WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & uriah
Obrazek

Lepsze apatyczne spojrzenie z ukosa idioty,
Kamienna twarz człowieka, który nie czuje,
Ciche uniki hipokryty
Japonia. Wątły uśmiech będący wszystkim, na co był w stanie się wysilić, odprowadzał Floriana do samego progu, ramiona owijały się na moment jeszcze wokół ciała, podbródek wspierał na ramieniu, palce zbierały ciepło materiału płaszcza. Zapnij ten guzik, na zewnątrz o tak wczesnej porze było przecież cholernie zimno. Miał nie wstawać, ale nie umiał udawać, że nadal śpi, skoro oczy i tak otwierały się same przy każdym gwałtowniejszym odgięciu materacu. Kiedyś pojedziemy tam razem, obiecaj. Pusta była ta obietnica, nawet kiedy składały ją ciepłe, florianowe usta z płytkim pocałunkiem, muskającym wargi. Nie pojedziesz nigdzie, Cosmo, tu zostaniesz. Nie tu, nie w tym ładnym mieszkaniu z czystymi blatami i miską pełną owoców na stole, ale tu; w tym mieście, które miało dać nowe życie, a dało tylko kolejną iluzję. Tu: sześć pięter niżej, na parterze, przy samym bruku zostaniesz, ale na razie jeszcze jesteś wysoko, na razie jeszcze możesz kochać i zaspanym, chwiejnym krokiem odprowadzać tę swoją miłość pod same drzwi, sięgać do ust, badać opuszkami palców policzek, otaczać się zapachem tych drogich żeli i miękkością szlafroka, który zwisa ciężko na ramionach. Zaspana buzia Lulu opierała się bezsilnie o ciepło ciała, a drobna rączka wpółprzytomnie wyciągnęła się w jego kierunku, żeby zrobić papa. Kolejny krzywy uśmiech, szczerszy tym razem. Będę tęsknić, królewno, pilnuj taty. Może jej pójdzie to lepiej, niż dotychczas udawało się jemu
Kocham cię, Flo. Ty mnie chyba już nie, ale to całkiem nieważne.
Zimne palce docisnęły klamkę, przekręciły zamek. Wyślesz mi pocztówkę? Żeby wysłać pocztówkę, trzeba było poświęcić czas: wybrać kartkę, przepisać adres, nabazgrać kilka słów. Wyślij, dobrze? Nic więcej, pocztówkę tylko. Nie powinien zawracać sobie głowy niczym więcej, bo przecież teraz była Lulu i Lulu była najważniejsza - wiedział, tak? Wiedział, że to jego ostatni tydzień w tym miejscu, ostatni tydzień tak bardzo blisko, a potem może materac nie będzie się już wcale odginać co drugiej nocy, bo nie będzie powodu; nie będzie od czego uciekać, bo ten obiekt, który straszył, wyniesie się wreszcie na kanapę do brata, żeby przypadkiem nie być zbyt blisko. Przyjdziesz do mnie chociaż czasami, Flo? - nie spytał i nie spyta, bo chyba za bardzo bał się odpowiedzi albo jej braku. Z tego samego powodu nie pytał, dokąd naprawdę wychodzi, nie pytał o kontakt z Milo, nie pytał o to, czemu nie robią już razem niczego, dosłownie niczego, czemu uściski wydają się być chłodne, a pocałunki pospieszne, czemu wszystkie rozmowy sprowadzają się do pracy tylko - jakby praca była jedynym bezpiecznym bastionem. Gdzieś w tym wszystkim była też Lulu, którą Cosmo zdążył już zacząć uwielbiać, bo przypominała mu Vicky, kiedy była w jej wieku i jednocześnie Floriana, którego kochał najmocniej na świecie, i ten podwójny obraz nadawał im jakieś dziwne połączenie - zbyt mocne chyba w obliczu tego, że Fletcher miał zniknąć przecież. Nie całkiem. Nie całkiem. Czemu więc czuł się tak, jakby miał zniknąć już ostatecznie?
Z tą myślą wychodził, pospiesznie narzucając na siebie kolejne rzeczy. Nie od razu, ale po szeregu pustych i głuchych godzin, które miały być przecież dopiero początkiem; po kilku dłużących się kursach po wodę do kuchni, po paru wyprawach do toalety nad sedes i pod prysznic, po ataku paniki pod parapetem w salonie, po ciężkich próbach nieutracenia kontroli nad swędzącymi nadgarstkami. Wyjść już teraz, natychmiast, szybko - to najważniejsze, bo gdyby został jeszcze chwilę dłużej w tej pieprzonej pustce, eksplodowałby z nerwów. Szybkie spojrzenie na telefon; wiadomość od Floriana. Dolecieli. Jest w porządku przecież, u nich jest w porządku i to powinno być najważniejsze, ale ciężko było pocieszać się w ten sposób, kiedy on wokół siebie miał nadal jedynie paskudną nicość, bo był przecież tak cholernie niewdzięczny za to wszystko, co w ostatnich tygodniach się dla niego robiło.
Teraz liczył się tylko chłód połowy października, zbyt dużo kroków stawianych zbyt szybko na chodniku. Byliby źli - lekarka, Flo, Dede, wszyscy - gdyby się dowiedzieli, że wyszedł i nogi niosły go do przystanku, do autobusu, w którym każdy zbyt mocno się gapił, aż wreszcie znowu na zewnątrz i smog uderzył w nos z podwojoną siłą, kurz szczypał w oczy. South Park. Key. Key tu był, Key był w mieszkaniu. Był, czekał i może też cierpiał, bo Mahoney był zakłamaną kurwą, po której wszystkiego można się było spodziewać. Flo był dobry i i tak nie mógł tego wszystkiego znieść - co mogło dziać się teraz w kawalerce? Myśli zbyt szybko obijały się o siebie w głowie, kiedy stał pod blokiem, ich blokiem, z głową zadartą do góry i spojrzeniem wbitym wprost w zaskakująco czystą szybę, wyglądającą z drugiego piętra. No już Key. Podejdź do okna, zobacz mnie. Zejdź. Ale niczyja sylwetka nie stanęła w zasięgu jego wzroku, nikt nie wykrzyknął jego imienia. Cisza, taka charakterystyczna dla miasta, bo złożona z szumów ulicy i odbijającego się echa licznych rozmów. A jednak wciąż cisza.
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, gdzie był i co właściwie chciał zrobić. Key, ale nie wolno do Keya, nie można Keya w to wciągać, z Keyem wszystko ma być w porządku. Paradoksalnie, z każdym kolejnym dniem udawania, że już wszystko dobrze, coraz silniej wątpił w to, że z nim kiedykolwiek tez będzie w porządku. Być może pozostanie już tylko udawanie, że jest lepiej, ciągle lepiej i nigdy gorzej; bo może tym groziło dla niego życie w tej nieznośnej trzeźwości i abstynencji - jednym wielkim fałszem. Ta myśl stała się nagle tak przytłaczająca, że musiał usiąść, bo zakręciło mu się w głowie. Ławka. Była ławka, na którą opadł ciężko, a dłoń przejechała wzdłuż twarzy. A potem podniósł spojrzenie na blok na przeciwko - dobrze znany blok. I zamarł, ale to była tylko chwila. Kilka głębszych oddechów, kontrolne zaciśnięcie palców na brzegu ławki. Wstał, choć cały organizm zdawał się być ulepiony z waty, sczepionej ze sobą na ślinę. I poszedł.
Trzecie piętro, nadal zepsuta winda. To nic, bo choć z początku jeszcze było mu słabo, a kroki były niepewne i płytkie, to z każdym kolejnym półpiętrem, z każdą następną serią pokonanych stopni przyspieszał, jakby nagle zdając sobie sprawę z tego, że ta spontanicznie podjęta decyzja może zaraz dotrzeć do umysłu, że szybko bijące serce nie będzie w stanie przyhamowywać dłużej dopominającego się roztropności rozumu. 125. Przez dłuższą chwilę stał po prostu, w napięciu wpatrując się w drzwi, jak gdyby mocą samego spojrzenia mógł zaraz sprawić, że otworzą się przed nim, ukazując dobrze znane mieszkanie. One jednak trwały uparcie tak długo, że w końcu musiał ułożyć palce na klamce i nacisnąć. Zamknięte. Krótkie ukłucie złości lub zawodu, lub obu naraz przebijało się przez klatkę piersiową. To nic. Uniósł dłoń wyżej i zapukał. Dwa razy ciszej, raz mocniej. Czekał.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Niekiedy zdawało mu się, że jego życie istniało daleko poza nim, wymykało się spomiędzy smutnych, klaustrofobicznych ścian niewielkiego mieszkania w South Park, uciekało ku przestarzałym marzeniom i ambicjom, dziecięcym iluzjom, które dawno już przekroczyły swoją datę ważności, z wolna pokrywając się miękką, szaro-zieloną pleśnią. Ostatkami nadwyrężonych sił, w przypływie nagłej, okrywającej go melancholii, potrafił przypomnieć sobie jeszcze przeszłość, tę, od której tak usilnie próbował się odciąć, wmawiając sobie, że wszystko to – ta morowa, chorobliwa twarz matki, brudne, wykrzywione od sprośnego uśmiechu wąsy stryja, ciało starego owczarka, które przez dwa tygodnie gniło jeszcze w ogrodzie i rozkładało się na wietrze, zanim ojciec zdecydował się wywieźć truchło do lasu, by butwiało z daleka od domu, jeszcze z obrożą ciasno zapiętą na szyi – było jedynie snem, okropnym koszmarem, który nawiedzał go co noc, ilekroć opuszczał swoje zmęczone powieki. Niekiedy potrafił wydobyć jednak ze śmietnika skancerowanych wspomnień te, które pozwalały sądzić, że wiódł kiedyś przyjemne, pozbawione strapień życie. Pamiętał starą mapę zawieszoną w ojcowskiej sypialni oraz jak wodził palcem po jej pomarańczowo-żółtych wybrzuszeniach, po długich ulicach, które nie miały nazw, po miastach położonych setki kilometrów od chłodnego Seattle. Kiedyś tam pojadę, mówił dumnie młodszej siostrze, wskazując obgryzionym paznokciem na leżące gdzieś na południu Albuquerque lub przesuwając dłonią po krzywym zarysie Półwyspu Kalifornijskiego – miejscu, gdzie, w jego mniemaniu, życie było szczęśliwsze, ludzie piękniejsi, a Słońce jakoby bliżej Ziemi. Wówczas nie wiedział jeszcze, że dzielnica, w której się urodził, stanie się parszywym karcerem dla jego egzystencji, surowym więzieniem, zza krat którego nie było możliwości ucieczki.
Rano deszcz dudnił cicho w szyby, Uriah natomiast – myślami wciąż w owych sennych miastach na południu – przekręcił się lekko, czując jak sprężyny materaca uginają się pod jego ciałem. Wraz ze świadomością do jego umysłu przedarły się również mdłości, będące nie tylko dowodem ostatecznej wygranej używek, lecz także zapowiedzią wyjątkowo nieprzyjemnego dnia. Podniósł się opieszale, na moment opierając rozbolałą głowę o zimny kaloryfer, trwając jakoby w oczekiwaniu, aż umysł znów ogarnie letarg, ten jednak nie nastąpił, zmuszając do podniesienia się z klęczek, choćby podobna decyzja miała zakończyć się gwałtownym cofnięciem treści pokarmowej z powrotem do gardła. Macaulay wziął głęboki oddech i rozejrzał się po pokoju – nie wiedział, gdzie jest Meave i przyłapał się na myśli, że powoli przestawało go to obchodzić. Mógł żyć bez niej, długo żył bez niej, był także poniekąd pewien, pomimo wszystkich sposobów, za pomocą których próbował przekonać się o nieprawdziwości owych stwierdzeń, że samotność wisiała nad nim niby widmo deszczowej chmury, zawieszone w powietrzu tuż przed ulewą. Wiedział, że prawdopodobnie nie dożyje trzydziestki, że być może znajdą go dopiero gdy – manierą tamtego owczarka z odległych lat dziecięcych, który usychał na słońcu w samym sercu gorącego lata – jego ciało zacznie rozkładać się i śmierdzieć.
Wzrok, wciąż jeszcze nie całkiem trzeźwy, rozbiegany, byle tylko nie zatrzymać się na szklanej tafli łazienkowego lustra, opadł na stojące na blacie pudełko, za którego przezroczystymi ścianami tkwiła resztka białego proszku – krótkotrwałe remedium, tak dobrze mu znana iluzja nieprzejednanego szczęścia. Ku jego zaskoczeniu, poza paraliżującą potrzebą wytrzepania z siebie resztek trzeźwości tak, jak z dywanu niegdyś wytrzepywało się kurz, odczuł także nową, zaskakująca myśl – żywą chęć odcięcia się od wszystkiego tego, co mogło go ograniczać, nagłe marzenie o pociągowym bilecie, który wywiózłby go z tego miasta bądź z tego kraju, który mógłby jechać bez zatrzymania aż do samego końca świata. Nie był świadom, iż sam sobie stawiał ramy owych nieznośnych ograniczeń, sam siebie przykuł gwoździami do tego miejsca, do brudnej tapety obdrapanej ze ścian, starych mebli, których szuflady, zamki i półki zacinały się przy każdym szarpnięciu, do okien, których nie dało się domknąć i podłogi skrzypiącej głośno przy każdym stawianym kroku. Krótko trwała więc jego moralna ekspiacja, prędko, niby dom o słabych fundamentach, łamiąc się z hukiem, zmieniając w przyjemną rozkosz rezonującą w krwioobiegu, kolejnego siniaka odznaczonego bladym fioletem na poranionym przedramieniu. Niekontrolowany uśmiech zachybotał na rozświetlonej twarzy, źrenice znów zawęziły się do główek igielnych wystających na powierzchni błękitnego odmętu – tylko na cóż były mu te piękne, przejrzyste oczy, jeśli nie było nikogo, kto mógłby w nie spojrzeć?
Pukanie do drzwi wytrąciło go z równowagi. Nie spodziewał się i nie chciał towarzystwa, zamarł więc w chwilowym bezruchu, wpatrując się w ciemne, drewniane drzwi, jakoby siłą woli próbował sprawić, by zniknęły, wrosły w ścianę, rozpłynęły się, pozostawiając go na pastwę własnej, nieprzejednanej woli. Nic takiego się jednak nie wydarzyło, zawiasy były na swoim miejscu, zardzewiała klamka błyszczała słabo w świetle zapalonej lampy, zwracając się w niewypowiedzianym, acz błagalnym geście, by położyć na niej dłoń i przerwać tę nieznośną chwilę niepewności. Ostrożnie, unikając skrzypienia podłogi, Uriah przeszedł do przodu, przykładając skroń do grubej faktury drewna, w myślach przewijając scenariusze możliwych gościnności – nie zapłacił czynszu, więc Thomas mógł przyjść w każdej chwili. Przyjść mogła również sąsiadka z piętra wyżej, poskarżyć się na wydarzenia z wczorajszego wieczoru, w jej umyśle wciąż żywe, w jego – całkiem już zmatowiałe. Dzieciaki z naprzeciwka mogły znów robić sobie żarty lub – czego chyba obawiał się najbardziej – umysł wreszcie poczynał igrać z jego zdrowym rozsądkiem. Niechętnie, w czasie, który trwał ledwie kilka sekund, który odczuwalny był jednak, jakby ciągnął się w nieskończoność, Uriah uniósł głowę, przykładając oko do okrągłego wizjera. Cosmo.
Ulga, której oczekiwał, nie nadeszła, na jej miejsce pojawiła się natomiast frustracja i zmęczenie, podskórna uczucie mdłej irytacji, które, czerwone jeszcze od żaru, mogło uformować się w złość, a mogło po raz kolejny zepchnąć go tylko w ciemną otchłań nostalgii i żalu. Zrobił krok do tyłu, przekręcił kluczyk leniwie zwisający z zamka i, naciskając na brudną klamkę, otworzył drzwi, spoglądając bezpośrednio na szczupłą, zaczerwienioną od zimna twarz Fletchera.
Co tu robisz? – spytał wprawdzie bez złości, lecz w jego głosie dźwięczała jakaś dziwna, niepokojąca nuta, ton wymięty z wszelkich afektacji, głuchy i pusty, jak gdyby właśnie obudził się z długiego i nieprzyjemnego snu. Mimo to odsunął się na prawo, pozwalając by Cosmo wszedł do środka, a rzeczywistość tej chwili wybrzamiała pomiędzy nimi głośno i wyraźnie – jak długo mogli się jeszcze oszukiwać?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Co tu robisz? Umysł zepchnął to pytanie na bok, oczy unikały jeszcze zderzenia się z jego twarzą, ciało przeciskało pospiesznie pomiędzy ramieniem Uriah a framugą drzwi - jak karaluch, wciskający się w najgłębiej schowane szpary. Był tu. Zakręciło się w głowie, dziwny zapach uderzył w nozdrza, a może to wszystko przez te pieprzone emocje? Zatęchłe powietrze, charakterystyczne dla długo niewietrzonego pomieszczenia było czymś, o czym zdążył zapomnieć już na kilkuset metrach kwadratowych apartamentu na Belltown. Powinno było zrobić mu się głupio - jak łatwo można było zapomnieć o tym, co do niedawna definiowało całe życie?
Nie patrzył wciąż. Kilka kroków w głąb pomieszczenia - niepewnych i jednocześnie stawianych z doskonałym rozmysłem i świadomością tego, gdzie roztaczają teraz odgłos butów uderzających o podłogę. Palce oparły się o chropowatą ścianę, kiedy szedł dalej, pozostawiając mężczyznę gdzieś za sobą, nieistotnego zupełnie (nieprawda), bo teraz była cała masa innych rzeczy, które wołały do siebie uparcie, które przypominały.
- Śmierdzi tu - stwierdził wreszcie, nie siląc się nawet na obrzucenie go spojrzeniem. Opuszek palca ospale przesunął wzdłuż zakurzonego parapetu, kiedy oczy mierzyły się ze swoim własnym odbiciem w brudnej od deszczu okiennej szybie. Dłoń podążyła zaraz za tym stwierdzeniem do klamki, ale ustała nieruchomo od razu, kiedy palce zacisnęły się na korbce. Nie. Może tak właśnie miało być, może miało drapać w krtań, ściskać mózg i sprawiać, że miał ochotę wykaszleć płuca. Może tak było bezpieczniej. Zresztą, okna i tak nie były szczelnie. Może niektórych rzeczy nie dało się już wywietrzyć? Idąc za tą myślą, dłoń zsunęła się pod parapet, na zimny grzejnik. Krótki dreszcz przebiegł wzdłuż kręgosłupa. Zbyt bliskie było nagle to wszystko, przytłaczająco wręcz.
Mimo to przeszedł dalej, obrzucając powierzchownym spojrzeniem brudny blat stolika przy pozostawionej w nieładzie kanapie. Możliwe, że dopiero co zerwał go z łóżka. Ta myśl nie zaskoczyła go jakoś specjalnie, daleko też było mu do wyrzutów sumienia. Kilka brudnych szklanek po kilku tygodniach spędzonych w perfekcyjnym, florianowym świecie, pachnącym lawendą, której zapachem trąciły jeszcze subtelnie ubrania, które miał na sobie, było terapią szokową dla oczu. Zabawne, że niedawno jeszcze taki widok był codziennością, jeśli nie jej najlepszą wersją, na jaką w ogóle mógł liczyć.
Dokonawszy tego osobliwego obchodu, przystanął w końcu przy lodówce, której drzwi uchylił od niechcenia. Pusto, tak jak myślał, głównie opróżnione butelki, jakieś brudne pojemniki i… samotna, zużyta torebka po herbacie, na której widok zmarszczył brwi, ale nie odezwał się ani słowem - po prostu zamknął drzwiczki, żeby w końcu odwrócić się w stronę Uriaha, który pozostawał nadal gdzieś w tyle, podczas gdy on penetrował wnętrze mieszkania. Oparłszy się o kuchenną wyspę, podparł jednocześnie dłońmi o lepki blat, na którego wątpliwą czystość zdecydował się nie zwracać uwagi. To takie fałszywe - brzydzić się odrobiny brudu po pożyczaniu strzykawki od dwóch ćpunów, pchających ręce w spodnie.
A potem musiał wreszcie spojrzeć, choć patrząc miał nadzieję na to, że Uriah rozpłynie się bez ostrzeżenia jak jakaś zjawa, pozostawiając go jednak w tej głuchej samotności, od której moment wcześniej uciekał tak panicznie. Wzrok wbijał się bezlitośnie w zapadnięte policzki, spierzchnięte usta, ciężkie wory pod oczami, pustą, ostro zarysowaną twarz i w końcu te oczy, przy których zatrzymał się na dłużej, nie potrafiąc jakoś spłynąć swobodnie. Za daleko był, zdecydowanie, więc Fletcher musiał w końcu odbić od tego blatu i skrócić dystans, podejść chociaż parę kroków tak, żeby móc być kompletnie pewnym, nie mieć żadnych wątpliwości.
- Jesteś naćpany? - spytał mimo wszystko, a te słowa wydawały się dziwnie komiczne, kiedy tak wisiały w tych kilkunastu centymetrach przestrzeni, która dzieliła ich twarze, z ostrzejszym nagle spojrzeniem Cosmo i nerwowo marszczącymi się brwiami w komplecie. Jakiś głuchy niepokój dał o sobie znać donośnym jękiem, ale Fletcher uparcie zdusił go w środku, starając się ignorować niespodziewanie szybsze i mocniejsze bicie serca. Spojrzenie chciało uciec, ale oczy wydawały się zupełnie niezdolne do przesunięcia kadru i porzucenia zwężonych źrenic, nagle tak bliskich i pożądanych. Ciężki oddech wymknął się pospiesznie spomiędzy warg, zanim stopy nie postawiły kolejnych kroków w stronę Uriah, aż palce jednej ręki nie zahaczyły w końcu o jego dłoń, w upartym, choć delikatnym uścisku, nie chcąc odpuszczać. - Masz dla mnie też? - Skok adrenaliny albo głód, który przecież zwalczył, prawda? Podobno tak, przecież miało być dobrze, świetnie miało być, wszystko miało być w porządku. Ale teraz, kiedy on był tak blisko, a kiedy był on, to była też substancja, ta cała droga zaczynała rozmywać się i rozdzielać na oddzielne części, nieskładające się zupełnie w jedną, zgodną całość.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dawno nie czuł już zakłopotania. Wstyd, który rozpalił się w jego piersi, kiedy pierwszy raz sięgnął po używkę, by chwiejnym krokiem, jaki niejednokrotnie miał jeszcze zwalić go z nóg w przyszłości, powracać do domu wśród ciemnych, nieoświetlonych latarniami ulic, ku zbawiennej klamce drzwi wejściowych, naiwnie sądząc, że matka nie zauważy, jak z źrenicami rozszerzonymi po narkotyku i umyśle zamglonym od alkoholu nie będzie w stanie włożyć klucza w zamek, zniknął zupełnie. Mimo krzyków i histerii, powtarzał ten parszywy ciąg złych decyzji i okropnych skutków dzień w dzień, nocami czołgając się do domu, gdzie płakał żałośnie, z twarzą wciśniętą w brudne kłaki dywanu, gdzie wymiotował żółcią do starej miski łazienkowej, czując jak drżąca z podenerwowania dłoń młodszej siostry spoczywa mu na ramieniu w łagodnym geście troskliwego współczucia. Później przestał wracać – zatruwał się w obcym mieszkaniu lub w chłodnym i brudnym rynsztoku, gdzieś pośród szemranych uliczek miasta. Z biegiem lat zdążył się przyzwyczaić, znieczulić na pogardliwe spojrzenia, pogodzić z myślą, że jego życie, tak długo sunące ku ciemnej otchłani ostatecznej demoralizacji, nigdy nie powróci na właściwy tor. Wiedział jednak także, że niezależnie od tego, jak obecnie postrzegał rzeczywistość, rozczarował tamtego czternastoletniego dzieciaka, którym był kiedyś, który wierzył jeszcze, że w przyszłości będzie całkiem dobrze, że wystarczy odczekać, starać się i mieć marzenia, a sukces i miłość przyjdą same.
Był dzieckiem rozkosznie naiwnym – brakowało mu wprawdzie bystrości umysłu, świat potraktował go natomiast z gorszącą niesprawiedliwością, mimo to nawet teraz potrafił jeszcze dostrzec moment, w którym wszystko uległo zmianie. Ciało brzydło i wiotczało, zapadnięte żyły przypominały o sobie bolesnym uciskiem, czoło co parę dni trawiła gorączka, rozpalająca się ogniem tuż pod powierzchnią skóry. Uriah nauczył się nieuchronności niektórych odruchów – drżenia rąk, długich, bezsennych nocy, mdłości, które wykręcały mu żołądek ilekroć trzeźwość zaczynała być zbyt przytłaczająca. Jedynie w głowie działy się niemal wyłącznie rzeczy, których nie potrafił kontrolować, które się nie wydarzyły ani nie wydarzą, eskalujące bólem histerycznym i maniakalnym, który tłumił w sobie resztką sił, byle nie zacząć krzyczeć lub płakać w czyimś towarzystwie. Nagłe wejście Cosmo przyjął więc bez szczególnego przejęcia, zupełnie jakby nie zauważył nawet, kiedy chłopak wszedł do pokoju, w jaki sposób przemknął się pomiędzy nim, a drewnianą framugą drzwi, oceniającym i badawczym wzrokiem taksując całe to pandemonium, które zdołał stworzyć sobie w środku.
Przebywał wewnątrz wystarczająco długo, by zapach, który unosił się w powietrzu – stęchły i gorzki – stał mu się całkiem obojętny. Umysł, opleciony duszną mieszaniną nieprzyjemnych woni, niby grubą wełną, stawał się markotny i opieszały, senny, jakoby za sprawą toksycznego czadu, upychającego swoje niebezpieczne macki w jego osłabioną i nietrzeźwą świadomość.
Przyszedłeś zrobić inspekcję? – spytał w końcu, przypatrując się, jak Fletcher przesuwa palcem po zakurzonym parapecie, po czym, z wyrazem niezadowolonego obrzydzenia, spogląda w odmęty pustej lodówki. Ton jego, z wcześniejszej, apatycznej obojętności, zmienił się w gniewny przejaw irytacji, ostrzeżenie pokroju tego, jakie wysyła zjeżony kot, zagoniony w kozi róg ślepej uliczki, chwilę przed tym, jak rzuci się z pazurami na swojego przeciwnika. – Nikt cię tu nie trzyma, Cosmo, jak szukasz ładnych scenerii i jaskrawych barw, to obejrzyj sobie Żar Tropików i daj mi święty spokój. – burknął niechętnie, acz spokojniej już trochę, po czym przeszedł parę kroków w kierunku kuchni, byle nie stać dłużej w progu wciąż uchylonych drzwi.
Wzrok, dotąd mętny i nieprzytomny, rozbłysnął momentalnie, lecz zaledwie na krótką chwilę, kierując się bezpośrednio ku twarzy Cosmo, wykrzywionej w paroksyzmie nagłego niepokoju, pragnienia, które przemówiło przez niego, zanim jeszcze zdążył je wypowiedzieć. Uriah wiedział, że nie mógł skłamać, źrenice miał bowiem małe, niby główki od szpilki; pojedyncze, czarne kropki, w rozległym materiale błękitu, reakcje trochę zbyt powolne, skórę trochę zbyt chłodną. Pozostała mu jedynie względnie dobra mina do bardzo złej gry, ironiczny półuśmiech, grymas oswojonej porażki. Odwrócił wzrok – nie chciał go zawodzić, chciał trzymać go przy sobie, blisko, tak, by ciepło ich ciał przenikało się nawzajem, głowa odnajdywała oparcie w zagłębieniu obojczyka, deliryczny sen, w który tak pragnął zapaść, miał w sobie więcej euforycznego poczucia spokoju, mniej natomiast tej smutnej, przeszywającej serce samotności.
Nie mam nic. – odpowiedział w końcu, w przejawie ponurego zniechęcenia wysuwając dłoń z delikatnego uścisku i odsuwając się do tyłu, by zaraz oprzeć się o rozklekotane krzesło, usiąść na nim, opierając rękę o brudny, lepki od alkoholu blat stolika. W jego gestach, choć pozornie uległych, trwała jednak jakaś gorycz, niby ciernie pretensji i nagłych spostrzeżeń, wbijające się coraz to bardziej uporczywie w miękką fakturę skóry. Wbrew sobie, pragnął być teraz sam, z dala od pytań, na które nie miał siły odpowiadać, uczuć, które pozostawiały po sobie jedynie ciemną i bolesną pustkę zdeptanych oczekiwań.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Dziecięca naiwność ulatywała z czasem, niekiedy na przestrzeni kilku dni, a innym razem wypływając ospale z ciała długimi latami kolejnych niepowodzeń, zanim wreszcie, zupełnie definitywnie zniknie, pozostawiając po sobie jedynie pustą skorupę. Cosmo nienawidził tej naiwności, bo sączyła się na zewnątrz powoli, bo utrzymywała jeszcze przez dłuższą chwilę nawet kiedy kolejne wydarzenia wstrząsały nią kolejno i poddawały jej słuszność w powątpiewanie. Ciężko było istnieć, będąc całkiem świadomym jej istnienia, niepodważalnego zupełnie, bo przecież kolejne świadectwa jej obecności wybrzmiewały głośno i donośnie ciągiem dotychczasowych zdarzeń. I ciężko było zdawać sobie sprawę z tego, że tej ułudzie pozostawał tak bardzo wierny i uległy, że mógł płaszczyć się przed nią w nieskończoność i kiwać uparcie głową, i całować ręce każdemu, kto pozwoli mu żyć z nią jeszcze chociaż kilka momentów - z tą dziecięcą naiwnością w to, że świat jest dobry, że ludzie są dobrzy, że rzeczy są dobre i dobre są też dzieje, że wszystko w końcu będzie dobre, bo dobro działa i dobro jest wpisane na stałe w sens ludzkiej egzystencji.
Więc miało tak być właśnie - miało być dobro, ale zamiast niego był pusty pokój, samotne łóżko i oceniający wzrok na karku, kiedy wpychał w siebie kolejną łyżkę zupą, od której mdliło i chciało się płakać. I to nie było dobre wcale, i wcale nie chciało się skończyć, a przecież to, co złe, powinno być jedynie tymczasowe, przecież tak właśnie obiecali, tak? Na studia pójdziesz, jeśli trochę się postarasz, Fletcher, masz okropne zaległości - tak, jakby faktycznie tylko tyle wystarczyło, jakby trzeba było mieć jedynie dobre stopnie i rozległą wiedzę, jakby nie liczyły się plecy i dochód miesięczny netto, schludny wygląd, skupiony umysł. Oni wszyscy teraz poszli na studia, prawda? Te bogate dzieciaki ze szkoły, pewnie do którejś uczelni z Ivy League, gdzie ktoś docenił wreszcie te zajęcia dodatkowe, na które zbyt wymagający rodzice ciągali je od małego. A może jednak rok przerwy przed studiami, może to czas na podróże do Europy, zdjęcia z pocałunków pod wieżą Eiffela, moczenie stóp w Morzu Śródziemnym? Stanford nie ucieknie przecież - za rok będzie równie mocno dostępne i równie chętnie przyjmie w swoje mury osobę, która zapłaci za czesne gotówką od ręki.
Równie mało miejsca będzie tam dla Cosmo Fletchera, który powinien teraz pomagać ojcu w gospodarstwie, jak porządny syn. Nie był wcale porządnym synem, okupując sypialnię mężczyzny, który uciekał od niego tak często i nie był porządnym synem płacząc nad miską owsianki, i nie był na pewno porządnym synem, kiedy myśli i dłonie tak uparcie teraz penetrowały to mieszkanie na South Park, szukając w nim cieni własnych demonów. Bo gdzie indziej miałyby się kryć, jeśli nie tutaj, między tymi wilgotnymi ścianami dawno niewietrzonego pokoju? Nie wiedział, czemu teraz to było takie ważne, żeby je znaleźć. Najwidoczniej zdążyły już wgryźć się w niego, zapuścić korzenie, zdominować umysł do te go stopnia, że z daleka od nich czuł się niepełny, niechciany. Jakby ktoś odzierał go z jego własnej osobowości, choć przecież istniał jakiś Cosmo Fletcher, zanim to wszystko zaczęło się sypać. Cosmo Fletcher utkany cały z dziecięcych fantazji o dużym mieście pełnym możliwości i o przyszłości, w której będzie mógł wysyłać rodzicom tyle pieniędzy, żeby już nigdy nie musieli martwić się o to, czy przeżyją następny miesiąc. Patrząc na te marzenia z dystansu, czuł się zażenowany tym, że dał się nabrać na ten amerykański sen. Nie dla niego były przecież te wszystkie ładne scenerie i jaskrawe barwy.
-Żar Tropików? - powtórzył za nim, a na usta wypłynął odrobinę kąśliwy uśmiech, którego Uriah na szczęście nie mógł zobaczyć. Zabawnie to wyobrażenie kontrastowało teraz z szarymi podwórkami South Parku, wyglądającymi ponuro zza okiennej szyby. Przytłaczające - ale w ten pożądany sposób, którego potrzebował teraz mocniej niż czegokolwiek innego. W ten sposób, który przywracał go na ziemię, kiedy myśli bujały za mocno w obłokach, podczas gdy nogi plątały się ze sobą na dole. Bo ta okolica teraz wydawała się jeszcze brzydsza i gorsza, jeszcze bardziej dobijająca niż zazwyczaj, niż przed Vegas, kiedy był przyzwyczajony do tego spleenu błogosławioną dawką codziennej rutyny. Teraz czuł się jak wysiedleniec powracający na stare śmieci albo zwiedzający w pałacu, w którym nie czuje się gościem, a mieszkańcem. Cholernie niesprawiedliwe.
Prawie tak mocno, jak to uciekające spojrzenie, niegotowe na to, żeby zderzyć się z prawdą. Jasne, że jesteś, musisz być. Nie potrzebuję patrzeć ci w oczy, żeby wiedzieć. Mimo to usta zacisnęły się mocno, spojrzenie jeszcze mocniej spięło w wytężeniu, nogi przysunęły go jeszcze bliżej do tej ponury, ludzkiej postaci. Nie mam nic. Dłoń uciekająca przed jego dotykiem; całe ciało uciekające właściwie gdzieś na tamten chwiejny taboret, ręka opierana o blat stołu. Spojrzenie Cosmo podążyło wiernie za tą sekwencją ruchów, mięśnie napięły się niebezpiecznie. Nie ma. Kłamie? Ciężko przełykało się ślinę przez tę gulę w gardle, z którą toczył walkę. W końcu coś pomiędzy cichym prychnięciem a krótkim parsknięciem nerwowego śmiechu wydobyło się spomiędzy warg, podczas gdy palce dłoni, sięgającej wcześniej za dotykiem Uriah zacisnęły się nerwowo na krawędzi blatu stołu.
- Jak to nie masz? - I znowu, namolnie i uparcie, przysunął się bliżej, stojąc nadal, kiedy on siedział. Spojrzeniem mógłby chyba przedziurawić jego głowę na wylot, podążyć subtelnym ruchem gałek ocznych za śladem mózgu, rozpryskującego na ścianie. - Przestań. Na pewno coś masz - dodał jeszcze, a druga ręka dołączyła do tej pierwszej w skubaniu krawędzi stołu. Oddech trząsł się niewyraźnie, kolana drgały niespokojnie, ale to nic przecież; teraz to zupełnie nic. Był czysty przecież - tak długo czysty, prawda? Dlaczego więc teraz potrzeba znowu okazywała się być taka paląca, dlaczego przybierała na sile z każdą sekundą, z każdą myślą rozbrzmiewającą na nowo w jego głowie? - Uriah, daj spokój. Oddam przecież. - O to chodziło? O chciwość (jak łatwo było określać go mianem chciwego w myślach!)? W postrzeganiu Cosmo, to było niemożliwe, że nie miał - że wszechświat postanowił teraz właśnie zakpić z niego tak okrutnie, przywlec go tu za nos, postawić przed całym tym obrazem nędzy i rozpaczy, pobudzić jakieś dziwne poczucie zdrady, tylko po to, żeby teraz on nic nie miał. - Cokolwiek, okej? Cokolwiek ci dam, kurwa - pierwsze, drżące z przesadnej desperacji załamanie głosu. Ręka znowu sięgnęła uparcie do dłoni Macaulaya, kciuk przesunął opuszkiem od nadgarstka do grzbietu dłoni. - Nie możesz mi robić tak. - Jak nie może robić, Cosmo? - Uriah... - powtórzone jeszcze raz, głośniej trochę, trochę bardziej stanowczo, choć głos przecież nadal był chwiejny i dało się w nim usłyszeć niewłaściwą dozę rozgoryczenia. Wzrok wciąż wbijał się żywym ogniem w jego twarz. Milczenie. - Ja pierdolę - burknięte w końcu, kiedy szybkim ruchem teraz to on odsuwał rękę, dwa kroki w tył, zmarszczone brwi. Musiał przygryźć na moment wewnętrzną stronę policzka, kiedy rozglądał się wokół, jakby wierząc ślepo w to, że może znaleźć w tej zapomnianej kuchni działkę pozostawioną gdzieś na blacie. Nie mógł dłużej tak stać bez ruchu, więc zrobił kilka nerwowych kroków do lodówki, zacisnął palce na krawędzi jej drzwi, wrócił znowu. A on tam siedział - po prostu, siedział uparcie, tak jak uparcie Cosmo co chwilę powracał znowu do niego, żeby fuknąć coś pod nosem. Zatrzymał się przy kredensie, żeby gwałtownym ruchem otworzyć szafkę i obrzucić pospiesznym spojrzeniem jej zawartość. Nic. Zatrzasnął drzwiczki, sięgnął do szuflady - jakieś brudne sztućce, nic więcej. Teraz zauważył, że ręce też zaczęły już się trząść. To nic, kurwa, boże. Nic przecież. Kolejna szuflada i kolejna, i kolejna, szafka zawieszona wysoko nad kuchennym blatem - nic, pieprzona pustka, serce skurczające się za mocno, wariujący oddech. Kilka kroków i znowu był przed Macaulayem, znowu wisiał nad nim, znowu ciskał piorunami z rozgniewanego spojrzenia.
- Po chuj to robisz, co? - wyrzucone bez pomyślunku, z precyzją naboju wystrzelonego z pistoletu uderzające wprost w mężczyznę.- Zrobiłem ci coś złego kiedyś? Nie wiem... zrobiłem? Na chuj się teraz mścisz, co? - Musiał odpuścić to spojrzenie i odwrócić się znowu gwałtownie, znowu przejść parę kroków, oprzeć się na moment nad zlewem. Chciało mu się rzygać. - KURWA! - Ta dłoń zwinięta w zaciśniętą pięść musiała zderzyć się boleśnie z twardą powierzchnią szafki. Uspokój się. Ale nie dało się uspokoić teraz, kiedy ten tłumiony już tak długo gniew wreszcie wymknął się spod kontroli, najpierw nieśmiało, a teraz coraz bardziej zdecydowanie roszcząc sobie prawo do przejmowania głosu. Twarz znowu odwróciła się w jego stronę, choć reszta ciała trzymała się w miejscu, jakby przytwierdzona do podłogi. - Paskudny jesteś, Uriah, paskudne jest to, co mi robisz teraz; wszystko, co robisz jest cholernie paskudne, niewyobrażalnie, mam tego dość już, kurwa - wypluł wreszcie, choć to wszystko chyba nie miało sensu, choć Uriah nic nie robił, choć Cosmo nie uważał, że jest paskudny wcale - przeciwnie nawet, choć okropnie to brzmiało, kiedy rozbrzmiało na głos. Nieważne, bo i tak nie dało się cofnąć, a we Fletcherze, zamiast upragnionego ukojenia, wzrastało teraz to pieprzone poczucie niesprawiedliwości i gniew, który zazwyczaj bezproblemowo przecież zamiatał pod dywan.
Ostatnio zmieniony 2020-11-11, 12:11 przez cosmo fletcher, łącznie zmieniany 1 raz.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dawniej miewał jeszcze szlachetne odruchy, wierzył, że mógłby wrócić do życia, które na każdym kroku nie wbijało mu w trzewia ostrych szpulek bolesnych przyzwyczajeń, że serce, jakkolwiek dążące uparcie do nieszczęścia i samozagłady, powróci jeszcze na dobrą ścieżkę, zadudni w piersi, pozwalając mu choć raz zasnąć spokojnie. Ze zgrzytem zębów wspominał dni, kiedy ktoś dbał o niego jeszcze – pamiętał jak, przed wizytą siostry, w desperackim geście rozgrzeszenia, wciągnął ostatnie trzy pigułki szumiącą paszczą odkurzacza i jak później, gdy tylko został sam, rozszarpywał palcami płócienny worek, krztusząc się kurzem i pyłem, by odnaleźć je z powrotem, dwa razy silniej popaść w i tak niszczące go już uzależnienie. Pamiętał ulgę, którą czuł, gdy wśród szarych kłębów brudu odnalazł okrągłą tabletkę, w ten parszywy i przewrotny sposób dyrygującą całym jego życiem. Przed ostatecznym osunięciem się w ciemne odmęty nałogu nie powstrzymywał go już ani wstyd, ani resztki dziecięcych marzeń, szpachlą zeskrobywane ze skancerowanej powierzchni neurotycznego umysłu – nawet przychodzący później ból, szloch i wymioty, zmuszające do zgięcia się nad brudną umywalką nie potrafiły wyciągnąć go z grząskiego bagna, w którym zdążył zatopić się aż po samą szyję.
Słowa Cosmo, ton jego głosu, spojrzenie i palce, które w wyniku narastającej w ciele obawy, odnalazły drogę powrotną ku jego dłoni, zdawały się wbić w miękką fakturę serca drzazgami nagłych wyrzutów sumienia – nie był mu nic winny, a jednak w tym właśnie momencie, na skraju całkowitego załamania, rozogniło się w nim przeświadczenie, że oto zawiódł jedyną osobę, która dotąd mogła jeszcze na nim polegać. Nieważne jak często czuł bowiem, że nie stanowi dla niego nic więcej, poza głupim podparciem w nagłej chwili niemocy, nie miał w życiu nikogo, kto byłby w stanie nadać tym krótkim, żałosnym momentom bliskości, tyle samo zbawiennej ulgi i fałszywego przeświadczenia, że chłodna i gorzka samotność była niczym więcej, jak tylko odległym wspomnieniem, uczuciem ulotnym jak efemeryda. Wystawiony na przeciw erupcji gwałtownej pretensji i oburzenia, pochwycony w karcer słabości, odczuł, jak nieokreślony niepokój rozlewa się falą po jego klatce piersiowej, jak w jednej chwili jest tak strasznie źle i okropnie, a słowa sklejają się w kompulsywną zbitkę żalów, będącą kolejnym, bolesnym nacięciem na wygiętym i pokrytym bliznami grzbiecie. Niemożliwe do zniesienia uczucie przybliżania się krok za krokiem ku nieznanej katastrofie prędko przerodziło się jednak w ferment i wrogą ansę, która nie mogła znaleźć swojego ujścia nigdzie indziej, jak w fizycznym przejawie wzburzenia.
Wstał z krzesła, które, w wyniku tak nagłego odruchu, przewróciło się, z hukiem uderzając o drewnianą podłogę. Jego ciałem wstrząsnęło coś, co przypominało wściekłość, ale co przypominało też żal – milczał przez jakiś czas, choć rysy jego żuchwy uwydatniły się, gdy zacisnął zęby, za których twardą zagrodą kiełznał jeszcze gniewne słowa. Pomimo że znał dobrze tę niemożliwą do wytrzymania frustrację, która zdawała się swędzieć i rozszarpywać trzewia od środka, nie był w stanie zrozumieć Cosmo, co więcej, nie chciał wcale ujarzmiać jego złości, korzyć się i tłumaczyć w obliczu sytuacji, która nigdy nie winna była równie perfidnie obrócić się przeciwko niemu.
Wiesz, zawsze wiedziałem, że przychodzisz do mnie tylko, jak czegoś chcesz. – warknął, nareszcie unosząc wzrok, lokując dymiący błękit tęczówek bezpośrednio na zaczerwienionej twarzy chłopaka. – Nie jestem twoją dziwką, Cosmo. Nie będziesz mnie pouczał, bo nie masz o niczym, kurwa, pojęcia, co się tu się dzieje, jak ty sadzasz dupę na miękkiej kanapie u swojego bogatego chłopaka. – jego gniew nabrzmiewał, wymykając się spod kontroli, w umyśle zapłonęła czerwień, na widok której wcześniejszy strach pierzchnął, pozwalając by zamiast niego pojawiła się niebaczna na nic podłość charakteru. – Myślisz, że nie wiem? – kącik ust, które zdążyły już wygiąć się w paroksyzmie perfidnej kąśliwości, uniósł się ku górze w przejawie quasi-uśmiechu, grymasu, który przemknął po twarzy niezbyt delikatnie, w taki sposób, w jaki wyraża się czasem bez ceremonii, niedbale, ludzkie zadowolenie z niepowodzenia bliźniego. Rozpędzony wóz rozmowy niósł ich tam, gdzie wprawdzie wcale nie chcieli się znaleźć, a ponieważ było już za późno, by mogli go zawrócić, musieli w końcu najechać na kamień i nieszczęśliwie się na nim rozbić. Ciąg oskarżeń, niby wystrzały z pistoletu, przebiły się przez tarczę jego pozornej obojętności, docierając do świadomości, wbrew usilnym próbom pochwycenia ich, nim jeszcze przebiły skórę – nie było już czasu na chwilę zastanowienia, głęboki oddech i przylizanie przed lustrem niesfornych myśli, nawet wyraz jego twarzy, choć raptownie przysłonięty konwulsją furiackiego afektu, na moment rozluźnił się i sposępniał.
Paskudny? – jego głos drgnął, niby zerwana struna, lecz fizjonomia zaraz znów nabrała surowego wyrazu, pozwalając by odzyskał wcześniejszy rezon. – Nie robiłem nic poza spełnianiem wszystkich twoich życzeń. – wypluł nareszcie, nie zdając sobie nawet sprawy, w którym momencie jego dłoń zacisnęła się na stojącej na komodzie, odwróconej ramce, ani kiedy ta poszybowała przez pół pokoju, roztrzaskując się o ścianę, metr od głowy Cosmo. Zaślepiony tym, co wziął za złość, co w gruncie rzeczy było jednak dławiącym uczuciem rozczarowania, nie spojrzał nawet na rozsypane po podłodze, szklane odłamki oraz zdjęcie, które, jako ofiara pośrednia tego narastającego w mieszkaniu konfliktu, wypadło z obejmujących je dotąd, drewnianych ramion oprawki. Nie stać go już było na jakąkolwiek precyzję ataków – o ile do tej pory można go było posądzić o jej namiastkę, w tym momencie działał już niemal na oślep, nacierając z przymusu, z coraz mniejszym udziałem myśli i coraz bardziej desperacką gwałtownością. – Nie ma cię tyle czasu, a teraz wracasz z pretensjami, do których nie masz prawa. – wycedził gniewnie, przechodząc parę kroków do przodu i przystając w niewielkiej odległości naprzeciwko Fletchera. – Masz już dość? To dobrze ci radzę, wypierdalaj, zanim pożałujesz, że w ogóle zapukałeś do drzwi.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Gniew był zatrważająco obcym uczuciem.
Kojarzył się z ogniem pożerającym nieczule przesuszone źdźbła zbóż tamtego surowego lata, odznaczającego się na tle minionej dekady wyjątkową dla tego regionu posuchą i niemal całkowitym brakiem opadów. Ojciec klął pod nosem na sąsiadów i te cholerne dzieciaki, negując stanowczo teorię samorzutnego rozniecenia się płomieni, nie pamiętając zapewne o tym, że sam był skłonny wyrzucać opróżnione butelki do zakurzonych rowów biegnących wzdłuż autostrady i łączących część uprawną z gorącą, asfaltową jezdnią. Gniew kojarzył się z ojcem w ogóle - w tej najbardziej opryskliwej i prostackiej z form, pod postacią obrzydliwych wyzwisk i docinek, z kroplami alkoholu osadzającymi się na szorstkim wąsie, z palcami zaciskającymi się za mocno na ramieniu albo nadgarstku, kiedy zrobiłeś coś złego. Później dopiero kojarzył się a Finnem Jakeyem - postrachem szkoły w Skykomish, który rozbił kiedyś stojącą w korytarzu, szklanką gablotę i rozbił ciężkim postumentem pucharu głowę dzieciakowi z niższego roku. Uratowali go jakoś, ale nie przyszedł już więcej do szkoły, a rodzice Jakeya załatwili mu prace społeczne zamiast odesłania do ośrodka. Gniew był stryjem Arnoldem, kiedy ojciec oskarżał go o nieróbstwo i w odpowiedzi dostawał równie nietrzeźwą co temat rozmowy tyradę o pijaństwie. Gniew był Devonem, który wyjeżdżał z domu, zamykając się szczelnie na ojcowskie wyklinanie i matczyne łzy.
A teraz gniew były nimi też. Cosmo był gniewem i to było coś świeżego, bo do tej pory życie było prowadzone w wielkiej od gniewu wstrzemięźliwości. Takiego prawdziwego - nie kilku słów wymruczanych niezrozumiale pod nosem w odpowiedzi na jakąś idiotyczną zaczepkę, nie ściągniętymi w łatwej do stłumienia złości brwiami, nie pretensjonalnym przewróceniem oczami, nie krótką, ciętą ripostą, po której język wygładzał się i oczyszczał, a umysł powracał do stanu spokojnego stoicyzmu. Gniew - nie złość wcale, nie poirytowanie i nie rozdrażnienie, chyba że jako jego części składowe albo preludium do właściwego wybuchu. Gniew, bo to stan tak odległy od tej wymuszonej ugodowości i niemej akceptacji wszystkiego, co się działo, a potem wyrzucania sobie w myślach i plwania na tę nieszczęsną bierność. Gniew, bo grzechotały sztućce w zatrzaskiwanych szufladach i szafki zamykały się z hukiem, a przedmioty same zdawały się zbiegać w pośpiechu przed tymi rozchwianymi dłońmi, które musiały szarpać za coś, za coś chwytać, wyrywać z czegoś trzewia.
- Co? - krótkie pytanie, wyrzucone z rozpędu w akompaniamencie buzującej wciąż w żyłach wściekłości, miało w gruncie rzeczy za zadanie spacyfikować nagłe poczucie zagrożenia i zagłuszyć przyspieszające nagle niespokojnie bicie serca. I starał się chyba udawać, że nie poczuł się wcale zbity z tropu, ale w praktyce przez ten cały gniew przedzierała się teraz konsternacja, żołądek ściskał się mocno. Myślisz, że nie wiem? Ten uśmieszek, okropny taki, sprawił, że pięści zaciskały się znowu, że gardło związywało pospiesznie, jakby organizm próbował sam siebie powstrzymać przed powiedzeniem rzeczy, które zaraz będą miały zostać gorzko pożałowane. Bo to był Uriah przecież ciągle - Uriah, który nie zasługiwał w ogóle na cały ten skoncentrowany atak, wywołany przez bzdurę jakąś, przez całkiem nieważną odrobinę substancji, na której umysł Cosmo miał się nie skupiać wcale, już nigdy więcej. A jednak teraz stał przed nim - nie, krążył właściwie, roznosząc powietrze, chwytając się mebli, przesuwając krzesła - tocząc jeszcze przez moment jakąś niezwykle zażyłą psychomachię, w której musiał polec, bo przecież zaraz spomiędzy warg uciekło to krótkie, szorstkie przekleństwo, a za nim lawina bezzasadnych oskarżeń, które w tamtym momencie rozogniały duszę tak silnie, że każda sekunda bez wyrzuconego na stęchłe powietrze, zawieszone w pomieszczeniu, słowa wydawała się palić go w przełyk i gardło.
- Paskudny...! - potwierdzone z zapałem i zwiastujące ciąg kolejnych wyrazów - zamiast nich jednak była ta nieszczęsna ramka ze zdjęciem, ten krótki moment pełen lęku, ten trwający ułamki sekund, paraliżujący szok, kiedy szkło rozpryskiwało się po podłodze pod stopami. Duszący ucisk w klatce piersiowej - strach? Chwila tylko, bo przecież w obliczu gniewu strach jest tylko lekką niedogodnością. - Popierdoliło cię już do reszty?! Jakich życzeń, co? Jakich? - wykrzywiająca głos pretensja przywróciła władzę w sparaliżowanych przez ten gorzki moment mięśniach. I Uriah podchodził już do niego, więc Cosmo chwytał już za jakiś przypadkowy przedmiot, który nawinął mu się pod rękę. Łyżka? Jasne, że łyżka, ale nie zdążył się nawet wzdrygnąć, idąc za śladem jakiegokolwiek odruchu, bo były kolejne słowa i gniew narastał coraz bardziej, i bardziej, i nie miał pojęcia jak w razie potrzeby obroni się łyżką, ale to już miało coraz mniejsze znaczenie - bo może wcale nie będzie się bronił. Może po prostu będzie atakował.
- Wypierdalać? Tak bardzo ci tęskno do leżenia samemu w syfie do wieczora? A może przeszkodziłem w czymś ważnym, co? W podgrzewaniu pierdolonej łyżeczki? - I ta dłoń, której palce zaciskały się dotychczas na sztućcu, cisnęła nim w mężczyznę, ale on tylko odbił się od jego ciała, żeby potem uderzyć niesatysfakcjonująco o podłogę - ale to nic, bo przecież myśli już gnały do przodu i spojrzenie stawało się bardziej zaciekłe, i ton głosu bardziej jadowity. - I nie mam prawa? Nie mam prawa, bo co? Bo nie siedzę tu ciągle, bo nie gniję z tobą, bo... zazdrosny jesteś, Uriah? - Teraz to on wykrzywił usta w cierpkim uśmiechu, ostre jak szpileczki spojrzenie wbijając wciąż w jego tęczówki. - Jesteś, kurwa, zazdrosny o to, że mam kogoś, komu zależy? - Przestań kłamać. - Kogoś, kto mnie kocha? - Przestań. - Jak możesz dopierdalać się o to, że mnie nie ma, kiedy cały ten czas miałeś mnie zupełnie w dupie?! Wiesz w ogóle, czemu nie było mnie tu od pierdolonych dwóch miesięcy? Nie wiesz, bo jesteś pierdolonym egoistą i nigdy, kurwa, nie napiszesz sam, i nigdy, kurwa, nie zadzwonisz, i nigdy, kurwa, nie zapytasz, i nigdy, kurwa, nie przyjdziesz sam z siebie, a potem się dziwisz, że wolę sadzać dupę u mojego bogatego chłopaka? - Nie zauważył chyba, że wyrzucając z siebie te wszystkie słowa też zaczął się do niego przysuwać, ostatnie słowa wypluwając z furią wprost w niebezpiecznie wąską przestrzeń, odgradzających teraz od siebie te dwa nabuzowane złością ciała. - Nie muszę nawet tu przychodzić, żeby wiedzieć, co się dzieje - taplasz się dalej w swoim gównie, burczysz pod nosem pseudointeligentne bzdury i udajesz, że dobrze ci tak, bo jesteś taki, kurwa, niezależny i samodzielny, a tak naprawdę nie umiesz zrobić chyba dosłownie niczego, skoro przerasta cię wyrzucenie jebanej torebki po herbacie. - Za dużo było tych słów, za dużo gniewu, za bardzo nieskładne, za bardzo odbiegające, za bardzo osaczające, ale przecież nie mógł tak po prostu przestań, nie mógł odpuścić, nawet jeśli nie wiedział już na ile to, co mówi, było szczere, a na ile stanowiło jedynie złośliwą wydmuszkę, w której po odarciu z emocji zostanie niewiele treści. - I nie musisz wcale być moją dziwką, żeby być dziwką w swoim własnym życiu, i dawać się ruchać w dupę każdemu, kto da ci trochę uwagi.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Często zastanawiał się, czy ktokolwiek nazwałby go jeszcze dobrym człowiekiem. Czy pod grubą i obmierzłą otoczką fałszu, egoizmu i autodestrukcyjnych skłonności istniała jeszcze ta dziecięca szlachetność, którą dostrzegano w jego oczach lata temu, ta głupia naiwność, która pozwalała mu wierzyć, że Seattle nie było jedynym i ostatecznym wyborem i która pęczniała w jego słowach, gdy siadał na brzegu skrzypiącego łóżka Rachel, składając kolejną, fałszywą obietnicę, że kiedyś stąd wyjadą – bardzo wiele naobiecywał w życiu, mówił dumnie i z pełnym przekonaniem: nigdy cię nie zostawię, umrzemy razem i nieraz czuł później takie zmęczenie, jakby faktycznie dotrzymał słowa. Od zawsze dostrzegano w nim jedynie przejawy złych skłonności – był wrażliwy, uważano to za słabość, więc stał się nieczuły; empatia i infantylna lojalność do spraw bodaj nieistotnych prędko zastąpione zostały przez zarozumiałość i bezmyślną gwałtowność, rozpalającą się płomieniem w jego trzewiach pod wpływem najmniejszych nawet afektów. Niekiedy powtarzał sobie jeszcze, że w głębi serca jest tym samym człowiekiem co dawniej, wbrew tym zapewnieniom nie wierzył jednak, by czyny sprzed lat mogły go jeszcze trafnie określać – zapomniał o chłopięcych marzeniach, których wybujałe wizje ssał w ustach jak cukierki, o starym psie, który z zaniedbania zdechł w rodzinnym ogrodzie, z łańcuchem ciasno zaciśniętym wokół szyi, o siostrze, która co wieczór prosiła by położył się obok na wąskim i skrzypiącym łóżku, o matce, umierającej powoli w zapyziałym domu starości.
Nie miał prawa wylewać swojej złości i żalu na Fletchera, mimo to, robił to bez wahania, czując jak gniew, zmieszany z przejmującą bezsilnością, wypala mu dziurę w piersi, tworząc gorzką i wyjątkowo toksyczną mieszankę, bulgoczącą tak długo, aż któreś słowo w końcu nie doprowadziło do jej erupcji.
Już zapomniałeś? – warknął nareszcie, przeciwstawiając swoją złośliwość jego falującej wściekłości. – Może pokażesz mi, jak to się robi, co? Dzisiaj tylko, w porządku? Jestem pewien naprawdę, bardzo proszę. – odparł miękkim tenorem, w drwiący sposób imitując głos Cosmo, jego żałosne prośby i pytania, dziecięcą manipulację, na którą tak łatwo dał się naciągnąć. Nie zdążył jednak zastanowić się nad konsekwencjami swojego czynu, wyrzucona przez chłopaka, srebrna łyżeczka pokonała bowiem odległość jaka ich dzieliła i uderzyła w jego klatkę piersiową, by zaraz ze smutnym stukotem spaść na podłogę. Kącik ust mężczyzny drgnął – wpierw w rozbawieniu, następnie w przejawie nerwowego tiku, cierpkim i gorzkim dowodzie na tę uparcie wypominaną mu zazdrość. Trwał zbyt głęboko pogrążony w bagnie własnego fałszu i na siłę kreowanych iluzji – bał się samotności, więc gdy tylko machano mu nią przed nosem, stawał się swarliwy i animalistycznie zapamiętały; wiedział, że kiedy wszystkie emocje opadną, a słowa stracą na sile, Cosmo będzie mógł wrócić do wystawnego domostwa w Queen Anne, a on zostanie całkiem sam pośród otaczającego go brudu i stęchłego, duszącego powietrza zniszczonego mieszkania w plugawej dzielnicy miasta.
Skoro tak cię kocha, to co tu robisz? Na chuja wciąż do mnie przychodzisz, piszesz te swoje łzawe smsy i łasisz się, jak bezdomny kocur, który nie ma gdzie się podziać, bo nikt go zwyczajnie, kurwa, nie chce? – odparł gniewnie, nim zdążył przemyśleć swoją wypowiedź – od zawsze był na bakier z własnymi słowami, równie linie tekstu wyrzynały się w jego spojrzenie, tworząc niespójną, chaotyczną całość, która rozmazywała się przed oczami. Długo nie potrafił wyrażać swoich myśli w efektywny sposób, potykając się o głoski i przewracając o zdania, ku utrapieniu ojca i zawstydzeniu matki przez całe dzieciństwo jąkał się jak uszkodzona zabawka nakręcana na plastikową korbkę.
Słowa Fletchera uderzyły w niego silniej, niż się spodziewał, głównie dlatego, że w przeciwieństwie do wyrzuconych przez niego oskarżeń, zdania wypowiadane przez Cosmo, choć przesiąknięte złością i jadowitą pretensją, były prawdziwe. Czując w sobie wściekłe wrzenie, gorejące pod wpływem ciężkiej atmosfery pokoju, zupełnie jakby ktoś podmienił mu serce na bezdenny pojemnik z gniewem, od którego wystarczyło odkręcić wieczko, by rozsadzić pomieszczenie na kawałki, Uriah dostrzegł moment, w którym odległość pomiędzy nimi skurczyła się do umownych kilkudziesięciu centymetrów – potencjalne zagrożenie, przyczajone dotąd w napiętym ramieniu i prężące się od barku poprzez łokieć aż do zaciśniętej pięści, wybrzmiało naraz z siłą, której nie sposób było przeciwdziałać. Przez lico przemknęła chwilowa skaza, rozjaśniająca oczy niepokojącym odcieniem błękitu, ostatnim, choć niewystarczającym ostrzeżeniem przed tym, co dopiero miało się wydarzyć – niespodziewanie napiął mięśnie, zrobił krok do przodu i nim osiemnastolatek zdążyłby przewidzieć bolesny przebieg najbliższych kilkunastu sekund, Uriah grzmotnął go z całej siły w twarz. Nie uderzył, ani nie wymierzył ciosu, tylko grzmotnął właśnie, bo z taką siłą można by już swobodnie przepoławiać stuletnie kłody. Prawą ręką, przez chwilę jeszcze kurczowo zaciśniętą na kołnierzu zmiętej bluzy chłopaka, szarpnął gwałtownie, lecz nim zdążył zrobić cokolwiek więcej, jak tylko pozbawić go równowagi, palce rozluźniły się, a on sam odruchowo cofnął się o krok do tyłu, zupełnie jakby nie wierzył, że zdobył się w obecności Fletchera na podobną gwałtowność, wpatrując się w jego zakrwawioną twarz jak małe dziecko przyłapane nie tyle na gorącym uczynku, ile na byciu sobą w temperaturze pokojowej.
Nic nie wiesz o moim życiu. – odparł tonem cichym i gardłowym, choć niepozbawionym wcześniejszego gniewu. Stał nad nim w bezruchu, niby kat nad czyjąś bezradną, zgliotynowaną głową, próbując uspokoić myśli, które krążyły jak oszalałe i chociaż wciąż gotów był posunąć się do fizycznej ostateczności, jego umysł z wolna rozważał zmieniającą się leniwie ocenę tego, co zaszło. Minęło kilka długich, nieznośnych sekund zanim odnalazł się z powrotem w parszywej rzeczywistości, na nowo podżegając skumulowaną w sobie frustrację, smutek i żal. Gorycz podchodziła mu do gardła – wiedział, że nie może teraz zwymiotować, a co gorsza Cosmo nie może zobaczyć tego charakterystycznego błysku łez w odmęcie błękitnego spojrzenia, wymierzonego ku niemu niby ostrze mściwej i prowokacyjnej szabli. – Wypierdalaj.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Już zapomniałeś?
Ostro rozbrzmiało to pytanie, ale prawdziwa burza emocji przyszła dopiero z kolejnymi słowami, przytaczanymi z taką pieczołowitością, tonem tak ordynarnym i prześmiewczym, że nawet, jeśli do tej pory faktycznie był w stanie twierdzić, że nie pamięta - wnet musiał sobie przypomnieć. To trochę straszne, jak głęboko da się zepchnąć do niepamięci (czy też raczej do nie aż tak odległych, jak mogłoby się wydawać, warstw podświadomości) moment tak znamienny i szczególny w najokropniejszym z sensów. Zapomniałeś? - nie wiedział czy zapomniał, czy tak mocno pragnął zapomnieć, że w końcu najzwyklej w świecie wyparł. Niezależnie od tego, jak było, usłyszawszy te słowa od Uriah od razu wiedział, że są prawdziwe, że naprawdę należą do niego właśnie, że Macaulay nie wyssał ich sobie z palca. Czy to przez to zabrzmiały tak okrutnie, kiedy uderzały tępo wprost do głowy? To wszystko wydawało się teraz tak bardzo uwłaczające i żałosne, a co gorsza - udowadniało bezpośrednio i bez zwątpienia, że wiedział. Uriah wiedział, że to nie był pierwszy i ostatni raz - czy było widać? Teraz nawet, bo dwóch miesiącach z trudem zachowanej trzeźwości? Teraz, kiedy tracił rozum na myśl o tym, że właśnie w tym mieszkaniu, w tak bliskim zasięgu, może gdzieś teraz znajdować się ta pożądana nagle tak intensywna substancja, a na drodze do niej stał jedynie on - Uriah, któremu nie potrafił uwierzyć w to, że nie ma.
I nie sądził tak naprawdę, żeby Macaulay kiedykolwiek mu zazdrościł - czy może raczej o niego był zazdrosny? Nie sądził, ale i tak ordynarnie to zasugerował, i i tak rozgoryczony umysł musiał wziąć ten koślawy, ironiczny uśmieszek, który błądził gdzieś po wargach mężczyzny, za najbardziej bezczelną i nieudolną próbę odrzucenia niewygodnej prawdy - niewygodnej jedynie dlatego, że sam właśnie w takiej pozycji ją sobie ulokował. I potem to o Lorim, to o miłości, to o przychodzeniu, na co paradoksalnie zareagować musiał podobnie pogardliwym odruchem cichego prychnięcia, które z założenia miało zastąpić całą masę słów, kotłujących się gniewnie w głowie. Jakieś ułamki sekund zawahania - nie dał rady tego powstrzymać, to okazało się przerastać jego możliwości. To, czyli przemilczenie, czyli zauważenie, kiedy należałoby się wycofać, kiedy ugryźć się w język, kiedy zrobić parę kroków w tył, odsunąć z zasięgu dłoni te wszystkie potencjalnie niebezpieczne przedmioty. Przeprosić może. Nie umiał - nie umiał nawet, a może zwłaszcza po tym wszystkim, bo chyba zwątpił w moc tego durnego słowa; bo przepraszał Floriana tyle razy i tak gęsto, a on i tak odsuwał się i uciekał, bo przeprosiny zbyt często okazywały się niewystarczające najwidoczniej, a on miał dość czucia się niewystarczającym, jak bezdomny kocur.
- I tobie pewnie to łaszenie przeszkadza najbardziej, co? - wyrzucił gorzko, nie kryjąc nawet kąśliwości tego pytania ani ognistej prowokacji, rozpalającej spojrzenie. - Bo tyle osób przecież zabiega o to, żeby móc istnieć sobie beztrosko u twojego boku? - wysyczane nienawistnie, bo jeżeli czegoś naprawdę nie potrafił zdzierżyć, to momentów, w których była mu wypominana ta kująca w klatkę piersiową, potrzeba zależności i oddania, z którą walczył uparcie i przegrywał niezwykle mało majestatycznie w chwilach, w których głowa robiła się zbyt ciężka od myśli i wątpliwości. I to było całkiem obrzydliwe chyba - to obsesyjne dążenie do tego, żeby choć przez szereg krótkich momentów móc faktycznie czuć się dla kogoś ważnym, nawet jeśli ta ważność była pozorna tylko i powierzchowna, skoncentrowana wokół wątpliwych, hedonistycznych, cielesnych doznań, pustych obietnic i zbyt ładnie brzmiących słów, nie mających żadnego odbicia w rzeczywistości.
Czy to była kolejna kłótnia z rodzaju tych, które miały coś zakończyć? Dlaczego w pamięci tak ostro odezwały się teraz te szorstkie oskarżenia, którymi miotali w siebie wzajemnie z Florianem, kiedy pierwszy raz coś zaczęło się sypać? Czy nie przez to właśnie - przez ten zbyt cięty język, przez tę okrutną nieczułość, przez desperację i makiawelistyczną potrzebę osiągnięcia wygranej za wszelką cenę, nawet jeśli miałoby to być pyrrusowe zwycięstwo, zaczął tracić najwspanialszą rzecz, jaka do tej pory przydarzyła mu się w życiu? Wszystko wyglądało jak pierdolone deja vu - kiedy był bardziej hipokrytą, wtedy czy teraz, kiedy mierzył Uriah spojrzeniem przepełnionym dogłębnie tak ostrą złością, na której zasłużenie Macaulay nie zdążyłby nigdy sobie zapracować? To jedna z tych najpodlejszych cech charakteru - rozpędzać się za bardzo i nie potrafić zatrzymać w porę, nie potrafić spojrzeć na siebie z dystansu, gromadzić w sobie tyle zawiści, ze z chwilą jej wyrzucenia nie sposób jakkolwiek minimalizować wyrządzonych przez tę gwałtowną erupcję szkód.
A szkód było coraz więcej, mnożyły się i stawały coraz bardziej dotkliwe, kumulując w końcu w tym uderzeniu, finalnie odrzucającym głowę w tył, chwiejącym niespodziewanie całym ciałem. Uderzeniu, które na moment pozbawiło go oddechu, choć zatrzymało się na twarzy przecież, nie na przeponie; uderzeniu, którego do ostatniej sekundy nie był w stanie się spodziewać, jakby wypierając całkowicie myśl o tym, że taki scenariusz może mieć faktycznie miejsce. I to wszystko trwało tak zatrważająco szybko - kiedy pięść Macaulaya wciskała się w twarz, zsuwając wzdłuż kości policzkowej do nosa, odrzucając głowę do tyłu, tak, że musiała huknąć o tę lodówkę, że zatrzęsły się blaty, zadrżały poustawiane na suszarce naczynia. Umysł nie nadążał - ale może nie nadążał nie tylko przez to, że szybko, że ostry smród krwi pod nosem, że jej metaliczny smak na języku, że palce Uriah wciąż zaciśnięte na kołnierzu bluzy, wciąż trzymające go tak blisko, tak ciasno. Może nie nadążał, bo ze zbyt wieloma rzeczami kojarzyło się to teraz; może nie nadążał, bo przypominali się zaraz Craig i Peter, atakujący jego i Khayyama w jednym z zaułków w Las Vegas; może nie nadążał, bo brakowało tylko cuchnącego gorzałą oddechu ojca, osadzającego się na tym zbitym policzku; może nie nadążał, przez kolejne kilkanaście sekund pozostając zupełnie wyłączonym, tak że nie zauważył nawet, kiedy Uriah puścił wreszcie, odsuwając się odrobinę.
Drżąca dłoń powędrowała ostrożnie do krwawej strużki naznaczającej papierową cerę. Nie patrzył na niego, śledził tylko odsuwające się od twarzy, pociągnięte szkarłatnym śladem palce, które stanowiły teraz jedyny realny, namacalny dowód na to, że to wszystko działo się naprawdę, że ten ból nie był wymysłem jedynie, że to nie kolejne urojenie chorego umysłu. W tle migały gdzieś nogi Uriah, migało to szkło, ta fotografia, która wypadła ze starej ramki, roztrzaskującej się chwilę wcześniej przy głowie Fletchera. I reszta Uriah też musiała tam być - skoro były nogi. Wypierdalaj. Wtedy dopiero podniósł na niego wzrok, wciąż jeszcze pusty odrobinę po tym krótkim szoku, ale już wzbierający powoli na nowo tym pieprzonym gniewem, którego nie dało się zatamować.
- Nie - odpowiedział w końcu, zbierając siłę, żeby mierzyć się z nim nadal tym spojrzeniem, z którego znikał powoli strach, ustępując miejsca kolejnej fazie głębokiej wściekłości, która nie potrafiła odpuścić, spychając gdzieś zupełnie poza margines myśl o tym, że faktycznie był teraz na przegranej pozycji. - Nie, kurwa, nie pójdę, słyszysz? - Za dużo desperacji rozbrzmiewało w tym drżącym z nerwów lub złości głosie; nie podobało mu się to, ale nie potrafił już się uspokoić. Jednocześnie sięgał już w głąb blatu, nie odciągając jednak spojrzenia od twarzy i dłoni Uriah, któremu nie ufał. Palce wymacały coś drewnianego, wystającego z koszyka na przyrządy kuchenne, stojącego przy zlewie. - Nie możesz tak robić, kurwa. Rozumiesz, Uriah? Nie możesz! - Drewniana łyżka do makaronu przeleciała przez pomieszczenie, uderzając w końcu o ścianę i nie dosięgając nawet skrawka ciała mężczyzny. To widocznie zirytowało Fletchera, który - jakby na moment zapominając o tym, że różniło ich dobre kilkanaście centymetrów wzrostu i całe poziomy pokładów siły, w kilku krokach znalazł się z powrotem przy nim, żeby zaraz ułożyć dłonie na jego klatce piersiowej i pchnąć mocno na ścianę. - Jesteś śmieciem zwykłym, Uriah, wiesz? Śmieciem, paskudnym śmieciem i nie cierpię cię, rozumiesz? - Teraz chyba już tylko emocje, same emocje i ten głos tak bardzo drżący, donośny bardziej, i zaciśnięte w pięści dłonie uderzające z każdym słowem coraz mocniej i mniej skoordynowanie to w jego klatkę piersiową, to w brzuch, bez okiełznania, bez kontroli żadnej. - Wszyscy cię nie cierpią, obyś zdechł w tej pierdolonej norze, niecierpiąniecierpiąniecierpią, ja cię nie cierpię, słyszysz? Nie cierpię, bo jesteś pierdolonym robalem i nie zależy mi w ogóle, i nie obchodzisz mnie w ogóle, i mam cię gdzieś absolutnie, i nienawidzę wszys... nienawidzę, SŁYSZYSZ...? Nie przyjdę już nigdy, kurwa, już nigdy nie przyjdę, sam tu zgnijesz, bo nikt inny nie przyjdzie przecież i żałuję, że przych... że ci ufałem żałuję, że kiedykol... słyszysz?! - Rozmazywała się ta twarz, którą miał przed sobą, wszystko się rozmazywało, ciało robiło się nieposłuszne, a on nie wiedział już czy tymi uderzeniami rani bardziej jego, czy siebie.

sprawdzam jak mocno dostałeś bencki od mn
[dice]10 = 937027454 [/dice]

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Nigdy nie wiedział, kiedy przestać – wystarczyło by gwałtowny afekt szarpnął go za trzewia, a umysł, żałośnie podatny na wszystko, co w danej chwili wydawało mu się ważne i właściwe, okrywała nagła determinacja i skostniała obojętność, którą gotów był, niby bronią pochwyconą mocno za rękojeść, wymierzyć cios każdemu, kto stanął mu na drodze. Nieokiełznana impulsywność i odziedziczona po ojcu gwałtowność nie raz doprowadzały go do amoku – nic innego a właśnie gniew i niechęć wobec własnych, rozwibrowanych w sercu uczuć, których nie chciał wyrażać nawet przed samym sobą, rozszarpywało jego życie na drobne i niemożliwe do pozbierania kawałki. Ileż talerzy, okien i szklanych waz musiał zbić zanim matka, zamiast z właściwą jej, wrażliwą troskliwością, zaczęła spoglądać na niego tak, jak od zawsze spoglądała na swojego męża – z goryczą, strachem, nieśmiałą obawą przed tym, co postanowi zrobić i jak wpłyną na niego jej słowa, co tak naprawdę z nich wyniesie. Wystarczająco wiele razy karano go za zniewieściałą empatię, by obawiał się ją artykułować – pamiętał łzy, które spływały mu po policzkach, gdy gładził dłonią zmierzwione futro bezwładnie leżącego na ziemi psa i wstydził się ich, bo wiązały się z gniewem ojca, karą wymierzoną czerwoną wstęgą na zgiętych plecach. W skancerowanej świadomości pozostał jednak tamten cichy szloch, może jego własny, dobywający się z zaciśniętego gardła chwilę przed tym jak wszystko inne umilkło, gwałtownie i boleśnie.
Teraz, kiedy zaciśnięta pięść zderzyła się z nosem Cosmo, brudząc krwią jego bladą, papierową twarz, brudząc dywan i leżące na podłodze zdjęcie, niepostrzeżenie wchodząc za paznokcie, spod których będzie wydrapywał ją wieczorem, nad umywalką, odczuł ponurą i krótką satysfakcję. Jak to zazwyczaj bywa po równie nagłych, gorejących w sercu impulsach, tak również teraz, gdy tylko palce się rozluźniły, puszczając zmiętą koszulę chłopaka, umysł ogarnęła zatrważająca pustka, niemoc oraz obmierzłe poczucie winy. Wzrok, burzliwy i niewyraźny, natrafił wreszcie na fotografię, która wypadła z drewnianej ramki, lądując na brudnej, splamionej podłodze – chociaż stała dotąd na szafce, nie widział jej od dawna i teraz, kiedy świadomie spojrzał na bladą, kobiecą twarz widniejącą na laminowanej odbitce, jej błękitne oczy i szczery, choć nieco krzywy uśmiech, szczęka zadrżała mu niebezpiecznie, zacisnął zęby mocniej, coraz mocniej, aż słychać było ich trzeszczenie. Trzeszczał mu również drwiący, choć przede wszystkim defensywny uśmiech, któremu nie pozwalał spaść na ziemię. W ostatniej chwili zauważył, jak Fletcher otrząsa się z wymierzonego mu ciosu i kieruje ku niemu kolejne, gniewne słowa, które przeszywają atmosferę niczym nóż – w odwecie wyprostował się natychmiast, przydeptując nogą zdjęcie, w nagłej obawie, że Cosmo również mógłby je zauważyć.
Kolejna łyżka, tym razem drewniana, przeleciała na wskroś pokoju, uderzając w ścianę za jego plecami i pozostawiając w niej niewielkie wgniecenie. Nie chciał, lecz przede wszystkim nie odnajdywał w sobie siły, by dłużej kontynuować tę potyczkę, mimo to zacisnął pięści tak mocno, że paznokcie wbiły się boleśnie w miękką fakturę skóry.
Nie mogę? – odparł z powątpiewaniem, a ton jego głosu, dotąd obarczony jedynie ślepą wściekłością, nabrał niepokojąco złowrogiej tonacji. – Bo co? Zadzwonisz po swoich nadzianych przyjaciół, żeby uratowali cię z opresji? Oni też kiedyś w końcu przejrzą na oczy, zobaczą, że jesteś gówno warty. Teraz wypierdalaj z mojego mieszkania, bo zaraz tak cię rozpierdolę, że żadne pieniądze ci nie pomogą. – zapomniał już, czego uczyli go rodzice: nie okazywać swoich słabości, nie przywiązywać się do niczego, nie miotać gróźb, których nie potrafimy spełnić.
Odsunął się o krok pod naporem wymierzonego mu uderzenia, czując jak słowa Cosmo, choć chaotyczne i miotane na oślep, na nowo budzą w nim ferment, który wzbierał w piersiach spienionymi falami mdłości i palącej podskórnie frustracji. Widział, jak wściekłość nastolatka co i raz rozbija się o jego ciało, lecz nie czuł jeszcze tego bólu, ten rozpłynie się fioletem siniaków po jego piersi dopiero później, przypomni o tej w chwili, o wszystkich intencjach, gestach i słowach wypowiedzianych złośliwie i zbyt pochopnie. Dawno pogodził się ze swoim losem, a jednak sposób, w jaki został on wypowiedziany na głos, rozrysował się perfidnie przed jego oczami, przedstawiając wyjątkowo ponurą i złowrogą karykaturę. Czuł, że niedługo zostanie sam z tym gniewem, z tą konwulsją, tym napięciem raz na zawsze, zamknie się w ślepej złości, dla której nie będzie już żadnego odpływu – kołatanie serca zaczęło zagłuszać potok skierowanych ku niemu wyrazów, napierając boleśnie na klatkę piersiową. Żal Fletchera rezonował mu w głowie, podczas gdy cały świat rozlał się dookoła, gwałtownym uderzeniem wyduszając powietrze ze ściśniętych płuc.
Przestań. – głos jego nabrał obcego tonu, stracił na dźwięczności i przygasł, przypominając złowrogie warczenie psa, którego sierść stawała teraz na grzebiecie, paraliżując ciało w spięciu typowym dla ludzi – i zwierząt – szykujących się, wbrew poniesionym obrażeniom, do ostatecznego starcia. – Kurwa! Przestań już, Cosmo. Odpierdol się ode mnie. – czuł jak twarz, która powinna być zaczerwieniona z wysiłku, zbladła, nabierając morowych odcieni; uderzał już niemalże na oślep, byle trafić gdzieś w jego ciało, byle odepchnąć go od siebie, w przeciwną stronę, na ścianę, na szafę, na podłogę nawet, byle nie stał tu przed nim, nie krzyczał już, nie szamotał pięściami. Mógłby rąbnąć głową w kąt taboretu, pomyślał ze zgrozą, jeśli to oznaczałoby, że świat choć na chwilę zatrzyma się w miejscu, pozwoli choćby na moment zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech, rozluźnić tę bolesną obręcz niezrozumiałej paniki, która naraz poczęła zaciskać się drapieżnie na jego umyśle.

[dice]d10 = 1776030997 = Fixed[/dice]

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Nigdy nie wiedział, kiedy przestać - to prawda. Emocje brały górę nad rozumem zbyt często, jak na kogoś, kto uważał się za osobę w miarę racjonalną - a więc najwidoczniej to kolejna kreacja, rozmazany obrazek wyłaniający się tak często przy pierwszym poznaniu, kiedy miewał jeszcze ułożone włosy i szczerszą otwartość w spojrzeniu. Nie był racjonalny wcale, nie działał ani trochę racjonalnie, bo racjonalna osoba wiedziałaby, że kiedy ktoś uderza, to należy się wycofać, ugiąć, odpuścić albo chociaż zamknąć wreszcie, nie prowokować dalej, przestać się stawiać. Tak było jednocześnie łatwiej i trudniej - bo do tego organizm szkolił się przez całe dzieciństwo, dopóki ciało brata nie osłaniało go lojalnie przed ojcowskim gniewem, aż wreszcie Devon zniknął i trzeba było radzić sobie samemu, a samemu stawianie się było trudne i piekło siarczystymi uderzeniami kabla o nagą skórę po tamtym razie, kiedy naprawdę odważył się spróbować jakkolwiek przeciwstawić. Potem Jego palce przemywały zimną gąbką krwawe bruzdy na ciele, dorośli tak mają czasem, twój ojciec zgubił się po drodze; więc teraz coś miłego, żebyś o tym nie myślał, coś dobrego...
Tamta nauczka wystarczyła na kilka długich lat, po których jej działanie wyczerpało się gwałtownie, z sekundy na sekundę, w czasie kiedy umysł analizował chaotycznie krew, czyli od zawsze ten jedyny, namacalny dowód na to, że to wszystko działo się naprawdę, że ta pięść faktycznie uderzyła, że mięśnie spięły się nerwowo wcale nie bez powodu i nie bez powodu ten krótki, ognisty lęk zapłonął tak nagle w płucach, czyniąc oddychanie trudniejszym, a wszystkie impulsy bardziej rozedrganymi. Tamta nauczka, której wspomnienie teraz powróciło zbyt gwałtownie ze znienawidzoną twarzą ojca przed oczami, zanim w negacyjnym odruchu nie zdążył zrzucić jej z ramion, strząsnąć siebie, kiedy dłonie już nacierały wprost na Uriah, kiedy jego ciało zatrzymywało się na ścianie.
Bronić, bronić tylko - na początku głupie zarzeknięcie, zaraz przygniecione chaotyczną myślą o tym, że nie można być ofiarą, nie wolno ciągle być ofiarą, miał dość bycia ofiarą, bo ofiarą był zawsze i wszędzie, i to było tak strasznie uwłaczające i nieznośne, żeby być ofiarą przez całe życie, nieustannie i nie być w stanie ukryć tego nawet przez pierdolonym Macaulayem - przed nikim i przez to był ofiarą jeszcze częściej, bo to takie łatwe: odnaleźć ofiarę, bo ofiara się nie sprzeciwi nigdy przecież, bo ofiara sama nie podniesie ręki w obawie przed tym, żeby ktoś przypadkiem nie uciął jej tuż przy ramieniu. I czasem zbyt brutalnie nękała go myśl, co by było, gdyby postawił się od razu, a potem stawiał wytrwale tak często, jak trzeba było - jak Dede, bo Dede byl silny i sobie poradził, a Cosmo sobie nie radził nigdy, z niczym. Może wtedy nie stałoby się nic złego już nigdy, może wtedy nie nosiłby w sobie tyle niewyrażanej przez lata złości i gorliwego żalu, może nie krzyczałby teraz tak uparcie tych wszystkich słów, o których potem będzie próbował zapomnieć całymi dniami, bo najwygodniej przecież wypierało się wszystko to, co nie należało do tego kreowanego mozolnie obrazu faktycznie racjonalnej osoby.
Przestań. Nie chciał przestać, nie mógł przestać, bo co będzie, jeśli przestanie? Co wtedy? Naprawdę miał wyjść, tak po prostu? Bez słowa? Albo gorzej - powiedzieć coś? Teraz, w tym stanie, kiedy zdawał się zupełnie nie mieć już kontroli nad tym, w jakie zgłoski układa się drżący żałośnie głos? Zrobić cokolwiek czy nie zrobić niczego - wszystkie opcje wydawały się podobnie dramatyczne i wisiały nad nim ciężko, podczas gdy on wstrzymując się od podejmowania decyzji, jednocześnie i tak decyzje podejmował, jedną po drugiej. Cosmo. Imię zapiekło w uszy, bo ojciec nie używał nigdy imienia, nigdy, bo nie pamiętał może, a może w pijackim amoku łatwiej było traktować ten obiekt, na który zrzucało się całą frustrację bezosobowo, jak jakąś nieokreśloną, złą masę, którą można było uderzać tak mocno, że gdy matka na drugi dzień wylewała przy drodze wiadro z wodą z kąpieli, sąsiadka myślała, że to pomyje po uboju.
Zapiekło i zapiekły te rzucane na oślep uderzenia, stąd to zawahanie krótkie, choć i bez zawahania odepchnąć go od siebie nie mogło być wcale rzeczą trudną. Teraz jednak pozwolił zaciśniętym tak mocno, że aż pobielały knykcie dłoniom stracić na chwilę kontakt z ciałem Macaulaya, tym samym pozbawiając samego siebie stabilności. Nie wiedział nawet, kiedy odrzucało go w tył, kiedy zataczał się mocno, aby w końcu opaść ciężko na podłogę, gdzieś w to potłuczone szkło, którego śladów jednak w tamtej sekundzie zdawał się w ogóle nie czuć. W ostatniej chwili rękoma uratował się od uderzenia tyłem głowy wprost o kuchenne kafelki, ale palce jednej ręki już zaciskały się na największym kawałku szkła w zasięgu wzroku, a drugiej odlepiały od wnętrza dłoni zdjęcie, które się do niej przytwierdziło. Chwila chłodnego mierzenia spojrzeniem, kilka sekund na ochłonięcie, po którym można było się wynieść, odpuścić, skończyć to wszystko. Ale nie.
- A to kto, jakaś twoja kurwa? - Nie odwracał nawet fotografii w jego stronę - pozwolił jej opaść z powrotem na kafelki, lotem drżącym i zdeterminowanym jak jego głos i jak ciało podnoszące się z ziemi tak gwałtownie, że aż kręciło się w głowie. - Obiecała ci ślub i dzieciaczki, a potem spierdoliła, dając dupy każdemu po drodze? Jakaś cecha wspólna, dobrze się układają takie związki? - Nie wiedział, czemu mówił, ale mówił stale, kąciki ust wyginały się w jakimś zgubnie sztywnym, krwawym uśmiechu, chwiejne, choć szybkie kroki, czynione z wyciągniętym przed siebie, dzierżącym szklany ułamek ramieniem w stronę Uriah, przy którym zatrzymał się znowu uparcie, mówiąc wciąż i mówiąc, i próbując ignorować wszystkie te ludzkie odruchy, które nakazywały przestać w tej chwili, póki możesz jeszcze.
- Rozpierdolisz mnie, Uriah? - Zbyt mocno drżała ta ręka, żeby móc na lichym kawałku szkła polegać w takim zawierzeniu, a jednak, gdy już znalazł się wystarczająco blisko, doskoczył do niego szybko, ostra krawędź przytknęła się do boku szyi. Kropla krwi. - No dalej, śmiało. Coś mi się w to, kurwa, nie chce wierzyć. - Kropla tylko, nic takiego, bo to spojrzenie było surowe nadal i nawet jeśli organizm nie był wcale gotowy na obronienie się przed jakąkolwiek podjętą teraz przez Macaulaya interakcję, usta i tak ułożyły się w syczące: - Nie zrobisz nic, bo pierdolonym cykorem jesteś, Uriah. Pewnie dlatego tamta szmata odeszła. Dwie szmaty pod jednym dachem to za dużo, co nie?

[dice]d10 = 139884452 [/dice]
Obrazek

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dotarł do momentu, w którym nie potrafił rozróżnić własnych emocji od tych, które przeskakiwały na niego z Cosmo, niby metaforyczne pchły ostatecznej, umysłowej degradacji. Jakkolwiek starał się oswoić te uczucia, które piętrzyły się w nim i narastały, schować je gdzieś głęboko w lewej komorze serca – byle tylko nikt nie dostrzegł ich w przejrzystym błękicie jego spojrzenia, nie wyciągnął wniosków ani wspomnień z pamięci – nie był w stanie folgować własnym pragnieniom. Próbował stać prosto i ze skupieniem odpowiadać na to, co działo się przed jego oczami, lecz nie potrafił zrobić już nawet tego, zbyt przytłoczony przez wszystkie emocje, których tak długo starał się wyzbyć, które tymczasem, niczym cień, podążały za nim niestrudzenie, uwierały jak ta najgłębsza i najdłuższa drzazga, nieskończony sztylet w plecach, największy wyrzut sumienia, największy żal i największy gniew – chociaż w głębi serca chciał zachować wspomnienia dni, podczas których, nie całkiem trzeźwi bądź zupełnie oderwani od rzeczywistości, siedzieli obok siebie ramię w ramię, wypowiadając ciepłe i przyjemne słowa pozornych obietnic, które ulatniały się już w chwili, w której wydobywały się z odmętów ściśniętego gardła, dzisiaj zdawał się zniszczyć i zdeptać je zupełnie. Życzył Cosmo szczęścia, jakkolwiek żałośnie to brzmiało, a jednocześnie nie chciał spojrzeć mu w oczy – niech sobie idzie, niech się rozpadnie, niech zgnije, niech zniknie jak kamfora, byle nie było go tutaj, byle nie został naocznym świadkiem jego skrupulatnie ukrywanych słabości.
Gdy tylko odepchnął chłopaka do tyłu, wziął głęboki oddech, zupełnie jakoby obawiał się, że za chwilę ktoś zatopi jego głowę z powrotem pod wodę i oto przydarzyła mu się ostatnia szansa by wypełnić płuca powietrzem, nawet jeśli stęchłym i zbutwiałym. Nerwowy wzrok zatrzymał się na zdjęciu, które przykleiło się do wewnętrznej strony dłoni, po czym opadło z powrotem na brudne kafelki kuchennej podłogi – pamiętał dzień, w którym zostało zrobione, pamiętał, że kiedy Rachel już nie było, to zdjęcie było ostatnim, co po niej pozostało, bo wszystkie inne wspomnienia poczęły zachodzić mgłą i pleśnią, znikać z jego pogiętej i skancerowanej świadomości, do której w gruncie rzeczy nie pasowały od samego początku; stopniowo rozwiewały się i obracały w perzynę, rezygnowały z dalszego istnienia i podstępnych gier, przestawały straszyć w snach i na jawie. Niekiedy Uriah zarzekał się głośno, że chciałby zapomnieć, wyciąć precyzyjnym skalpelem kontur własnej siostry i wszystkie wspomnienia z nią związane – o ile byłby wtedy szczęśliwszy, o ile łatwiej byłoby oddychać. Mimo to, w obliczu złośliwego pytania Fletchera, na nowo spłynął na niego gniew, ślepa, niezrozumiała furia, która rozjątrzyła się płytko pod powierzchnią skóry – nie był w stanie ochronić jej wtedy i nie potrafił zrobić tego również teraz, chociaż Rachel istniała w rzeczywistości już tylko jako niewyraźny wizerunek na starej fotografii.
Nie patrzył nawet, za co chwytał – palce zacisnęły się na szklanej fakturze butelki, która rozbiła się z hukiem na podłodze tuż obok Cosmo. Nie dbał już wprawdzie o nic, nie pamiętał od czego wszystko się zaczęło i nie zastanawiał się do czego zmierzało, dając gwałtowny upust histerycznym afektom, które, pod naciskiem zbyt wielu prowokacji, wybuchły niby granat spod stóp nieuważnego żołnierza. Szklane spojrzenie, w którym dotąd burzyły się fale jakiegoś niezbadanego morza, rozbiło się niespodziewanie, spływając po twarzy łzami oburzenia i bezsilnej wściekłości, gdzie jedynie pobladłe lico wciąż pozostawało zaklęte w wyrazie niezachwianej ostrości, sprawiając, że błękit spojrzenia stał się tak zimny, jak gdyby Uriah patrzył na Cosmo wzdłuż lufy pistoletu.
Odsunął się o krok, gdy nastolatek podniósł się z podłogi, doskakując do niego niespodziewanie, raptem zdał sobie jednak sprawę, że te żałosne kilka sekund, które małodusznie uznał za nieistotne, okazały się być wystarczające, by przeorientować dotychczasową różę wiatrów i postawić go z impetem na przegranej pozycji. Słodki smak triumfu rozlał się po jego języku mdłą goryczą klęski – Uriah uniósł głowę nieznacznie do góry, próbując odsunąć się od przystawionego mu do gardła, ostrego kawałka szkła, mimo to poczuł ciepło posoki spływające mu po szyi, czuł metaliczny zapach krwi, który nagle zdawał się wypełnić sobą całe pomieszczenie. Nie myślał jednak o swojej przegranej, nie myślał o tym, jak blisko był zwycięstwa, w ostatecznym wyrazie upokorzenia przeniósł tylko wzrok na Cosmo, czując, jak oczy pieką go do czerwoności, jak wcześniejsze łzy zasychają na bladych i zapadniętych policzkach. Czekał, aż na nowo wypełni go jakiś zryw emocji, gniew, frustracja, poczucie winy, nawet ten odrażający strach, czuł się jednak jałowy jak pustynia, odarty ze wszystkiego, co dotąd czyniło go we własnym umyśle czymś więcej, jak tylko tchórzliwym i bezmyślnym zwierzęciem. Czuł, że przegrał i chociaż z powodu, który nie był dla niego całkiem zrozumiały, wiedział, że Fletcher, nawet z groźbą na jego gardle, nie odważyłby się posunąć do prawdziwej ostateczności, odczuwał w sercu jedynie wstyd – to samo chmurne i podłe uczucie, które ogarnia ludzi dogłębnie świadomych swojej porażki. Ludzi, którzy wiedzą, że z miejsca, w jakim się znaleźli, nie ma już dla nich żadnego odwrotu.
Cisza, która nagle zaległa pomiędzy nimi jak ociężała, lepka masa, zdawała się być punktem zwrotnym w bitwie, która nie miała początku ani końca, która istniała gdzieś w przestrzeni, jednolita i nieskończona. Kawałek szkła, tak czule przylegający do jego rozgrzanego ciała, był jedynym dowodem na to, że wszystko, co się wydarzyło, nie było jedynie przeraźliwą iluzją schorowanego umysłu. Strużka ciepłej posoki sunęła po szyi powoli i opieszale, Uriah poczuł natomiast, że wizja takiego końca jawiła się w jego umyśle bez żalu, jego życie nigdy bowiem nie miało konkluzji, nie musiało być nauczką dla nikogo – odejście powinno być bardzo łatwe, bo w świadomości innych nie istniał od dawna, więc wystarczyło zniknąć już tylko w swojej własnej.

rzut na tę butelkę, żeby ci się szkło przypadkiem gdzieś nie wbiło np
[dice]d10 = 1443928579 = Fixed[/dice]

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

To tylko głupi kawałek drewna. Kawałek drewna, odrobina scalonego ze sobą szkła, jeden kadr za cienką szybką. Uchwycony ułamek sekundy, zastygnięty na fotograficznym papierze. Przedmiot. Głupi przedmiot, o wartości jeszcze niższej niż słowa, a przecież bez problemu dokonał większego zniszczenia niż one - wystrzelił w nich obu, obijając się o kanty zbyt ciasnego teraz pomieszczenia, pociągnął zawleczkę, odbezpieczył granat, sprowokował wybuch. Był odpaloną zapałką rzuconą nierozważnie za siebie, przez ramię, w jakimś odruchu do pełna naładowanym niedbalstwem i desperacją jednocześnie I zamiast uciec, odsunąć się, skulić na ziemi, odbiec, okryć lub zakopać tak, żeby znaleźć się jak najprędzej poza polem rażenia tej nieokiełznanej broni, on stał wciąż przy płonącej konstrukcji, pozwalając ognistym językom smagać się po kostkach.
Prościej by było chyba wciąż zmuszać się nawzajem do krzyku, który odbijał się głucho od ścian, w których musiał pozostać, nie docierając dalej do uszu przygłuchej sekutnicy mieszkającej drzwi obok i zmuszać się nawzajem do gwałtowności, która rozbijała się z hukiem butelki, uderzającej o kuchenne kafelki, a potem w częściach pierwszych tnącej skórę drobnymi odpryskami, i zmuszać się nawzajem do natarczywości i agresji, która kipiała ostrym gniewem nad głowami, walcząc z wątłym, pozostałym jeszcze jakimś tępym cudem przy życiu sumieniem w psychomatycznej walce o to, żeby nie ustąpić całkiem miejsca żałości, goryczy, temu dziwnego uciskowi w klatce piersiowej. Prościej by było - ale przecież żaden z nich nie lubił, kiedy było prosto; przecież tak łatwo było zboczyć z drogi, przecież gęste krzewy zawsze kusiły o stokroć mocniej niż wydeptane ścieżki, przecież emocje zmieniały się tak szybko, jak w kalejdoskopie, bo wywołane tą jedną, zadziwiającą gwałtownością, musiały poczuć się przesadnie ośmielone, zachęcone głupio do desperackiej eskalacji.
Do wybuchu, który był jedynie odbiciem oczu Uriah i tych zapadniętych policzków mokrych niespodziewanie od łez, tej nagłej bierności, która zaatakowała dotkliwiej niż wymierzony wcześniej cios, od którego nos pulsował nadal bólem znajomego kształtu. Ale teraz, w obliczu tego wszystkiego, kiedy dociskał szklany ułamek do szyi Macaulaya w pustej ciszy i zupełnym bezruchu, przyjmując to wyjałowione spojrzenie niebieskich oczu pod własne powieki, pod skórą zaczynało gromadzić się uczucie bazujące na lęku - głębokim i przejmującym, z rodzaju tych, które odejmują nagle oddech, które ściągają mięśnie pojedynczy, gwałtownym drżeniem, spajają wszystkie myśli w jedną, zbyt głośną, zbyt pełną bodźców
Co robię?
Co, a więc też dlaczego, jak, kiedy, komu i kto - bo czy ja na pewno? Ułamek wyślizgnął się spomiędzy palców, ale dłoń w osobliwym opóźnieniu zwisała jeszcze przez chwilę w tym samym miejscu, kilka milimetrów od tchawicy Uriah. I spojrzenie piekło teraz, było ciężkie i nieznośne, ale Cosmo był chyba zbyt zagubiony, żeby je odpuszczać - za dużo na raz; za dużo rzeczy, które teraz złączyły się ze sobą w upiorny misz-masz, którego nie umiał już rozdzielić i posegregować, oznaczyć i podpisać. Za dużo - serce bijące szybko ze strachu, z adrenaliny, ze złości i ze stresu, z niezrozumienia i z głodu, który musiał być przecież wszystkiego przyczyną. Bo to nie on - nie Cosmo, to nie mógł być Cosmo. To nie mógł być Cosmo - ten, który przyciska ci ostre przedmioty do gardła i zmusza do oparcia się o ścianę, i mówi te wszystkie rzeczy, przez które dusza gruchocze się na jeszcze mniejsze odłamki, i patrzy teraz tak głupio i bezmyślnie, z gardłem ściśniętym zbyt mocno, żeby przeprosić, a wszystkimi mięśniami nagle zbyt bezwładnymi i bezsilnymi, żeby uczynić ten jeden gest, którego brakowało do definitywnej wygranej, do okazania swojej bezwarunkowej dominacji i prymatu. Był tak blisko, a więc dlaczego nagle to wszystko wydało się takie bezdennie idiotyczne, żałosne, pozbawiające oddechu w najgorszy z możliwych sposobów?
Powiedzieć coś. To wydawało się konieczne, ale nawet ślina z trudem przechodziło przez tę zawiązaną gardziel, nawet drżenie kończyn ograniczone niewidzialnymi więzami, a co dopiero słowa - te słowa, które znaczyły jednak mniej niż przedmiot, te słowa bez żadnej siły przebicia, a teraz też bez treści i bez celu, bo nie wiedział przecież czy powinien szeptać, czy krzyczeć i czy zwracać się do Uriah, czy do samego siebie, czy do nieokreślonego bliżej Bytu, który to miałby wedle niektórych pokrętnych teorii całej tej sytuacji asystować w roli obserwatora? Nie mogły wypłynąć wyrazy, ale wreszcie dało radę wypłynąć ciało. Ostrożnie kroczyło tyłem, wpadało ciężko na lodówkę, o którą wspierało się plecami. Obracało szło dalej. Oczy gubiły kontakt - oczy gubiły kontakt, a dłonie wodząc wzdłuż zimnej ściany poszukiwały uparcie kształtu klamki, palce zaciskały na niej dłonie. Kolana dygotały, a stóp chyba nie było wcale - nawet jeżeli wiodły przed siebie, nawet jeżeli kierowały cały organizm stopień po stopniu w dół, nawet jeśli zataczały nim gwałtownie, gdy gorączkował się nagle w jakimś rozżalonym, niemym i suchym szlochu, będącego jedynym dźwiękiem rozbrzmiewającym w przestrzeni w czaszce, między dwojgiem uszu.
Cały umysł został chyba na górze.
<img src="https://i.imgur.com/jt2QCuX.png" width="300">
Obrazek

autor

kaja

Zablokowany

Wróć do „Domy”