WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
0
0

dreamy seattle

dreamy seattle

-

Post

<div class="lok0"><div class="lok1"><div class="lok2"><img src="https://www.myballard.com/wp-content/up ... /div></div>
Ostatnio zmieniony 2022-11-04, 18:30 przez Dreamy Seattle, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

yosef & salem
<img src="https://i.imgur.com/CYDpnkw.png" width="200">

czasem nie można znaleźć tego, czego
się szuka - choćby najwytrwalej
czasem świat ukrywa to przed nami


Ze wszystkich miesięcy, najbardziej lubił listopad. Czuł jeszcze po bólu gardła i suchości w ustach ostatki halloweenowej imprezy, wiatr obdarowywał jego twarz czerwonymi rumieńcami, sprawiając, że wreszcie wpasowywał się w gnające ulicami hordy nieznanych mu ludzi, dłonie kostniały mu od zaciskania nagich palców na papierosowych filtrach. Teraz do groma problemów zdrowotnych, musiał jeszcze użerać się z upierdliwym katarem, stojącym uparcie w zatokach, ale to przecież było niczym; tak głupio i idiotycznie przyziemnym, że potrafił być za niego prawie wdzięczny. Próbował swoją listopadową tolerancję dla kostniejącego równolegle z jego kończynami świata, przekuć w miłość, bo brakowało mu miłości: z uporem gasło jego uczucie do domu, do rodziny, do śledzenia niezrozumiałych wersów trudnej poezji i prozy, a nawet to kiwania się rytmicznie w rytm klubowej muzyki.
Czuł, że umiera - co ma prawo brzmieć patetycznie, ale nie potrafił przełożyć tej hiperboli na inne, bardziej przyziemne słowa. Za daleko już znajdował się od ziemi: nie potrafił skupić się na organizowaniu wydatków, na śledzeniu terminów płatności rachunków, ani na tych wszystkich innych rzeczach, których nauczył się sześć lat wcześniej; które przecież miał już w pełni wykute dłutem przyzwyczajenia. Jedyne, co pozostało mu ze starych nawyków, to nocne błądzenie, uskutecznienia bez uwzględnienia widma kolejnego dnia, które miało z pewnością nosić miano zmęczenia i niewyspania; pomimo wytyczonego sztywno grafiku w bibliotece i na stacji paliw.
Stał na moście i oglądał to miasto: wdychał jego listopadowe powietrze (które lubił, jak już zostało ustalone) i bezwzględne opary zanieczyszczonej rzeki (których nie lubił i do których produkcji nikt nie chciał się przyznać). Stał i karmił raka kolejnymi papierosami, odpalanymi w równych odstępach, pomimo trawiących go mdłości - już nie wiedział czy od nadmiaru nikotyny, czy od trawiących jego organizm infekcji. Był w pułapce i nie wiedział, jak się z niej wydostać.
Rozmyślał o rzeczach małych i dużych, o błędnych ideach, które kierowały jego życiem, o matce - nieżyjącej lub nieobecnej i o ojcu - pasożycie, którego musiał żywić, pomimo jego braci w prawdzie, za których dałby się spalić na stosie. Myślał o Marze, przechodzącej kolejny ciężki okres, o jej nastoletnich bólączkach, których on sam nie miał czasu kiedykolwiek doświadczyć i z racji tego nie miał pojęcia, jak powinien z nią rozmawiać, żeby uniknąć trzasku zamykanych ze złością drzwi pokoju. O Joelu też myślał; o tym, że potrzebował pomocy, której Yosef nie potrafił mu zapewnić, że potrzebował obecnego wiecznie opiekuna, którym on nie potrafił być, że przerastały go najprostsze czynności związane z jedzeniem i higieną, co dla starszego Sadlera - wbrew jego woli - stało się niespodziewanie irytujące i kłopotliwe. I myślał też o nocach na zepsutej sofie (powinien ją naprawić), o nieporządku i chaosie panującym na ich trzydziestu metrach kwadratowych. Myślał o Romy, o której prawda mogła wyjść na światło dzienne w każdej chwili. O torbie dopalaczy w wentylacji - tej, której musiał pozbyć się jak najszybciej, ale nie potrafił się do tego zabrać, z obawy przed wpadką, która sparaliżowałaby jego możliwości do opieki nad rodzeństwem.
Pozwolił, żeby niepokój, którego nie mógł się wyzbyć, przemielał go i trawił; na jego potrzeby wyrzekał się tych cząstek siebie, które potrafił czuć (tak po ludzku). Wpadł w spiralę, z której nie potrafił znaleźć wyjścia, a przecież od każdego zakrętu kręciło mu się w głowie.
To dlatego uważał, że umierał. Nie był pewien, na ile w środku pozostawał tym Yosefem sprzed kilku miesięcy; tym, który zapomniał już wielokrotnie o beznadziejności swojej sytuacji, tym, którą wypierał uparcie każde doświadczenie, które pozostawiło na nim ślad.
I stojąc tak, niepewien tego, co powinien zrobić dalej, uparcie próbując dostać na zanieczyszczonym światłem niebie choć zarys migoczących z góry gwiazd i z obojętnością podchodząc do mijających go z rzadka przechodniów - myślał, że chce pozostać zakorzeniony w swojej samotności. A jednak, kiedy kątem oka dostrzegł znajomą sylwetkę i zarys szczęki, uśmiechnął się krzywo, zanim zagadnął do mężczyzny, który najwyraźniej go nie zauważył.
- Gdzie jest moja pierdolona Nieznośna lekkość bytu, Morrow? - rzucił, niby od niechcenia, choć celowo zmieszał ze sobą rozbawienie i cień złości. - Nabiję ci w końcu tę opłatę, bo mnie wyjebią na ryj, że tyle ci odpuszczam - powiedział, zresztą zgodnie z prawdą. W upominających mailach już niejednokrotnie zwykł używać w stosunku do Salema ciągu przekleństw i wyzwisk - wiadomości te skrupulatnie usuwał potem z systemu, nie zamierzał jednak zaprzestał, bo te działały na Morrowa najskuteczniej. Zgasił któregoś papierosa z kolei o barierkę, zanim wyrzucił filtr prosto w prąd płynącej leniwie pod nimi rzeki - i tak jest złożona głównie z mułu i syfu, więc co to za różnica? Wyprostował się lekko, z łokciami wciąż wspartymi o balustradę, choć wzrok zniósł wreszcie z pustego nieba wprost na twarz mężczyzny. - Masz papierosa? Skończyły mi się - skłamał, gotowy żerować na cudzym zakupie. Za te wszystkie odpuszczone kary, nie powinien mu żałować.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Noc w mieście zawsze miała kolor kawy rozpuszczalnej. Salem nie widział innej nocy, nocy w innym kolorze, do dwudziestego trzeciego roku życia, kiedy Ava i Will zabrali go do Kalifornii, nad oceaniczne wybrzeże, gdzie powietrze pachniało solą i rozgrzanym piaskiem, a gwiazdy przypominały rozświetlone piegi rozsypane po opalonych policzkach. Pamiętał, że siedzieli na plaży, czekając na wschód słońca, Ava otulona wzorzystym, dzierganym szalem, Will przysypiając z pustą puszką coli w dłoni, on z nieodpalonym papierosem między wargami i wielkimi oczami wbitymi w linię horyzontu, topiącą się gdzieś przy granicy ciemnego oceanu. Wschód był różowo-błękitny i czysty w ten niepokojący, nietykalny sposób, którego nie doświadczył nigdy wcześniej, bo w całym jego życiu wszystko było brudne i zużyte — buty, płaszcze, książki i samochody, mieszkania wynajmowane za najmniejsze pieniądze i wanny, które w nich stały, stoliki jadłodajni, w których podawano mu rozgotowaną owsiankę, on sam. Brudny i zużyty. Być może dlatego poczuł się wtedy, tamtego ciepłego, lipcowego poranka, tak kuriozalnie nieswój, upchnięty w miejsce, które całkowicie do niego nie pasowało — jak drewniany trójkąt barwnej układanki, który dziecko uparcie próbowało wcisnąć w kształt koła. Było to uczucie, które towarzyszyło mu latami i które latami zdawał się ignorować, pozwalając jego istnieniu, co jakiś czas odkładać się uporczywym bólem na dnie żołądka — chorobliwe, chroniczne przekonanie, iż przystawał tylko do rzeczy głośnych i powykrzywianych, przerzucanych z rąk do rąk jak dolary na stacjach paliw i kafelki publicznych łazienek. Rozpłakał się wtedy, tamtego ciepłego, lipcowego poranka, więc Ava obejmowała go swoimi długimi, szczupłymi ramionami i pytała, co się stało, a on nie potrafił wytłumaczyć jej, jak to jest zobaczyć na oczy coś, czym nigdy nie mogło się być.
Po latach twierdził, że nawet Seattle nie było do końca nim. Unikał bywania w tych miejscach miasta, w których nie było go stać na wynajem, ale z czasem nie był w stanie odwracać wzroku od życia poza znajomymi ulicami znajomych dzielnic — część jego znajomych przeprowadziła się w lepsze miejsca, do nowych mieszkań z wysokimi oknami, pracować w biurowcach, w których ludzie wykonywali wymyśloną na poczekaniu pracę i pili kawę z mlekiem owsianym i bezcukrowym syropem. Chłopak Willa, Ashton, miał kawalerkę w samym centrum, bardzo kanciastą i szaro-granatową, a kiedy zapraszał ich na przesadnie eleganckie domówki i kolacje podawane na kwadratowych talerzach, bez przerwy przypominał, że przy odrobinie zaangażowania każdy może się wyrwać z tego piekła. Unosił wtedy podbródek i opowiadał o swojej obrzydliwie nudnej pracy w tej czy tamtej branży, coś o finansach i oprogramowaniu, a Salem wysyłał Avie zdegustowane spojrzenie ponad swoim piwem. Chciał mieć równie wygodne życie, ale nie potrafił go zaprojektować, nie potrafił też wyobrazić sobie siebie w samym jego środku, bo — znowu — nigdy nie pasował do rzeczy gładkich i ładnych. Bał się siadać na ciemnoniebieską sofę Ashtona w obawie, że ją pobrudzi — sobą. Nieważne jak często brał prysznic, jakaś część ulicy na zawsze przylgnęla do jego ciała, przyjmując nierównie formy blizn i ciemniejących siniaków.
Dlatego dziś przez całe przyjęcie stał i wyszedł szybciej, niż obiecał. Cała ta szopka nieco go przerażała, przerażał go fakt, że nie było z nim Avy, która wyjechała na weekend z miasta oraz to, że Will był między tymi ludźmi inny — spokojniej ubrany, mniej gadatliwy, ze swoją głośną, piękną manierą gwiazdy estrady ograniczoną do minimum, jakby bał się krzyknąć w szklanym mieszkaniu swojego chłopaka. Salem zaprzysiągł mu, że zostanie do końca, ale przecież z ich trójki to on był zawsze najgorszym przyjacielem. Myślał o tym, kiedy winda szklanego wieżowca zatrzymywała się na parterze — Will będzie zły, pokłócą się o to kolejnych kilka razy, ale w końcu obaj zapomną. W finalnym rozrachunku Salem nie był wcale taki ważny, przypominał bardziej znajdę, którą wciągnęli wraz z Avą przez próg i zaszczepili na wściekliznę. Nie będzie mu przykro, nie z tego powodu.
Szum samochodów cichł, cichły też głosy ludzi rozsypane wzdłuż chodników. Okoliczne drogi nie zawsze nadawały się do spokojnych, nocnych spacerów, a jednak udawało mu się znaleźć sposób, raz po raz skręcając w kolejne uliczki między gęsto poustawianymi budynkami. Powtarzał sobie, że zamówi ubera, kiedy dotrze do następnej przecznicy, ale przy każdym zakręcie postanawiał przejść się jeszcze trochę — do skrzyżowania, do parku, do mostu.
Wybacz, zupełnie zapomniałem — odparł niemal od razu, odnajdując wzrokiem sylwetkę wspartą o barierkę. Jego osobisty prześladowca uśmiechał się do niego ze złośliwym wdziękiem, a jego rozbawienie w ciepłym świetle ulicznych latarni zdawało się łagodniejsze niż wszystkie te uprzejme maile, które zwykł wysyłać mu co czwartek. — Chyba oddałem ją do tej drugiej wypożyczalni. No wiesz, tej, w której pracuje mój drugi ulubiony agresywny bibliotekarz... Nazywa się Joseph i czasem was mylę — zabrzmiał lekko i uśmiechał ciepło, jakby przerzucał się żartami ze starym znajomym, choć cała sytuacja wyglądała dość nietypowo. Na jego prośbę, sięgnął do kieszeni zamszowej kurtki i wyciągnął z niej zgniecioną paczkę, którą od śmierci na dnie komunalnego śmietnika dzielił ostatni papieros upchnięty w rogu. Podszedł bliżej, opierając się o barierkę zaraz obok ramienia Yosefa i podsunął mu znalezisko, unosząc przy tym lewy kącik ust w połowicznym uśmiechu. — Zapłata do następnego tygodnia.

autor

JEDNO ŻYCIE, TYLKO TYLE I AŻ TYLE, TYLE DANO KAŻDEJ ISTOCIE, A JEGO ŻYCIE BYŁO CAŁKOWITĄ PORAŻKĄ
Awatar użytkownika
20
176

asystent bibliotekarza

biblioteka w south parku

south park

Post

Nie sądził, żeby kiedykolwiek w życiu ktoś zaprosił go na przyjęcie, podobne temu, w którym miał okazję uczestniczyć jego rozmówca. Może przyczyny należało doszukiwać się w fakcie, że świadomie odciął się od większość starych, szkolnych znajomych; a może w tym, że i tak żadne z nich nie osiągnęłoby z pewnością niczego na tyle znaczącego, żeby pozwolić sobie na aksamitne zasłony, perskie dywany i hipoalergiczne pościele; a może w tym, że nawet, jeśli komuś się udało, to nie chciałby najzwyczajniej w świecie mieć do czynienia z kimś oddychającym nadal brudnym powietrzem South Parku, myjącym się jedynie w zimnej wodzie (i to co dwa dni), walczącym bez skutku z grzybem, zajmującym stopniowo coraz większą powierzchnię ścian ciasnego mieszkania, palącego wciąż najtańsze papierosy, które spalał do filtra i szperającym w zlokalizowanych w ciemnych zaułkach śmietnikach, stanowiących restauracyjne i sklepowe zaplecza. A może to wszystko naraz.
To było jedno z tych żyć, do których było mu tęskno; jedno z tych najlepszych, ale przecież nie potrzebował go posiadać już teraz - na teraz wystarczyłoby coś prostszego: zawsze mieć w lodówce coś, żeby przygotować normalny posiłek zamiast czerstwego chleba z dżemem na granicy terminu spożycia z przeceny, jedną dobrze płatną pracę, zamiast dwóch (taką, którą by lubił i z której mógłby ich wszystkich utrzymać - choć to może było już zbyt odległe marzenie), wolny czas, którego nie musiał potem odchorowywać chronicznym niewyspaniem i koniecznością pochłaniania nieludzkich ilości gorzkiej, czarnej kawy, możliwość wyjścia do sklepu i kupienia czegoś tylko dla siebie, ze zwykłego kaprysu, jak na jakiś czas, no i brak konieczności wychowywania nieswoich dzieci (choć może to brzmieć naprawdę okropnie, w końcu kochał swoje rodzeństwo). Może jakiś remont. Może chociaż odgrzybianie (mieszkania i płuc). Może pozbycie się męczących go stale napadów migrenowych. Może coś, żeby nie kaszleć napadowo krwią. Może coś, żeby wymazać z pamięci niektóre obrazy. Może coś, żeby ojciec przestawał nachodzić ich w mieszkaniu. Może, żeby mama wróciła.
Ale to już czyste fantazje. Pozostawało mu więc tylko udawać.
Stać w miejscach takich jak to, palić papierosy i udawać, że jest kimś innym albo lepiej - że nie było go wcale, że jest muchą na ścianie w cudzych rozmowach albo podmuchem chłodnego wiatru, który bezlitośnie wdzierał się między ubrania; że mógłby równie dobrze przejść przez barierkę i skoczyć do wody, ale to nie miałoby żadnego znaczenia, bo umiałby latać. Albo pływać. Albo i latać, i pływać. I nikogo by to nie zabolało, bo nikogo by nie porzucał. Byłby sam, ale w ten piękny, kojący sposób, który niósł wolność. Mógłby wyjechać; zostawić to wszystko. Mieszkać gdzie indziej w każdym miesiącu. Nie mieć rodziny ani tych kilku kumpli, którzy mu zostali. Nie mieć wiszącego ciężko nad karkiem błędu, przez który każdy dzień był niepewny. Jeśli chciałby być, to byłby tylko dla siebie; jeśli by mu się odechciało, po prostu by się wypisał, nawet nie stawiając parafki.
Czy potrafiłby jednak spędzić życie w samotności, skoro nie potrafił odpuścić zagadania do człowieka, którego widział zaledwie parę razy w życiu? Gdyby nie był tak cholernie wyszczekany, może mógłby osiągnąć choć część tego spokoju, którego przecież pragnął.
- Tak, kojarzę - skłamał, uśmiechając się krzywo. - Jebać Josepha, wisi mi masę kasy - kontynuował lekko, kiedy mężczyzna do niego podchodził. W nocnym mroku, na moście, gdzie jedynym źródłem światła były błyski miasta odbijające się w wodzie, wyglądał inaczej niż w ledowym oświetleniu obskurnej biblioteki. - Ale mnie nie widziałeś jeszcze agresywnego. Wtedy byś przestał nas porównywać - dodał, sięgając od razu do wyciągniętej w jego stronę paczki, ale widząc w niej ostatniego papierosa, pokręcił głową cmokając krótko.
- Zawsze musisz mnie brać na litość, co? - westchnął, sięgając do kieszeni kurtki, w celu wydobycia własnych zasobów nikotynowych. Wysunął papierosa, którego dobrodusznie oferował mu Morrow i wetknął go między wargi (papierosa, znaczy się), ale następnie wysunął ze swojej paczki dwie fajki, żeby wetknąć je w to smutne, puste pudełko swojego rozmówcy. - Znaj łaskę pana. Ja mam szczęśliwego - zaznaczył dumnie, jakby istotnie było się czym szczycić, zaraz sięgając po zapalniczkę. - Ale nadal coś mi wisisz. Czekam na propozycje - oświadczył, zadzierając lekko głowę. Zaraz jednak odsunął wzrok od jego kości policzkowych, żeby popatrzeć przez chwilę na niedużą łódź, która przymierzała się mozolnie do przepłynięcia pod mostem. Gdyby to był większy statek, którego pojawienie zapowiedziałby znaczący sygnał, żeby opuścić most, nie wiedział nawet czy miałby ochotę się ruszyć. Ciekawiło go, mimo wszystko, co zrobiłby wtedy Salem, powstrzymał się jednak od tego pytania, obawiając się, że mężczyzna uzna to za jakieś zagadnięcie zwiastujące samobójstwo.
- Nie możesz spać? Może jakbyś w tym czasie czytał książki, które musisz oddać, nie miałbyś za każdym razem dwumiesięcznej obsuwy - zasugerował złośliwie, jakby co najmniej jemu samemu spieszyło się do czytania tych wymagających pierdów późnymi nocami, zwłaszcza wtedy, kiedy nie potrafił usiedzieć na miejscu.

autor

kaja

ODPOWIEDZ

Wróć do „Fremont”