WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

Ostatnio zmieniony 2022-01-25, 21:44 przez Dreamy Seattle, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

trigger warning na cały wątek cosmo & franklin
<img src="https://i.pinimg.com/564x/38/60/22/3860 ... 62c3ff.jpg" width="200">

Oto jest światlo myśli, zimne, planetarne.
Drzewa myśli są czarne, a światło niebieskie.
Trawy smutki swe składają u stóp Bogu,
kłując mnie w kostki szepczą o pokorze.
Ciężko.
Błyszczący ekran telefonu, pokrytego od niedawna gęstą plątaniną pęknięć i rys, migający kolejnymi powiadomieniami zza krawędzi prysznicowej kabiny. Niby tak niedaleko, niby wystarczyło ledwo pochylić się do przodu, oderwać głowę i plecy od ściany, sięgnąć ręką. Jest. Jest, ale ciało zaraz kuli się na nowo pod szeroką, prysznicową słuchawką, z której kapią jeszcze pojedyncze krople wody. Drżące ręce z trudem odnajdują opcje posta, usuń, usuń tylko, ale ciężko natrafić na odpowiedni przycisk, kiedy wzrok rozmazuje się nadal od łez, kiedy drży wszystko i ciężko jest spostrzec, gdzie kończą się właściwie jego własne kończyny, czy ramiona owijające się ciasno wokół nagiego tułowia obejmują je jeszcze jakkolwiek, czy podciągnięte do klatki piersiowej kolana uderzają o podbródek, czy to tylko złudzenie, czy to tylko to ciążące cholernie powietrze. Nie dało się oddychać nawet - urywane strzępki nieokreślonych bliżej słów, będące najwyraźniej odpowiedzią na potrzebę wydania z siebie jakiegokolwiek dźwięku, opuszczały nieregularnie usta, kiedy wzdłuż kręgosłupy przemykały kolejne dreszcze, wywołane bijącym od zimnej kabiny prysznicowej chłodem. Chłód, wszędzie zimno - zimno i przerażająco, i serce waliło tak szybko, i kolana były już obite od gwałtownym zrywów do pochylenia się nad wysłużoną, klozetową muszlą.
Wcześniej zza zamkniętych drzwi dało się słyszeć charczenie, wypluwane z gardła przez niski głos fragmenty sylab, zdawkowe półsłówka, kilka przekleństw. Odgłos wsuwanego w szlufki paska, szelest zarzucanego na ramiona płaszcza. Pusta cisza, po której ostre szarpanie za klamkę, na dźwięk którego wcisnął się mocniej w kant prysznicowej kabiny, z oczyma wbitymi w szarpane drzwi, z uszami nastrojonymi do słuchania ciągu zbyt dobrze już przyswojonych przez umysł wyzwisk, kilku strasznych gróźb, paru ostentacyjnych parsknięć i splunięć na posadzkę tuż przed drzwiami. Palce zacisnęły się odruchowo na prysznicowej słuchawce, aż pobladły knykcie, a oddech ugrzązł na dobre w gardle i mięśnie nawet nie drżały tak mocno, jak przed momentem, czekając w skupieniu. Bo mógł te drzwi wyważyć, mógł wpaść tu, mógł się zdenerwować, mógł wyciągnąć go spod tego prysznica i rzucić gdzieś na podłogę w pokoju albo na łóżko, albo na inny mebel, nieważne - rzucić gdzieś, zrobić coś znowu, znowu szarpać za mocno włosy, które i tak wypadały garściami, znowu przytrzymywać stanowczo, kiedy on chciał iść jednak, teraz, zaraz, natychmiast, krzyczeć znowu i znowu zostawić jakiś niechciany ślad, jak ta jarząca się ostrą czerwienią malinka na obojczyku, jak rozogniony od płaskich uderzeń policzek.
Teraz już było cicho - pozostał tylko nierówny oddech, pozostały drżące w powietrzu urywki zgłosek, pozostały mdłości, strach i skóra lepka od łez i potu, cienką otoczką powlekająca nagie ciało, trzęsące się i chwiejne. Muśnięcie kciuka - muśnięcie tylko, bo o żadnej wymagającej użycia większej siły akcji nie mogło być mowy - o ekran telefonu, żeby zaakceptować prośbę o lokalizację. Bo nie wiedział, nie wiedział wcale - i nie był pewien czy nie wiedział, bo nie chciał wiedzieć, czy może naprawdę nie pamiętał po tamtych paru kreskach, które wysoki, długi mężczyzna kazał mu wciągnąć z zakurzonego, nocnego stolika. Dlaczego tak nagle to wszystko, dlaczego takie głupie, dlaczego wcześniej zamiast krzyku o pomoc albo zadzwonienia gdzieś te palce, teraz tak zesztywniałe i bezużyteczne, wyklikiwały bez pomyślunku tamtą plątaninę bezsensownych słów, zbitych ciasno w ciąg chaotycznych myśli, dlaczego załączały pierwsze zdjęcie z brzegu, zrobione ledwie parę godzin wcześniej, kiedy jeszcze dobrze brzmiały te komentarze wypływające pod postem, kiedy telefony od Floriana jeszcze nie szczypały w sumienie tak okrutnie? Dlaczego w jakiejś skończonej naiwności teraz usuwał to pospiesznie, jakby przerażony perspektywą, że oprócz Franklina w zbyt bliskim zasięgu może zaraz znaleźć się ktoś jeszcze, ktoś zupełnie niepożądany albo może wszyscy - wszyscy będą widzieć go takim, będą patrzeć i będą wiedzieć, będą wisieć nad nim złowróżebnie, gdy on nadal będzie odliczał kolejne sekundy przez pryzmat urywających się zbyt wcześnie, płytkich oddechów.
Aż nagle kolejne szarpnięcie klamką - nie tą w drzwiach do łazienki, ale przy samym wejściu do pokoju - które sprawiło, że zadrżał mocniej, że dłonie sięgnęły znowu do słuchawki prysznicowej, dygoczące mięśnie spięły się w gotowości, chociaż panika była już chyba zbyt duża, bo to powietrze zdawało się wymykać z płuc jeszcze szybciej, bo ręce drżały niebezpiecznie, bo kolana podsuwały się wysoko, wysoko, jakby w ten sposób miał zapewnić sobie jakiekolwiek bezpieczeństwo, jakąkolwiek ochronę przed przewidzianym zagrożeniem. Gdzieś z tyłu głowy świtała myśl, że to może Franklin, że to może pora, żeby odezwać się jakoś, powiedzieć coś, dać znać, że jest tu, siedzi tu, specjalnie nawet wcześniej otworzył zamek, że jest - ale gardło wciąż było tak brutalnie ściśnięte, że nie pozostawało nic innego, niż nadal ten głuchy szloch, odbijający się cichym skomleniem od czterech ścian motelowej łazienki.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

za dwie minuty będę wystukane na szybko w drodze między zaparkowanym byle jak samochodem, a wejściem do motelu, którego lokalizację wskazywał telefon. Wyglądało to wszystko - budynek, niebo, cała ulica - buro i nijako, zupełnie jakby nastrój Franklina znajdował swoje odbicie w rzeczywistości, bo już o tej czwartej rano, kiedy podnosił się z łóżka, żeby nakarmić kota, zrobić kawę i zabrać się za pracę na studia, czuł w klatce ciężar, głupie przeczucie, że to będzie kiepski dzień. Nie spodziewał się tylko, że najwyraźniej nie będzie kiepski dla niego.
Mógł nie lubić Cosmo. Mógł uważać go za pasożyta, który przyssał się do Floriana, narażając jego karierę i opinię publiczną oraz całe zdrowie psychiczne dla własnych egoistycznych celów. Mógł wywracać na niego oczami, kłócić się o niego z rodzeństwem i próbować im wbić do głowy, że nie jest ich problemem, że nie powinni tyle poświęcać komuś, kto nie jest ich obowiązkiem, bo widział jak Florian się męczy i martwi, jak mało sypia przez Cosmo, jak go to powoli wyniszcza. Mógł w skrytości ducha cieszyć się, że Florian do Miło wrócił, a Felicia sobą się zajęła i ciążą całą, chcieć by Cosmo już odszedł w niepamięć.
Ale widok jego postu na Instagramie - na który trafił zupełnie przypadkiem, skacząc po internecie podczas nudnej, cichej zmiany w pracy - sprawił, że zamarł z palcami nad telefonem, ze wzrokiem wbitym w przerażające zdjęcie i chaotyczny opis, wskazujący jak bardzo było z Cosmo… źle? Nie, to już nie było źle. To zdawało się być o wiele wiele gorzej, niż źle. Jak desperackie wołanie o pomoc, jak tonący, który wie, że złapał już ostatni oddech nad powierzchnią wody i jeżeli ktoś zaraz mu nie pomoże to umrze. Jak człowiek, który myśli, że nie ma już nic do stracenia.
I w tym wszystkim Franklina uderzyła myśl, że Cosmo nie ma nikogo. Że Florian go zostawił, a Devon zajmuje się Felicią przecież, że ten irytujący blondynek jest sam, niewystarczająco ważny dla kogokolwiek, by stawiać cały świat na nogi w próbie wyciągnięcia go z bagna, w którym był.
Więc napisał. Napisał, bo ta świadomość go fizycznie niemal bolała. Bo myślał, że w alternatywnym świecie to on mógłby być na miejscu Cosmo. Bo nie umiał tego zignorować, nie potrafił nie zaoferować pomocy, kiedy ta zdawała się być potrzebna. Odruchowe były wiadomości do szefa, że musi wyjść, bo miał wypadek w rodzinie i następne, o wiele bardziej agresywne, że nie może zostać do końca zmiany, musi wyjść teraz. Jeszcze zanim ustalił z Cosmo, że w ogóle do niego pojedzie, przekazał klucze sprzątaczce i poprosił, by zajęła jego miejsce, przebrał się i wybiegł z motelu, bo goniło go to zdjęcie makabryczne i idące wraz z nim wyobrażenia, bo strach, że Cosmo coś sobie zaraz zrobi wypełniał jego płuca boleśnie, poganiając nieznośnym może być za późno.
Nacisnął klamkę drzwi prowadzących do pokoju, który chyba był tym właściwym. Nie miał pewności, lokalizacja nie była aż tak dokładna, mogło to być piętro wyżej, ale miał w nosie to, że może źle trafić, nie miało to znaczenia teraz, potem może tłumaczyć, jak już Cosmo bezpieczny będzie.
- Cosmo? - Pokój był pusty i ciemny mimo wczesnego popołudnia, bo zasłony i pochmurna pogoda robiły swoje. Nieprzyjemnie wyglądał, jak miejsce, w którym nie chce się wylądować. Białe nieodmalowane od lat ściany poszarzały, pościel wyglądała na starą, znoszoną i stanowiącą idealną pożywkę dla pluskiew. Ponuro było, grobowo niemal, ale w łazience paliło się światło, więc zapukał do niej, ostrzegł, że wchodzi i nacisnął klamkę.
Nie wiedział, nie spodziewał się kiedykolwiek, że serce mu pęknie na widok kogoś, kogo tak bardzo nie mógł wcześniej znieść. Że nawet ze swoją wrażliwością, która nie pozwalała mu życzyć komukolwiek źle, może mieć w sobie tyle przerażająco rozdzierających emocji, a przerażenie przeniknie go do szpiku kości.
Łagodne “cześć Cosmo, to tylko ja” padło gdy równie przerażony wzrok padł na jego twarz i zrobił krok, by wejść do łazienki, która cuchnęła strachem trzęsącego się, nagiego płaczącego chłopaka. Każdy mięsień ciała Franklina był napięty, kiedy rozpinał płaszcz, by ściągnąć go z siebie. Na wodzy trzymał chęć dopadnięcia do Cosmo i przyciągnięcia go do uścisku, złapania jego brody, by unieść mu głowę i wypytać co się stało. Przerażająco chudy i posiniaczony był w tym ostrym, zimnym świetle, drobny i kruchy, nie pasujący w ogóle do tej wstrętnej łazienki.
- Trzymaj, zimno tu jest. - Kucnął naprzeciwko kabiny wyciągając swój płaszcz przed siebie, gdzieś z tyłu głowy mając Floriana ryczącego coś o łączeniu tak drogiego płaszcza z całą tą sytuacją. Jebać Floriana i jego snobistyczne płacze nad drogimi materiałami. Pomógł chłopakowi się okryć. Niezgrabne to było, ale nie miał to znaczenia w ogóle. - Zbiorę twoje rzeczy i stąd pójdziemy, okej? Zabiorę cię stąd.
Jak najdalej, Cosmo, jak ty tu w ogóle kurwa trafiłeś dzieciaku.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

W pewnym momencie wzrok nie był już stanie przyjmować jaskrawych kolorów, które biły od ekranu komórki. Impulsy mrugały do niego serią wielobarwnych oddechów, buchającą za mocno po spływających łzami oczach. Od nierównych w niektórych miejscach, krzywo położonych kafelek uderzały fale przejmującego chłodu, który osadzał się spazmami płaczu i dreszczy wzdłuż brzydkich kształtów niewystarczająco odznaczających się kości. Niewystarczająco - jedyne określenie, wwiercające się w głowę niczym grubym śrutem pulsującym bólem. Zawsze tak tylko i coraz gorzej, coraz niżej, ta seria upadków była coraz bardziej uwłaczająca, a przecież do niedawna myślał, że przeżywszy Vegas już nic nie będzie wyzwaniem. Ale teraz był tutaj, samotny nie tylko w fizycznym tego słowa znaczeniu, ale przede wszystkim osamotniony, odcięty zupełnie od zbiorowej świadomości, od możliwości utożsamiania się z choćby okrojoną znacznie społecznością. Był sam i prysznicowa kabina chłonęła go wewnątrz tej swojej przejmującej pustki.
Ale teraz do uszu dotarły słowa. Słowa, którym nie ufał, bo ciężko było czemukolwiek ufać po tym wszystkim, co miało tu miejsce; bo ciężko było odpuścić pobielałym od zaciskania się na prysznicowej słuchawce knykciom, nawet jeśli głos faktycznie brzmiał jak Franklin. Bo co z tego, że Franklin - skoro teraz nawet on brzmiał wrogo, skoro równie dobrze mógł zaraz wejść tu, zrobić mu zdjęcie i wrzucić gdzieś, żeby się zemścić za brata; bo to Franklin przecież zawsze podchodził do niego najbardziej sceptycznie, to Franklin zawsze posyłał mu te całe serie nieufnych spojrzeń, to Franklin był tym, który obok Ashtona jako pierwszy był skłonny oskarżać go o te wszystkie obrzydliwe rzeczy, które nie były prawdą, ale brzmiały do bólu prawdziwie, tak prawdziwie, że głupstwem byłoby winienie kogokolwiek za to, że myśli według tego tropu.
Tak więc nie ufał - więc do ostatniej sekundy trwał po prostu drżąc i powstrzymując kolejną serię donośnego szlochu, i wpatrując się w niego rozmazanym spojrzeniem, i nie potrafiąc zmusić podbródek do tego, żeby przestał wreszcie dygotać, i nie umiejąc wykrztusić z siebie ani słowa, i nie wiedząc jeszcze czy powinien raczej być wdzięczny, czy raczej żałować tego, że faktycznie wysłał mu lokalizację miejsca, w którym się znajdował, czyli... czyli nadal nie miał pojęcia gdzie, czyli w środku nicości najpewniej, czyli sam jeden otoczony próżnią albo inną niepojętą, pustą materią, może w oku czarnej dziury, a może nie - może po prostu skrępowany znowu swoimi ułomnościami w normalnym, szarym świecie, w prozie codziennego dnia.
Nie mówił nic, kiedy St. Verne zbliżał się do niego. Nie mówił ani nie ruszał gwałtowniej niż dotychczas, wlepiając w niego parę dużych oczu, niczym przerażone dziecko pozostawione zbyt długo samopas w dziczy i teraz odnajdowane nareszcie, skulone samo jedno na całkowicie obcym terenie, przejmująco świadome swojej przegranej, kiedy ta nieoswojona dłoń podająca mu płaszcz ruszała w jego stronę, na co ciało zareagowało gwałtownym spięciem mięśni. Przez chwilę jeszcze mierzył się z nim spojrzeniem, poprzez zalewające twarz łzy starając się skupić na jego twarzy, ale w końcu słuchawka prysznica opadła w dół, z głośnym hukiem uderzając o brodzik. Kolejne dłużące się chwile zawahania. Tak strasznie było mu słabo i zimno, i źle, i strasznie - wszystko było, kurwa, straszne, ale z trudem udało mu się odkleić plecy od zimnych kafelek wykładających tylną ścianę kabiny, tak żeby Franklin faktycznie mógł go okryć. W świadomość uderzyło przejmujące wspomnienie z zaułka, kiedy starszy St. Verne w podobny sposób dzielił się z nim płaszczem - nie, nie, nie, tamtego już nie ma, to już nie istnieje. A jednak mimo to zatrząsł się gwałtowniej, próbując odnaleźć siłę i zdolność do powiedzenia czegokolwiek, chociaż paru słów.
- Sprwdź - wyrzucił w końcu krótkim, zwierzęcym szczeknięciem, stanowiącym chyba najlepszą formę sformułowania dźwięku, na którą był teraz w stanie się zebrać. - Sprwdź cz-czy na stle s-ą pienidze. - I tyle, nic więcej, chociaż na usta cisnęły się tysiące rzeczy o zupełnie innej treści. Nieważne, zupełnie nieważne.
Sprawdź czy na stole są pieniądze.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Parę sekund zajęło mu zrozumienie, co Cosmo próbuje wydukać; spróbował naśladować ruch jego ust, powtórzył pod nosem starając się dopasować odpowiednie sylaby do tego, co zobaczył, co to mogło być i w końcu zrozumiał. W żołądku go ścisnęło, jakby zaraz zwymiotować miał, bo zrozumiał wszystko, co się stało w tym pokoju hotelowym. Może to było oczywiste wcześniej; może już od progu, kiedy tylko zobaczył trzęsące się, nagie ramiona i desperacko ściskaną słuchawkę prysznica. Zwierzęcy strach w jasnych oczach i załzawioną twarz. Ale to takie nierealne mu się wydawało, takie ostateczne i odległe, jakby nie mogło dotyczyć Cosmo; wątek z filmów, seriali i książek, element, którym żyła obecna popkultura, a nie otaczająca go rzeczywistość.
Ktoś cię skrzywdził. Skrzywdził. Dziwna złość i poczucie bezsilność narastały we Franklinie, kiedy powtarzał te słowa w głowie, chodząc po pokoju, zbierając ubrania chłopaka. Pieniądze były. Dużo, mało? Wszystko co miało być? Połowa? Nie miał pojęcia. Wepchnął je do kieszeni spodni chłopaka, z odrazą - nie do Cosmo ta odraza była, tylko do świata całego, do sytuacji, w jakiej obaj się znaleźli, chociaż to tak śmieszne było twierdzić, że obaj w niej byli, bo niebo i ziemia znajdowały się chyba między nimi; gdzie Franklinowi w czepku urodzonym w ogóle do tego posiniaczonego, trzęsącego się blondyna było?
Koszulki nie znalazł, może pod łóżko gdzieś wkopana była, może w łazience gdzieś, a sweter brudny i dziurawy znalazł, więc go nie ruszył. Spodni zresztą też nie chciał ruszać, ale swoich Cosmo dać nie mógł, a bez wyprowadzić też, zimno przecież było. Sekundę się tylko nad tym wahał, w końcu do łazienki wrócił i kucnął, by pomóc Cosmo spodnie wciągnąć; bez bielizny, znaczenia to teraz nie miało, nic nie miało znaczenia, tylko wstać i wyjść stąd, jak najszybciej, zabrać go do ciepła, tam ubrać, tam dopytać, tam dzwonić po Devona. Teraz ubrać i wyjść.
Spodnie z oporem wchodziły na wilgotne i zmarznięte ciało, którego częściowa bezwładność, jakby Cosmo chciał mu pomóc te spodnie sobie założyć, ale nie mógł, w niczym nie pomagała. Buty mu wsunął luźno na stopy i wstał, wyciągając rękę w stronę chłopaka, by pomóc mu się podciągnąć do góry.
- Chodź, idziemy. - Ciągle ten przestraszony, zagubiony wzrok, drżąca broda. - Były pieniądze, w spodniach je masz. Chodź, wyjdziemy stąd, dobra? Miałeś jakiś plecak, torbę?
W końcu ta drobna, niezdrowo chuda dłoń uniosła się, wystarczająco, by Franklin schylić się mógł i ostrożnie to wyniszczone ciało podnieść. Próbował nie patrzeć, trochę by dać Cosmo minimum prywatności, trochę dlatego, że bał się tego, co widzi. Tych wystających żeber, tej sinej skóry i malinek znaczących różne miejsca. Spodnie pomógł mu naciągnąć na pośladki, zapiął je bez słowa i mamrocząc "poczekaj, nie ruszaj się", puścił go na chwilę, by jeszcze sweter przez głowę ściągnąć. Pospiesznie, jakby całe jego życie od tego zależało, bo bał się, że Fletcher poleci na ziemię, jeszcze większą krzywdę sobie zrobi. Ostrożnie mu sweter założył, wszystkie jego ruchy były ostrożne na tyle, na ile o tym pamiętał. Pomógł ramiona w rękawy wsunąć, nieporadnie trochę płaszcz przytrzymując jedną ręką, żeby ten na ziemię nie spadł i zaraz na nowo zarzucił go na chłopaka.
Podwinięte nad ranem i do tej pory nieopuszczone rękawy koszuli dały się we znaki, kiedy tylko opuścili bez słowa ten piekielny hotel, bo zimne powietrze owiało ich obu. A szli powoli, piekielnie powoli, każdy krok zajmował Cosmo mnóstwo czasu, wyraźnie kosztował wiele wysiłku i chociaż Franklin wiedział, że mógłby po prostu podnieść opierającego się o niego chłopaka, bez problemu go wziąć na barana i cały ten proces przyspieszyć, to nie zamierzał mu odbierać tej jednej, niewielkiej, może jedynej w tym momencie namiastki niezależności jaką tamten jeszcze mógł mieć. Znaczenia to nie miało, zaparkował zaraz obok wyjścia, zaraz wsiądą do ciepłego samochodu, obaj się ogrzeją.
Ostrożnie posadził go na przednim siedzeniu, opuścił oparcie do tyłu, by Cosmo mógł być w pozycji półleżącej i zapiął mu pasy. Cały czas mamrotał do niego różne rzeczy - że już niedaleko, że świetnie sobie radzi, żeby było spokojny i niczym się nie martwił, że bezpieczny jest.
- Spokojnie Cosmo, nie bój się, już jest dobrze - mówił mu ciągle, teraz w samochodzie też, kiedy kucał w otwartych drzwiach od strony Fletchera, by blisko niego być i swoją sylwetką nie przytłaczać. - Gdzie cię zabrać? Gdzie mieszkasz?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Wstyd. Straszny, przeżerający się przez każdą warstwę skóry z precyzyjną dokładnością, przeciskający przez każdy mięsień, jaki będzie trzeba, żeby tylko ukłuć ten najczulszy punkt. Serce. Bijące teraz tak strasznie nieregularnie, a on nie był pewien czy to od prochu, który kazano mu wciągnąć, czy od heroinowego głodu, czy od strachu - przejmującego i dyktującego wszystkie odruchy, podsuwający myśl za myślą, choć dziwne i nienaturalne były myśli teraz, w stanie tego głuchego otępienia. Przesuwały się obok, jakby ktoś wyświetlał mu pokaz slajdów, na które nie chciał wcale patrzeć, ale niczym w Mechanicznej pomarańczy ktoś rozwierał mu mocno powieki, kroplił oczy. Oglądaj.
Pierwsze potknięcie - Jego duża dłoń między udami, coś dziwnego, coś innego, coś wyjątkowego. Fala kolejnych upadków, wychodząca od tego jednego właśnie - obietnice, nagrody, duży lizak w zamian za wystawianie języka daleko na podbródek. To jak przytulanie, ale milsze. Kłamstwo. Przytulanie dla dorosłych bolało i brudziło wszystko krwią, ale jesteś już dużym chłopcem, poradzisz sobie. Sekret, tylko oni, mama nie może wiedzieć, bo będzie zazdrosna. Mama też płakała, kiedy tata przytulał ją po dorosłemu, ale nie dostawała za to słodyczy, a Cosmo tak. Słodycze i puzzle, które układał potajemnie z dala od ojcowskiego spojrzenia. On przychodził czasem na obiad w niedzielę i siadał obok ojca, tuż przy szczycie stołu i z Cosmo tuż obok, żeby móc czasem wędrować dłonią do jego ściśniętych nerwowo ud. To miała być tajemnica - i była, bo Deborah za każdym razem odwracała posłusznie spojrzenie.
Teraz też łzy zasychały szybko na policzkach, robiąc miejsce kolejnym i kolejnym, choć nie bolało tak strasznie, okropnie - psychicznie głównie. Psychicznie bolała też obecność Franklina, świadomość tego, że to Franklin - Franklin za dwa dni może wyśmiać go wprost w twarz i przypomnieć z wyższością, jak próbował wciągnąć spodnie na to kurewsko brzydkie ciało, z którym można było zrobić teraz wszystko tak łatwo, tak całkowicie bezmyślnie. Okropne to było - myśl, że zależał teraz od Franklina tylko, od jego dobrej woli, od dobrych rąk, które podnosiły go do góry, kiedy on przetrawiwszy dopiero pytanie kręcił trochę zbyt mocno głową. Nie, nie miał nic, nic nie miał - miało być szybko przecież, przecież uzgodnili dokładnie, przecież miły był całkiem, dopóki nie zostali już sami za tymi zamkniętymi drzwiami, dopóki kolejne paskudne słowa nie zaczęły wydostawać się spomiędzy jego ust. Nic nowego, tak? Nic nowego, echo zaułka i echo ścian tych mniej widowiskowych budynków w Las Vegas.
- Nie m-musisz, F-fra... - gardło ścisnęło się znowu; tak strasznie słabo było i jeszcze gorzej chyba, kiedy widział jak Franklin zdejmuje z siebie sweter, jak podchodzi z nim do niego. I tyle tylko - tylko tyle protestu było wstanie przedostać się przez usta, bo ten płacz, którego nie potrafił uspokoić, tak kurewsko przeszkadzał, trzęsąc całym ciałem. Z trudem drżące dłoni unosiły się w górę, choć próbował, próbował tak mocno straszliwie, żeby ten raz jeden nie być aż takim ciężarem, nie być balastem, pierdoloną, nic niewartą pijawką. Tak się czuł właśnie, jak na potwierdzenie każdego słowa wypowiedzianego przez Ashtona i odczutego tak dogłębnie na własnym ciele tamtego paskudnego dnia. Robal zwykły, śmieć, pasożyt, pasujący tak dobrze zarówno do scenerii tamtych cuchnących śmietników jak i tutaj, do tej brzydkiej i brudnej, motelowej łazienki, z której Franklin musiał wyprowadzać go wpół przytomnego, kiedy każdy kolejny krok wydawał się coraz bardziej chwiejny i niepewny, kiedy każdy moment, w którym but ustawiał się krzywo na podłodze był w odczuciu taki sam dokładnie, jak gdyby stopa nadal wisiała w powietrzu. Robal.
Zostaw mnie - kazały Florianowi tamtego dnia drżące słowa, wypowiadane sklejonymi krwią ustami.
Proszę, nie zostawiaj mnie - błagało teraz Franklina spojrzenie, bo w gardle nie było wystarczająco dużo mocy.
Nie zostawiaj, chociaż zrobiłem tyle paskudnych rzeczy, nie zostawiaj, chociaż sam uciekłbym od siebie jak najszybciej, gdybym tylko dostał taką możliwość; nie zostawiaj, chociaż tak mocno skrzywdziłem twojego brata, nie zostawiaj, chociaż ciebie też w końcu skrzywdzę, jeśli nie wycofasz się w odpowiednim momencie. Nie zostawiaj, bo sam tu jestem, całkiem sam, a samemu nie umiem zrobić niczego - nawet zstąpić kilka schodków w dół, na nierówny parking, na którym ostry wiatr smaga za mocno piekące od łez policzki.
Nie zostawiaj.
Nie zostawił, choć do ostatniej sekundy Cosmo był pewien, że wyślizgnie mu się zaraz z rąk, upadnie, rozbije głowę i zdechnie może wreszcie - tak jak zdychały w Grotto zdeformowane zwierzęta i krowy zapadłe na żołądek podczas ostatniej plagi. Zdechnie i Franklin będzie żałował, że oddał mu sweter i płaszcz, bo teraz będzie musiał czekać na zimnie, aż ktoś zgarnie te zwłoki z podjazdu, przewiezie gdzieś, gdzie ich miejsce albo przerzuci lekko do najbliższego kontenera, gdzie odnalazłyby się najlepiej - wśród swoich. Zdechnąć teraz nie byłoby wcale najgorzej, bo każdemu byłoby wreszcie lżej, gdyby jego już nie było. I Laura nie wysyłałaby tylu wiadomości, i Dede nie dzwoniłby ciągle, i Florian, jego kochany Florian, on też nie musiałby już pisać. Nie musiał i tak, ale nie widział - nie widział, bo był taki dobry, bo zebrał to plugawe robactwo z ziemi i usadził na piedestale, i pozwolił myśleć przez chwilę, że jest czymś więcej niż kumulacją ohydy, definicją destrukcji i wyzysku. A Cosmo był taki - taki nadal, taki zły, paskudny i beznadziejny, taki bezmyślny, taki głupi, durny, tępy, skończony kretyn, kiedy zza kurtyny łez wylewał żenujące żale w tym pierdolonym poście.
Tyle zła, Frankie, nawet nie wiesz, ile zła. A on i tak usadzał go teraz na przednim siedzeniu swojego samochodu, a on i tak kucał teraz przed nim i mówił nadal tym ciepłym, płynnym głosem - ludzkim takim, zupełnie innym niż zachrypnięte charczenie, będące wszystkim, do czego Fletcher był w stanie się zmusić. Nie bój się. Nie bój, Cosmo, tata tu nie przyjdzie, tutaj zostań - pouczający głos Devona, zawsze tak odważny i dorosły, nawet kiedy miał tylko dwanaście lat i sięgał ojcu do podbródka. Nie bój się, będziesz mógł i tak oddychać przez nos, wyobraź sobie, że to taki lizak. Nie bój się - powiedział Franklin, a Cosmo poczuł, że lęk jest słuszny, że powinien się bać.
- Ja n-n... - Gdzie mieszkasz? Nie wiem. Nie mieszkam. Nigdzie. Mieszkam, ale nie mieszkam tak w sumie, w sumie to śpię tam tylko, pasożytuję jak zawsze, bo tyle jeszcze umiem, tak wiele potrafię zrobić. Mieszkam - w sumie na South Parku, na drugim piętrze, na jednym z tych zsuniętych ze sobą łóżek. Mieszkam, ale tam jest zimno i ciemno, i samotnie, i pusto, a ja się tak boję, nie chcę tak bardzo. Poczuwszy jak kolejna fala łez ciśnie się pod powieki, zadrżał tylko, mocno przygryzając wewnętrzną stronę policzka. - F-franklin, ta-ak mi głup-pio, F-franklin.... J-ja n-nie chciał-łem wcale t-tobie... robić teg-go... problemu ni chcia... - Chciałeś, chciałeś i przestań wreszcie łgać, że nie chciałeś, bo gdybyś nie chciał, to wcale byś mu nie odpisał, bo mogłeś zignorować i raz w życiu przestać tak desperacko zwracać na siebie uwagę; bo nie tylko mogłeś, ale powinieneś wręcz, bo miałeś trzymać dystans, bo miałeś przestać, przestać, przestać...
- J-jestem tak-k bardzo już zp... zep-su-ty, t-tak bardz... F-frankie, n-nie dział-łam już wcale.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Gęsia skórka pojawiła się na jego przedramionach, kiedy kierunek zmienił wiatr i otwarte drzwi, obok których kucał, już nie dawały żadnej ochrony przed chłodnymi podmuchami. Przez całe życie Franklin miał gdzieś głęboko w swoim sercu fantazję, że jeśli zawieje odpowiednio mocno, to wiatr go zmiecie i zaniesie gdzieś daleko i nie miało znaczenia, że wiedział doskonale, że tak nie może się stać, bo fizyka działa w zupełnie inny sposób. Ostatnie tygodnie sprawiały, że czuł się, jakby to się w końcu stało, chociaż mieszkał nie więcej, niż godzinę drogi od Queen Ann, a rodzinę widywał regularnie. Wszystko dookoła się zmieniło i chociaż było równie uciążliwe i szaro-bure, co pogoda dookoła to pozwoliło mu odetchnąć głębiej, niż kiedykolwiek wcześniej. Uciec od oczekiwań i postępować, jak tylko chce.
Jak tylko chce? Co za brednie. Odkąd napisał tego pierwszego smsa do Cosmo, co chwilę miał ochotę pisać do brata, nawet nie wiedząc po co konkretnie. Zapytać o pozwolenie? Opieprzyć? Zapytać o to, jak on widzi sytuację? Co się dzieje? Zapytać co powinien zrobić? Chyba wszystkiego po trochu. Florian zawsze był dla niego wzorem i poniekąd "wyrocznią" - cokolwiek dostawało aprobatę starszego St. Verne'a stawało się nagle "spoko" i "no tak myślałem, że jest w porządku". Ale im starsi obaj byli, tym więcej złych rzeczy robił Florian i tym ciężej było wierzyć w jego nieomylność; relacja z Oscarem i ślepe zakochanie w Cosmo, któremu pozwalał plątać się tak blisko Lulu po wszystkim, co się działo w Vegas.
Więc nie pisał, chociaż naprawdę miał ochotę zapytać kogoś, kogokolwiek o to, co powinien zrobić, bo Cosmo wyglądał fatalnie i koszmarnie, wyglądał jak wrak, cień człowieka, ćwiartka tego czym był, kiedy Franklin widział go ostatni raz. Szpitala chyba potrzebował, lekarza i specjalistów, którzy wiedzą jak mu pomóc, a nie gościa, który jeszcze do niedawna widział w nim tylko szkodnika.
- Zabiorę cię do siebie teraz, musisz się wyspać.
Musi z siebie wejść, cokolwiek wciągnąłeś, cokolwiek sprawiło, że twoje źrenice tak wyglądają.
Przygryzł lekko wargę, próbując rozszyfrować, co Cosmo chce mu przekazać, ale było ciężko. Drżąca broda, ledwo otwierające się usta i słabe światło sprawiały, że ze wszystkiego Franklin wyłapywał tylko to nieszczęsne "przepraszam", które przecież nie miało żadnego znaczenia teraz, kiedy ważniejsze było zajęcie się młodym Fletcherem, a nie stanem emocjonalnym Franklina. Uśmiechnął się więc tylko przepraszająco, zakłopotany.
- Cosmo, przepraszam, nie wiem co mówisz. Wezmę cię do siebie, jak się prześpisz i coś zjesz to ustalimy co dalej. Okej?
Nie wiedział co miał oznaczać ten ruch głową, ale było zimno, a on nie miał i tak lepszego pomysłu teraz, więc uznał to za zgodę, wyprostował się i zamknął drzwi. W środku włączył ogrzewanie i wykręcił, żeby móc wyjechać z parkingu. Po drodze powtórzył jeszcze raz, że nie słyszy, więc nie da się z nim normalnie gadać, ale za to może pomęczyć Cosmo swoim monologiem, skoro tamten jest z nim uwięziony. Żart, słaby. Większość jego paplaniny, jaka nastąpiła - że nie zabiera go do willi rodziców, tylko swojego nowego mieszkania, że i tak nie robił niczego ważnego wcześniej, że ma nowego kota, który lubi atakować stopy, więc ma nadzieję, że Fletcher jakoś da sobie z tym radę - to wszystko też było tylko mętną paplaniną, zabarwioną sztucznie rozbawionym tonem, która miała na celu tylko rozładowanie tej ciężkiej atmosfery. Rzadko kiedy tyle gadał. Nawet przy rodzeństwie, czy najbliższych przyjaciołach.
Ciepłe słowa o wszystkim i o niczym wypełniały tę samochodową ciszę, by pokazać Cosmo, że wszystko już jest w porządku. I żeby chłopak nie siedział w tej ciszy, z samymi myślami, które gdziekolwiek błądziły - najpewniej nie były tym, czego Franklin by kiedykolwiek komukolwiek życzył.
Wyłączył silnik, kiedy zaparkował tuż pod swoim blokiem i spojrzał na blondyna. Jeszcze tylko dwieście metrów do klatki, trzy piętra, krótki korytarz w mieszkaniu i dojdą do łóżka. Normalnie trasa na niecałe dwie minuty. W tempie, w jakim opuszczali hotel, mogło zejść się nawet dziesięć. Chociaż Cosmo nie był ciężki, to Franklin podskórnie czuł jutrzejszy ból mięśni.
- Jesteśmy.
Wyciągnięcie chłopaka z samochodu poszło o wiele zgrabniej, niż usadzenie go tam. Nadstawił swoje ramię lekko się przy tym nachylając i cierpliwie poczekał, aż tamten zdecyduje się skorzystać z ewidentnie niezbędnej pomocy, bo chociaż na nogach stał sam, to ciągle podpierał się o samochód. Drogę do klatki pokonał prawie się o Franklina nie podpierając, ale ze schodami było gorzej i nie minęło dużo czasu, kiedy chyba im obu zaczęły się niemiłosiernie dłużyć.
- Świetnie sobie radzisz, jeszcze tylko pół piętra. Nie możemy tu zostać, jak pies mojego sąsiada wyleci z mieszkania, to nas obu zrzuci na parter.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Słowa Franklina zdawały się odbijać od świadomości Cosmo, jak grochem o ścianę. Panika. Ona jedna miała teraz prawo głosu i żadne do siebie, ustalimy, prześpisz się, zjesz nie miały odpowiednio dużej mocy, żeby przebić się przez to wrogie warczenie, trajkoczące jak katarynka po obu stronach głowy; nie - z jej wnętrza na zewnątrz i potem z powrotem do środka. A w środku wszystko było zgniłe i cuchnące, poprzestawiane, poprzekładane, rozgniecione lub rozdzielone na kawałki, których złożenie z powrotem w jedną całość wydawało się zupełnie niemożliwe. Misz-masz i hałas - bałagan, zawalony szpargałami, dawno nieużywany strych. Dusza przypominająca pustą w środku kaplicę, w której każdy krok odbija się od ścian głośnym echem, a szepty przypominają krzyki. Zwęglone zupełnie płuca, nie filtrujące już powietrza, ale zanieczyszczające je, żeby buchać brudem prosto w czyste twarze innych ludzi. Splątane żałośnie kończyny, niemające w sobie już ani krztyny mocy, zwisające bezczynnie z fotela pasażera, w którym ciało zapadało się żałośnie, z każdym pokonywanym przez samochód metrem coraz mocniej i głębiej.
I on w tym wszystkim - taki mały jak dziecko, podobnież głupi i naiwny, równie mocno przestraszony, z szeroko otwartymi, mokrymi od łez oczami, z unoszącą się co chwilę w przejmującej złośliwości klatką piersiową i oddechem tak drżącym i płytkim, że równie dobrze w następnej sekundzie mógłby zaniknąć całkiem, pozostawiając to blade ciało samotne, opuszczone, z ciepłymi jeszcze od szlochu policzkami i gorejącą wstydem czerwienią na uszach.
I Franklin. Coś, na co ten kłębek ohydy nie zasłużył nigdy - potok miękkich słów, koślawo zlepiających się w niezrozumiałe zdania, gotowe ramię, wyciągnięte do niego, żeby mógł złapać się i wstać, i pójść. Ale Cosmo tyle razy już wstawał i za każdym razem kończył jeszcze gorzej, jeszcze niżej; zapadał się, wciągały go ruchome piaski. Czasem bardziej opłacało się nie ruszać w ogóle, niż próbować jakkolwiek wydobyć się na zewnątrz. Męczące. Gdyby ktoś tylko powiedział mu, że warto naprawdę - ale z czystą pewnością, nie w akcie bezwartościowej litości ani przejmującej potrzeby wyduszenia z siebie kilku pustych, nadmuchanych słów - gdyby ktoś tylko ośmielił się obiecać, wtedy być może byłoby prościej. Na razie to jak nadstawianie drugiego policzka; nie, raczej jak błaganie o kolejny cios, jak stawianie się na arenie do walki bez rąk i nóg przeciwko trzymetrowemu olbrzymowi.
A jednak wstał. A jednak stopy układały się jedna za drugą, w upartej potrzebie zrzucania ciężaru ciała na Franklina w jak najmniejszym stopniu - a głowa podczas odmierzania tej serii kroków z samochodu do drzwi klatki schodowej wydawała się goreć od pustki, bo pustka utkana była z gęstych jak krew słów, odbijających się echem w umyśle i pauzujących zmysłowe doznania. Zapach mieszał się ze smakiem - posmak asfaltu, smród suchoty, wstyd, żal i beznadzieja. Pierwsze schody. Gwałtowny zryw żołądka, nie wymiotuj. Nie zrobił tego, udało się, ale i tak musiał zachwiać się niebezpiecznie na nogach, palce zaciskając ciasno na przedramionach Franklina.
I było coraz gorzej, z każdym kolejnym schodkiem. I stopy stawały krzywo, zupełnie bezsilnie, wyginając się we wszystkie strony, i co jakiś czas całe ciało zwieszało się bezwstydnie i niepowstrzymanie na barku St. Verne’a, ciągnąc ich obu w dół; tak jakby wiedziało doskonale, że dusza już dawno pogodziła się ze śmiercią i zniszczeniem, że jedyna wizja przewijająca się od dłuższego czasu przez ten skancerowany umysł, to szybkie i niemożliwe do zatrzymania spadanie w dół - na bakier, przez barierkę, mijając te wszystkie przemierzone do tej pory schody i drzwi mieszkań, a co najgorsze nie samotnie. Zawsze z kimś, zawsze ciągnąc za sobą jednego z tych, którzy najmniej zasługiwali na współuczestnictwo w tym samounicestwieniu.
Pół piętra. W tym momencie brzmiało jak wyrok. Oddech urywał się w połowie, spomiędzy warg wymknęło się tylko bliżej nieokreślone stęknięcie. Coś o psie, na parter. Chciałby potrafić pociągnąć ten żart, naprawdę - ale chyba nie był w stanie i za tym żałosnym wnioskiem podążyło kolejne, ciche skomlenie, odbijajace się echem od ścian klatki schodowej i powracające do uszu ze zdwojoną siłą. Żałosne. Z jedną ręką przerzuconą przez ramię Franklina, poczuł, że zaczyna zupełnie bezwiednie osuwać się ku podłodze. To nic, że pół piętra tylko - stali wbici w ziemię (z jego pieprzonej winy), z palącą w płuca świadomością, że już tak blisko, a przy tym nadal zupełnie nieosiągalnie. Palce drugiej dłoni zacisnęły się desperacko na ramieniu chłopaka i Fletcherowi wydawało się, że to było za mocno, że robił mu krzywdę, że zatapiał paznokcie w bladej skórze - ale w rzeczywistości przecież ten uścisk był zupełnie anemiczny, przepełniony desperackimi ostatkami woli uratowania się przed bezsilnym zalegnięciem na zimnym podłożu klatki schodowej, skąd miał już nigdy się nie podnieść.
Ale to okazało się za mało; jak zwykle. Niewystarczająco. Kolejne szarpnięcie żołądkiem, kiedy dłonie traciły całą moc, kiedy ramiona opadały wzdłuż tułowia, a ciało ciągnęło desperacko ku dołowi. Franklin nie byłby w stanie powstrzymać tego upadku, tak dogłębnie i solidnie przepełnionego rezygnacją, wybrzmiewającą dogłębnie w każdym wątłym kilogramie żywej wagi, teraz jakby zdwojonym, byle móc przerwać ten daremny wysiłek jak najszybciej; byle móc jak najprędzej oddać się niczemu więcej, ale zwykłej stagnacji.
Kolana uderzyły z hukiem o podłogę, a za nią jak rulonik poskładała się reszta ciała, z głową uderzającą ciężko o ścianę, z dłońmi otaczającymi ciasno klatkę piersiową. Trudno było złapać oddech, przełknięcie śliny wydawało się niemożliwe, mimo że ścianki gardła piekły ostrą suchotą.
- N-nie mogę, Frank-klin, nie mog-gę już.. - wybełkotane pod mokrym od łez nosem, z wzrokiem równie nieobecnym, jak nieobecne zdawało się połączenie ciała z umysłem - jakby nie miał władzy nad mięśniami i kośćmi, jakby pozostawało jedynie trwanie w tej głuchej pustce, gdzieś na samym dnie. Bo z każdą sekundą coraz bardziej oczywistym wydawał się fakt, że tym razem po prostu nie wstanie; że tym razem to było najrozsądniejsze; że tym razem powinien wykazać się wystarczającą dojrzałością, żeby podjąć ostateczną decyzję. Na ustach wisiał jedynie cichy bełkot sylab, które nie potrafiły ułożyć się w wyrazy. Sam nie rozumiał tego, co chciał powiedzieć - tym bardziej nie byłby w stanie pojąć ciężkości cisnących się na wargi słów nikt z zewnątrz; tym bardziej te głuche mamrotanie było poza zasięgiem Franklina. Cały był poza zasięgiem Franklina, zbudował sobie szałas na kilkudziesięciu centymetrach kwadratowych zimnej podłogi na klatce schodowej.
Dużo wysiłku i czasu zajęło oderwanie jednej z drżących dłoni od klatki piersiowej i zaciśnięcie jej w pięść; jeszcze więcej zaś wymagało od niego wykonanie krótkiego, okrężnego ruchu, w którym ściśnięte palce zastygły i zawisły bez słowa. Po którym nie odważył się spojrzeć w franklinowe oczy.
Przepraszam.
Za wszystko - tak cholernie przepraszam.
Nie wstanę już, Franklin. Nie wstanę.
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- To nic. Pomogę ci, w porządku?
Pytał, w tej swojej delikatności i obawie przed zrobieniem czegoś wbrew Cosmo, chociaż wiedział doskonale - obaj wiedzieli - że pytanie niczego nie zmieni, że musi mu pomóc, tym przecież było to “nie mogę Franklin”, którego domyślał się bardziej, niż faktycznie słyszał. Nie mógł usłyszeć, nie mógł nawet zobaczyć, bo drżące wargi ledwie się otwierały, policzki tylko wykrzywiły się w ten charakterystyczny sposób przy “nie” i to wystarczyło, by się domyślić i pochylić się. Ostrożnie złapał ramiona Cosmo i zaparł się, by go podciągnąć - niepotrzebnie zupełnie, nawet wyczerpany i pół-bezwładny Cosmo nie był ciężki, a ostatnie miesiące ciągłej fizycznej pracy wyrobiły Franklinowi trochę mięśni; wystarczająco, by teraz mógł zarzucić sobie rękę chłopaka na szyję, złapać go pod kolanami i mozolnym, lekko chwiejnym krokiem ruszyć po schodach do mieszkania.
Zaklął w myślach, gdy już tam dotarł, bo klucze w kieszeni miał, kolejny postój i przeszkoda, czemu nie pomyślał o tym wcześniej. Sapnął tylko “poczekaj”, odstawił go ostrożnie. Kieszeń, klucze, zamek. Kot plątał się pod nogami, ale to nic, nieważne zupełnie, wiedział, że kotka nie ucieknie. Znów podniósł Cosmo i nie przejmując się zostawianiem otwartych drzwi za sobą, ruszył już prosto do swojego pokoju. Łóżko nie było wygodne, Ashton często na to narzekał, prawie nigdy tu zostawać nie chciał, ale to nic teraz, mógł mu zaraz koc podłożyć.
- Wrócę zaraz.
Zamknął drzwi, wodę na herbatę wstawił, szybko sypnął Wakandzie jedzenie i do pokoju wrócił. Płaszcz, sweter. Cholera. Wyciągnął z szafy spodnie dresowe, koszulkę z długim rękawem i po szybkim rzucie oka na Cosmo, ciepłe skarpety. Pomógł mu się w to wszystko ubrać. Długo, mozolnie, nieporadnie, czuł się jak wtedy, kiedy Florian pijany do domu wrócił i próbował z niego ciasne spodnie ściągnąć i tę marynarkę, by się nie pogniotła. Podobnie bezwładny teraz Cosmo był i drżał ciągle, mówił coś chyba, łkał, ale Franklin nie mógł się na tym skupić; myślał o kocach, które zaraz wygrzebał, żeby Fletchera dodatkowo przykryć. O herbacie, którą chciał mu zalać, o Devonie, do którego chyba powinien zadzwonić. I przede wszystkim o tym, że to wychudzone, drżące ciało, teraz tak szczelnie przez niego opatulane w koce, łamało mu serce.
Kiedy miał siedem lat przyniósł do domu pisklę, łyse jeszcze, ślepe i wydające ciągłe, irytujące dźwięki. Z płaczem do matki pobiegł, że muszą go uratować, pomóc trzeba, bo inaczej przecież umrze, ale on nie wie jak, nie umie, mamo, on jest taki samotny i musi mu być zimno! Pamiętał jak niewiele to pisklę ważyło, ale jednocześnie życie jego, które zdawało się być tylko w tych niewielkich, franklinowych rączkach ciążyło mu niemiłosiernie przez kolejny tydzień, kiedy razem z Celiną ptaszęciem się zajmował, karmił i w nocy po pięć razy wstawał, żeby upewnić się, że jest z nim w porządku.
Z tym pisklęciem teraz mu się Cosmo kojarzył, drobny i bezbronny, pogrążony we śnie na płaskiej poduszce, która musiała Franklinem intensywnie pachnieć, bo już od dwóch tygodni nie zmieniał czerwonej pościeli. Zasnął, zanim woda na herbatę się zagotowała. Rysy twarzy mu się wygładziły, ale w głowie St. Verne’a już tylko ten ból i rezygnacja zostały, nic poza tym nie widział, bo Cosmo jak nigdy wcześniej bezbronny i delikatny mu się wydawał. Połamany, nie wierzący chyba, że jeszcze kogoś w tym świecie ma.
- Przykro mi, Cosmo - wyszeptał, stojąc nad tym łóżkiem, zagubiony przez chwilę. Tu nie było już Valerii, ani Celiny, które by mu pomogły, był teraz sam w tym wszystkim i flehtcherowe życie w klatce piersiowej mu ciążyło.
Przetarł twarz, odetchnął głębiej. Jedzenie, Frankie. I coś, co mu zbije gorączkę, jak się obudzi. Wodę. Ustawił to wszystko - wafle wygrzebane gdzieś z tyłu szafki, butelkę z wodą i opakowanie paracetamolu, bo to jedyne, co w domu znalazł. Więcej teraz nie mógł… prawda?
Usiadł na krześle przyciągniętym do łóżka i wsunął jedną rękę pod koc, żeby móc złapać dłoń Cosmo; potrzebował tego chyba, czuć, że chłopak nadal ciepły jest i żywy. Wolną dłonią przerzucał wyniki w wyszukiwarce, bo starał się znaleźć coś, co mógł przeoczyć. Coś, co powinien zrobić.
A potem przyszły wiadomości. Od Oscara, potem od Floriana jeszcze i zniknął z domu na kilka godzin; próbował dobudzić Cosmo i powiedzieć mu, że musi wyjść, bo to coś naprawdę ważnego, ale zostawi go z Ruth, dobra? Ruth jest miła i mu pomoże, to jego dobra przyjaciółka, można jej zaufać.
Nie wiedział, kiedy w końcu udało mu się wrócić. Ruth przysypiała na kanapie w salonie, ale obudziła się, gdy Franklin wszedł do mieszkania. Cosmo z kimś przez telefon rozmawiał, nie chciał nic zjeść. Głównie spał. Podziękował jej i zamówił taksówkę, ignorując ścisk w żołądku na myśl, ile to go będzie kosztować. Nieważne teraz.
Zrzucił buty, spodnie, koszulę, w której był cały dzień. Z jednego koca i paru swetrów zrobił sobie posłanie, drugim kocem się przykrył - jak nigdy cieszył się, że kotka, teraz zwinięta na brzuchu Cosmo, tak w kocach lubiła się bawić i ciągle jej nowe znosił na tory przeszkód. W starych, bawełnianych spodniach, podkoszulku i bluzie zwinął się na chłodnej podłodze, obok łóżka.
- Wróciłem Cosmo, już dobrze, dobranoc - wymruczał jeszcze, wyczerpany wszystkim.
Przy pisklaku też przez tydzień spał na podłodze, żeby móc w każdej chwili do niego dopaść i mu pomóc.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „La Hacienda Motel”