WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://lh5.googleusercontent.com/p/AF1 ... /div></div>

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

<——stąd c.d.

czarny t-shirt, wytarta, ponaciągana, ale kochana bluza z kapturem, jeansy z dziurami na kolanach, glany na podwyższonej podeszwie

Śmieszne i w gruncie rzeczy sympatyczne było to ich milczenie, kiedy jechali tym jego wozem –on skupiony na drodze a wciąż nonszalancki i zmęczony samym swoim zmęczeniem, ona trochę pobudzona przez mózg kopnięty w brzuch wizją posiłku, rozwalona na siedzeniu pasażera, wstrzymują się od zapalenia dopóki Martinez nie zapali sam w wozie, bębniąca sobie palcami o kolana, wyglądająca przez boczne okno, zerkająca na niego czy zagapiona w ekran przedniej szyby.
I śmieszne było to milczenie w niewielkiej kolejce do tych paskudnych supernowoczesnych ekranów dotykowych, które stawiały jej zawsze ponadnormatywne wymagania udając, że tylko precyzują jej zamówienie.
Fox gestem „help yourself” wskazał jej tego zbyt teraz jasnego, tępego, płaskiego elektronicznego pseudosprzedwacę, więc okej: pacnęła w zestawy, pacnęła w coś dużego (bo ktoś stawia), pacnęła w dodatkowy keczup do podwójnych frytek, na deser shake, różowy, truskawkowy, dziecinny, mój-mniam-mniam (i tak nie dopiję do końca), a potem milczenie przed okienkiem odbioru, dopóki nie znudziła się tym małym pięknem udawanego-że-bezcelowe milczenia z Martinezem.
– Wiesz, o którego Vana chodzi? – zerknęła na Foxa bokiem, zaplatając sznurek u kaptura swojej bluzy na palec: mała spiralka – i luz. Mała spiralka – i luz. – Fox… ale – to między nami, okej? – odbiła się tyłkiem od oparcia, bo na wyświetlaczu pojawił się numerek 04. Widział, jak odchodzi w stronę okienka krokiem łączącym wyuczony powab z narzuconym zmęczeniem, a potem jak wraca, obciążona karmą, przed którą – jak przed śmiercią – następuje zrównanie psów rasowych w garniturach i kundli z zaułków w wytartych jeansach na wystających kolanach i chudym tyłku. Zagarnęła Martineza spojrzeniem do jakiejś zatoczki w skomplikowanej architekturze „restauracji”, wypatrzyła wśród wszystkich wolnych stolików jeden… wolniejszy (?), czyli intymniejszy, w rogu, między ścianą a gigantycznym sześcianem donicy wypełnionej sztucznym żwirkiem i konarem jakiejś popromiennej agawy.
Przy stole na początku Fox nie istniał – była tylko America Raíz i sakralne odpakowywanie podwójnego choppera. I pierwszy gryz. I „Oż kuuurwa…” w niewidzącym spojrzeniu. I cisza przeżuwania. I przełknięcie, odznaczone przerysowanym tańcem naprężeń ścięgien i mięśni szyi. I siorb przez rurkę, nacechowany budzącą cichą grozę próżnią zassanych policzków i zmianą kontury twarzy w tej chwili na jakąś ptasią, czy mysią… I stuk kubka na blacie. I głęboki wydech. I jedziemy:
– Umówmy się tak, Fox: ja wiem, że zjebałam. Okej?– dłoń: „wiem i zostawmy to”. – Jeśli chcesz, kurwa, żebym – spojrzenie w bok. On chce – czy ja chcę? – (Dobra: może tak trzeba…) Jeśli chcesz, to oceniaj mnie. Okej. Wystawiłam ją. Byłam Vanowi winna… przysługę. Nazwijmy to. Przysługę, od której zależało, czy spierdzieli mu się jakiś tam jego pomysł, czy nie. Wtajemniczył mnie, bo miałam być trybikiem. Zamiast trybika dostał Cass. Pewnie powiedziała mu to, co ja jej kazałam mu powiedzieć… – Ammy odwróciła głowę w bok, ale zdjęcie kamienistego wybrzeża zawieszone w antyramie na ścianie nie pomagało. – Stanęłam w miarę blisko… Kojarzysz te magazyny na Pierwszej Południowej, to jest koło numerów pięćdziesiąt osiem pięćdziesiąt jakoś tak. Ogrodzenie idzie w głąb, ale brama jest dalej. Wlazłam do samej bramy, ale byłam jakby w środku tego terenu. I słyszałam… kurwa mać.
Pęczek frytek zastygł w drodze do ust. Nagle ciężko jakoś było jeść, a już zażerać się z przyjemnością, to w ogóle… – Słyszałam, że coś jej robią. Powiedziałam jej, że jest od Hendersona, bo ja miałam spełnić tę misję, ale nic dla niego nie miałam. Znałam już Vana na tyle, żeby móc przewidzieć, co zrobi. Niestety, uwierzył Cass w jej kłamstewko, o którym myślała, że jest kluczem do handelku z Vanem. Uwierzył – więc pewnie wziął ją jako… no. Zakładniczkę, kurwa. A ja spierdzieliłam, Fox. Rozumiesz? – wbiła w niego spojrzenie pełne goryczy i pretensji – musiał jej posmakować, choć były przeznaczone dla niej samej. Skrzydełka nozdrzy jej się rozszerzyły w przyśpieszonym oddechu, symetryczne czarne gąsienice brwi ożyły i nerwowo się zbiegły, twarz się napięła, chudsza w tym napięciu i ostrzejsza, a korpus, lekko nachylony nad stołem i przeważony leciutko w prawo zdradzał albo wolę powstania Jewel, albo rozgarnięcia uczepionymi teraz krawędzi blatu rękoma tego, co idiotycznie piętrzyło się między nimi na tacce. – Wyjebałam Cass na Vana! I słyszałam, jak krzyczy! Słyszałam Cass, jak krzyczy: "Aaaaammy!... Aaaammy!..." Więc – kurwa – spier-do-liłam stamtąd. Czaisz to? Fox? Powiedz… Powiedz: – szept był głośniejszy niż krzyk. Tryskał na cały stolik, zasnuwał przestrzeń trującym dymem – Powiedz to: jestem ostatnią pindą. No? „jesteś ostatnią pindą, Jewel!”. Powiedz to! Masz jakiś problem, Fox? Co, kurwa? Masz psychiczną blokadę nazwania tego po imieniu? Kurwa mać?? – i dyszenie. I gromy w oczach. I drżący podbródek. I spalona ziemia w głowie. I unforgiveness wszędzie, wszędzie. Wszędzie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Przyglądał się, jak America "Jewel" Raiz dźga elektroniczne menu wyświetlone przed nią na jasności ekranu. Metodycznie, zaciekle, ze zrozumiałą łapczywością osoby za którą zaraz ktoś zapłaci. Zapłaci, bo potrzebuje - wyjątkowo nie towarzystwa, a przynajmniej nie takiego, do jakiego zapewniania dziewczyna musiała być przyzwyczajona, a informacji. A poza tym zapłaci, bo - och, kurwa mać Fox, serio? - mu zależy. Tak po prostu, po ludzku, cokolwiek miało to oznaczać, może w ramach zapewniania sobie miejsca jednak w czyśćcu, a nie piekle, może z potrzeby uspokojenia sumienia, a może tylko w najprostszym odruchu - odruchu, którego uczy też ojcostwo (choć nieidealne, czy wręcz nieudane jeśli chcemy być surowymi sędziami): komuś jest zimno, to trzeba go ogrzać, jest głodny, to należy go nakarmić...
Tak? No to hej! Dawaj! Dodatkowy ketchup, powiększony zestaw, truskawkowy shake, którego nie dopije.
Głuche stuk, pac, stuk.
W międzyczasie Fox zamówił sobie kawę, zgarnął drewniane mieszadełko i trzy cukry (Clarie miała taki nawyk, że zawsze brała ich zbyt wiele, potem chowała do torebki, on się zawsze temu dziwił, a potem jej dziękował, gdy nagle, trzy tygodnie później, kupowali kawę na jakiejś stacji benzynowej i cukier się tam akurat skończył, a ona wyciągała z małej wewnętrznej kieszonki wytartą na brzegach torebeczkę: o, proszę, Eli).
- Van... - Fox odchylił się teraz na krześle, założył nogę na nogę, oparł łokieć o blat stolika. - Czterdziecha na karku, ale udaje, że wcale nie. Tagliano, nie? - nie wiedział, ile może jej zdradzić, ale z drugiej strony jakie było ryzyko? Że Ammy okaże się być kochanką bossa, że go wyda, wymknie się na chwilę do fastfoodowej łazienki i tam, w okowach brudnej kabiny wydzwoni chłopaków, a chłopaki przyjadą i, gdy Fox wyjdzie z Maca i będzie w drodze do mustanga, urwą mu łeb? No może. I co z tym łbem zrobią? Podrzucą Claribel w rabatę begonii? - Taki knypek, mówi z akcentem, lubi sygnety.
I młodziutkie dziewczyny, najwyraźniej. Żadna niespodzianka. Giovanni. Trzecie pokolenie, dziadek zaczynał w pralniach w Nevadzie. Ojciec lubił kasyna. Tagliano zawsze byli rodzinni, ale rodzina się trochę poróżniła. Van miał trzech braci, ale teraz już tylko dwóch. Siedział chyba dwa razy, od jakiegoś czasu mało było o nim słychać...
Fox milczał, wertując w głowie stroniczki mentalnego notatnika, a na stroniczkach tych wykwitały różne zapiski i strzałeczki. Van - strzałka - południowe Seattle - strzałka - Meghan Olsson. "Twinkle". - strzałka - Październik dwa-zero-jeden-dziewięć, dokładniej: noc z jedenastego na dwunastego. Potem jeszcze jeden telefon, urwany, z jej telefonu - do ojca. No pewnie, do kogo jeśli nie do ojca?
Jewel jadła. Nasycała pierwszy głód. Nawet fajnie było tak popatrzeć - bez żadnej perwersji, okay? - jak dziewczyna pakuje w siebie te puste kalorie, te żółte kreski fryteczek połyskujących solą i tłuszczem. Stelli nigdy nie zabierał do McDonalda - nie dlatego, że nie chciał, ale ponieważ nie było mu wolno. Banana split raz w miesiącu był szczytem szaleństwa - poza tym pełnowartościowe tylko posiłki, święta równowaga składników odżywczych. Gniewu Claribel bał się chyba bardziej niż wyrafinowanych metod zastraszania rodziny Tagliano. No, i tę rabatę miała bardziej pod ręką...
No, a teraz chyba dziewczęcy mózg już przetworzył, że pierwsze piętro piramidy Maslowa zostało zapchane tanim mięsem i podwójnym sosem, bo America nagle zwolniła z konsumpcją, aż wreszcie zatrzymała się kompletnie i...
- Jewel - słuchał jej eksplozyjki, patrzył, jak wspina się na szczyt dramatyzmu, podpiera własnym bólem, podciąga na stromej ścianie, prze przed siebie, bo tam, w perspektywie, powiewa chorągiewka Współczucia. Ale nie, nie dzisiaj, jeszcze nie teraz - a więc Martinez zamachnął się śmiesznie zagiętym pałąkiem i cap, złapał Jewel w talii, ściągając w dół. Stop. Wróć. Prawda objawiona:
- Tutaj nie chodzi o ciebie.
Zatamował chyba jej syk, jej krzyczący szept. Sam się zastanawiał, jakim cudem stać go było na spojrzenie tak chłodne, bo gdzieś w środku, to po prostu chciał ją przytulić. Głupia dziewucha, co ona najlepszego zrobiła?
No, już. Wystarczy. Weź się w garść. Mówił bardziej do niej, czy do siebie? C'mon. Get your shit together.
- Przysługę. Jaką przysługę? No dalej, Jewel - wcale nie "Jewel", tylko "Ammy", zapisał w skoroszycie między płatem czołowym, a lewym bocznym - Jaką przysługę, jakim trybikiem. Co oni robią z tymi dziewczynami? To jest handel? Tu, do burdeli, czy międzystanowy? - Pochylił się lekko w stronę dziewczyny - Mów do mnie konkretami, kurwa. - A potem przysunął jej tacę osypaną tymi frytkami. Troskliwy tatuś. Dobry, stary lis. - I jedz, na miłość boską.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Uniesiona nad stołem, nad czerwoną tacką ze zwiniętym papierkiem po whopperze, niezaczętym macchickenem, rozsypanymi frytkami i archipelagiem woreczków z keczupem, America tkwiła w drżącym bezruchu z twarzą głęboko naznaczoną wściekłością i bólem sumienia, wyglądała jakby chciała wystrzelić ku sufitowi (gdyby to był film z serii Marvela), albo rozryczeć się (jakby to był film francuski), trwała, napięta, z drżącym od Niewysłowionego podbródkiem i czarnymi dziurami zamiast swych czarnych źrenic, aż… opadła na siedzisko.
„Jewel”.
Głos Martineza…
Miał pieprzoną rację. Wczesała gwałtownym ruchem rozcapierzone dłonie we włosy; łokcie na blacie, Wiem, kurwa wiem!…
Wyhamował ją jak ktoś, kto łapie w biegu: w pół, w pas, kto bierze na siebie najpierw siłę pędu, a potem siłę odśrodkową, bo nie da się inaczej zahamować niż zakręcając, a zakręciwszy jest się już na innym wektorze.
Uspokajała się.
– Co? – „Jaką przysługę”…
Podniosła na niego wzrok, wciąż ze schyloną lekko głową, dłońmi we włosach i twarzą między marginesami przegubów. Na lewym przegubie cieniutka bransoletka z malutkimi koraliczkami, głupie szkiełka, chyba sama sobie zrobiła – mógł myśleć, nie wiedząc, że to jedyne, co miała po Diego; nanizał jej te koraliki, gdy miała lat… dwanaście? trzynaście? na jakimś festynie, gdzie wszyscy byli szczęśliwi. I potrójny rzemyk brązowy, stwardniały od przepocenia, i kwiatek wytatuowany na tym nietoperzym skrzydle skóry naciągniętej między kciukiem a śródręczem. Na prawym przegubie szeroka, gruba obręcz z czarnej skóry, zapinana na mięsistą sprzączkę i srebrny łańcuszek, nieładnie splątany kilkoma włosami z czarną gumką do włosów. A między tym – spojrzenie wpatrzone w Lisa.
– Khuurwa – zachęta do mówienia. – Przysługę, Martinez. Miałam z nim pójść do jakiegoś… jak on? Znam tylko ksywkę: The… Whale? Pojebane… – westchnęła i wyswobodziła się z własnych dłoni, unosząc głowę i prostując plecy. – Van miał mnie w garści, a przynajmniej tak skurwysyn sądził. Sądzi. Ja tego gościa nie znam. Oni nagrywają filmy. Chyba. Kurwa, Fox – nie czaisz? To było nie długo po moim przyjeździe z Los Angeles tutaj, miałam chujowy start, tak? Musiałam… się wkręcić. Znaczy – znaleźć dilerów. Zresztą –jaaapierdoolę, no nie udawaj, że nie wiesz takich rzeczy – nie mamy siedmiu lat, tak? – że zajebisty hajs się zgarnia jako escort girl na tych mafijnych imprezach. Gdzie musisz z uśmiechem udawać, że tylko udajesz że nie chcesz, żeby cię poklepywali po tym i tamtym, gdzie musisz cuda kurwa robić, żeby nie chcieć słyszeć ich rozmów, kiedy wciskają cię między jednego skurwysyna i drugiego, a tego, który ci płaci odróżniasz potem tylko po ręce na ramieniu. – Dookoła szyi, ciasno, bo „to moja laska, ja zapłaciłem, bo mam gust, gest, gist”. – W każdym razie byłam Vanowi winna przysługę. Dał mi kiedyś paczuszkę i mówi „Idź do Wieloryba, ja nie mogę, ciebie nie znają, nie będą kojarzyć”, wiesz. Weszłam w to –nagle uniosła dłonie – I nie pytaj mnie, dlaczego. W każdym razie oczywiście, kurwa, coś nie pykło, tak? Zrobiło się gówno, paczuszka jakby kurwa nie dotarła. – spojrzała w bok, znieruchomiała na kilkanaście sekund, po czym nagle wzruszyła ramionami, pucnęła przez nos i odwracając się do stolika capnęła drugą kanapkę. – Konkrety, tak? – spojrzała na Foxa, odwijając papierek. Wgryzła się w bułę, zapiła colą, przeżuła, kiwając głową. – No więc filmy, ale do burdeli pewnie też. I z tego co wiem, to nie amerykańskich. Nie tylko. Van… (tak: Tagliano) Van się stara. Chce podskoczyć wyżej tyłka, rozkręca się z grubszymi od siebie. Szakal w zabawie z kurwa… krokodylami. Wywinął się od wyroku, to teraz nabrał kurwa wiatru w skrzydła, nie? Nazbierał ludzi i musi przed nimi zgrywać większego skurwysyna, niż jest. Dlatego powiem ci – tak już… na spokojnie – że nie widzę wielkich szans dla Cass. Nie z Giovannim. Odjebuje mu ostatnio i ja mam mega życiowy – czaisz? – plan udawać, że go nie znam. Wiem jak to brzmi – nie mów mi – ale prawda jest taka, że jestem z nim kwita dlatego, że z jego punktu widzenia… – znieruchomiała na moment, nachylona nad kanapką gotową do władowania w usta, patrząc Lisowi w ślepia – ...z jego punktu widzenia sprowadziłam mu dziewczynę. Rozumiesz? – cisza wstrzymanego oddechu – Rozumiesz, że jak za Cass przylezie śledztwo, to ja bardzo kurwa przestanę być kwita?
Wreszcie drgnęła i wgryzła się w kanapkę. Zjadła ją całą kęs po kęsie, beknęła w piąstkę, capnęła kubek z colą i odchyliła się na oparci, w milczeniu przysysając się do słomki. Wypiła do końca i wzięła shake’a, ale skurczony żołądek, zaskoczony taką inwazją syfu, na myśl o deserze burknął „Stop!” i Ammy siedziała tak teraz, zmęczona wysiłkiem jedzenia, z shake’iem na krawędzi stolika i palcami bezwiednie i idiotycznie pieszczącymi krawędź plastikowej pokrywki. Jedyny odgłos – rytmiczny szelest nogawki ocieranej o nogawkę w jednonożnym biegu nerwów pod stołem donikąd. Zespół niespokojnej nogi. Nie do zatrzymania.
Ostatnio zmieniony 2020-11-19, 16:04 przez America Raiz, łącznie zmieniany 2 razy.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Jeśli była jedna ludzka rzecz, której w lisiej duszy nie wypaliły dziecięce traumy, nie wytrawił litrami spożywany alkohol i nie wypleniło obcowanie z permanentnym cynizmem, hipokryzją oraz zwykłym, po prostu, kurewstwem, jak jakaś zaraza trawiącymi wszystkie światki, w których detektyw się obracał, to była nią umiejętność...
Współczucia.
Empatycznego wdrapywania się lub schodzenia na poziom tej drugiej strony, siadania sobie nie naprzeciwko niej, a obok, zdejmowania własnych butów - znanych, wysłużonych, może trochę wytartych i niemodnych, ale wygodnych za to - i to nie po to, by oddać je komuś, tym samym uspokajając sumienie i wpisując jeden dobry uczynek na listę "rzeczy do zrobienia dzisiaj", a w celu włożenia cudzych.
I zdolności tej nie zagłuszyło w Martinezie nawet zawodowe wypalenie, profesjonalna znieczulica przenoszona na komendzie drogą kropelkową - przez plastikowe kubeczki wyciągane z podajnika przy automacie z wodą, przez ołówki ogryzane podczas wielogodzinnych przesiadywań w archiwach, razem z potem i łzami wdychanymi w pracowniczej szatni.
Oj tak, był to ewidentny problem Lisa. Jego dar i przekleństwo.
Błogosławieństwo, bo pozwalało mu dostrzegać to, czego inni nie widzieli, skupieni tylko na własnym nosie (albo raczej dupie, tyjącej od stereotypowych policyjnych pączków).
Oraz zmora - bo trudno z tym było o obiektywizm. I o uchronienie się przed, kurwa, depresją.
- Jewel, Jewel... - westchnął ciężko, ściągając wargi w niejednoznacznym grymasie. Co to było, uśmiech? Czy raczej prosta droga do wygięcia się w smutną podkówkę? Biedna dziewczynka, oj, oj, biedulka... Kąciki ust nie mogły się zdecydować.
Sięgnął po kawę.
Rozumiał jej położenie.
Nie, serio. Naprawdę je rozumiał. Widział, że jest spłoszona. Że się miota, bo wydawało jej się, że dezercja jest możliwa, a nie była. Widział, że ma dwadzieścia jeden lat i żadnej rodziny. Że, kurde, to miasto nie dało jej tego, co dawało jej rówieśnikom - studiów na uniwersytecie waszyngtońskim, fajnego chłopaka z kwadratową szczęką i koszulkami polo kupowanymi mu przez matkę. Że musiała ssać za pieniądze - no tak, co tu było owijać w bawełnę, i tańczyć za pieniądze i robić za te pieniądze inne, okropne rzeczy. A potem te pieniądze wydawała na narkotyki, i to takie średniej jakości. I czasami na rzemyk, najtańszy, żeby sobie nań nawlec kolorowe koraliki. Jak dziecko.
Patrzył na Americę: urodzoną nie w tym stanie co trzeba, nie w tej rodzinie, chudą, zawsze gotową do ucieczki tu lub tam, z infantylnie różową breją zamkniętą w przezroczystym kubeczku trzymanym w dłoni. Dziewczynka. Dziewczynka podpuszczająca inne dziewczynki z braku bardziej sensownych opcji. Wganiająca je do paszczy lwa z fałszywym, słodkim "no idź, idź, koleżanko" na ustach. Podająca je na tacy złym, brzydkim mężczyznom. Wilkom.
Kurwa, dwadzieścia jeden lat.
- Te dziewczyny - odchrząknął krótko, gdy udało mu się już przełknąć to upokarzające, bezsensowne wzruszenie (jakieś takie emeryckie, aż mu było wstyd) i teraz ziuuup, ciszę przeszył świst powietrza gdy koperta o wiadomej zawartości pacnęła o lepki blat stolika, ot, przypominajka, małe wzmocnienie negatywne, króciutkie rażenie prądem jak w procesie pawłowowskiego warunkowania - Zaskoczę cię może, Jewel, ale te dziewczyny mają jakąś rodzinę, wiesz? Taka Cassie na przykład. Ojca. I ten ojciec nie śpi od dwóch miesięcy. Dobra, powiesz, jego wina, sam sobie wychował takie nieszczęście. I masz rację, może Cassie sama się prosiła. Może była jebnięta. Może i tak by ją ktoś kropnął, ale nie o to tu chodzi. Chodzi o to, że ten ojciec - stuknął otwartą dłonią w wierzch koperty - Zasługuje, żeby przynajmniej wiedzieć.
Patrzył wprost na dziewczynę, poważny. Rejestrował popłoch w jej oczach i metaforyczną dezercję rozedrganej nogi - Jewel może sobie siedziała tutaj, ale jakaś jej część uciekała, wycofywała się, zasłaniała oczka. Jakby to się wcale nie stało. Jakby nie było o czym mówić.
Nie mógł jej na to pozwolić.
- Czy ty nie widzisz, dziecko, że za tą sprawą śledztwo już lezie? - wiaderko zimnej wody wylane na skołtunioną łepetynę, mocne szarpnięcie za kostki, ściągnięcie na ziemię z chmur, o które się najwyraźniej zaczepiła pazurami i nie chciała puścić - Za tą sprawą śledztwo szło od samego początku. Moje, policyjne, wszystko jedno. Jewel... To jest mafia. Wjebałaś się w jakieś gówno z mafią. Naprawdę myślisz, że teraz jest jeszcze czas, żeby się wycofać? Z tego się nie da wycofać. - odchylił się na tym krześle, odrzucił głowę ze zmęczeniem. Myślał. Potem się poddał. Przyciągnął sobie krzesło, rozsunął szerzej nogi pod blatem stolika, oparł się o jego krawędź łokciami. Popatrzył na Americę spode łba - o, proszę, rozmowa o życiu.
- Niech no ci coś powiem o takich, jak ten Giovanni, czy inny Ro-pies-go-jebał-meo, Jewel - może był brutalny, ale to dlatego, że był wkurwiony. A wkurwiony był jako, że miał ku temu powód. Ktoś go szantażował. Ktoś wysyłał mu, kurwa, niby to śmieszne anonimy grożąc śmiercią jego córce. A Cassie Dawkins pewnie leżała za jakimś śmietnikiem, bez bielizny i bez życia, nadzieja na wyjście na ludzi, dyplom z wyróżnieniem, małą szczęśliwą rodzinkę żyjącą na przedmieściach rozkładająca się tak, jak jej ciało. Ktoś z nim zadzierał.
I on miał zamiar tego kogoś znaleźć.
I zajebać, jeśli będzie trzeba. Bo tylko na to zasługiwał ktoś, kto groził jego dziecku. I nawet jeśli ten trop był błędny lub prowadził gdzieś indziej, Elijah i tak zamierzał go sprawdzić.
Ale do tego, z kolei, potrzebował Ameriki. Przestraszonej, czy też nie.
- Niech no ci coś powiem, z dobrej woli. Z jego punktu widzenia... - powtórzył jej słowa - To gówno jesteście, a nie kwita. Mówisz, że Van ma do ciebie słabość. Chuja ma, a nie słabość, Jewel. Nie rozumiesz, że dla niego nikt się nie liczy personalnie? No, a na pewno nie ty, nie ja. Jak będzie miał okazję, to i tak cię zapierdoli. Ot, omsknie mu się ręka i poszło.
Potarł twarz zmęczonym, zmartwionym gestem.
W co ty się wjebałaś, panienko. W co myśmy się wjebali...
- Dobra. Wieloryb. To jest jakiś koleś? Czy lokal? The Whale... - brzmiało jak ksywa, ale i jak jakiś kurwidół - I bez ściemy, Jewel. A te filmy... -[/b] dopił kawę, była obrzydliwa - To normalnie, porno? Czy do jakiegoś dark webu? Jak ty nie wiesz - może uprzedził jej słowa - To masz mi przynajmniej powiedzieć kto wie.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

„Jewel-Jewel”, jasne. Jak coś, to każdy jest mądry. A jak jeszcze ma dwa razy tyle lat lub więcej (ile lat miał Fox – America nie wiedziała dokładnie) to wygłasza właśnie takie mądrości, jak „Jewel, Jewel”. Tatusiować to łatwo – wobec niecórki. Jewel nie odpowiedziała bezpośrednio; spojrzała na niego tylko z absolutnie czytelnym „Co!” pytającym w spojrzeniu i załadowała sobie do ust słomkę prowadzącą do shake’a. Slurp-slurrrrp. O. Tyle ci powiem na to.
Ale oj oj, Mądry Lis nie poprzestał na tym pseudoojcowskim „Jewel Jewel”. I taki byłby pewnie z niego ojciec, w każdym razie dla Ammy: mówiłby „Don’t smoke, kiddo”, zapalając trzeciego pod rząd. Mówiłby „Don’t wear like you’re a homeless addict”, rzucając gdzieś w kąt swój szmatławy płaszcz zwinięty w kulkę, cuchnący kryminałem, potem i tymi fajkami z przykładu powyżej. Mówiłby…
Nieważne. To znaczy: ważne jak cholera, tylko że America nie potrafiła w tej chwili wyceniać takich sytuacji trzeźwo. Była roztrzęsiona, choć właśnie się uspokajała. Była zgnębiona wyrzutami sumienia, choć właśnie powiedziała sobie, że trzeba dalej żyć, i co mi zrobisz, Martinez. Była już ogołoconą z poczucia własnej wartości i godności osobistej przez własny czyn ohydny, choć właśnie się pocieszyła, że przynajmniej może Fox pochwali ją za to, że mu pomogła choć nie musiała… a on… on…
– ??!!?
To zdziwienie rosło, rosło, rosło gdy Elijah mówił. Rosło szybko i gwałtownie. „Te dziewczyny” wypowiedziane w tym tonie już zalatywał smrodkiem, Ammy zmarszczyła brwi w oczekiwaniu „Będziesz chyba pieprzył, Martinez… tak?/„, ale kiedy nagle się okazało, że to, co jej chce powiedzieć –że wszystko, co ma jej do powiedzenia, to… to… to WYRZUT, to idiotyczny banalny wykład na temat kurwa czego!?…
– Ja pierdolę… – szeptała, kręcąc głową powolutku na boki, nie odejmując wściekłego, choć i zdębiałego spojrzenia od twarzy mężczyzny. – Ja pierdolę… – no bo nie wierzyła, że to słyszy. Że kto jak kto, ale Fox –Ja pierdolę, Fox…? – będzie jej tłumaczył –jej! kurwa! – że ojciec Cassie… że – Ja pierdolę, Martinez, co ty teraz wyjebałeś?? – odsunęła się od stolika, odpychając się dłońmi od krawędzi. Autentycznie była jakoś tak dogłębnie zdruzgotana, przecież jako Latino to powinna się choćby najpierw wściec, a potem trzepać po ramieniu torebką czy kwiatami, a „Jewel, Jewel” tkwiła w dystansie i patrzyła na niego…
– Fox, kurwa! Nie dobijaj mnie! Nic nie rozumiesz? Jaaaapierdole… – to już do siebie, wijąc się w tańcu thothalnej załamki, zakończonym złapaniem się dłońmi za głowę. Nie rozumiał. Nie rozumiał, że w jej stanie psychicznym po szczęśliwie zamiecionej pod dywan sumienia sprawie Cass rozdrapywanie tego kazaniami o ojcu – OJCU – którego figura w życiu Ammy i tak była tak obciążona dodatkowo (bo owszem, można przeczytać, że sposób wychowania i prawidła behawioralne w ubogich rodzinach latynoski triggerami określonych zachowań – a więc i decyzji życiowych – latynoskich dziewcząt); więc NIE tylko dlatego, ale choćby i dlatego, że zastrzelono go na jej oczach, albo dlatego, że jego rolę musiał przejąć Diego, który musiał ją zostawić jak szczeniaka, ze słowami „Znajdę cię” – i kurwa jak ją ma teraz znaleźć po tylu latach, skoro nawet przeniosła się z domyślnego L.A. do tego całego Seattle, jak ma ją znaleźć, skoro pewnie poderżnęli mu gardło w zaułku El Paso, jak kurwa można machać jej przed nosem figurą ojca, ojca cierpiącego, ojca rozpaczającego nad córką? Jak Fox mógł wyjeżdżać jej z taką retoryką –i to po co? żeby usiąść jej całą swoją lisią dupą na szyi i udając, że podduszanie to oszczędność tlenu dla planety, dręczyć takimi wizualizacjami? – Jak możesz, Martinez??
Oczywiście – przez myśl jej nie przeszło, w każdym razie teraz, że sam Martinez jest ojcem córki. Że i on, i każdy być może mógłby mieć w dupie biografię jakiejś Ameriki i jej problem z „figurą ojca”, problem którego przecież nie miała wypisanego na czole niczym karty choroby, żeby inni mogli uwzględniać warunki jej rehabilitacji. Nie ma czasu na rehabilitację po wyrwaniu ojca z życia nastolatki. A że to nie znaczy, że inni będą to szanować – to inna rzecz.
Inna niż rozumowanie Ameriki Dolores Raíz Arriaga, której poraniona i niepogojona dusza łaknęła przytulania, a duma pragnęła spektakularnie odrzucać ciepło, bo jak inaczej miałaby przetrwać? W świecie, w którego złych uczynkach ona sama też uczestniczy, bo jest z tego świata, jest nim, a cudze problemy, jakichś ojców rozwodników, to nie są jej?? Nie rozumiesz??A
Ale nie mogła – w tym rzecz… –nie mogła krzyknąć na cały świat, zamknąć okiennice na głucho i zaćpać się tylko po to, żeby nie myśleć o tym, co człowiek może zrobić człowiekowi. Nie mogła udawać, że mieszka w wyniosłym obronnym domu na ostatnim piętrze, skoro tak naprawdę koczowała pod straganami. Nie mogła udawać tak całkiem, że FOx nie ma racji.
Kurwa –miał.
Śledztwo za tą sprawą już lezie. Śledztwo dolezie więc i do niej. I co: od jego ojcostwa – czy przyjaźni? –będzie zależało, czy wyda ją organom, albo w inny sposób uwikła w to podeschnięte gówno? No super…
Ale nie tylko to.
Wjebała się w gówno z mafią. W ustach Martineza brzmiało to jak… prawda. Bo gdy sama sobie powtarzała, że Van nie jest niebezpieczny sam, tylko w powiązaniu z tymi, z którymi ma powiązanie, to wystarczył odruch „ogon pod siebie” i Ammy dawała dyla, wpychając na przykład Cass w miejsce, w które mogłaby uderzyć siła napędzająca Vana z drugiej strony.
A teraz Fox, którego chciała przed chwilą normalnie strzelić w pysk! za te gadki o ojcach, a teraz – do którego chciała się przytulać, i bez mała „Chroń mnie!” – ten Fox wyjmuje to na blat, wyraźne, widoczne, nazywa to po imieniu i jej też każe: „To jest mafia”.
I w ogóle wszystko, co potem mówił, było jak wgniatanie pięścią w podłogę. Przy „Z tego nie da się wycofać” zacisnęła usta w cienką kreskę. Przy „Gówno jesteście, nie kwita” rozszerzyły jej się –jak zwykle – skrzydełka nozdrzy. Przy „Nikt się nie liczy personalnie, na pewno nie ty…” odęła usta, wypuściła z nich wydech (auto)ironii, przy „Jak będzie miał okazję to i tak cię zapierdoli” spojrzała w bok. Ucieczka.
Ale ucieczka nagle przestała być rozwiązaniem.
Fox miał rację.
Nabrała za dużo powietrza, zatrzymała w płucach i wypchnęła w wydechu jednocześnie odwracając się do Martineza.
– The Whale to koleś.
Krotko, tonem lekko obrażonym, choćt o pozór: po prostu nagle poczuła się jakaś taka… na celowniku. Ścigana. Obserwowana. Nie u siebie. Innymi słowy – tak jak w pierwszych tygodniach w Seattle. Jeśli zastanawiała się, czy pomóc Lisowi, to już się zdecydowała: tak. Problem w tym, że – Nic więcej nie wiem, Martinez. Szczerze. Myślę że porno, ale nie wiem. I nie wiem kto wie. Uwierz mi. Możesz mnie przesłuchiwać – formalnie czy nieformalnie, po kumplowsku czy na surowo – więcej ci nie powiem, bo nie wiem. Z tej gromadki znam tylko Vana osobiście, a The Whale’a z opowieści i powiązań z Vanem…. – urwała, nad czymś się jeszcze zastanawiając… Chwileczkę… Moment… – Jazz. Jazz może coś wiedzieć. Znaczy… czekaj. – Wyjęła serwetkę ze stojaczka, od Foxa przejęła na moment pisadło i po chwili podsunęła mu przed nos, obracając po drodze ku niemu, bazgrołki:
Jezabelle
858 747 1492
Hiway 2 Hell

– To lokal. W zasadzie… speluna. Ja jej nie znam osobiście. Znaczy – spotkałyśmy się tylko raz, jako hostessy na imprezie u Vana. Wiem tylko tyle, że Jazz miała do czynienia z Wielorybem. Tyle.
Tyle.
Nie wiedziała czy to dużo czy mało. Nie wiedziała, czy pomoże tym jakiemuś ojcu Cass, czy pomoże Cass, czy pomoże Foxowi – albo sobie. Zabębniła palcami o blat i capnęła kubek z shake’iem. Slurrrrrrpffff…. i cisza. Skończyło się słodkie niam-niam. Chyba.
– Fox? – odezwała się jakoś cicho, nieśmiało podnosząc wzrok. – Nie wkurwiaj się na mnie. Nie… nie gniewaj się, Fox. Okej?
Skoro nie jest tak idiotycznie niemożliwe, żebyś mnie przytulił… Okej? Please? Bo tak w ogóle to... – Możesz mnie jeszcze odwieźć do domu? – przekrzywiła główkę trochę na bok, poważna i zmęczona jak koń pociągowy, nagle jakaś taka chudsza, bardziej szara, mniejsza. – Bo jak nie, to spoko. Trafię sama, nie?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

- Uspokój się - ostre, krótkie, zjadliwe - nieprzyjemny, ale i niezbędny policzek wymierzony osobie miotającej się w niepowstrzymanych konwulsjach histerii, tak nagły, że aż niebolesny - Nic nie odjebałem i wcale cię nie dobijam - to nie była desperacka defensywa matki słusznie oskarżonej przez córkę o jakąś rodzicielską zniewagę, a po prostu stwierdzenie faktu. Szczere, autentyczne.
Jakby był w nastroju na dobijanie kogokolwiek, to zapiłby pałę, wsiadł za kierownicę (och, a jakże!) i pomknął (ścinając po drodze ze dwa znaki drogowe i hydrant) do Phinney Ridge, pod dom Claribel Hannigan, jak to miał w zwyczaju gdy nachodził go nastrój na potyczki. Efekt byłby taki, że pewnie sam zostałby, no cóż, dobity, i to - jak teraz America - niczym innym jak właśnie prawdą ("Spierdoliłeś sprawę, Elijah. Byłeś chujowym mężem, chujowym ojcem, i chujowym policjantem. Miałeś tyle opcji sięgnięcia po pomoc, że każdy inny na twoim miejscu dostałby oczopląsu, a ty wpatrywałeś się tylko we własne odbicie, jebany socjopatyczny narcyzie-pracoholiku!", czy czymś w tym stylu). Ale... Ale nie to było dziś jego celem, okay? Nie o to chodziło.
Nie po to przyszedł do Smoka, ucinać sobie te pogawędki. I nie dlatego sączył najgorszą kawę w Seattle (tak, gorszą nawet chyba od tego gówna z Pete's Eggnest, choć jeszcze się wahał w ostatecznym werdykcie), cierpliwie znosząc ten wkurwiający galop-w-miejscu, jaki America odstawiała bezwiednie pod stołem, że miał akurat widzimisię, że ją dobije.
Wykonywał swoją pracę. Po prostu. Tak, jak ona wykonywała swoją, wijąc się wężowym ruchem naokoło metalowej rury w hipnotycznie-smętnym tańcu siły wokół środka. Żadnych ukrytych pobudek. Żadnych dodanych wartości. Żadnych emocjonalnych motywów.
Chociaż...
Znowu spojrzał na Americę i bardzo, bardzo chciał, ale po prostu, kurwa, nie mógł się na nią pogniewać. Chyba się przestraszyła, bo jeszcze tylko zbladła. A może to tylko reakcja organizmu na wepchnięcie w siebie takiej ilości gównianego żarcia w tak krótkim czasie? Tak czy siak, mało brakowało, a poczułby się winny.
- Nie wkurwiam się - bardziej jakby "n-wwwiam-się", wypowiedziane z dłonią przyciśniętą teraz do ust w myślicielskim geście. Prawie jak jakiś Rodin, tylko nie z marmuru, a z krwi, wódki i kości. I nie w otoczeniu jasnych wnętrz i wykuszowych okien, wychodzących na pachnący gladiolami ogrody i Paryż, a, kurwa, w JEBANYM MCDONALDZIE W SEATTLE.
Co za ironia.
Był skupiony.
Jezabelle.
Imię jednocześnie jak z jakiegoś dziewiętnastowiecznego dramatu, jak i z pornola z lat dziewięćdziesiątych. Biblijna piękność, tak czysta, że aż nie wypada komentować jej urody, okryta jeszcze czystszym całunem w kolorze piasku pustyni, a jednocześnie jakaś matka pięciorga dzieci, na haju, na bezrobociu, na wiecznym głodzie mety i zasiłku.
Tak, to był instynkt, nie intelekt, ale przeszedł go teraz nieprzyjemny, elektryzujący dreszcz. Oj. Oj-ojoj.
Wypowiedział to imię, powtórzył bezgłośnym szeptem. - Jezabelle. - Zgniótł papierowy kubek po kawie w klamrze dłoni i odłożył na plastikową tacę, gdzieś koło cmentarzyska wystygniętych frytek Jezabelle, will you be the death of me?
Wcześniej tego nie widział, ale teraz już tak. I świadomość ta, choć może się mylił (wola przetrwania modliła się cicho: och, obyś się mylił, obyś się mylił!), wpadła nań teraz jak rozpędzony w pociąg. America Americą, ale on sam się przecież chyba właśnie wpakowywał w niezłe gówno.
Hiway2Hell.
No już, Fox. Bierz się w garść.
- Kurwa, jak oryginalnie... - sarknął krótko, w sumie to nawet całkiem rozbawiony. Przejął serwetkę, przyjrzał się jej, schował do wewnętrznej kieszeni kurtki. Co to była za akcja, że wszyscy ci kolesie - cała ta mafia, wszystkie te grube ryby z największych karteli, szefowie szefów, psychole z kompleksem boga, zawsze jakimś cudem upatrywali sobie speluny z takimi nazwami? 21/4/life. Hard&Candy. Hiway2Hell. Jakby nie można było ciekawiej... - No dobra - klapnął dłońmi w blat stolika. Pora na nas, dalej, w drogę! Rzucił na Americę okiem i przesunął się lekko na krześle. Nie wiedziała nic więcej. Tak? Czy znowu kłamała? Wszystko jedno - nasycił się na ten moment, a noc była wystarczająco młoda, by obczaić to miejsce od razu. Odstawi ją tylko do domu, a potem...
Przypomniał mu się ten dreszcz sprzed chwili.
Jezabelle. The death of me... Oj, cholera.
- Chcesz coś jeszcze? - wskazał na elektroniczne menu za plecami dziewczyny - Weź sobie McMuffina na śniadanie, czy coś. Odstawię cię.

autor

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”