno sympatyzował z nazizmem - podjął zamiast tego, znowu wbijając spojrzenie w regał, koncentrując się teraz całkiem na tych pozłacanych literach. - Po wojnie przyznał, że mylił się co do Żydów, ale nie wiem czy mu wierzę. Ludzie raczej się nie zmieniają, prawda? Nie całkowicie. Skoro jakaś część jego nienawidziła Żydów, to ta nienawiść gdzieś została. Gdzie? - Dopiero przy tym wieńczącym pierwszą, ale z pewnością nie ostatnią, dłuższą wypowiedź, która uraczyła cztery ściany gabinety Wise’a pytaniu, wzrok powrócił do mężczyzny. Odważniejszy, bardziej bezpośredni, choć to wszystko wydawało się takie wątłe, wymuszone takie. Głupia, wewnętrzna zarozumiałość, głupia potrzeba bycia ponad, kiedy tak naprawdę nie dosięgał do wystarczająco nawet czubkiem głowy.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Wise uwielbiał nastolatków.
Zupełnie nieperwersyjnie, żaden tam był z niego Humbert Humbert, rozochocony młodą jędrnością skóry na udach Lolity i jej zadziornym, kokieteryjnym uśmieszkiem nastolatki, sugerującym, że nie wie, ale wie, a wie, choć nie powinna.
Bez cienia patronizującej troski, bez niby czułego, ale jednak jakoś pogardliwego w swoim wydźwięku "Ja w twoim wieku...", albo "Pogadamy za dwadzieścia pięć lat!" (choć za dwadzieścia pięć lat pewnie go już tutaj nawet nie będzie by pogadać - co najwyżej, jeśli w ogóle, będzie tylko by patrzeć na żegnany przez się świat zdezorientowanym spojrzeniem umierającego starca).
Uwielbiał nastolatków z całą tą nieprzesyconą dorosłymi obronami ostrością, z jaką potrafili spoglądać na świat spod brwi groźnie zbiegających się nad nosem w oznace gniewu na wszystko i wszystkich.
Uwielbiał nastolatków za brak filtra - filtra, który w na gałki oczne dobrze przystosowanych do życia w społeczeństwie jednostek przyklejany był w okresie dorastania, a z czasem zmieniał się w zrośniętą z tym czułym organem kataraktę, kompletnie uniemożliwiającą nie tyle widzenie, co dostrzeganie.
To właśnie ta monochromatyczność percepcji, bezpośredniość z jaką potrafili odbierać rzeczywistość, dawno już utracona, lub przynajmniej pogrzebana w grobowcu pamięci przez dorosłych, była cechą, którą Wise cenił sobie chyba najbardziej u młodych pacjentów. Potrafili oni bowiem - gdy się już do nich, oczywiście, jakoś tam dotarło, gdy się ich przekonało, że tutaj naprawdę mogą - być sobą, być tym, kim czuli, że byli, czuć to, czego czuć im zabraniano, czego czuć się wstydzili i bali lub czuli, że nie powinni - opisywać świat o wiele szczerzej, trafniej, dosadniej niż poplątani we własnych mechanizmach obronnych dorośli.
Chryste, ile to Wise się namęczył z poważnymi biznesmenami, odpychającymi najbardziej ludzkie uczucia za sprawą sublimacji i racjonalizacji, ilu to profesorów na swojej drodze napotkał, radzących sobie za sprawą intelektualizacji i wyparcia, ilu to lekarzy, artystów, wykładowców i... wymieniać można by długo... którzy zamiast opisać beznadziejność otaczającej ich rzeczywistości ostrym, szczerym słowem godnym nastolatka, opakowywali ją w jakieś obronne farmazony, które tylko odsuwały ich od prawdziwych emocji.
W bezpośredniości, z jaką młodzi pacjenci mogli często dotrzeć do swoich uczuć, wiązało się jednak kilka zagrożeń i niebezpieczeństw. Najbardziej bezpośrednie wiązało się z porywczością młodych ludzi - cechą wiążącą się, w najbardziej przyziemnym pojęciu, z niedojrzałym jeszcze w pełni mózgiem niezdolnym hamować pierwotnych reakcji. Płaty czołowe, struktury wewnętrzne i neurony najmłodszych pacjentów były niesłychanie plastyczne - wielu z nich rokowało więc bardzo dobrze, dawało się zmienić, a zmiany te były najczęściej trwałe i pozytywne. Niestety, z grupą wiekową tak gdzieś do dwudziestego piątego roku życia... wiązało się też największe niebezpieczeństwo dotyczące kroków porywczych, nieprzemyślanych, podjętych pod wpływem chwili.
Na przykład - największej zmowy każdego chyba terapeuty, którego nie opętała jeszcze zupełna znieczulica - decyzja o samobójstwie.
Albo... Nathan Wise zabębnił lekko palcami w materiał spodni... ta, żeby sobie wstrzyknąć w żyłę odrobinę zbyt hojną porcyjkę heroiny.
- A gdzie mieszka nienawiść? - zapytał. Nie do końca podobało mu się, czy też go cieszyło, to co słyszał - słyszał bowiem unik, stare dobre wychylenie się w stronę tematu interesującego, intelektualnego, ale i bezpiecznego, bo nie dotyczącego przecież samego pacjenta. Zmyłka. Dokonana pewnie podświadomie... I nie dość, niestety, wprawnie, by umknąć uwadze terapeuty. - Bo pewnie wróciła do siebie, jeśli nie była już Jungowi do niczego potrzebna.
Myśl, że nienawiść - nawet ta absolutnie obrzydliwa, do nacji skazanej przez świat na zagładę - też miała jakąś funkcję, też się skądś brała (najczęściej z cierpienia i ze strachu), przybliżała to uczucie do wszystkich innych. Wise wychodził bowiem z założenia, że emocje nigdy nie biorą się znikąd; nawet te najbardziej niejasne, niezrozumiałe. Wszystkie były po coś. I z jakiejś przyczyny.
Pozwolił tym słowom wybrzmieć, upił łyk kawy, a potem uśmiechnął się leciutko znad krawędzi kubka.
- Dlaczego tu jesteś, Cosmo? - Przeniósł punkt ciężkości rozmowy z powrotem na barku młodego chłopaka. Wydawał się kruchy, ale Wise wierzył, że to wytrzyma... I nie miał zamiaru tracić czasu na pierdolenie o Jungu. O nim mógł sobie pierdolić na sympozjach naukowych, nie zaś mając przed sobą młodego chłopca, dziecko przecież w zasadzie, tak wypełnionego bólem, że ten zdawał się wypływać mu zza krawędzi skarpetek i zygzaków małżowin usznych - Dlaczego się dziś spotykamy?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

A gdzie mieszka nienawiść?
Upchnięta pod żebrami, między sercem i lewym płucem. Wypuszczała całą masę giętkich odnóży, które wciskały się w przełyk i sięgały do żołądka, blokowały tchawicę i tam rozrastały się, nie przepuszczając przez gardło odpowiednich słów. Kolejne wypustki wżerały się w tkanki narządów i zgrubienia mięśni, skomplikowane struktury budujące ten niewierny duchowi organizm, tak łatwy do pokruszenia, do pchnięcia wprost na ziemię. Trzeba pilnować serce, najgorzej jest z sercem. Dostał też skierowanie do kardiologa, a odkąd usłyszał, że to zbyt duże obciążenie - opioidy i anoreksja, wsłuchiwał się uważniej w rytm jego nierównego bicia. Czasem koncentrował się na nim za mocno i przyspieszały - uderzenia, pospiesznie przełykane oddechy, myśli i obawy; czasem myślał, że to już teraz, w tej sekundzie - umiera. Bolesne skurcze w klatce piersiowej, wybuchnie zaraz. Ale nie wybuchało, chociaż o tyle łatwiej byłoby, gdyby wreszcie to zrobiło, raz i porządnie.
Więc może to przez nienawiść; może to było obciążenie tak naprawdę. Wtłoczyć ją z powrotem, skoro nie jest już potrzebna, do siebie. Dlatego może było tak źle z sercem, może miało najzwyczajniej w świecie dosyć? Cosmo nie wierzył do końca w zniszczalność ciała - uskutecznianie zniszczenia tego jedyne fizycznego wymiaru własnej osoby praktykował przecież już tak długo i uparcie, przecież, częściowo nieświadomie, ale czasem wręcz wymuszenie. W niszczeniu zamykały się długie drogi do szkoły ostrą zimą, wzdłuż pobocza autostrady, bez kurtki za karę, bo któregoś razu zostawił ją w szkolnej szatni i po lekcjach już jej było. Niszczeniem było dzielenie miski zupy na pół z którymś z rodzeństwa, odkąd zorientował się wspólnie ze starszymi braćmi któregoś wieczora, że mama od tygodnia chodzi tylko o suchym chlebie i wodzie, żeby żadnemu dzieciakowi nie zabrakło jedzenia. To te rzeczy, na które nie miało się wpływu, a które od początku zdawały się z góry dobrane i przypisane właśnie jemu; to od nich się zaczęło, ale jako zaledwie głupi dzieciak nie mógł wtedy jeszcze wiedzieć, że to jedynie zapowiedź boskiego (diabolicznego?) planu, usnutego dla niego ponad ziemią, że to tylko prolog do serii wydarzeń, wobec których był bardziej winny, niż by sobie tego życzył.
Dlaczego tu jesteś, Cosmo? Słowa następujące wpół kroku za delikatnym uśmiechem posyłanym znad krawędzi kubka. Ukłucie dyskomfortu. Zdecydowanie wolał to niekoniecznie sensowne brodzenie po w jakimś sensie bliskich tematach, od uderzenia w samo ich sedno. Żeby była jasność - to nie tak, że nie spodziewał się tego pytania. Nie, on wręcz wiedział, że ono padnie, zdecydowanie bliżej początku niż końca, ale miał nadzieję, że naburmuszoną, zarozumiałą retoryką przesunie dyskurs rozmowy na wygodniejszą stronę i zatrzyma go tam najdłużej, jak tylko będzie w stanie. Nie udało się - a on nie miał zamiaru siedzieć tutaj z zaciśniętymi ustami i zgrywać idiotę. I, można temu wierzyć lub nie, ale za tym postanowieniem nie kryło się nic innego, niż poczucie, że każda kolejna minuta spędzana w gabinecie będzie kosztowała jego braci słone pieniądze.
- Jestem tu - zaczął więc, wolno mieląc sylaby i myśli. Miał przygotowaną odpowiedź - tą samą, którą raczył wszystkich poprzednich i której odmawianie przychodziło mu już tak naturalnie, jakby odgrywał na scenie rolę swojego życia. - Jestem tu przez narkotyki. Heroinę, to zwłaszcza. Ale inne też były. Różne. Cokolwiek mi nie dali. Obojętnie. - wzruszył ramionami, na twarzy utrzymując chłodny spokój, a głosowi nie pozwalając na ani jedno drgnięcie. To samo, ciągle, nawet jeśli nie stanowiło całego sedna sprawy, nawet jeśli spływało po temacie tak gładko i płynnie. Oswoił to. Jestem ćpunem. Oswoił, nie tyle dzięki ściskaniu za dłonie innych pacjentów ośrodka, podczas grupowej terapii, ale raczej po prostu, we własnej głowie. W tym długim szeregu powtarzanych z uporem maniaka przed lustrem epitetów, dopisał na samym końcu ten, który powinien znaleźć się tam jako jeden z pierwszych. Ćpun. Brzmiał delikatnie, kiedy stał obok tych kilku dużo bardziej wulgarnych, ale równie skutecznie wbijał w podłogę i wprowadzał w chwilowy stan otępienia. - Wyszedłem z odwyku trzy dni temu. Moja mama zgarnęła ulotkę, ale dzwonił mój brat, bo ona i tak niczego nie ogarnia. Dlatego tu jestem. Poradziłbym sobie sam - dodał na koniec, odrobinę zbędnie, ale nie mógł powstrzymać się od dodania tego krótkiego zapewnienia. Bardziej od oceniania bał się tylko tego, że Wise mógłby wziąć go za mięczaka - nieważne jak irracjonalnie brzmiało to w obliczu całej tej sytuacji.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dzieci jak Cosmo Fletcher - tak, dzieci, "dzieci", gdy siedzi się w położeniu i pozycji jak te zajmowane przez Nathana - ze wszystkimi swoimi traumami i problemami, ze wszystkimi obciążeniami, ujawniającymi się teraz boleśnie w najróżniejszych psychosomatycznych i behawioralnych postaciach - były nie tylko produktami
starań (czy raczej: przewinień) własnych rodziców, ale także, jeśli nie bardziej, systemu.
Systemu, którego nie interesowało to, dlaczego kilkunastoletni chłopak - chudy jak patyk i wyraźnie przestraszony - maszeruje poboczem bez kurtki, ze szronem osiadłym na cieniusieńkich, choć gęstych włosach i dłońmi wbitymi desperacko w kieszenie przykrótkich jeansów z nadzieją, że może tym atawistycznym sposobem uda się uchronić cenną resztkę ciepła przed kompletnym unicestwieniem? I dlaczego ten sam chłopak w ogóle jest taki chudy, dlaczego jest taki blady, dlaczego jego rodzeństwo też wygląda, jakby ktoś ich wszystkich odwirował w bębnie pralki na obrotach zbyt wysokich, temperaturze zbyt niskiej i z nadmierną porcją taniego, niedelikatnego wybielacza?
Systemu, tego systemu, który wkraczał do szeroko pojętej akcji dopiero - za późno, za późno, za późno! - gdy dzieciaki takie jak Cosmo zaczynały negatywnie zaburzać statystyki, obciągać w lewo koniec krzywej Gausa - a wiadomo, że po lewej się kryło to, co społecznie niepożądane: to jest nieprzystosowanie, młodociana przestępczość, narkomania, prostytucja, bezrobocie, przestępstwa różnej wagi, choroby psychiczne i, wreszcie, zawyżone wskaźniki samobójstw we wrażliwych grupach wiekowych.
Nathan cmoknął krótko, przyswoiwszy sprzedaną mu przez dzieciaka odpowiedź. No, szczerze powiedziawszy, to terapeuta nie spodziewał się niczego innego. Wiedział (ze strzępków nielicznych dokumentów do jakich miał dostęp, czy raczej z odbytej z Devonem rozmowy), widział (bo potrafił patrzeć) oraz czuł (ponieważ czuciem parał się zawodowo i miał w tym zakresie lata świadomej praktyki), że Cosmo przygotował sobie tę zgrabną formułkę starannie, wyrobił ją i wypieścił niczym mające rosnąć grzecznie i sprawnie ciasto na pierniczki. Przeczuwał też, że nie jest pierwszym specjalistą, jakiego blondyn karmił tym gotowcem.
Łatwo. Szybko. Sprawnie. Jestem ćpunem - ot, błyskawiczna autodiagnoza. Cokolwiek mi dali - oni mi dali, ja brałem, bo oni mi dawali - ekspresowe przeniesienie odpowiedzialności za własne postępowanie z wewnątrz na zewnątrz, ale inteligentnie, bo pod pozorem wglądu i autorefleksji. Mądry był to chłopa, pomyślał sobie doktor Wise. Mądry i strasznie biedny. Nad wyraz dojrzały i nad wiek rozwinięty w obszarze panowania nad emocjami. Pozornie, na powierzchni tylko.
- Mhm... - potaknął, jakby kupił to wytłumaczenie, ale przecież nie kupił go ani trochę - Ale chyba nie o to pytam, Cosmo - wypowiedział imię pacjenta z taką ojcowską czułością, jakiej chłopak pewnie nie zaznał dawno albo nigdy. W jego głosie zafalowało współczucie i troska, ale także to, czego - jego zdaniem - trzeba było wszystkim młodym ludziom, a czego otoczenie często im nie zapewniało: bariera, granica, limit. Prosty komunikat, że nie zamierzał grać w żadną z gier rozpoczynanych przez nastolatka. - Pytam dlaczego tu jesteś. Nie dlaczego zgodziłeś się przyjść, nie co masz wpisane w rubrykę "diagnoza", nie czy twoja mama ogarnia, czy też nie i czy twój brat napiera, czy nie napiera, byś szukał pomocy... - [/b] Wyliczył, wyczerpując chyba wszystkie wytrychy podane mu wcześniej przez pacjenta - Tylko dlaczego jednak podjąłeś decyzję, bo to przecież była twoja decyzja, żeby przejść przez ten próg. Zapukać, nie zwiać z poczekalni, nie zostać na przystanku. A przecież mogłeś.
Pozwoliwszy nastolatkowi dokończyć, milczał przez chwilę, a potem potaknął.
- Mhm, rozumiem. A jak radziłeś sobie do tej pory? - Zapytał zaraz, bez oceny i osądu, bez pożałowania. Nic, tylko empatia. I zwykła ludzka ciekawość. Ciekawość, ciekawość, ciekawość. Jeśli w pytaniu psychologa kryła się sugestia, że Fletcher sobie nie radzi, to nie była ona złośliwa czy niepotrzebnie brutalna, a pojawiała się w nim po prostu dlatego, że takie były fakty. Fakty, to jest przynajmniej dobre dziesięć kilo niedowagi, cera ziemista od chemii i niedożywienia, wyblakłe z błękitu oczy osadzone w twarzy ładnej i osiemnastoletniej, ale zmęczonej jak u osiemdziesięciolatka, troska w głosie brata, raptem parę dni wcześniej mówiącego Nathanowi, że jest on ich ostatnią deską ratunku, i nie godzącego się na zaproponowaną przez Wise'a zniżkę w stawce godzinowej.
- Z tym, z czym poradziłbyś sobie i teraz.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Prawda była taka, że nie wiedział.
Czy liczył na to, że szereg wizyt w gabinecie Wise’a wyciągnie go z dołu, który kopał sobie przez lata? A może zupełnie szczerze wierzył w to, że naprawdę był stworzony do czegoś więcej: niż brudne strzykawki, pożyczane od przypadkowo spotykanych po drodze ćpunów, którzy wsuwali palce za pasek spodni i oplatali ciasno jego przedramiona swoimi kościstymi dłońmi; niż skrupulatne odliczanie równych sumek do ostatniego, zapomnianego centa, zalegającego na dnie żądnej wyprania kieszeni; niż krótkie nakazy, zakazy, wulgarne wyzwiska, cudze palce ściskające buńczucznie skórę lub wciskane na siłę głęboko do buzi; niż ciągły strach przed odebraniem telefonu od matki, która drżącym głosem zapyta, czemu nie przesłał im w tym miesiącu pieniędzy - czy życzył im śmierci?
Zbyt wiele razy wyobrażał sobie jak pijany ojciec nie podnosi się już nigdy z pobocza przy wiejskiej drodze albo próbując oprzeć się o barierkę przecinającej wąską rzeczkę kładki wychyla się zbyt mocno, poślizguje i rozbija czoło o ostre kamienie, wykładające szczelnie brzeg rwącego strumienia, albo potyka się o któryś z tych luźnych, zapadniętych schodków, spada i łamie kark - zbyt wiele razy śnił o tym wszystkim intensywnie i błogo, żeby móc z przejmującym przekonaniem zaprzeczyć, kiedy padało to pytanie.
To było straszne - kochać i nienawidzić jednocześnie, równie siarczyście, równie ostro i gęsto. Czasem myślał, że podobne uczucia żywił nawet do Devona; tego samego Devona, który zawsze stał po jego stronie, zawsze bronił go przed ojcowskim gniewem, zawsze wspierał w najbardziej kontrowersyjnych decyzjach. I zawsze wierzył, i dawał stanowczo zbyt dużo drugich szans - czy to dla niego tu był? Czy to tylko i wyłącznie przez niego siedział teraz na krawędzi kanapy w gabinecie Wise’a, mierząc się z mężczyzną na spojrzenia, jakby w próbie podjęcia decyzji czy wyartykułowanie najbardziej pożądanej odpowiedzi (dostrzegłem swoje błędy, chcę się zmienić) nie będzie gwoździem do jego trumny.
- Nie wiem - przyznał w końcu, a w głosie rozbrzmiała ostra garstka irytacji szczerością tego stwierdzenia. Wzrok uciekł znowu do regału z książkami. Dobrze było mieć jakiś punkt, do którego można było wracać spojrzeniem podczas tej osobliwej rozmowy. - Chyba mam już trochę dość tego jak było. - Uogólnienia i półsłówka były jego ucieczką od konieczności sięgania pamięcią do szczegółów lub wracania w niebezpieczne emocjonalnie miejsca. - Bycia problemem - dodał w końcu, trochę mniej pewnie, kiedy palce zaciskały się mocno na kolanach. Głupi truizm, który przez gardło przechodził zdecydowanie zbyt ciężko. Jestem ciężarem. Dla rodziny, to od zawsze, ale potem też dla Floriana, a teraz ze specjalnym wyszczególnieniem dla Devona i Felicii, dla Jesse’a, i dla Jacoba też - ostatniej osoby, którą chciał i miał zamiar wciągać w swoje bagno.
A jak radziłeś sobie do tej pory?
Z tym, z czym poradziłbyś sobie i teraz.
Czyli wiedział już - tak? Wiedział, że problemem nie są narkotyki wcale, tylko Cosmo cały: tak kompletnie popsuty, zgniły do szpiku kości, przeżarty goryczą i jakimiś nieogarniętymi instynktami, godnymi najwyżej dzikiego zwierzęcia, bezmyślnego zupełnie, ale jednocześnie całkiem nieporadnego w kontakcie z nieznanym; atakującego od razu, bez zastanowienia, kiedy tylko wyczuje obcą obecność na swoim terenie. Głębszy oddech. Jedna z dłoni przesunęła wzdłuż twarzy, naciągając mocno skórę, zanim powróciła z powrotem na kolano.
- Normalnie. Tak jak każdy - odparł w końcu, wtedy dopiero wracając spojrzeniem do twarzy mężczyzny. - Skupiając się na innych rzeczach. Nie wiem, jazdą na rowerze. - Nie umiał jeździć na rowerze. Ostatni raz siedział na nim, kiedy miał jakieś jedenaście lat i skończyło się to złamaniem ręki, przez które przez bity tydzień mieli na stole same ochłapy. Nie wiedział, skąd w nim nagle ta cała złośliwość. Czy to przez to, że Nathan widział dobrze, jak wyglądało to radzenie sobie, a i tak pytał; po co pytał?
To było frustrujące.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Mmm... - czasem nawet Nathan Wise nie cierpiał samego siebie za te karykaturalne prawie w wydźwięku terapeutyczne pomruki, które od lat wydawał z siebie na sesjach z pacjentami. Dokładnie pamiętał pierwszy moment, w jakim zaobserwował ten niski, myślicielsko-melancholiczny bulgot dobiegający z jego krtani i przepony. Miał wtedy dwadzieścia sześć lat i był nieopierzonym, trochę przestraszonym, ale i zachłyśnięty nową samodzielnością i własnym entuzjazmem praktykantem, siedzącym w przykrótkich spodniach i przymałych butach na niskim taborecie za niskim biurkiem. Gabinet - pachnąca trochę kurzem, trochę grzybem, a trochę benzodiazepinami klitka - w którym przyjmował pierwszych pacjentów mieścił się w uniwersyteckiej przychodni i Nathan w oczywisty sposób nie mógł sobie wówczas nawet zamarzyć o swoim obecnym komforcie pracy: wygodnych fotelach, własnoręcznie wybranym kolorze drogich listew parkietu, świeżych kwiatach co trzy-cztery dni wymienianych w wazonie za jego plecami, czasem to przez niego samego, przy innych okazjach przez Marianne (wtedy kwiaty były zawsze ładniejsze, jędrniejsze, lepiej dobrane kolorem i kształtem do barw i charakteru pomieszczenia). Pacjenci nie należeli zaś do tej samej grupy, z której pochodzili bieżący goście doktora Wise'a - zdecydowana większość z nich miała niskie kompetencje regulacji emocji, średni zasób słownictwa oraz wglądu we własne stany wewnętrzne tyle, co kot napłakał. A jednak młody Nathan - tak, ten właśnie w kusych gaciach i ciasnych mokasynach, wystający z rzędu innych praktykantów nie tylko za sprawą wzrostu, ale i koloru skóry, upodobniającego go w tym kontekście do jedynego czarnego łabędzia wśród dostojnego stada samych białych, nad którego losem zawsze się rozczulał podczas spacerów po okolicznym parku - biegał na te sesje z nimi z takim zapałem, że nie raz potknął się po drodze o własne nogi (choć może tylko dlatego, że były takie straaaasznie długie). I na tych właśnie z nimi spotkaniach po raz pierwszy przeżył to zachwycające, zatrważające, oszałamiające doświadczenie, gdy się orientujemy, że z amatorów zostajemy nagle specjalistami w jakimś fachu - w jego przypadku zdarzyło się to akurat na konsultacji z pewną matką, załamaną po śmierci dwojga z szóstki dzieci. Do dziś pamiętał to głębokie, nad wyraz dojrzałe, niepasujące do jego kościstego ciała, które nie wiedziało chyba jeszcze, że już nie jest nastoletnie, westchnienie, które dobyło się z jego wątłej piersi, gdy pacjentka opowiadała o swojej żałobie.
Nic nie ma sensu, nic nie ma koloru. Za każdym razem jak oddycham, a oddycham ciągle, to mi się marzy, że może mogłabym przestać... Oddychać. Oddychać, wie pan? - Kobieta patrzyła nań z ufnością i desperacją. Zrozumie? Nie zrozumie? Oceni? Zaakceptuje? Co ten młody facet, podobno specjalista zrobi z bólem, jaki składam mu w ręce?
A Nathan na to - instynktownie, mechanicznie, bez zastanowienia: M...hmm...
I był przerażony. Jezu Chryste, jaki on był wtedy przerażony! Zachowując kamienną twarz, wewnątrz drżał i się rozpadał, wstrząśnięty myślą, że stracił to wątłe porozumienie zbudowane z pacjentką, tą kruchą komitywę, którą mu się udało zawiązać. Myśli galopowały: Teraz to się wszystko rypnie! No ładnie, Nathan, spieprzyłeś sprawę śpiewająco! Zobaczysz, babka wyjdzie i już nie wróci!
Ale...
Babka została. Została i doszła do siebie.
Teraz, po latach, Wise traktował więc te swoje automatyczne minimalne wyrazy werbalne jak zawodową konieczność. Coś, co się po prostu działo i na co niewiele można było poradzić - jak czkawka u niemowlaka, poranny wzwód u nastolatka albo ból stawów po sześćdziesiątce (jeśli się miało szczęście - jeśli nie, to już po trzydziestce). A jednak niekiedy żałował, że nie może czasem zaproponować klientowi nic więcej. Żadnej rady, złotej zasady, przepisu na natychmiastowy sukces (nie był coachem, nie trzymał więc takich recept w rękawie).
- Dla kogo jesteś problemem, Cosmo? Opowiesz mi trochę o tym?
Większość pacjentów podświadomie wiedziała - i myśl tę musiała wreszcie kiedyś po prostu dopuścić do świadomości - że największy problem, największy balast, największe utrapienie, stanowi po prostu dla samych siebie. Ale jak było z tym chłopcem? Może faktycznie takie właśnie komunikaty słyszał od otoczenia i wierzył w nie, bo jak w podobne rzeczy nie wierzyć gdy się ma... Ile? Siedemnaście lat, osiemnaście?
- Widzę, że to moje pytanie cię chyba trochę zdenerwowało? - odzwierciedlił też zaraz terapeuta, któremu pewna irytacja w głosie młodzieńca nie mogła przecież umknąć. I dobrze, że tam była - myślał sobie stary doktor - lekarze pracowali na objawach: na wysypkach, obrażeniach zamkniętych i otwartych, zapaleniach, obrzękach i wysiękach, on zaś, i jego koledzy po fachu: na emocjach. Im więc więcej ich było w gestach i słowach pacjenta, tym lepiej.
Ostatnio zmieniony 2021-01-11, 21:06 przez nathan wise, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Podobnież dogodnym, co zapełniony wodzącymi, kolorowymi pozycjami regał, punktem na zawieszenie spojrzenia okazała się być doniczkowa paproć, która stała na komodzie po prawicy terapeuty. Spoglądała wprost w oczy Cosmo z eleganckiej wazy, wyginając na zewnątrz gałązki, niczym macki albo inne odnóża i Fletcherowi natychmiast przemknęło przez myśl, że ta niepozorna roślinka w istocie doskonale pasowała do właściciela gabinetu. Być może wizjonowanie go sobie w taki sposób było nie tylko nieodpowiednie, ale wręcz po prostu bezczelne, zważywszy na to, że nie naciskał na nic, a do każdego poruszonego przez Cosmo do tej pory głupim półsłówkiem tematu wydawał się podchodzić delikatnie i rozważnie. Ton jego głosu nie był drażniący ani złośliwy, choć chłopaka frustrował fakt, że Wise potrafi podważyć każdą jego odpowiedź, tym samym posyłając do diabła całe te ciężkie pokłady złudnej pewności siebie, którymi starał się emanować na zewnątrz na co dzień. Nie przywykł do tego - zdecydowanie lubił, kiedy mógł powiedzieć ostatnie słowo i to nie tylko w sprzeczkach czy konfliktach, ale też w zwykłej rozmowie, podczas której trzeba było wykazać się choćby minimalnym intelektualnym wysiłkiem.
- Nie wiem czy chcę - odparł zgodnie z prawdą na prośbę mężczyzny o opowiedzenie sobie więcej. Prawdę mówiąc, podobną odpowiedź mógł postawić przy dowolnej prośbie o uszczegółowienie czegoś lub przybliżenie jakiejś kwestii - i już wtedy wiedział dobrze, że z tego wariantu będzie korzystać często i chętnie, z czym jego poprzednia psycholożka nie miała najmniejszego problemu. W porządku. Jak ci minął dzień? Trzy miesiące, niemalże dzień w dzień. Nie dowiedziała się niczego, a Cosmo denerwowała jej powtarzalność i opieszałość. Czemu nie mogła mu po prostu kazać powiedzieć? Mógłby skłamać, ale nawet kłamstwo, którego niespójność prędko mogłaby wyjść na jaw, wydawało się lepszą opcją niż zapędzanie kobiety stale w ten ośli róg, z którego najwidoczniej nie potrafiła wybrnąć. A może nie chciała? Była dobrym towarzystwem w te puste dni, kiedy Floriana nie było w domu; wypełniała nicość, odbijającą się echem po wyłożonym drogimi tapetami apartamencie - pokazywał jej zdjęcia Bajzla i opowiadał o tym, jak poznał się z Laurą na którymś z ekologicznych protestów. Chyba była bardziej koleżanką niż terapeutką, ale to nic. Z perspektywy czasu widział dobrze, że w tamtych ciężkich miesiącach cholernie potrzebował koleżanki.
- To o radzenie sobie? - dopytał jedynie dla pewności, przegrywając bitwę na spojrzenia z nieszczęsną paprocią. Wzrok przeniósł się zaraz na twarz mężczyzny, drżąc lekko, zanim osiadł statycznie na jego kościach policzkowych. - Pana by nie zdenerwowało? - spytał jeszcze, zaczynając jednocześnie bawić się palcami i skubać skórki przy paznokciach. - Każdy widzi, że chujo… że idzie mi to źle. Pan też. Czemu mnie pan podpuszcza? Myśli pan, że nie widzę, jaki jestem… - ułomny, chciał powiedzieć, ale to słowo zagrałoby na złej nucie, wzbudzając skojarzenia odmienne od tych, na których mu zależało. Sapnął ciężko, zdenerwowany teraz na siebie swoim nagłym uniesieniem.
- Przepraszam - dodał więc po prostu, przesuwając to rozkojarzone spojrzenie trochę wyżej, tak żeby uderzyło wprost w oczy mężczyzny. Spokój. Ciężko było ugniatać z powrotem te wszystkie rzeczy, które połaskotane choćby delikatnie po zewnętrznej części, pchały się zaraz na wierzch, chcąc wysypać się na podłogę stertą cuchnącego łajna. Krótka pauza, podczas której starał się ułożyć w głowie coś, co byłoby w stanie zrekompensować ten nieuzasadniony wyrzut irytacji. - Po prostu… za każdym razem, kiedy znajduję jakiś sposób, to okazuje się, że reszta świata uważa go za beznadziejny. Więc radzę sobie, ale radzę sobie po swojemu i nikt nie chce, żebym radził sobie tak, jak sobie radzę. Chcą, żeby radził sobie tak jak oni, ale mi to nie pomaga. - Ale ja tak nie umiem, chciał powiedzieć, ale zabrakło mu odwagi na przyznanie się do kolejnej ułomności.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

A pana by to nie zdenerwowało?
W punkt.
Pewnie, że by zdenerwowało. Lepiej wręcz: wkurwiłoby (Nathan nie zawahałby się przed użyciem tego słowa, tak samo, jak nie zaperzył się po starczemu, nie nadął i nie nadąsał na zapowiedź "chujowości", która zaraz, przetrącona przez wewnętrznego cenzora, zastąpiona została przyzwoitszym słowem) go niemiłosiernie.
Nie o to jednak w tym wszystkim - w tym siedzeniu naprzeciwko siebie, w tym kiwaniu głowami, kręceniu głowami, w tym zawieszaniu spojrzeń na półkach z książkami i paprotkach o listeczkach jak haczyki - chodziło... żeby się nie wkurwiać na przykład. Albo by się nie smucić. Nie cierpieć, nie wyć - nawet, jeśli tylko metaforycznie i to w poczuciu absolutnej tego aktu bezsensowności. I bynajmniej - a to była dla wielu pacjentów część najtrudniejsza, czasem wręcz nieosiągalna - nie o to, by trzymać wodze kontroli.
Ile to sesji Nathan przesiedział - o tak, po obydwu stronach gabinetu, w obydwu rolach: tak terapeuty, jak i pacjenta - tocząc w milczeniu (z dłońmi bezwiednie ściśniętymi nieraz w pięści, z mięśniami mimicznymi napiętymi w walce o niewyrażenie emocji, z sercem dudniącym w piersi z taką siłą, iż zastanawiał się, czy z niej nie wyfrunie) wewnętrzny bój między powiedzieć, a nie powiedzieć. Walkę w której po jednej stronie ringu stało pragnienie, by "stracić panowanie nad sytuacją", a po drugiej - potrzeba żeby "dalej zapierać się wszelkimi danymi mi siłami w przyjętej już raz, dobrze wyćwiczonej pozie".
I ile to razy był świadkiem tego, co się dzieje, gdy człowiek wreszcie... różnie to bywało: słabł, nie wytrzymywał, nie dawał rady, ale czasem świadomie decydował... - ponosił fiasko w próbach zachowywania tej kontroli.
I puszczał. I od-puszczał.
(Nam nasze winy...)
I wtedy - tak, właśnie wtedy - działa się prawdziwa praca. Wydarzała się prawdziwa zmiana. Kończył się komfort, a zaczynał postęp. Kończyło się poczucie bezpieczeństwa - a i owszem, bezpieczeństwa pozyskiwanego nawet z własnego nieszczęścia, z rozsmakowania we własnym cierpieniu, które dobrze znamy, które weszło nam w krew - a zaczynała... nadzieja, do jasnej cholery, jakkolwiek banalnie to nie brzmiało.
Tej jednak póki co Wise w młodym pacjencie zbyt wiele nie wyczuwał. Gdzie się więc podziała? Tak jak nienawiść i wszystkie inne emocje musiała sobie przecież gdzieś pójść. Wystarczyło - o, brzmiało to tak prosto, ale gorzej już z praktycznym wykonaniem - ją odnaleźć i wywlec na powierzchnię. Choćby się zapierała rękami i nogami, łapała framug i wierzgała w oporze.
- A jaki jesteś? - no dobra, to pytanie aż się prosiło, by je zadać - Chciałbym poznać cię trochę lepiej, Cosmo. W twoich własnych słowach.
Wiedział, że to nie są łatwe zadania. Wiedział, że często te pierwsze sesje są w istocie jednymi z najtrudniejszych - i z tej także przyczyny nie każdy dawał radę wytrwać, powrócić, znajdował w sobie siłę, by ponownie zapukać do drzwi terapeuty po tym pierwszym, wstydliwym nieraz, werbalnym akcie samo-obnażenia.
Z niemałą determinacją strzelił spojrzeniem za wzrokiem nastolatka i nawet udało mu się je na moment pochwycić - w przelocie, nim zahaczyło się znów asekuracyjnie o haczyk liści paprotki. Potem puścił je - a, dobra, niech sobie wisi. Jeszcze będą mieli czas (miał nadzieję) by rozpocząć tak przez niektórych pacjentów często uprawianą walkę na spojrzenia - kolejny klasyk w terapeutycznych gabinetach.
Na usta cisnęło się Nathanowi typowe w takiej sytuacji: "Rozumiem, że dla ciebie brzmi to tak, jakbym cię podpuszczał", ale terapeuta przyblokował je językiem i przełknął. Zamiast niego, wybrał pytanie pogłębiające, otwarte. Przesycone nieoceniającą ciekawością - z jego strony. To, jak zinterpretuje je młody pacjent, to już była inna kwestia.
- Ten sposób, o którym mówisz, Cosmo. Twój własny... - Zaczął - Co to za metoda?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Idiotyzmem było ulegnięcie tej krótkiej, palącej potrzebie wyrzucenia z siebie kilku słów za dużo. A jaki jesteś? - padło pytanie, które sprowokował własną przesadną emocjonalnością, w dodatku chyba całkiem świadomie; chyba przez niepewny ułamek sekundy faktycznie chciał, żeby zostało zadane. Ale to tylko chwila, tylko moment - bo zaraz ogarnął go na powrót nie tylko żal do samego siebie i własnej nieroztropności, ale też do podążającego niezmordowanie za jego rozchwianym głosem terapeuty, tak chętnie wychwytującego i przejmującego zaraz wszystkie wyznania, które ślina pchała na język, zanim umysł zdążył zarzucić na nie ochronną barierę słownej i emocjonalnej wstrzemięźliwości.
A jednak pytanie padło i nie było już odwrotu - nie sposób było uciec przed nim, kiedy zawisło ciężko w powietrzu w gabinecie, między nim i Wisem. A jaki jesteś? Jak większość ludzi nie potrafił mówić o sobie - na głos padały jedynie kłamstwa i rozdumane wyobrażenia, marzenia o własnym jestestwie albo to, co powiedzieć w danych momentach wypadało. To wszystko aż iskrzyło od fałszu i obłudy, brzmiało jakby było opowieścią o kimś innym, choć zazwyczaj słowa układały się wygodnym schematem, który łatwo było przykleić do kogokolwiek, kto akurat by się napatoczył - może miły, może złośliwy, może ambitny, może leniwy, może rozrywkowy, może kujonowaty, wszystko może i każde z nich pasowało w równym stopniu, co wydawało się całkowitym zaprzeczeniem jego osoby. Bo nade wszystko teraz był po prostu…
- Zmęczony. - Palce prawej dłoni oplotły się ciasno wokół nadgarstka drugiej ręki, ściskając mocno. Spojrzenie na moment tylko powróciło do oczy mężczyzny, żeby zaraz przenieść się z powrotem do paprotki. - Jakbym połamał sobie wszystkie kości, a teraz ktoś przyszedł i kazał mi zacząć tańczyć. - Ktoś albo wszyscy, najpewniej każdy jeden w zasięgu wzroku, zarówno ten znający go bardzo dobrze, jak i niezdający sobie zupełnie sprawy z jego istnienia. Bo dla ogółu, dla społecznej masy, był kulą u nogi, obiektem, od którego pospiesznie odwracało się wzrok, kiedy mijało się go na ulicy. - A skoro jestem przy okazji skończenie głupi, robię to i tak. A potem żałuję, ale już jest za późno, żeby cokolwiek naprawić. Te wszystkie kości wychodzą poza ciało… wie pan, o czym mówię? - I wzrok znowu spłynął na twarz Nathana - na moment tylko, kontrolnie, ledwie musnąwszy spojrzenie mężczyzny. Nie czekając na odpowiedź, pokręcił lekko głową, przygryzając jednocześnie wewnętrzną stronę policzka. - Taki właśnie jestem. Połamany. Zepsuty. Taki… pokraczny już, nie działam zupełnie. A oni znowu każą tańczyć. A ja znowu będę to robić i tak w kółko, i w kółko, aż nie rozpadnę się ostatecznie. I może wtedy będę mieć wreszcie święty spokój - zakończył trochę ciszej, ale wciąż pewnie, pomimo spojrzenie utkwionego uparcie w zielonych gałązkach paproci.
Co to za metoda? To pytanie też mógł przewidzieć, ale w tym przypadku wydawało mu się, że jest bardziej gotowy do udzielenia odpowiedzi. Może było to skutkiem jakiejś wątpliwej jakości autorefleksji, a może po prostu świadomości, że na czymś faktycznie trzeba było oprzeć dzisiejsze spotkanie; że do czegoś bądź co bądź należało się przyznać, żeby nie wyjść na zarozumiałego bufona albo obrażonego dzieciaka przyciągniętego do gabinetu terapeuty za ucho przez nadopiekuńczą matkę. Nie, nie, nie. Nie był tu przez nią - choć trochę chyba dla niej, tak samo jak trochę dla Devona i dla Floriana nawet, choć do tego ostatniego niespieszno było mu się przyznać. Dla siebie - podpowiadał natychmiast ten idealistyczny głosik w głowie, który tak często podsuwał mu pod nos najrozmaitsze kłamstwa, od których wygłaszania w imię fałszywych, szlachetnych ideałów, coraz ciężej było mu się powstrzymać.
- Sam nie jestem pewien, jak to działa - zaczął, dla odmiany przenosząc spojrzenie na kolorowe grzbiety ustawionych na regale książek. - Kiedy byłem mały, chciałem być kimś wielkim, wie pan? Strasznie to teraz żenująco brzmi - skrzywił się nieznacznie, wreszcie krzyżując z terapeutą spojrzenie na odrobinę dłużej. - Przez bardzo długo wydawało mi się, że taki będę właśnie. Tylko dlatego, że przeczytałem w życiu dwie książki na krzyż więcej niż moje rodzeństwo. Albo dlatego, że raz pochwalono mnie za jakąś bzdurę, która nie była do końca moją zasługą. Nieważne. Chodzi o to, że starałem się tak długo, bardzo długo, żeby te głupie… nie wiem, marzenie? Kurwa, jakie to głupie. - Dłoń przesunęła się wzdłuż twarzy, kiedy w międzyczasie umysł odnotowywał z opóźnieniem wyrzucone z ust przekleństwo. Nieważne, dalej. - Starałem się bardzo i robiłem masę rzeczy, żeby być coraz lepszy i lepszy, a potem najlepszy, i dostać się na stypendium, i wyjechać ze wsi, i przyjechać tutaj, i… utrzymać, rozwijać, uczyć, wszystko robić; wszystko tak idealnie, tak perfekcyjnie. Ale w pewnym momencie zorientowałem się, że ten perfekcyjny świat… że to nie jest wcale takie proste, wie pan? Wpasować się tam. A jeszcze trudniej jest zaakceptować, że tam, na górze, wcale nie czuje się lepiej. Chyba jakby gorzej. I ta wdzięczność jest chwilę trochę, a potem jest taki… zawód. Bo miało być już dobrze, bo tyle pracy i tyle… nie wiem. Miało być dobrze, a nie jest. Jest strach, na przykład. Że jedno potknięcie wystarczy, żeby wszystko stracić - a ja nie byłem wtedy gotowy, żeby tracić; i to było… przerażające - myślenie o tym, że porażka może wziąć mnie tak z zaskoczenia. Więc kiedy już byłem tam, na samej górze, w pewnym momencie sam po prostu puściłem i zacząłem spadać. Żeby nie bać się już dłużej straty. I tego, że nie będę miał kontroli. A potem wspinałem się na nowo; wygrzebywałem z coraz głębszego dołu i… za każdym razem, kiedy jestem tak cholernie nisko, podnoszę się wierząc, że już byłem w najgorszym miejscu, że już nic straszniejszego się nie stanie nigdy, że skoro dałem radę z tym, to już nic nigdy mnie nie przerazi, ale… Ale potem znowu wchodzę wysoko, tylko jakby ten szczyt, na który się wspinam, jest coraz niższy, a dół, z którego wyłażę - coraz głębszy. I znowu się boję, i przypominam sobie, jak było tam na dole i znowu wolę samemu skoczył w tę przepaść. I za każdym razem ląduję gorzej, i za każdym razem te rzeczy są coraz straszniejsze. I za każdym razem coraz trudniej jest wejść na górę. I chyba już nie mam nad tym kontroli. I to jest mój sposób. Zły sposób, dlatego tu jestem.
Obrazek

autor

kaja

Zablokowany

Wróć do „Domy”