WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przestań. Dokładnie o to samo chciał prosić Cosmo. Tylko o to, żeby mówić przestał i rzucać się, a potem usiadł karnie pod tą ścianą i w spokoju poczekał na Floriana, bo czuł, że każdy z nich był zbyt mocno zmęczony, żeby kontynuować tę słowną przepychankę. On był w każdym razie. Nie tylko dzisiejszym, obfitującym w skrajne emocje dniem, ale chyba ostatnim tygodniem, tygodniami i wszystkim, co im się ostatnio przydarzyło. Czuł, że tej cierpliwości zaczynało brakować, bo w pierwszym tygodniu po powrocie z Vegas często brakowało jej nawet do Keya. Różnica polegała jednak na tym, że Keya – w skrajnym przeciwieństwie do Cosmo – kochał, więc zaciskał wargi, żeby nie powiedzieć tych dwóch słów za dużo i odwracał się na pięcie, kiedy słuchać już nie mógł. Cosmo nie miał przecież takiego przywileju, nie mógł mieć, a i tak nie przestawał mówić, każdym słowem trafiając w miejsca, w których milion takich słów usłyszanych już kiedyś w domu zostawiło ślady równie ciemne i brzydkie co te w zgięciach łokci chłopców. Boże, przestań już, skończ, przemknęło momentem paniki przez myśl, podobnie jak ten jeden wers z nieczytanej od tak dawna Biblii. Jak to było? Nie sprzeciwiaj się złemu, ale jeśli ktoś uderzy cię w prawy policzek, nadstaw mu drugi? Tego Jezus od niego chciał? Może. Z tym, że Jezusa nie było już ani w sercu, ani tym bardziej w tej brudnej, tylnej alejce Chinatown. Został gdzieś na czystych stronnicach uważnie studiowanego dziecięcymi paluszkami modlitewnika w pięknej oprawie. A te nowe palce ani czyste, ani delikatne, zwłaszcza kiedy te jednej dłoni tak mocno znów chwytały za przód swetra, a tej drugiej tak ciasno zwijały się w pięść i lądowały z impetem na szczęce Cosmo. Za ciosem na bruk poleciał też bezwładne ciało, a Ashton cofnął się o te dwa kroki, przykładając wierzch roztrzęsionej dłoni do nosa. Kurwa, co on robił?!
– A kim Ty myślisz, że jesteś, co? Wstawaj - warknął, nie dając mu jednak realnie żadnej szansy na wykonanie jakiegokolwiek ruchu, bo sam podnosił go już do pionu i znów przy tej nieszczęsnej ścianie przytrzymywał za ramiona. Tym razem jednak dalej od Keya. - Czujesz się teraz ważny, bo masz Floriana, hm? Siedzisz sobie w tym jego pięknym apartamencie, żerujesz na koncie bankowym i myślisz, że okręciłeś go sobie wokół palca, więc teraz jesteś kimś? Nie jesteś. Nigdy nie byłeś i nigdy nie będziesz. Jesteś tylko małym ćpunem, który jakimś kosmicznym przypadkiem dostał szansę, żeby wkręcić się do lepszego świata i zaprzepaścił ją już na starcie. Pierdoloną, nic nie wartą pijawką, która tylko niszczy i bierze i nie potrafi dać nic od siebie. Ale wiesz co? Bierz. Bierz póki możesz, bo to wszystko nie potrwa długo. Myślisz, że Key Cię wybierze? Myślisz, że Florian Cię kocha? Że z tobą będzie? Ty znasz go jakieś pół roku, ja całe życie. Już teraz jest tobą sfrustrowany. Czujesz to, prawda? Musisz czuć. Słabe ruchanie czy nie ma go już wcale? – I nie wiedział już, czy chciał, żeby bardziej zabolały słowa, czy cios pięści w brzuch, czy może wszystko naraz, ale w oba włożył tyle samo siły. Tym razem nie chciał dać mu opaść na ziemię. W oczy patrzeć mu chciał, więc zamiast za sweter mocno przytrzymał go za szczękę. - A ty Cosmo nie dość, że do niczego innego się nie nadajesz, to teraz jesteś jeszcze tak kurewsko brzydki, że gdybym był tobą, to szybko zacząłbym szukać nowego domu.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Jeśli Ashton miał w sobie jakiekolwiek jeszcze, wątłe nawet, pokłady wiary w Jezusa, to wygrywał - bo dla Cosmo nie było już ani jego, ani Boga czy boga, ani żadnego świętego ducha. Była tylko pustka, była tylko paląca w trzewia preambuła do przejmujących wyrzutów sumienia, które miały czekać go już teraz, zaraz, za niedługo, był tylko umysł uparcie wypierający te ostre i ciężkie słowa, spadające mu na kark falą goryczy, zakradającą się w najmocniej zacienione, najdokładniej chronione miejsca. Wstawaj. Nie mógł wstać, oszołomiony nadal ostrym żarem ciosu, który powalił go na ziemię, a może już całkiem pozbawiony nadziei na to, że wstawać miało jakikolwiek głębszy sens. Nieważne, nieistotne całkiem, bo przecież zaraz już dłonie Mahoneya ciągnęły go ku górze, a on nawet nie odczuwał tego tak silnie jak za pierwszym razem, kiedy te same ręce przypierały go do ściany - kolana i tak były jak z waty, nogi chwiały się niebezpiecznie. Strasznie. Strasznie, bo zawsze było strasznie, kiedy polegał całkiem na czyjejś woli, kiedy ledwo starczyło sił na to, żeby oddychać w miarę równo, w miarę sprawnie, kiedy każde kolejne uniesienie powiek kosztowało coraz więcej, a ten potok słów, wylewający się z ust Ashtona trwał nadal, bezustannie, rozlewając się wokół, zatapiając w sobie całe ostatki resztek energii, wbijając szpile w najbardziej newralgiczne miejsca, przez co kurczyły się w świadomości pozostałe jakimś cudem po tej krótkiej przepychance ochłapy wigoru.
- Z-zamknij się, słyszysz?! - wyrzucone trzęsącym się nadal z rozjuszenia i bólu, którym skutkowało uderzenie w brzuch, głosem. - Z-zamknij się, b-bo kłamiesz, kurwa, k-kłamiesz t-tylko, b-bo co? B-bo jesteś kurwa zazdr-rosny? Że Florian ma k-kogoś oprócz cieb-bie? T-taki jesteś, k-kurwa? B-brzydki p-podobno, a nie prze...szkadzało ci jakoś, jak r-ruchaliśmy się w grudniu, p-pamiętasz jeszcze? P-pamiętasz czy jesteś t-tak, k-kurwa, n-nieobliczalny, że n-nie pamiętasz nawet i t-teraz zgrywasz j-jebanego... jebanego zbaw-wiciela, który ma K-keya wybawić z op-presji? A p-pomyślałeś kiedyś, ż-że ty może jesteś gor-rszą opresją? P-przez kogo K-key w-w ogóle pomyślał o tym, żeby wyjeżdżać, c-co? Przeze m-mnie? N-nie, przez ciebie, k-kurwa, bo jak zwykle t-tylko o sobie myślałeś, b-bo jedyne co umiesz, to tylko sprowadzanie l-ludzi do kr-rawędzi, bo to t-twoja wina wszystko, s-słyszysz? B-b gdybyś nie był t-takim pierdo...lonym chujem, to nig-gdy bym tam-tego koksu n-nie wciągnął i w-wiesz co? I K-key pewnie też nn-nigdy by n-nie wziął nic, gdyby n-nie ty, p-pierdolony p-potworze, n-niszczący życia, kur-rwa, ludziom...!
Zanim zdążył pomyśleć, głowa odchyliła się tak mocno jak mogła, potylicą opierając się o ścianę, a usta splunęły krótko wprost w twarz Ashtona.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Sam Ashton pewnie nie potrafiłby już dokładnie określić co, resztki albo nadwyżkę czego jeszcze w sobie miał. Wiarę? Nie, chyba nie. Już nie. Kiedyś miał jej przecież dużo, więc pamiętał, doskonale wiedział, że jego wiara nie pozwalała bezmyślnie zaciskać dłoni w pięści i mocno wymierzać ciosów. W zamian za to kazała pokornym być, kochać bliźniego swego jak siebie samego, nadstawiać drugi policzek temu, kto zrobił krzywdę nam, a potem wybaczać mu wszelkie zło, które nam wyrządził, tak jak Bóg wspaniałomyślnie wybaczał nam. Jego wiara mówiła, że Bóg wielki był i wszechmocny, że bać się go trzeba. A on nie bał się już niczego. Więc nie, nie było ani wiary, ani jej wątłych pokładów. Złość. Miał sobie dużo złości. Nie była to jednak motywująca złość, którą pamiętał z boiska. Taka, którą wzbudzał nieprzemyślany gest dłoni gracza z przeciwnej drużyny i która pobudzała chęć rywalizacji. Nie była to też złość bezradna, którą znał z domu. Kiedy nie można było dać jej upustu ani podniesieniem głosu, ani ręki, bo ojciec był nad nim, zawsze potężny i nietykalny jak sam Bóg. Teraz on był Bogiem, a przynajmniej tak właśnie się czuł, kiedy górował nad chudym ciałem Cosmo albo trzymał go całego tym mocnym uściskiem dłoni na szczęce. Tylko że Cosmo w tym scenariuszu nie chciał być nim. Ani pokornie zamilknąć (chociaż teraz Ashton chciał go już błagać, żeby skończył), ani przestać się szarpać. A Ashton sam nie był pewien, co ubodło bardziej: słowa, które w pamięci na nowo odtworzyły wszystko – męczarnie Keya na łazienkowej posadzce oraz Nevadę i jasno dały do zrozumienia, że ten pozorowany urok nie oszuka już nikogo, co do prawdziwej, brzydkiej natury Ashtona, czy ta strużka śliny, z pogardą splunięta wprost w jego twarz.
- Ty mały śmieciu – mruknął z niedowierzaniem, po czym z widocznym obrzydzeniem starł wierzchem dłoni ślad z policzka. Obrzydzenie mogło być, to bólu Cosmo nie mógł widzieć. Nie teraz. W ogóle patrzeć na niego nie miał, więc dłoń chwyciła Fletchera za kark, a kolano raptownie powędrowało w stronę jego splotu słonecznego. Mówić też nie powinien, a jedynie znów opaść na asfalt nieopodal śmietnika, nie bez asysty gwałtownego pchnięcia Mahoneya. - Ja mogę być pierdolonym potworem, ale Ty? Spójrz na siebie. Gdyby nie Florian nie potrafiłbyś nawet na nogach ustać, tylko dalej szorował kolanami podłogę albo wycierał mordą bruk przy śmietnikach. Dalej to robisz, taki jesteś, kurwa, niewdzięczny – krzyczał, a oprócz tego krzyku już nic, żadne rozwiązanie nie wydawało się mieć jakiegokolwiek sensu.
- I pamiętam. Wszystko pamiętam, bo nigdy w życiu nie czułem się taki brudny jak po tym ruchaniu, Fletcher – syknął z odrazą i jakby dla potwierdzenia swoich słów nie nachylił się już, żeby wymierzyć kolejny cios pięścią, tylko wycelował w brzuch czubkiem buta. Nie trwało jednak długo, kiedy bezsensowne krążenie wokół własnej osi dla uspokojenia nerwów, podczas gdy Cosmo dochodził do siebie, całkowicie przestało wystarczać. Nie uspokoi się, nie ma mowy. Więc znowu zmniejszył dystans, przykucnął przy Fletcherze i silnym chwytem za sweter usadził pod śmietnikiem. Ze swetra dłoń przeniosła się na szyję, przez co zapadnięty policzek Fletchera odrobinę za mocno przylgnął do brudnego kontenera na śmieci. - Myślisz, że to wszystko moja wina? Nic, kurwa, NIC z tego wszystkiego nie przydarzyłoby się, gdybyś tu nie przyjeżdżał. Dosłownie wszystkim żyłoby się bez Ciebie lepiej. Mi, Florianowi, Keyowi, Devonowi też. Myślisz, że on Cię tu chce? To się, kurwa, grubo mylisz. Wszystkim było lepiej bez Ciebie. Twojej starej byłoby lepiej bez Ciebie, pewnie żałuje, że Ciebie jednego nie udało jej się jednak wyskrobać. Więc skończ już, kurwa i sklej pizdę, Cosmo, bo słuchać Ciebie jest jeszcze gorzej niż oglądać.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Słońce.
Nie był słońcem, a zwykłym oszustem – nie słońcem, a wygasającą gwiazdą, setki lat świetlnych za wszechświatem, którego częścią być nie potrafił. I to nie wiadomości i obietnice poprawy były największym przewinieniem i kłamstwem, a on cały, ledwie iluzja człowieka budowana dookoła fałszu nędznej moralności. Suma niesłuszności pomnożona przez bezsilność, która dziś była ostatnią rzeczą, która przemówić mogła przez to ciało, tak samo zachodu niewartego jak cała reszta; to ciało, a właściwie tylko po prostu kolejny splot kłamstw i fizyczne świadectwo każdego przewinienia, które w ramach jakiejś dziwnie przychylnej mu niesprawiedliwości ostatnie noce mogło spędzać nie na bruku, tam, gdzie było jego należyte miejsce, ale u boku kogoś, kto dobrowolnie gotowy był trwać. Jeśli głupotą własnych wyborów zasłużył na cokolwiek, to tylko na bezwład ciała osuwającego się wzdłuż ściany właśnie, na rękaw wciąż podsunięty wzdłuż przedramienia na wzór otworzonej na wskroś księgi, bo tylko z mnogości ciemnych śladów można było odczytać nagą prawdę. Więc gdy z innej części multiwersum, gdzieś spomiędzy tych najjaśniejszych gwiazdozbiorów, w których świetle niesłusznie usiłował ukrywać się od tak dawna, nagle wyciągała się dłoń – tak dziwnie ciepła, ostrożna, jakby nieprawdziwa – wszystko bardziej niż kiedykolwiek wydawało się nie tak. Naruszony spokój tamtej bierności, a więc i jego palce, dotąd porzucone na podobieństwo tamtych obietnic, na próżno usiłowały tej obcej mgławicy dotknąć. Za późno, bo gdy długimi sekundami tliły się ostatki energii, tamten świat pędził do przodu, dźwięczał niezrozumiałymi słowami, które za nic nie chciały ułożyć się w zdania i trwał tylko kilkoma pojedynczymi stopklatkami, choć nieznajomymi i zimnymi, to z jakiejś przyczyny wciąż bliskimi. Nie rozumiał. I wyciągać tą dłoń, oczami bezwiednie błądzić po tym, co tak wolno płynęło przed nimi, zakrzywiało każde pęknięcie na brudnym betonie, który teraz był feerią oślepiających świateł, było jak błądzić po omacku – gdzieś zza ciężkiej zasłony wychylała się potrzeba sprawdzenia, ile z tego było naprawdę, zupełnie jak w ramach przewrotnego snu, w którym ciało było o kilka kroków za umysłem, pędzącym za nawet tymi najbardziej lakonicznymi wyjaśnieniami.
Chodź, słońce. W końcu litery złożyły się w sylaby, za nimi – sylaby w słowa, w końcu słowa w zdanie, jedno, krótkie, jedyne, które na tle całego tego hałasu zdawało się wybrzmiewać jakkolwiek sensownie, znajomo. Nie było jak tamta złość, która drżącym powietrzem próbowała przedrzeć się do świadomości, nie jak rozgoryczenie i ponurość przemykających tak pospiesznie dialogów. Z nim oczy zaczęły za śladami tej nierozpoznanej jeszcze wówczas obecności błądzić intensywniej, oddechy przyspieszać w żałosnej próbie nadążenia za sercem napędzanym uczuciem niepokoju. Tylko wtedy dopiero, gdy w głowie ułożyło się wreszcie jakieś świadome postrzeganie tej krótkiej wypowiedzi, jedynej, którą udało się spośród innych niezrozumiałych szumów rozpoznać, spojrzenie w końcu potrafiło określić czego szukać. Czego, a raczej kogo, bo agresywną myślą Ashton wdarł się w stan tamtego komfortowego niebytu, tym zdaniem, choć łagodnym i drżącym równie mocno co jego ostrożne ręce, to wciąż tak głośnym, trudnym, bo nie zasłużył sobie przecież, niczym sobie na niego kurwa nie zasłużył, ani na to słońce ani na nic, co oferował mu do tej pory. Więc to zdanie właśnie pozwoliło oczom wreszcie spróbować go znaleźć: akurat, gdy gwiazdozbiory popłynęły w dół wartką strużką światła, kiedy zza złudzeń odległego świata wychylała się przyziemność chwili, w której wraz z Cosmo utknęli chwilę – dwie, trzy? ile? – temu, a tamta dłoń w zawisła gdzieś w powietrzu wraz z którymś z wypowiadanych w emocjach słów. Nie, nie rozumiał dalej. Nie rozumiał, czemu ciałem zatrząsł najszczerszy strach, kiedy w myśli o obecności tej jednej, najważniejszej osoby, umysł doszukiwać się chciał choćby nędznej odrobiny komfortu. Ashton. Cosmo. Nie potrafił dodać żadnego z migających przed oczami obrazów do wyobrażeń, które miał na temat tej chwili – w jego umyśle przede wszystkim zwyczajnie przykrej, nic ponadto – i ułożyć równania z tego, co działo się tuż nad nim, a co niespokojnymi urywkami w końcu zaczynało układać się w świadomości przy każdym najkrótszym przebłysku przytomności. Przytomności, którą tłumiło i bezlitośnie wdeptywało w ziemię absolutne niezrozumienie, które trzymało nie tylko tam, w miejscu, bez siły na drgnięcie ręką w odpowiedzi na którekolwiek z zamachnięć, wykrzyczanych czy wydukanych słów ani nawet okazjonalnych spojrzeń, ale które pchało do umysłu te obrazy, które ostatnimi tygodniami sukcesywnie udawało się trzymać gdzieś z tyłu głowy. Patrz, kurwa, jaki waleczny. Cosmo, działo się coś z Cosmo, a on znów spojrzeć nawet nie mógł, drgnąć choćby, bo ciało ciążyło prawie tak mocno jak głowa tymi nieudolnie zlepianymi myślami. Chcę wiedzieć, któremu mam mocniej zajebać. Jemu, Keyowi, o ile komukolwiek. Na wpół przytomny nie potrafił rozgraniczyć pomiędzy tym, co prawdziwe, a tym co razem z paniką mocno dociskało klatkę piersiową i sprawiało, że dłoń znów usiłowała wyciągać się w tamtym kierunku, nędzny obronny gest, tylko tyle przecież mógł. Raz zniszczenia nie siać, stanąć w obronie, skoro to sumienie wciąż gniło, skoro wciąż czuł się odpowiedzialny za wszystko to, co stało się w Nevadzie i po niej, skoro to była jego wina – że głos Ashtona dźwięczał teraz wściekłością i roztrzęsieniem, które nie pozwalało Keyowi rozpoznać choćby jednego, krótkiego słowa, skoro kątem oka widział tylko to, co pamiętał jeszcze z tamtej alejki z Vegas, skoro powinien przepraszać, po prostu ich wszystkich przepraszać i zrobić coś wreszcie. Nie mógł, a niemoc zamykała w błędnym kole najczystszego lęku, wybijała serce z tamtego leniwego rytmu i pozwalała mu rozbijać się o klatkę piersiową z impetem tak wielkim, że aż dźwięczącym w uszach głośnym hukiem. Kurwa, Mustafa, przeprosiłbyś wreszcie, co? Powinieneś przeprosić, że musimy sobie tutaj, kurwa, ręce brudzić. Przeprosić. Przysiąc by mógł, że przeprosiłby, gdyby tylko silna dłoń niepokoju nie zaciskała się na gardle dokładnie tak, jak robiły to wtedy tamte brudne, niechciane palce; bo oddech tak samo utykał gdzieś na wysokości krtani, a ciało pozostawało identycznie bezsilne, jakby obce, porzucone.
I najgorsze wreszcie to, że zupełnie nieważne było to, że działo się tyle, że przed oczami wciąż niczym groźba wisiały tamte obrazy, a oddech wciąż grzązł w płucach bezczelnie zatrzymywany zwykłą trwogą, bo świat mknął dalej, bo dzieliły ich lata świetlne – jego i Ashtona, który nagle wydał się nieznajomy, a którego dłonie tak pewnie chwytały za ramiona, gdy osunięte wzdłuż zimnej ściany ciało należało poprawić, a w końcu i unieść do pionu. Nawet jeśli trwała tamta instynktowna, wybijająca się ponad każdą cichą rozsądną myśl chęć ucieczki, jeśli ciało na oślep ciągnąc chciało tam, z powrotem, na miejsce i obok Cosmo przede wszystkim, bo winny mu to był, bo układało się w głowie tak silnie i sensownie przekonanie, że umrze. Jeśli go zostawi, jeśli oni go zostawią – umrze, o ile nie umarł już wcześniej.
O ile nie umierał w tej chwili właśnie.

/ztx2

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Bolała głowa i ciało drgało lekko z zimna, kiedy powieki podnosiły się ciężko. Kurwa. Było ciemno i cicho - tylko żółta plama ulicznej latarni na plakacie kampanii z lat dziewięćdziesiątych. Shalom Harlow w białej koszuli projektu jej matki patrzyła wprost na niego znad świeżo odpalonego papierosa. Rozglądał się jeszcze w jakiejś zaspanej panice po zalanym w ciemności gabinecie. Pamiętał - Wrócił do Atelier po południu i po kilku godzinach zasnął na kanapie w swoim biurze przez zupełny przypadek, przez wykończenie, zagubienie, przez stres. Przez wszystko chyba, bo ostatnio nie sypiał w ogóle, całe noce przesiadując na łóżku w gościnnym pokoju z łbem Gatsby’ego na kolanach i ściśniętym gardłem. Więc zasnął w pracy, bo głowa ciążyła niebezpiecznie, a kawa już nie pomagała Nic nie pomagało.
Rozładowany telefon leżał na stoliku. Płytki oddech, kilka chwiejnych kroków, ramiona skrzyżowane za karkiem, żeby rozciągnąć ospałe mięśnie, a potem roztrzęsiony nadal palec dotykający okrągłego przycisku, rozświetlony ekran, kilka smsów, kilka połączeń. Sprawdzi potem.
Teraz nie było czasu, bo teraz trzeba było wracać do domu. To TEN dzień był, ten moment. Zaplanował wszystko sekunda po sekundzie, krok po kroku, jak perfekcyjnie wyreżyserowaną sztukę. Stanie w progu mieszkania, pójdzie do sypialni, przez kilka długich chwil będzie przyglądał się leżącemu na łóżku Cosmo, badał rys jego profilu, te za bardzo wystające obojczyki, włosy dotykające miękko policzków. Spisz? Nie śpi, mało spał. I wtedy mu powie - Cosmo, musimy się rozstać.
Od tygodnia, bez przerwy, wciąż ćwiczył to w lustrze:
To nie twoja wina.
Nie jesteśmy dla siebie dobrzy.
N i s z c z y m y się.
Jesteś za młody, to nie ma prawa się udać.
Nie daję rady, nie wytrzymuję.
Nie umiem tak.
Kocham kogoś innego, Cosmo. Zdradzałem cię. Zraniłem cię. A teraz chcę cię odesłać do brata albo do tego zamkniętego ośrodka, bo jestem z ł y, a ty potrzebujesz pomocy, której ja już nie umiem ci dać.

Bał się, śmiertelnie się bał. Nie chciał widzieć jego twarzy, kiedy będzie mu to mówił, nie chciał słyszeć jego głosu - głosu, który kochał przecież tak bardzo - łamiącego się przy końcach kolejnych zdań. Nie chciał go okłamywać, ale musiał - musiał powiedzieć, że już go nie kocha, choć przecież nie było na tym świecie niczego równie fałszywego. Kochał okrutnie, ale miłość przestała wystarczać i może - a może na pewno - miłość nie musi być dobra żeby być wielka i prawdziwa.

Sprawdzi potem.
Ale telefon wibrował wściekle, twarz Ashtona pojawiała się raz po raz. Prawie zmusił się do uśmiechu - pewnie dzieciak chciał znowu zapytać o to, jak pracuje się mankiety koszuli, tak jakby Florian miał o tym jakiekolwiek pojęcie. Kup parownicę - odpowiedział mu wtedy, ale nie tym razem. Tym razem oczy powiększały się z każdym kolejnym słowem. Biorę tylko Keya. Miał wrażenie, że świat znowu pędzi i pędził niebezpiecznie w kierunku Nevady, do Vegas, przez te cholerne pustynne drogi.
A teraz on pędził przez drogi Seattle, kilka razy wymuszając pierwszeństwo, wciskając pedał gazu zbyt mocno. Nic się nie liczyło w tym aucie i nic się nie liczyło wtedy, kiedy zdyszany dobiegł w końcu do tego zaułka stojącego w zimnym świetle latarni. Nic poza Cosmo. Jego Cosmo. Cosmo z wielkimi, niebieskimi oczami i wąskimi palcami, które układały się na jego policzkach tak często. Cosmo, który uwielbiał Ginsberga, Rimbauda, słodkie czerwone wino, biegać nocą po mieście, te swoje głupie, ale urocze gry i całować go często, stając na palcach i zarzucając ramiona na jego szyję.
Cosmo z siniakami na zapadniętej, bladej twarzy.
- Promyku - zdołał wydusić, w pośpiechu ściągając z siebie płaszcz i podbiegając do niego praktycznie, żeby zarzucić mu go na te ramiona w zbyt dużej bluzie. Promyku. Wszystko gasło powoli, a on klęczał tak przy nim, próbując złapać jego twarz w dłonie, przyjrzeć mu się dokładnie. - Co ci się stało? Ja pierdolę, Cosmo...kto to zrobił? - pytał, a w głosie wciąż wybrzmiewała panika i lęk, który chwiał głoskami i spłycał oddech. I patrzył tak na niego - mały, kruchy Cosmo. - Chodź, skarbie, wracamy do domu, dobrze? Z-zrobimy herbatę i kąpiel, zadzwonię po lekarza… - Jak mógł być tak głupi, tak egoistyczny? Jak mógł wziąć na siebie odpowiedzialność pomocy mu, obiecywać, że pewnego dnia będzie lepiej, a potem odwrócić się na wystarczająco długo, żeby znaleźć go znów tutaj. Na dnie. Samego, pobitego, trzęsącego się z zimna. - Wszystko będzie d-dobrze, będzie dobrze, t-tylko chodź ze mną, Cosmo. To tylko jedno p-potknęcie, tylko jedno… - szept rozmywał się gdzieś w tej pustce, w tej rozpaczy i w tym pragnieniu ucieczki, które kopało go teraz prosto w brzuch.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Spójrz na siebie.
Chyba za często patrzył, bo przecież znał każdy kawałek ciała na pamięć - każdy pieprzyk i każdą bliznę, każde przebarwienie na skórze, zakrzywienie kości, zagłębienie między mięśniami. Na pamięć. Te słowa też znał na pamięć; krzyczały do niego z każdej lustrzanej tafli, ze sklepowych witryn, z uśmiechniętych zdjęć znajomych, którzy byli teraz w zupełnie innym miejscu niż on (nie tylko psychicznie, ale też fizycznie - na studiach w renomowanych uczelniach albo spędzając gap year na podróżach dookoła świata), z krzywego odbicia w pustej łyżce, na której nie było miejsca na zupę.
Mały ćpun. Nie znikną już te blizny po wkłuciach, nie zniknie rozstrojony organizm i anemiczne spojrzenie, nie zniknie dreszcz niepokoju przebiegający wzdłuż kręgosłupa za każdym razem, kiedy wzrok spotykał kogoś, po kim było widać, że on też. Nie znikną wspomnienia tamtego pierwszego razu, kiedy prowadzona dłonią Uriah igła trafiła w żyłę - mogły najwyżej zamazać się z innymi pierwszymi razami, może takimi jak dziś albo zmieszać całkowicie z tymi następnymi, kolejnymi. I wcześniej jeszcze wierzył w to, że naprawdę dało się zapomnieć - może nie teraz, od razu, ale kiedyś, za jakiś czas, tak? Tylko, że cały świat jakoś uparcie wwiercał się między żebra świadomością, że może wcale nie za jakiś czas, że może dopiero z momentem, kiedy ziemia stanie mu się lekką, a nawet wtedy przecież spojrzenia ciskane surowo w brzydki nagrobek będą wiedzieć. Wyrok.
Pierdolona, nic nie warta pijawka. Brać i brać, to takie straszne - kochać tak mocno, że podczas rozłąki bolał każdy oddech, starać się tak bardzo, że skręcało wszystkie wnętrzności, a i tak nie być w stanie oddać tego wszystkiego, czym Lori zasypywał go nieustannie, tak hojnie przecież. To takie straszne, kiedy wiesz, że mógłbyś pokroić się w siatkę, na drobne kawałki i oddać na tacy, a i tak nigdy nie uwierzysz do końca, że to wszystko, co mogłeś zrobić, że to w jakiś sposób wyrównuje czy odpłaca się za całe to cierpienie, które na niego przynosił. Bo Lori przecież cierpiał tak straszliwie - przez niego cierpiał, a powinien być szczęśliwy wreszcie, bo miał córkę, miał wspaniałą pracę, miał wygodne życie, wszystko miał. I gdzieś między tym wszystkim musiał wziąć na swoje barki ten niepotrzebny nikomu balast, tego ciążącego zbyt mocno śmiecia, zatruwającego nieznośnie powietrze.
I cała reszta - ruchanie słabe, do niczego innego, nigdy w życiu nie czułem się taki brudny, myślisz, że Florian cię kocha?
Myślisz, że Florian cię kocha?
Nie. Wiedział przecież, wiedział, że nie, więc dlaczego te słowa zakuły tak bardzo? Dlaczego w połączeniu z nimi te zsypujące się jedno za drugim uderzenia wydawały się zupełnie niczym? Wiedział wszystko - kurewsko brzydki, nowy dom. Nowy dom, gdzie będzie mógł być kurewsko brzydki. Może przy tym śmietniku będzie dobrze, skoro Ashton miał rację, skoro wracał tu tak chętnie, skoro był tylko małym śmieciem, czyli nikim tak naprawdę - nie był nikim i nigdy nie będzie kimś; bo tak działał świat, że ktoś musiał zostać tu, na samym dnie, aby pełzać jak robak i rzygać pod siebie, żeby ktoś inny mógł piąć się w górę. I on może powinien zostać - może powinien iść Key, wydarty brutalnie spod ściany stanowczym uchwytem obitych od uderzeń, pięści Ashton. Powinien iść Flo - jego Flo, kochanie jego, jego słonko, jego kwiatek i uśmiech, i oddech, i ostatnia nadzieja. Iść. Iść jak najdalej, zostawić go tu, porzucić, nie myśleć, nie dotykać, bo brudny. Nie patrzeć, bo bolą oczy. Nie podchodzić, bo śmierdzi porażką, upadkiem człowieczeństwa, marginesem, pluskwą w naturalną środowisku.
Łzy. Łzy były paskudne w smaku i mieszały się trochę z krwawą posoką, która zlepiała mu wargi. Łzy wypływały zbyt licznie na czerwoną i spuchniętą, i brudną twarz, do sączącej się z nosa krwi, wzdłuż policzkowej kości do ścianki śmietnika, do którego buzia tkwiła nadal przytwierdzona brutalnie niemal całą powierzchnią jednego boku. Nie miał siły, żeby się podnieść i nie miał siły, żeby oddychać, i dusił się chyba - i może tak miał umrzeć właśnie, może z obitymi wnętrznościami, może z twarzą przyklejoną łzami do śmietnika, może leżąc pomiędzy stłuczonym szkłem, wypalonymi papierosami i robactwem, do którego teraz było mu tak blisko, zdecydowanie bliżej niż do człowieka, zdecydowanie bliżej niż do czegoś, co zasługuje na coś więcej niż rozgniecenie twardą podeszwą buta. Nie wstanę już. Nigdy, nigdy nie wstanie - zostanie, tak właśnie, zostanie, bo może... może to pora, kiedy to najpodlejsze życzenie miało się wreszcie spełnić. Nie tak, jak chciał, nie na jego zasadach, nie w lśniącej czystością łazience w apartamencie na Belltown. Zgnić miał tu w brudzie, w smrodzie, w zimnie; sam całkiem, zawsze sam. Sam, żeby nie ranić już żadnych istnień, żeby nie zaciągać większego, moralnego długu.
Sam.
Ale dłonie nie miały siły, żeby odepchnąć to ciało stające nagle tak blisko, schodzące do przykucnięcia, zarzucające mu na ramiona płaszcz, chwytające w dłonie tę paskudną twarz, obrzydliwą, okropną.
- P-puść... - nakazane łamiącym się głosem, kiedy łzy ciekły nadal, a cały organizm musiał włożyć maksymalne pokłady sił w ucieknięcie głową od tych ciepłych dłoni, pięknych dłoni, dobrych dłoni; dłoni, które kochał. - N-nie wrcm... nie wracam-my nigdzie, Lor-ri, n-nie wra... cam, j-ja nie wrac-cam, nie dam już ra... - ostatnie słowo zapadło się, bo zalane łzami oczy przypadkiem napotkały jego spojrzenie. Ukochane spojrzenie. Serce zadrżało mocno i niespokojnie, dzieląc się gwałtownie na kilka nierównych kawałków. - N-nie mog-gę dłużej ci tak... krzyw-wdzić n-nie mogę, Lor-ri, nie mogę, j-ja nie... J-ja jestem taki z-zły, j-ja nie mogę tak d-dalej, Lo... Nie m-mogę, n-nie mogę, nie m-mog...
I jeśli do tej pory miał jakieś wątpliwości, to teraz wiedział o tym mocniej, niż kiedykolwiek wcześniej - jeśli Florian mógł iść dalej tylko jeśli on pozostanie na dnie, zostanie bez chwili zawahania.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Warczało wszystko, te okrutne głosy, zgrzytające zębami, te brzydkie kreatury z długimi palcami chwytającymi go łapczywie za kark, wbijającymi paznokcie w podbródek. Pojawiały się czasem w koszmarach, tych na jawie też. Miały jego twarz, ale tę prawdziwą, tę zdeformowaną, z pustymi oczami, ostrymi zębami i skórą cienką jak bibuła, spod której widać było wszystkie kolory cienkich żył. Przychodziły do niego, kiedy tylko robiło się ciemniej i słabiej. Przychodziły nocami, kiedy trząsł się ze strachu przed ojcem, kiedy słyszał zatrważający dźwięk rozbijanego szkła i płacz matki, a potem zdawały się ciągnąć za nim, kiedy Valeria kręciła głową, z tym rozczarowaniem w oczach i pytała czy ważył się ostatnio. Nie - A powinieneś, zaniedbujesz się, trener mówił, że nie było cię na treningu od tygodnia. Głaskały go po głowie, kiedy płakał w szkolnej łazience, wpychając palce do gardła kolejny raz zbyt głęboko. Na wierzchu dłoni miał siniaki i płytkie, ale wyjątkowo brzydkie rany na kostkach. (Jeszcze jedną łyżkę, Cosmo. Chociaż jedną, w porządku? Dla mnie). Siadały na klatce piersiowej, kiedy nie potrafił wstać z łóżka, przytwierdzając go uparcie do bezsilności, nie pozwalając choć kroku zrobić, ruszyć się o centymetr. Były w jego okrutnych krzykach, w chorobie Franklina, w łkaniu Felly, w słowie na p, które kolega z klasy wypluwał mu w twarz, w pięści ojca pod okiem, we wkładanych do kieszeni dopalaczach, w śmierdzących tłumach na klubowych parkietach, w rękach jego szefa z Londynu. Były w pokojach i w ślepych uliczkach.
Były w lustrach, w oknach i witrynach, ciągnęły go za włosy, żeby przysunąć twarz bliżej, gwałtownym, bolesnym szarpnięciem. Zmuszały żeby patrzył, a on patrzył za często, za długo. Odejdź od tego lustra, księżniczko. Narcyz. Pusty, płytki dzieciak. Ale odbicie bywało ładne tylko sekundy. Przez ułamek sekundy patrzyła na niego para zielonych oczu, gęste brwi, wyraźne kości policzkowe, zaczesane do tyłu kręcone włosy. Uśmiechał się, a im dłużej się uśmiechał, tym coraz bardziej stawała się zdeformowana ta chuda twarz, coraz bardziej zapadnięta, oczy osuwały się w głąb czaszki. Blizny, zmarszczki, każda mała oznaka zmęczenia, spierzchnięte usta, przekrwione oczy, tłuste włosy, ślady łez na czerwonych policzkach. Bał się, że go takiego zobaczy. Cosmo. Że zobaczy, że nie jest silny wcale, że nie daje rady, że jest tak obleśny i brudny jak te prawdziwe odbicie w lustrze, te niezniekształcone własną próżnością. Że ujrzy - jedzenie znowu było ciężkie do przełknięcia, kiedy problem kogoś innego okazywał się pobudzać znów te same uczucia, które męczyły go latami. Że usłyszy - jak źle brzmi jego głos, że przestał mówić tak gładko i elegancko jak kiedyś. Wiedział - garnitury nie wyglądały już tak dobrze, ręce się trzęsły, kawa wylewała na blat kuchennej wyspy.
Teraz nie potrzebował lustra, bo widział to tak wyraźne w oczach Cosmo, chociaż były daleko, chociaż było ciemno. Przestał być ratunkiem, przestał być podporą. Teraz był tylko zmęczoną i drażliwą stertą kości z obrzydliwym charakterem. Wełniany płaszcz zwisał ciężko z chudych ramion, policzek przytulał się do ściany śmietnika. To nie jest twoje miejsce, Promyku. Musimy stąd iść. Ale gdzie? Jak? Nie potrafił już pomagać. Porwał się z motyką na słońce. Zawsze miał słabość do hazardu, stawiał za dużo w pokera, nawet kiedy sprawa wydawała się przegrana, bo zawsze jest szansa, tak? Ale teraz, kiedy klęczał tak w tym brudnym, ciasnym zaułku, zaraz przy tym chłopaku, który żył tylko w jakiejś części, zdawało mu się, że nie ma już żadnej szansy. Była - kiedyś. Było - kilka. Wszystkie wykorzystał, wszystkie zmarnował. A Cosmo umierał, przez niego umierał. Rozsypywał się na jego oczach. Mówił straszne rzeczy, a Florian nie wiedział już nawet, jak ma odpowiadać.
- Nie jesteś zły, Cosmo, nie-nie jesteś. Jesteś chory, chory po prostu. Nie z-zostawię cię t-tak. Nigdy bym cię nie zostawił przecież, w Vegas bym cię nie zostawił i tutaj też, w-wiesz przecież. Z-zobacz ile...ja...ty ile wy-wytrwałeś już. Nie pozwolę tego zaprzepaścić, Cosmo, nie pozwolę, bo...wrócimy do domu, ja za-zadzownię po lekarkę i jakoś d-damy radę, dasz radę. Było d-dobrze przecież, tak? Wszystko było dobrze - mówił tak, słowa lały się beznadziejnie i brzmiały jakoś brzydko. Źle jakoś. Nie było dobrze. Nie było dobrze, bo ja spędzałem noce ze swoim byłym chłopakiem, kiedy ty spałeś sam w moim mieszkaniu. Sam. Przecież obiecywałem, ze już nie będziesz sam, nigdy.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Chory. Tak mówili, jakby głęboko przekonani, że to w zupełności wystarczy. Wiedział, że nie mieli tego na myśli, ale za każdym razem brzmiało to tylko jak cholerne przypomnienie - nie jesteś taki jak my. Jesteś chory. Więc nie masz prawa robić szeregu rzeczy, które nam wolno i nie masz prawa też do wygłaszania żadnej z tych upierdliwych myśli, wokół których krąży ciągle to, co uparcie nazywać próbujesz życiem, a co bardziej przypominało jakieś pierdolone pasmo nieszczęść, ciąg niekończących się niepowodzeń, występujący na zmianę z bierną, bezkształtną egzystencją (i niczym ponadto). Miał czasem wrażenie, że nie ma już rzeczy, o której mógłby mówić bez obawy, że w odpowiedzi dostanie tylko to głuche: jesteś chory na zapętleniu, jak na zacinającej się kasecie. Jesteś chory i niech to będzie odpowiedź na każde, przenikające kości aż do bólu pragnienie i każdą frustrującą potrzebę, i każdą rozdzierającą duszę na małe, postrzępione części wątpliwość.
Chory - i to nagle staje się cechą dominującą, nagle każde głośne wołanie jest tylko przypomnieniem o tym jednym fakcie. Chory, ale ty wcale nie czujesz się chory; nic nie czujesz, ciężko jest czuć cokolwiek, kiedy wszystkie emocje zbyt często zostają podsumowane tylko tym prostym określeniem, z którym nie sposób jest się utożsamiać. Bo nie chciał wcale być chory i nie chciał wcale, żeby patrzyli na niego jak na chorego; bo denerwowało go, że nikt już zdawał się nie pamiętać, że oprócz tego, że jest chory, to lubi też wiersze i książki, lubi recytować ich fragmenty, wyuczone na pamięć w celu zaspokojenia jakiejś snobistycznej potrzeby, lubi Międzynarodówkę w oryginalnej, francuskiej wersji i twórczość Róży Luksemburg, a jego ukochane święto wypada Pierwszego Maja, a w tym roku po raz pierwszy był też na pochodzie i po raz pierwszy czuł, że naprawdę gdzieś przynależy.
Maj. To takie odległe, senne wspomnienie, błyskające czymś na przełomie snu i retrospekcji, teraz równie prawdopodobne, co skrajnie niemożliwe. Maj. Gładkie pocałunki na ciepłych, drżących ustach, miękkie dłonie sunące powoli po ciele, nos przytknięty śmiesznie w to zagłębienie na policzku, kochające ramiona otulające bezwstydnie to brzydkie ciało, wtedy jeszcze zgrabnie udające piękno, którym nigdy nie miało okazji być, ani przez chwilę. Maj, kiedy wolno mu było jeszcze myśleć i czuć, i mówić, i opowiadać, i snuć historie, które nie miały żadnego sensu, i bać się tylko trochę, bo nawet strach głupiał w czasie, kiedy wszystko było kwitnące i pachnące zielenią.
Maj. Osobliwy dysonans ze stęchłym odorem starego śmietnika i toczącymi drogę po policzkach łzami, i zrezygnowanym spojrzeniem, prześlizgującym się nieprzytomnie po florianowej twarzy.
- N-nie było - słowa wypadły z gardła z zaskakującą żarliwością, osadzając się chrapliwie na ścianach okalających zaułek budynków. - N-nie było d-dobrze wcale, Flo, b-bo ty mn-nie już nie k-kochasz wcale i j-ja wiem o t-tym, że już t-ty nie kochasz m-mnie - nieskładne takie, takie krzywe te słowa, te zdania takie krzaczaste, bardziej postrzępione niż od linijki, ten głos tak paskudnie drżący, a najgorsze, że wszystko to teraz tak bardzo do niego pasowało; że dawało bardzo wierne odbicie tego żałosnego obrazu sprofanowanej istoty, próbującej doskoczyć do miana człowieka idiotycznie i desperacko, jak kot do zabawki na wędce. - N-nie kochasz m-mnie, ja w-wiem, b-bo nie przyt-tula… b-bo cał-łować nie chcesz an-ni dotykać, an-ni spa… spać o-obok już n-nawet nie chcesz, n-nie chcesz mnie u sieb-bie, krzywdzę c-cię, Lor-ri, tak bardzo cię krzyw-wdzę, a ty mn-nie trzymasz tam j-jak jeb-baną rybkę w akw-warium, i… i ja wiem, ż-że ty… w-wiem, że j-jest ktoś, Flo, j-ja wiem i j-ja… rozumiem, Flo, roz-zumiem, ale… ale czem-mu ty mi n-nie pow-wiedziałeś, czem-mu? Czem-mu nie? T-to za to, że jestem t-taki…? Z-za to? F-flo… Ja nig… nie chciał-łem nigdy być zły d-dla ciebie, j-ja wiem, ile dl… ile zrobił-łeś, wiem, Flo, j-ja… K-kocham cię, Flo, kocham-m i m-mógłbym b-być tym drugim d-dla… dla cieb-bie, gdybyś wted-dy był szczęśliwy, ale n-nie będziesz szczws… szczęśliwy, F-flo, nie będzi-iesz wcale, w-wiesz? B-bo to ja rob-bię cię nieszczęśl-liwym, wiesz? To przeze… to m-moja wina, że jest ź-źle ciągle i t-to… moj-ja wina, ż-że nie było wcale dob-brze, ja… nie chciał-łem nigdy dla cieb-bie być… n-nie chciałem prob-blemem być, żał… żałuj-ję, że tak się stało, ż-że przyjechał-łeś z Asht… ż-że przyjechałeś p-po mnie tam i m-musisz mnie trzym-mać w domu swj… swoim, b-bo jesteś za d-dobry, a ja c-cię niszczę t-tak bardzo, t-tak bar-rdzo nie chc-cę już niszczyć cię Lor-ri..
Obrazy przed oczami zacierały się przez łzy i wyczerpanie. Przez chwilę był jeszcze natłok emocji, przez chwilę miał wrażenie, że Florian jeszcze coś do niego mówił - przez chwilę. A potem pogrążył się w przytłaczającej pustce. <img src="https://i.imgur.com/jt2QCuX.png" width="300">
Ostatnio zmieniony 2021-01-24, 15:12 przez cosmo fletcher, łącznie zmieniany 1 raz.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<table><div class="ds-tem0">
<div class="ds-tem1">
<div class="ds-tem2">
<div class="ds-tem3">002.
<div class="ds-tem4">Perry & Mairee</div></div>
</div></div></div></table>

Uliczka, do której Perry zaciągnęła przyjaciółkę, nie wyglądała zachęcająco. Dookoła śmierdziało moczem – oby kocim – wszędzie walały się śmieci, a malunki na budynkach pokrywały praktycznie całą ich powierzchnię. Mimo to śmiało stawiała kroki, mocno trzymając Mairead za ramię, jakby bała się, że ta postanowi uciec. <br>
— Po raz kolejny powtarzam ci, że nie mamy się czego obawiać. Madame Rodriguez to profesjonalistka. Musi ukrywać się w takiej dzielnicy, bo inaczej nie dałaby rady opanować tłumu, który chciałby sięgnąć jej rady. Zaufaj mi — oznajmiła, zerkając na przyjaciółkę, która pomimo zapewnień nie wyglądała na przekonaną. — To tylko pięćdziesiąt dolarów. Najwyżej pójdziemy na samą kawę i zrezygnujemy z deseru — dodała. Wprawdzie Whitlow była obecnie w nieciekawej sytuacji finansowej, jednak pokusa zajrzenia w czekającą ją przyszłość była warta tego jednego banknotu. <br>
Doszły do końca zaułka, gdzie odnalazły zielone drzwi. Perry nie miała ochoty ich dotykać (obawiała się, że na nich również możne znajdować się mocz; tym razem, biorąc pod uwagę wysokość, na jakiej osadzona była klamka, nie był to mocz zwierzęcy). Wzięła głęboki oddech, naciągnęła rękaw płaszcza na dłoń i pchnęła masywne drzwi, których zawiasy nieprzyjemnie zaskrzypiały. Wewnątrz przywitał je ciemny, długi korytarz. W pomieszczeniu paliło się wiele świec, a na ścianach wisiały płócienne obrazy, którym Perry nie miała ochoty się przyglądać. Wyczuła też odurzający zapach kadzidła i momentalnie kichnęła. — Świetna atmosfera! — rzuciła, przekonując do tego zarówno przyjaciółkę jak i siebie samą. — Chcesz wejść pierwsza? Na pewno masz masę pytań. Ja poczekam, to żaden problem — powiedziała, posyłając jej szeroki uśmiech, którym chciała przekonać ją do swojego pomysłu. Przejechała palcem po tapicerce krzesła. Nie, uznała, że tym razem postoi.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<img src="https://i.imgur.com/DhUh2LH.png">

Nie chodziło o pieniądze. Absolutnie nie chodziło o pieniądze, kiedy kategorycznie odmówiła pójścia do podejrzanego zaułka, żeby zobaczyć się z równie podejrzaną kobietą, która ponoć – według Perry oraz grupki fanów, o których przeczytały na internetowym forum – znała się na wróżbiarstwie. – Jesteś w stu procentach pewna, że chcesz tam iść, Perry? Mam wrażenie, że prędzej utnie nam rękę, niż coś z niej wyczyta – skomentowała, krzywiąc się, gdy przyjaciółka szła w zaparte i nie zważając na jej komentarze, nadal dzielnie kroczyła w stronę kwatery Madame Rodriguez. – Nie zastanawiałaś się nigdy, dlaczego one wszystkie muszą przedstawiać się per Madame i nosić spódnice z cekinami? To raczej nie świadczy dobrze o autentyczności – dodała jeszcze. Rzeczywiście, w jakimś stopniu oddawało to charakter wykonywanej przez nie pracy, aczkolwiek co za dużo to niezdrowo, prawda? A w pewnym momencie takie cechy stały się domeną osób, które ponoć znały się na magii. Wchodząc przez zielone drzwi do środka, Mairead na moment wstrzymała oddech, po cichu licząc na to, że nie będzie tam ani śladu po tym okropnym smrodzie. Szczęście w nieszczęściu, kadzidło skutecznie go tłumiło, chociaż ten zapach również wydawał się zbyt przytłaczający. – Tak, jest wspaniale – mruknęła pod nosem, w odpowiedzi na komentarz przyjaciółki, dotyczący atmosfery. Sama raczej nie nazwałaby tej mieszanki doznań dźwiękowych, słuchowych oraz wzrokowych świetnym połączeniem. Była sceptycznie nastawiona, od samego początku, a chociaż spontaniczne decyzje były jej domeną, teraz niekoniecznie chciała podejmować ryzyko; nawet jeśli nie istniało tam żadne realne zagrożenie. – Pójdę – westchnęła. Właściwie wolała mieć to jak najszybciej za sobą. Zanurkowała za kurtynę, gdzie krętactwa odprawiała Madame i wręczyła kobiecie sto dolarów – z marszu płacąc zarówno za siebie, jak i za Perry. Kwestie finansowe nigdy specjalnie jej nie obchodziły; nawet teraz, gdy miała zdecydowanie większe straty, niż zarobki. Wyszła po kilku minutach. Z nieco podniesionym ciśnieniem i lekko zarumienioną twarzą. Patrząc na przyjaciółkę, przewróciła oczami, by na koniec rzucić: - Twoja kolej – bo tak, nie spodziewała się niby niczego dobrego, ale że w dodatku usłyszy same kiepskie przepowiednie? Czy nie mogła wywróżyć jej po prostu wysokiego bruneta z niebieskimi oczami?
Ostatnio zmieniony 2021-02-26, 18:19 przez mairee lanaghan, łącznie zmieniany 3 razy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

— Jestem w dwustu procentach pewna, że chcę tam iść — twardo obstawiała przy swoim, choć zaczynała odczuwać mdłości przez unoszące się w zaułku zapachy. Najchętniej wyjęłaby z torebki flakon z perfumami i rozbiła go o popękany chodnik (choć nawet to mogłoby okazać się nieskuteczną bronią w walce z panującym tutaj odorem). Okolica nie była szczególnie zachęcająca, ale Perry wierzyła, że wyprawa opłaci się, kiedy obie usłyszą przepowiednię czekającej je przyszłości.
— Wolałabyś pójść do wróżki ubranej w dresy lub strój kąpielowy? Cygańskie spódnice, świece i kadzidła tworzą klimat. Przestań marudzić i spróbuj poczuć magię! — zachęciła ją, śmiejąc się pod nosem. Nie, nie była poważna. Nie, nie wierzyła w każdą wróżbę, którą usłyszała od wieszczki lub przeczytała w horoskopie. Jednak ilekroć przepowiednie wiązały się z czymś szczęśliwym, odczuwała ulgę. Tym razem również liczyła na to, że Madame Rodriguez wyczyta z jej dłoni same pozytywne informacje. Najbardziej oczekiwała tych, które dotyczyły stanu zdrowia matki – lub choćby małej podpowiedzi odnośnie tego, jak namówić cholernie upartą kobietę do kontynuowania leczenia. Tonący chwyta się brzytwy. Magiczne przepowiednie były dokładnie tym, czego Perry potrzebowała, by nie opaść na dno.
Zaklaskała aż nadto entuzjastycznie, gdy Mairee zgodziła się wejść za kotarę jako pierwsza; Perry obawiała się, że jeśli przyjaciółka będzie druga, skapituluje i ucieknie. Przechadzała się korytarzem w tę i z powrotem, czekając na swoją kolej. Podziwiała zawieszone na ścianach obrazy, które najprawdopodobniej przedstawiały różnorakie sposoby znęcania średniowiecznego znęcania się nad wiedźmami – jakże adekwatne.
— Chyba nie było tak strasznie, co? — spytała, lustrując przyjaciółkę badawczym spojrzeniem, jakby wyjście zza kotary miało ją odmienić. Nie czekając na odpowiedź, ruszyła na spotkanie z przeznaczeniem. Nim wyszła, minęło ponad pół godziny! Miała masę pytań, na które oczekiwała konkretnej odpowiedzi – czy je otrzymała?
— Kawa? — spytała, nerwowo poprawiając ubranie, które odgniotło się od niewygodnego krzesła.
— Idiotka! — warknęła, gdy opuściły mieszkanie i zatrzasnęły za sobą zielone, metalowe drzwi. — Dawno nie słyszałam takich bzdur! Powinni odebrać jej licencje czy coś — dodała, oglądając się na Mairee, która wyglądała na równie niezadowoloną z tego, co usłyszała.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Taak? I wcale nie jest to kwestia dumy? – zapytała, unosząc brew ku górze i patrząc na nią z lekkim wyrazem rozbawienia na twarzy. Nie sądziła, że to miejsce mogło jakikolwiek sposób utwierdzać jej przyjaciółkę w przekonaniu, że faktycznie, była to dobra decyzja, aczkolwiek spodziewała się, że Perry nie będzie chciała tak łatwo dać za wygraną. – Zaczyna mnie mdlić od tych kadzideł, Perry – powiedziała, chociaż ten komentarz był zdecydowanie przesadzony. W tym momencie nie myślała jednak o niczym innym jak o tym, by uciec z tego miejsca i usiąść gdzieś przy dobrej kawie, ciastku, a może nawet … kawie skropionej procentami? Chociaż Mairee nie piła alkoholu, tak lekkich dodatków od czasu do czasu nie odmawiała. Ostatecznie jej postanowienie nie wiązało się z przekonaniami, a chociaż wszelkie używki od wielu lat ograniczała do minimum, nie chcąc zagłuszać działania lekarstw, CZASAMI mogła porzucić sztywne reguły. Dość szybko dowiedziała się natomiast, ze wizyty u wróżki absolutnie nie powinna przeżywać na trzeźwo. Ach, skąd ona się wzięła i dlaczego do takich osób trafiły oszukane moce? – Ani słowa – powiedziała, gdy Whitlow zaczepiła ją zaraz po wyjściu. Nie chciała teraz komentować, skoro tak czy inaczej, nie mogłaby powstrzymać Perry przed wejściem za kotarę. Plus zdążyła już zapłacić podwójnie. Jakie szczęście, że Mairee nie myślała o pieniądzach! W innym przypadku prawdopodobnie klęłaby teraz na najgorzej wydane pięćdziesiąt dolarów w swoim życiu. Pięćdziesiąt dolarów za opowiadanie bzdur! Może sama powinna zatrudnić się do takiej profesji? Już nie raz udowodniła, z jaką błyskotliwością potrafi przeinaczać rzeczywistość – posługując się tą umiejętnością głównie na sali sądowej. – Kawa – potwierdziła, czym prędzej kierując się w kierunku wyjścia. – Mogę ją pozwać – rzuciła ochoczo. W zasadzie w swoim zawodzie kobieta prawdopodobnie nie potrzebowała żadnej licencji – wystarczy zresztą spojrzeć na to, w jakim miejscu urzędowała. Lanaghan natomiast nie zajmowała się już prawem, aczkolwiek nadal posiadała uprawnienia, nie? Plus tylko żartowała. – Chcę jak najszybciej pozbyć się tego z głowy, wiesz? Kiedyś wydawało mi się, że wróżki opowiadają takie bzdury, które uszczęśliwią klienta. Ja nie jestem szczęśliwa – pokręciła głową. – Chyba, ze ma rację, a przyszłość nie jest taka kolorowa. Chociaż … ponoć moje dzieciństwo było pozbawione problemów i schody zaczynają się dopiero teraz. Tak, dokładnie tak – mruknęła, bo chociaż większość wspomnień miała raczej pozytywnych, tak … jej problemy zaczęły się znacznie wcześniej. Po prostu ignorowała niektóre sygnały.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Starała się utrzymywać, że odpychający zaułek to jedynie kurtyna, za którą znajdą w pełni profesjonalny przyczółek najprawdziwszej wróżki. Nie, nie była naiwna – doświadczyła zbyt wiele przykrości, by wierzyć, że przepowiednie mogą być prawdziwe – po prostu potrzebowała otuchy, słów zapewniania, że poświęcenie, na które zdobywała się każdego dnia, opłaci się. Oczywiście przyjaciele bardzo jej dopingowali, jednak ich słowa wynikały wyłącznie z sympatii. Wróżki natomiast (szczególnie te, które potrafiły bezbłędnie odgrywać swoją rolę) znane były z doskonale rozwiniętej umiejętności obserwacji i wyciągania słusznych wniosków. Liczyła na to, że karty odkryją przed nią wizję szczęśliwej przyszłości, której będzie mogła się chwycić w najgorszych momentach.
—A czy ja wyglądam na szczęśliwą? — spytała, nie spodziewając się żadnej odpowiedzi. Nadąsała się. Prawdopodobnie przypominała nastolatkę, na którą rodzice niesłusznie nałożyli szlaban. — Naprawdę możesz ją pozwać? Zrób to! Wyobraź sobie, że ta bezmózga dziwaczka przepowiedziała, że moja młodsza siostra jeszcze w tym roku zajdzie w ciążę. Bliźniaczą! — jęknęła, spoglądając na przyjaciółkę z bezradnością wymalowaną na twarzy. Nie dowierzała tym słowom. Szesnastolatka przechodziła okropnie zły okres. Buntowała się, starając zwrócić na siebie uwagę schorowanej matki, która nie poświęcała jej wystarczającej ilości czasu. To była sytuacja, z której dobre wyjście nie istniało – lub Perry nie potrafiła go znaleźć. — Nie, cofam to. Nie zniżajmy się do takiego poziomu. Ale nie martw się, mam dużo koleżanek wśród fanek horoskopów, więc zniechęcę je do przychodzenia tutaj. Internet ma ogromną moc. Kilka wpisów na odpowiednim forum i Madame Rodriguez straci renomę — zmieniła zdanie. Ciąża Daphne nie była jedyną przepowiednią, która zabolała kobietę. Poza tą nowiną wróżka zdradziła, że osoba Perry otoczona jest przez aurę śmierci. To wstrząsnęło nią bardziej niż możliwość bycia ciocią dwójki maluchów. Jednak nie chciała mówić o tym głośno, bo z łatwością można domyślić się, czyją śmierć podstarzała wróżbitka miała na myśli.
— Ciesz się, że nie próbowała wcisnąć ci choroby wenerycznej — rzuciła, z niesmakiem kręcąc głową. Szczelniej otuliła się płaszczem i dopiero gdy opuściły wstrętny zaułek, odetchnęła z ulgą. Mogłaby się zarzekać, że więcej nie zajrzy na dział z horoskopami, czytając ulubioną gazetę, ale wiedziała, że to bzdura. Prawdopodobnie zaraz po powrocie do domu zrobi wszystko, by znaleźć dla siebie inną wersję przyszłości. — Myślę, że jednak należy nam się deser. Z rumem — zasugerowała, uśmiechając się lekko. Choć niezbyt często sięgała po alkohol, nie wiązało się to z żadnymi postanowieniami. Perry musiała zachowywać trzeźwość, bo nauczona doświadczeniem wiedziała, że w każdej chwili może okazać się potrzebna matce.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Mogła o tym wspomnieć – wystarczyłoby zaledwie jedno słowo, a Mairee przekupiłaby tę cholerną wróżkę i zrobiła wszystko, by tylko jej przyjaciółka poczuła się lepiej. Była zdeterminowana, żeby jej pomóc i zła, gdy Perry spotykała jakakolwiek przykrość. Nie do końca rozumiała sens wizyty u ewidentnej oszustki, aczkolwiek było to raczej nieistotne – decyzja zapadła; nie było sensu, by próbować ją podważyć, gdy już stały w środku i patrzyły na tę okropną kurtynę. – Mogę. Oczywiście, że tak – powiedziała, przewracając oczami. Była PEWNA, że znalazłaby ku temu podstawy prawne. Czy kobieta prowadziła jakąkolwiek księgę finansową? Wydawała paragony? Rozliczała podatki? Gdyby chociaż posiadała konkurencyjne ceny! – Chyba w to nie wierzysz? – zapytała, unosząc brew ku górze. Być może ciąża siostry nie była najlepszą wizją, aczkolwiek nie miało to przecież jakiegokolwiek przekładu na rzeczywistość. Nawet jeśli poniekąd pasowało – skoro młodsza Whitlow przechodziła aktualnie okres buntu. – Zawsze możesz przeprowadzić z nią rozmowę. Tak wiesz, na wszelki wypadek – powiedziała, nie mogąc pozbyć się nieco rozbawionego wyrazu twarzy. – Peraldine Whitlow. Chcesz powiedzieć, że ona posiada jakąkolwiek renomę? – zapytała; nawet jeśli odpowiedź na to pytanie znała już doskonale. Ostatecznie nie bez powodu przyjaciółka zaciągnęła ją w ten śmierdzący zaułek, aczkolwiek … kto posiadający sporą klientelę, decydował się na takie lokum? Nie budziło dobrego wrażenia. Nie stwarzało klimatu. Było, krótko mówiąc, OKROPNE. – Ale okej, próbuj swoich sił – powiedziała, pochwalając jej pomysł na zostanie influencerką od siedmiu boleści. Sama chętnie by jej pomogła, biorąc pod uwagę, w jakim bojowym nastroju znajdowała się aktualnie Whitlow. – Tobie próbowała? – zaśmiała się, po raz kolejny, chociaż niekoniecznie było to zabawne. OKROPNA BABA. – Tak, myślę, że tak – skomentowała, chwytając przyjaciółkę pod ramię, by dodać jej trochę otuchy, skoro nadal znajdowały się w tym przerażającym miejscu. Kawa i deser zdecydowanie były czymś, czego potrzebowała.

/ ztx2 + do kawiarni!

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

| po ostatniej

Po tym jak Elena wybuchła na ich randce, Darwin był trochę skołowany. Czyżby ubodło ją to, że po prostu ją przejrzał? Tak podejrzewał. Postanowił więc dać kobiecie przestrzeń i faktycznie trochę zniknął z jej życia. Nie pojawiał się w szpitalu, ani w miejscach, co do których doskonale wiedział, że przebywała. Zupełnie jakby się rozpłynął w powietrzu. Odrębną kwestią było, że faktycznie Johnson był całkiem pochłonięty poszukiwaniami swojego pożal się boże niedoszłego szwagra i kumpla w jednym. On i Nick spędzili kilka dni na ogarnianiu miejsca, w którym Russell mógł się znaleźć i za kilka dni zamierzali tam ruszyć, wcześniej oczywiście odpowiednio przygotowując się na spotkanie z kilkoma podejrzanymi typami, którzy na pewno nie mieli szczędzić na nich amunicji. Dzisiaj wybrał się na strzelnicę, która była nieopodal, by poćwiczyć przed "wielkim dniem". Kiedy wyszedł, było już ciemno, skierował się więc w stronę samochodu, kiedy usłyszał kobiecy krzyk. Nie mógł przejść obok tego obojętnie, więc natychmiast skierował się w stronę zaułka, gdzie jakiś idiota próbował obrabować Elenę.
- Ładnie to tak napadać słabszych? - spytał, od razu rzucając się na napastnika, który wyraźnie przestraszony zaczął się szarpać. Mężczyzna miał co prawda nóż, ale Darwin zbytnio się tym nie przejmował i zaczął po prostu gościa okładać pięściami.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „South Park”