WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo, florian & milah
Obrazek

Mam poduszkę na ustach, nie słyszą mnie, to zjawy.
Nikt nie myśli zresztą o innych. Niech nie podchodzą.
Czuć mnie spalenizną, to pewne.
Urocza całkiem była ta Helen, choć namolna strasznie, z tego, co zdążył zaobserwować. Minęli ją jeszcze, kiedy schodzili z tarasu, zanim Cosmo zniknął na moment w łazience. Chwila tylko, bo trzeba się było pozbyć tego szampana, zanim się przetrawi, bo wyciągnięcie miętowej gumy od przypadkowej diwy przechodzącej obok nie było niczym trudnym przecież, bo poprawienie się szybkie w lusterku, przemycie ust wodą, sprawdzenie jeszcze raz prezencji - niedługo absolutnie to wszystko zajęło i zaraz już wychodzili z tego wielkiego gmachu, i tylko jedną, krótką chwilę Cosmo żałował, że nie zdążył się wszystkiemu tam w środku przyjrzeć z taką dokładnością, z jaką by chciał.
Ale to nieważne całkiem, bo przecież kierowca już podjeżdżał i oni siedzieli wszyscy z tyłu, i tym razem to Cosmo ułożył rękę na dłoni Flo, i opierał czoło o zagłówek fotela kierowcy, i wpatrywał się w tego swojego pięknego chłopca przez całą drogę, i szukał na jego równej twarzy wszystkich tych rzeczy, których potrzebował teraz - radości i miłości, i zadowolenia, i aprobaty, i każdego innego, drobnego przymiotu, który mógł posłużyć teraz za ważną poszlakę. Bo wszystko można było obrócić jeszcze w żart, jeszcze mogli faktycznie te książki oglądać i faktycznie słuchać, jak Milo odczytuje co gorsze fragmenty z Hemingwaya przy czymś mocniejszym. I, paradoksalnie, choć szampan nie ciążył już na żołądku, Cosmo czuł, że potrzebuje, bardzo potrzebuje tego mocniejszego czegoś, bo nie da rady chyba inaczej - nie przewidział wcale, że z pozbyciem się alkoholu z organizmu głowa nagle od razu zrobi się znowu taka ciężka i mięśnie takie spięte.
Mimo wszystko, to nie było wcale takie trudne - uśmiechać się dalej, kiedy głowa podsyłała już różne scenariusze, kiedy myśli odbiegały w niepokojących kierunkach. Bo to był Flo przecież, prawda? I patrzenie na niego uspokajało i dodawało pewności. I cały czas był przecież też Milo, i Milo też znał, obu ich znał, znał ich ciała, i znał te dźwięki, które wyostrzały się i urywały razem z oddechem, kiedy byli razem, tak blisko. Tak blisko, cholera. Ale tak jak uśmiechanie się nie było trudne ani trudne nie było gładzenie kciukiem wierzchu florianowej dłoni, tak tym bardziej trudności nie mogło sprawić wyjście w końcu z tego samochodu, wspięcie się po kilku schodkach do drzwi, miły uśmiech rzucony pospiesznie do Steviego, który przywitał ich zaraz bardzo uprzejmie, z serdecznym uniesieniem kącików ust. I Cosmo pierwszy znowu prowadził ich do tych schodów, bo tak się chyba czuł pewniej trochę - bo tak miał nad tym wszystkim kontrolę, a posiadanie kontroli było teraz najważniejsze na świecie. Pamiętał (wcale nie zapomniał), że Milo ma problemy z ciasnymi pomieszczeniami, więc winda odpadała od razu, prawda? Odpadała, a on nie mógł narzekać, bo sześć pięter to niemało wcale, to dużo całkiem kroków, całkiem dużo spalonych kalorii, wysiłku całkiem dużo dla tych zasiedzianych mięśni, całkiem... donośny całkiem głos Floriana, upominający go, że nie. Schodami nie, nie może przecież schodami, schodami nie wolno. Windą miał jechać.
- Flo... - już miał zacząć tłumaczyć mu, że nie mogą kazać Milo przecież ładować się do tej windy, że ciężej mu będzie wytrzymać tam niż Fletcherowi wspiąć się po tych schodach, że to nie fair zupełnie go zmuszać do takiej męczarni, przez jakieś głupie fiu bździu doktor Snave. Ale urwał szybko tę myśl, bo na zbyt długo chyba wbił w nich to spojrzenie, bo zrozumiał nagle - zrozumiał, że to nie oni wszyscy będą jechać windą, tylko on miał nią jechać. Sam. I przez zbyt rozwlekłą chwilę jeszcze ta wiadomość do niego dochodziła, i z całej siły starał się pokonać jakieś nieprzyjemne ukłucie w klatce piersiowej, ale w końcu musiał przecież zebrać się na uśmiech, szczery całkiem, okej, idźcie, nie zmęczcie się za bardzo, haha - rzucone szybko, zanim odwrócił się gwałtownie i z wielkim zaangażowaniem zaczął ten pieprzony guzik naciskać. I zjechała wreszcie, a Milo i Flo zdążyli już chyba wejść na półpiętro, kiedy drzwi zamknęły się za nim, pozostawiając go sam na sam z przytłaczającą ciszą.
To był czas chyba na te wszystkie wątpliwości, na skurcz żołądka krótki - ten sam, który pojawiał się za każdym razem, kiedy myślał nad tym, jak powiedzieć Florianowi, że chyba jednak nie, że jeszcze nie, że przeprasza, ale nie da rady. Najczęściej w końcu nie musiał nic mówić - on sam zauważał i to było pomocne bardzo, bo to przecież wstydliwe takie: nagle nie potrafić z nim być blisko nawet, choć przecież go kochał, tak cholernie go kochał, że to wydawało się niemożliwe teraz, że w wąskim, cosmosowym postrzeganiu świata następowało właśnie jakieś okrutnie dziwne wynaturzenie, na które nie potrafił nic zaradzić. Nawet kiedy próbował porozmawiać z tą kolorowo ubraną terapeutką, to ona zaraz zaczynała drążyć głębiej, a on nie chciał przecież wcale opowiadać jej o tym wszystkim - chciał tylko, żeby mu wyjaśniła, co mu dolega i kiedy przejdzie, ale ona nie potrafiła poradzić mu więcej, niż jakieś głupie potrzeba czasu. Łatwo było mówić, że potrzeba czasu, kiedy on widział zbyt dokładnie, że czasu wcale nie ma, więc podkładał się ciągle z tymi wszystkimi propozycjami - więc sugerował mu, żeby znalazł sobie kogoś do tego tylko, więc wysyłał jakieś przesadnie seksualne wiadomości, więc ciągnął czasem rozmowy, na które wcale nie miał ochoty. Bo coś mu był winny, tak? Odrobinę chociaż, skoro nie był w stanie już dawać mu wszystkiego. Teraz jednak nie chciał wcale, żeby Flo ten skurcz zauważył. I dobrze szło chyba, nie? Choć myśli niepewne nadal były i chwiejne, bo on pojechał sam, a oni szli tam razem, za rękę może? Głupie, kto by wchodził po schodach za rękę? Może ta winda, to, że nie może, to tylko wymówki takie, może nie chodziło o to, że nie mógł wcale, tylko o to, żeby zostawił ich samych faktycznie, bo przecież... przestań. Nie mógł tak myśleć o Flo, bo Flo by mu tak nie zrobił przecież nigdy. Bo sam się zaparł, że on nie chce nikogo bez zobowiązań, kiedy Cosmo proponował i tym bardziej nie kombinowałby nic za jego plecami teraz, kiedy Fletcher wysunął tę jednoznaczną całkiem propozycję. Bo po co? A nawet jeśli... czy miał prawo jakkolwiek być zły o to wszystko? Należało mu się przecież. Czy mógł być zły jeszcze kiedykolwiek w ogóle? Nie chyba, choćby faktycznie pojechali razem do jakiegoś motelu, choćby Cosmo dostał tylko krótkiego smsa, że nie wchodzą na górę jednak, że Flo będzie nad ranem, idź do Steve'a po zapasowe klucze. Nie mógłby być zły - choć może myślał tak dlatego tylko, że to wydawało się czymś nieprawdopodobnym zupełnie, że nie widział St. Verne'a ani trochę w tej roli. To tylko głupie myśli, głupia głowa, czy Flo zauważy, jak bardzo był spięty? Podpity był już trochę, więc może nie zwróci uwagi wcale, że ten nastrój na moment stał się bardziej napięty. I Milo, ale Milo... to Milo tylko, tak? Milo nie zobaczy na pewno.
Dojechał długo przed nimi i jeszcze trochę ciężko się oddychało, gdy pokonywał te kilka metrów korytarzem, żeby dotarłszy do mieszkania pod numer 218 oprzeć o framugę drzwi ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej ramionami. I długo ich nie było, bardzo długo, a on przez chwilę walczył z myślami o tym, że zostawili go może jednak, że może wzięli taksówkę i pojechali gdzieś indziej, a on tu będzie sterczał do rana, aż Stevie nie zobaczy na monitoringu, i nie przyjdzie do niego ze skunem (marzenie). Nie, przestań. A jednak ręce trzęsły się już odrobinę i on nie wiedział czy to ze stresu przed tym, że nie pojawią się tu wcale, czy przed tym, że pojawią właśnie i będą musiały zadziać się potem te wszystkie rzeczy, na które on nie wiedział, czy będzie gotowy. A jednak w końcu echo odbijających się od klatki schodowej kroków, głośne sapanie, musiał przywołać uśmiech na twarz, musiał zacisnąć te ramiona szczelniej, żeby nie widzieli, że się trząsł. I ulgą było chyba zobaczenie znowu dwóch par tych różowych ze zmęczenia policzków, i część ciężaru chociaż musiała spaść wreszcie z ramion, bo głupie były te wszystkie myśli o porzuceniu przecież, bo to był Flo i Flo go kochał przecież, i to nic całkiem, że nie chciał z nim pojechać tamtą windą, bo to miało sens przecież - bo może Milo nie wiedział, które to mieszkanie, bo może wypadało tak? To nieważne zupełnie, bo Cosmo stał tak dalej i wpatrywał się z uśmiechem w ich twarzy, za długo chyba zatrzymując się na buzi St Verne'a, w oczekiwaniu aż ten dziad nieznośny wyciągnie wreszcie klucze.. Śliczny.
- Ciekawe czy jutro Karen będzie marudzić, że tłuczemy się na klatce schodowej o północy - zainicjował wreszcie strzęp jakiejś rozmowy, uśmiechając się koślawo i dźgając Flo jednocześnie palcem między żebra, gdy ten majstrował przy zamku. - To straszna szmata - wyjaśnił tylko Milo, przenosząc na niego rozbawione lekko spojrzenie. A potem drzwi się otworzyły, więc Cosmo praktycznie wrył się przed nos St. Verne'a, żeby być w środku pierwszy - jak te dziecko w przedszkolu podczas wyścigów do stolików na obiad. Nawet jeszcze drzwi nie domknęli porządnie, a on już się schylał do schowka na kapcie (!) i z okrzykiem głoszącym dosłownie: - GDZIE. W. TYM. DOMU. JEST. JAKIŚ. ALKOHOL - wydobył dla Milo laczki dla gości, nawiązując z nim jeszcze na moment kontakt wzrokowy, żeby przypadkiem, kurwa, nie pomyślał o wchodzeniu do mieszkania w butach. Dopiero zdjąwszy swoje wyjściowe potupajki, rozejrzał się lękliwie wokół, w obawie, że być może doktor Snave się gdzieś tutaj czaiła i czekała tylko na jakąś wpadkę z rodzaju tej tutaj właśnie przez niego popełnionej.
- Skręcisz mi gibona, słońce? - wymamrotane pospiesznie, kiedy wyciągnął jeszcze podbródek w górę, do ucha Floriana, palce zaciskając lekko na jego ramieniu. Spróbować nie zaszkodzi, co nie? Zostawił gdzieś na jego policzku krótki pocałunek I nie czekając na odpowiedź odwrócił się zaraz do Milo, którego złapał za nadgarstek. - Promyk poleje, a ty chodź, pokażę ci, gdzie stoi Hemingway - zadecydował jak u siebie, posyłając jeszcze do Floriana uśmiech i ciągnąc Khayyama zaraz za sobą, do regału w salonie. Puścił go jednak jak tylko znaleźli się na miejscu, bo potrzebował dwóch rąk przecież, żeby sunąc palcami po grzbietach książek. Okej, tak naprawdę to wcale nie, ale przyjemne to było i w dodatku uspokajało go trochę.
- Jest gramofon na stole, puścisz coś? - przeniósł spojrzenie z regału na stojącego odrobinę z tyłu Milo, rzucając mu jeszcze szybki uśmiech. To chyba przez stres tak chętnie rozdawał te uśmiechy, ale przecież miało być już zaraz lepiej, tak? Bo chciał, kurwa, wszystkiego teraz chciał, tylko ten głupi mózg jak zwykle robił na złość, tylko żołądek się ściskał nerwowo, tylko trochę niedobrze mu było i słabo, ale to nic. To nie zmieniało faktu, że chciał. Dla Flo. Dla Flo, tak, ale dla siebie też, co nie? Bo trzeba było to skończyć w końcu, bo nie dało się tak przecież, bo trzeba było przestać się nad sobą, kurwa, użalać i zrobić coś więcej, i ruszyć do przodu po tym... wszystkim. Bo już było tak dobrze i tak pięknie, i tak miło, i on czuł się też przecież już całkiem w porządku - bo nie myślał już tak często o umieraniu i o kaleczeniu, bo tyle ważniejszych rzeczy było teraz. - Możesz puścić tego starego pana, co tak jęczy trochę i Flo obiecał, że weźmie mnie kiedyś na koncert. Nie Morrissey, tylko ten, co żyje - wyjaśnił jeszcze, mając na myśli oczywiście Davida Bowiego. W tym samym czasie wgapiał się uparcie w kolejne tytuły, jakoś podejrzanie długo nie potrafiąc znaleźć tego pożądanego, za to wypatrując bez problemu pewien komiks, którego być tam ZDECYDOWANIE nie powinno. Na chwilę tylko zrobił wielkie oczy, zaraz jednak - upewniając się wcześniej, że Milo zajęty jest gramofonem - upchnął go dalej, za inne książki, uff. Okej, Hemingway.
- PROSZĘ! Chwila moment i już jest Stary dziad i kałuża!
Stary człowiek i morze, ale to w sumie jeden chuj.
Ostatnio zmieniony 2020-09-29, 22:58 przez cosmo fletcher, łącznie zmieniany 3 razy.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Cosmo zniknął na ten jeden, bardzo długi - jak się Loriemu wydawało - moment, kiedy schodzili z tego cholernego tarasu, więc musieli przystanąć z Milo przy jednej z tych długich, białych ścian zdobionych mozolnie rzeźbioną sztukaterią. Uwielbiał sztukaterię, szczególnie tę w paryskim stylu z kwiecistymi ornamentami. Podziwiał je w pustych pokojach mieszkań do kupienia i wynajęcia, kiedy przyszedł czas, żeby uciec z domu, kiedy skończył studia, kiedy odciął się od przeszłości. Pamiętał, że szukanie wtedy tego miejsca do uwicia sobie własnego gniazda było dziwne, obce takie, bo robił to sam, a tyle lat myślał, że będą to robić razem. Że on będzie narzekał, że za mało okien, a Milo, że za drogo, że za ciasno. A jednak sam był, znowu sam, tak jak zawsze powinno być - tylko Florian, on i jego myśli, jego praca, jego rysunki, jego materiały, manekiny i poduszki na szpilki przypinane do paska zegarka. Jego gorzkie papierosy, grube książki, stare winyle w plastikowych rękawach, wełniane płaszcze i czarne golfy z kaszmiru. A potem przyszedł Gatsby, mały taki i sikał na te perskie dywany i mały łeb wtulał w jego dłoń, więc nic się nie liczyło już. I Cosmo - Cosmo przyszedł i przytulał się do niego, mówił, że jest piękny i go kocha. Kochali się. A potem krzyczał, rzucił w niego tym naczyniem cholernym - antyk z grubego szkła, ciężki niesamowicie, a Florian wyszedł. I już go nie było, kiedy wrócił, więc Flo znowu był sam. Ale był znów i powinno być lepiej, ale lepiej nie było wcale, choć czasem wydawało mu się, że jest tak blisko, że już leżą w tym łóżku, on opowiada o jakimś serialu, już dobrze. Ale nie było dobrze, on się oszukiwał, bo cierpiał, bo się bał i znów oglądał sam puste ściany zdobione sztukaterią. Znowu sam dom kupował, bo przede wszystkim - szukał świata dla siebie i Lucienne, a Cosmo nie był jeszcze gotowy na te wszystkie informacje, prawda? Znowu miał życie oddzielnie gdzieś, gdzieś daleko, gdzieś w domu na Queen Anne, gdzieś w domu dziecka na South Park.
Może dlatego właśnie coś go ukłuło, gdy Milo powiedział o tym byciu ojcem i choć domyślał się chyba, bo przyglądał się temu, co robi w internecie, to dziś ta myśl uderzyła w niego dwukrotnie. I biła się w nim wciąż, kiedy czekali na Cosmo pod tą ścianą, za blisko może, a on zbyt chyba uważnie się mu przyglądał. Bo w podpitej już, zagubionej głowie rodziły się straszne, niedopuszczalne myśli - żeby się przesunąć, pocałować, chociaż dotknąć wargami kącika ust. Ale Cosmo był blisko i to było złe, okropne, nie wolno, nie można. Bo jego Promyk był śliczny i mądry, i nie zasługiwał na takiego skurwiela jak on - skurwiela, który myśli teraz o całowaniu byłego chłopaka pod ścianą sali bankietowej.
Więc nie zrobił tego, chociaż usta piekły i piekły wyrzuty sumienia, kiedy Cosmo trzymał jego dłoń, a więc on ścisnął ją mocno, jakby chciał bez przerwy zapewniać go, że tu jest, że wszystko dobrze. I ta droga przez miasto, do drzwi wejściowych, ten portier i foyer, przeszklone sklepienie i długi blat recepcji. Nie musiał się tam zatrzymywać nawet bo przecież znała go dobrze ta rudowłosa kobieta w czarnej kamizelce. Cosmo szedł przed nimi, a Flo może za bardzo skupił się na obserwowaniu sposobu, w jaki wkłada ręce do kieszeni garniturowych spodni i powtarzaniu w myślach uparcie, że Milah nie może do windy, bo boi się panicznie i cierpi strasznie, żeby zauważyć, że coś mu umyka. Choroba mu umyka, głos psychiatry odbijający się od ścian mieszkania.
- Cosmo, nie! - zdołał krzyknąć w końcu, zbyt gwałtownie może i równie zbyt gwałtownie złapać go za rękaw. Jak mógł zapomnieć? Pamiętał o klaustrofobii Milo, doskonale pamiętał, bo przecież z bliska ją wiele razy obserwował, a zapomniał o Cosmo. O Cosmo zapomniał, okropne. - Nie można po schodach, nie na szóste piętro - wyjaśnił jeszcze siląc się na stanowczy ton. I ruchem głowy wskazał drzwi do windy, bo chłopak chciał chyba jeszcze dyskutować, chyba chciał się sprzeciwiać, a nie wolno mu było, więc Florian patrzył tak na niego chwilę jeszcze, szukając zapewnienia jakiegoś i obietnicy, że nie oszuka, nie pobiegnie schodami pożarowymi.
Że Cosmo nie oszuka - o ironio, on kłamał właśnie w najbardziej perfidny ze sposobów. To ten rodzaj kłamstwa, do którego sam przed sobą się nie przyznajesz. Bo chyba się cieszył - kurwa - cieszył się, że byli sami na tej klatce schodowej. Bo od tamtego momentu, pod tamtą ścianą, wszystko piekło i wołało, serce szybko biło, oczy szukały go po kryjomu, bo tak blisko był, po tak długim czasie. Znowu. I te dwa lata, które jeszcze niedawno wydawały się być przepaścią, teraz mogły by być równie dobrze kilkoma dniami wakacji za miastem, wyjściem do pracy na nocną zmianę, a teraz Milo wrócił, był znowu, zostawiał torbę w tej małej kuchni, mówił Słoneczko do niego śpisz? czekam. I chyba w tamtej sekundzie, na drugim piętrze, musiał zapomnieć, że to wszystko złe, bo do tego ich londyńskiego mieszkania wchodził Cosmo, śmiejąc się i całując w policzki, choć cierpiał tak naprawdę. A teraz Promyk miał wrócić później, a oni byli sami i to było złe, okropne to było, ale chyba nieuniknione, chyba konieczne. Tak naprawdę też zawsze lubiłem te jagodowe papierosy - wyszeptane nagle zupełnie i ręka wyciągnęła się, ułożyła na ramieniu, pobiegła do szyi, sunąc lekko palcami po skórze, zaczepiając się o kołnierz koszuli. To nic - nic wielkiego. Gra taka, ułamek tej intymności. I nie wiedział nawet jak ten ułamek zrodził się w całą rzeźbę, w całą taflę szkła, jak jego nadgarstek znalazł się w dłoni Milo i ciało tak blisko, łopatki obijały się o tę ścianę za plecami, kiedy przywierał do niego ciaśniej, a on nie myślał w ogóle. Głowa pusta była - tylko alkohol, ten znany oddech, znane usta, dłonie znane i zapach. Kręciło mu się w głowie, kiedy się od siebie odsuwali, wchodzili wyżej i znów coś pękało, wiec on znów nie myślał i znów odwzajemniał każdy pocałunek. Bez słów zupełnie. Bez słów, bez myśli, bez refleksji głupich, tylko te ciche westchnięcia prosto w wargi i palce wplątane w ciemne włosy. Ta podróż na szóste piętro musiała trwać całą wieczność, ale w końcu ten bordowy dywan, przyciemnione kinkiety i drobna, śliczna sylwetka oparta o framugę. I dopiero wtedy pierwsza myśl - zdradził Cosmo chyba, tak? Zdradził? Czy tak wygląda zdrada? I czy powinien czuć się źle, czy powinien obrzydliwie się ze sobą czuć? Bo nie czuł się wcale, dobrze mu było i wiedział, że zaczerwienione ma teraz policzki, wcale nie od wchodzenia po schodach. To nie zdrada. Na pewno nie. Po zdradzie czułby się jak gówno.
Klucz w zamku. Cosmo o czymś mówił, o Karen, o sąsiadce, więc Florian napomknął coś o tym, że ostatnio straszyła do sądem, bo za późno do domu wraca, ona kroki słyszy. Ale to nic, bo byli już w środku i teraz te duże mieszkanie jakieś bardziej ciepłe niż zwykle mu się wydawało, a Cosmo znowu pierdolił.
I tutaj pragnę wtrącić przerywnik ponieważ iż że absolutnie nie pozwalam Panu Fletechrowi na takie zachowanie?? To elegancki apartament, eleganckiego człowieka, po tym parkiecie dębowym chodzi się w butach i ten jegomość dyrektor kreatywny poważny influencer nie pozwoli na to, żeby ten dziad z Grotto jakieś dziwne zwyczaje wschodnie mu wprowadzał pod jego dach prosto z rodzinnego miasta babci Beci czyt. Radomia. Co to znaczy w ogóle, ja protestuję i oskarżam Cosmo Fletchera o rujnowanie wizerunku medialnego, ludzie od PRu się tym zajmą, więc nawet nic już nie napiszę na ten temat, udaję, że tego NIE BYŁO, wracamy do regularnie zaplanowanego posta:
Więc nie - żadnych blantów nie będzie i Cosmo musiał się już domyślić po tym wymownym spojrzeniu szaro-zielonych oczu Pana St. Verne’a. Napić się jednak Florian musiał, pewnie Milo też, a Cosmo może dostać rykoszetem, choć sądząc po jego zachowaniu wcale już niczego nie potrzebował, cholera. To nic, bo był całus w policzek, a potem Flo zniknął na chwilę w drzwiach domowej pracowni. Sejf ukryty był pod półkami, a wykręcenie kodu zajmowało zwykle kilka sekund. W środku diamentowy pierścionek po prababce, dokumenty, gotówka w kilku kopertach, dwa woreczki strunowe kokainy i nie otwarta butelka whisky. Kiedy Cosmo zaczął detoks i leczenie w jego domu, Florian pozbył się wszystkiego, co mogło odurzyć - poza tymi dwoma woreczkami i poza tą jedną butelką, które schował skrzętnie, bo z jakiegoś powodu myślał, że pewnego dnia nie wytrzyma już i będzie tego potrzebował. Nie o to mu chodziło wcale, chyba chciał się znieczulać po prostu, ale nich będzie - podzieli się. Alkoholem, narkotyki zostają w środku.
I wrócił do salonu w towarzystwie tej butelki i trzech kryształowych szklanek akurat w tym momencie, kiedy Cosmo grzebiąc w książkach nakazywał Milo włączenie gramofonu.
- Czy on nazwał Davida Bowiego starym panem, który trochę jęczy i postawił go obok Morrisseya? - powiedział jeszcze, odstawiając swoją zdobycz na stolik kawowy i napełniając szybko kieliszki. I dopiero wtedy doszło do niego, co Cosmo powiedział tak naprawdę. Chyba w jego głowie “nie” się przeniosło. - Och, Sweet Summer Child - wydusił pod oddechem, podając młodemu szklankę i wysyłając rozczulone spojrzenie, bo nie będzie go teraz stresował tym, że Bowie nie żyje. Choć chyba bardziej przerażał fakt, że Morrissey nadal żył. To nic, bo cmoknął go jeszcze w skroń, wziął ze stołu dwie pozostałe szklanki i podszedł do Milo (dzięki czemu tylko nie zauważył tej mangi Cosmo), delikatnie wciskając mu w palce wolnej ręki ten dar boży.
- Aladdin Sane - powiedział miękko, stukając kostkami o album, który Milah trzymał w rękach. Nie musiał tego mówić wcale, bo przecież znali obaj świetnie tę twarz przeciętą błyskawicą i może Milo pamiętał - może tak - ile razy Florian puszczał mu tę płytę, męczył go tymi utworami, zarzekając się, że Drive-In Saturday jest najpiękniejsze na świecie. Cosmo też, teraz też go, choć jego już męczyło się zupełnie inaczej, bo Promyk nie miał pojęcia, kim ten facet jest i na wszystko reagował takim zdziwieniem słodkim. Równie słodkim, co ten głos krzyczący o Hemingwayu.
- Sta...co? - wyrzucił z siebie, odwracając się lekko w jego stronę i zaśmiać się musiał, widząc co trzymają te smukłe palce. - Nienawidzę tej książki - oznajmił jeszcze, biorąc łyka alkoholu, który tak gładko po ciele się rozlał. A potem podszedł do Cosmo, wyciągnął mu z ręki książkę i odrzucił ją na kanapę. Głupi Ernest. Więc ręka przesunęła się po grzbietach aż w końcu trafiła na tę, której szukała - obita w granatowe płótno, wysłużona okładka, pożółkła strony. Tołstoj. Uśmiechnął się do siebie, resztę whisky wlał w sobie szybko, a on zdążył odstawić szkło na półkę, przekartkować strony, które znał na pamięć nim nagła pijana myśl kazała mu wskoczyć na kanapę. Z kanapy na stolik. Zaśmiać się, otworzyć książkę na odpowiednim rozdziale i zacząć czytać z przejęciem:
- Nie, to nie ogólne uwielbienie ją upoiło, ale zachwyt jednego z tancerzy - odchrząknął jeszcze i uśmiechnął się radośnie, kiedy wzrok śledził kolejne zdania. - A ten jeden - czyżby to był on? Za każdym razem, gdy mówił do Anny, w jej oczach zapalał się radosny błysk a po czerwonych wargach przelatywał uśmiech. A cóż on na to - Kitty spojrzała na niego i ogarnęło ją przerażenie. To co jak w zwierciadle odbijało się w twarzy Anny, ujrzała w nim również. Gdzie się podział jego zawsze stanowczy, spokojny sposób bycia i pewna siebie, opanowana mina? - Z lekkim rozbawieniem i teatralnym westchnieniem przyłożył rękę do czoła. I zeskoczył z tego stołu, w dwóch krokach znalazł się przy Cosmo. - Teraz, ilekroć zwracał się do Anny, pochylał lekko głowę, jakby chciał upaść przed nią na kolana - i to mówiąc ukłonił się mu, głęboko dosyć, a potem wyprostował szybko i mrugnął porozumiewawczo do tej twarzy uroczej przed nim. - A w spojrzeniu jego nie malowało się nic prócz pokory i obawy. - I musiał pocałować go szybko i mocno, na ułamek sekundy tylko, jakby nie chciał tego czytania dramatycznego przerywać na zbyt długo, bo uwielbiał ten fragment przecież i książkę uwielbiał. Ale uwielbiał też całować jego usta - te miękkie, słodkie usta, rozchylające się lekko pod jego naporem. Może nawet bardziej niż literaturę. Więc oderwał się od niego, odsunął, krok w tył zrobił, żeby plecami trafić na Milo i odwrócić się. Bliskość tej twarzy znów piekła, znów jakoś dziwnie uderzała do głowy w ten tragicznie znajomy sposób. Może źle robili - ale czy złe rzeczy mają prawo być, kurwa, takie przyjemnie? Bo Flo miał smak ust Cosmo wciąż na języku i te dwie równoległe uczucia pragnął teraz ze sobą mieszać bez przerwy. Twarz bliska, bliskie uczucie, ładne oczy. Florian uwielbiał ładne oczy. A teraz miał ich dwie pary aż. - Nie chcę pani obrazić - zdawało się mówić każde spojrzenie - nie czytał już, z pamięci przywoływał te wersy, wzroku nie spuszczając z jego twarzy, a obecność Cosmo zaraz obok jakaś uroczo dziwna była, drażniąca chyba, dobrze drażniąca. - Pragnę się jedynie ratować, lecz nie wiem jak - ostatnie głoski musiały zgubić się w tym pocałunku. Równie krótkim, ale płytszym, delikatniejszym, bo musiał przypomnieć sobie w czym całowanie Milo różniło się od całowania Cosmo. Chwila tylko, bo po jej upływie Lori roześmiał się radośnie i odsunął od nich nagle, żeby podejść do stolika, nalać sobie znów, okręcić się wokół własnej osi i upaść na poduszki kanapy. Bo abstrakcyjne to było jakieś, ale on tak dobrze się czuł. Za dobrze może.

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

I zostali sami na chwilę, ale cokolwiek ma się w tym mieszkaniu dziać, ma dotyczyć trzech osób i nie mógł udawać, że tego nie rozumie. Że to coś zupełnie innego i nie chodzi tu o nich, o niego i Floriana, a w każdym razie nie powinno chodzić. Bo Florian z Cosmo są parą i chodzi tylko o seks, a między nim i Lorim, tak sam na sam nie mogłoby chodzić tylko o seks, tylko o przyjemność, zbyt dużo ich łączyło. I już fakt, że między ich trójką może nie chodzić o nich był bardzo perfidnym kłamstwem. Ale nie mógł odmówić, nie mógł się odsunąć, nie mógł tego przerwać. Nie był w stanie, chyba zbyt egoistyczny był i chyba za bardzo tęsknił, teraz kiedy widział Floriana tak blisko, znów czuł jego perfumy, wpatrywał się w jego usta, oczy, chciał złapać go mocno.
Bo Florian był obok. Bo mógłby jego policzka dotknąć, pocałować jego usta i, bo za bardzo chciał to zrobić, więc dobrze że Cosmo w końcu wyszedł z tej łazienki, bo strasznie długo go nie było, a kolejne sekundy były jakby trudniejsze i gdyby obok dział się jakiś dramat, Milah nie miałby o tym teraz bladego pojęcia, za wiele jego uwagi ten Lori pochłonął.
A potem auto i to spojrzenie wbite w Loriego, Cosmo wpatrywał się jak w obrazek czule, z oddaniem i do Milo chyba dotarło, że chyba nie powinien tu być, nie ważne jak wiele razy powtarzał w swojej głowie i na głos też, że to już zamknięty temat, że już nie ważne, że przecież obaj od dawna żyją po swojemu. Bo gdyby to było zamknięte to Cosmo nie irytowałby go tak w tej chwili, nie wzbudzałby jakiejś niechęci głupiej, ta cisza nie wydawałaby się nieprzyjemna, całe to spotkanie nie byłoby takie trudne.
Ale nie jechali długo, zaraz znaleźli się na miejscu i Milah wcale nie dziwił się temu, jak to miejsce wygląda, pamiętał przecież dom St. Verne’ów, Flo musiał mieć coś na odpowiednim poziomie, jak to biurko z kamiennym blatem i portierem, przeszklonym sufitem, jak ten olbrzymi hol i - no, kurwa pewnie - windy. Przystanął, chciał spytać które piętro, bo dotrze przecież po prostu, nie miał zamiaru ładować się do windy i psuć sobie i im nastroju, dawno już wyrósł z udawania, że da sobie radę, bo za wiele razy nie dał i to kończyło się gorzej. Ale nic nie musiał mówić, bo obaj wiedzieli, tylko Cosmo musiał jechać windą i Milo nie pytał, ale domyślał się, dlaczego.
I znowu zostali sami, szli przez chwilę w jakiejś ciszy dziwnej, pełnej napięcia, ich kroki tylko odbijały się lekkim ehem od ścian, głośne jakieś się wydawały i z początku szybkie, chyba jednak obaj zwolnili w pewnym momencie, chyba żadnemu aż tak się nie spieszyło.
Chyba obaj na chwilę wrócili do Londynu, do tego mieszkanka ciasnego niedaleko Hyde Parku, ze sporym oknem tuż pod łóżkiem, do chwili w której Lori zmarznięty wsuwał się do niego pod kołdrę i przytulał, albo kiedy siedzieli razem, a on powtarzał materiał do nauki, kiedy tak dobrze było po prostu, byli obok, mogli się objąć i takie naturalne było, żeby pocałować te usta, żeby przesunąć dłonią po jego talii, wkraść się powoli pod ubrania i nagie ciało rozgrzać swoim własnym.
Uśmiechnął się lekko na usłyszane słowa, które tam w Londynie by paść nie mogły, bo za sentymentalne były chyba i chyba to nie była prawda. I dłoń uniesiona, ułożyła się na jego ramieniu, przystanął zdziwiony, chłodne palce przesunęły się po szyi i to było tak naturalne i najbardziej w świecie właściwe, że nie dało się chyba już dłużej udawać. Więc złapał mocno za jego nadgarstek, szarpnął nim, popchnął na ścianę, może trochę zbyt gwałtownie, przyparł go do niej całym sobą, jakby się bał że Lori zaraz spróbuje mu uciekać. Ale Lori wcale nie uciekał.
Te usta lekko uchylone jakby w oczekiwaniu, lekko szkliste spojrzenie, pocałował go zaraz, obejmując go mocno, dłonią przesuwając po jego boku, plecach, drugą objął jego twarz i nie chciał się odsuwać ani na moment, choć cholernie złe było to, co właśnie robili. Ale odsunął się w końcu, trzeba do góry, choć na schodach przyciągnął go znowu, składając pocałunki na jego szyi z trudem panował nad sobą, żeby się na niej nie zassać, nie zostawić po sobie śladu. I za każdym razem, kiedy się odsuwali, to było trudniejsze i chyba gorsze, bo z każdym krokiem byli bliżej mieszkania i bliżej Cosmo, wobec którego wcale nie chciał być przecież nie fer. Ale w końcu byli blisko i wszystko musiało wrócić do normy, bo ta chwila intymności, chwila wspomnien była bardzo zła i niewłaściwa i była przecież zdradą, Milo co do tego wątpliwości nie miał. Nawet, jeśli w tej chwili myślał głównie o tym, żeby Floriana rozebrać tu i teraz i mieć go tylko dla siebie znowu z głupią nadzieją, że może tym razem się uda.
I w końcu go zobaczyli, byli już przy samym mieszkaniu i mówił coś o jakiejś Karen, Milo słuchał więc o beznadziejnej sąsiadce i wszedł zara do domu, w którym ostatecznie chyba pozwolono mu nie ściągać butów, więc nie zawracał sobie tym głowy, tylko dał się Cosmo prowadzić wgłąb mieszkania i słuchał, jak ten gada jak najęty.
Na wspomnienie o gramofonie, uśmiechnął się lekko, bo to tak bardzo pasowało do Floriana, a pewnie i do nich obu, spojrzał zaraz na sprzęt i na Cosmo, szczerze się zastanawiając, o czym on może mówić, kiedy w przejściu znów pojawił się Florian.
- W życiu bym się w tym opisie nie połapał. - zaśmiał się więc tylko, kiedy padły wyjaśnienia, choć gdyby miał zgadywać tylko, o jakiej płycie mógł ględzić Lori to zgadłby bez problemu. Chyba w ogóle Bowiego nie słuchał od ich rozstania, bo te dźwięki za bardzo pachniały tymi waniliowymi perfumami, za bardzo kojarzyły się z lokami łaskoczącymi po twarzy, z chudymi nadgarstkami w jego dłoniach i śmiechem, tym jednym, konkretnym. Za dobrze pamiętał tę postać delikatnie poruszającą się w rytm muzyki w ramach jakiegoś szczególnie dobrego nastroju i opowiadającą ze śmiechem do czasu, aż ulubiona piosenka nie padła, bo w jej trakcie nic już nie mówił, ale podszedł bliżej.
Ale teraz te smukłe palce wsunęły mu w dłoń szklankę, zetknęły się przy tym z jego dłonią na jedną chwilę, zadziwiająco miłą. Napił się więc i faktycznie odpalił płytę, by obrócić się akurat w chwili, gdy Cosmo wykrzyknął przekręcony tytuł.
Dziwne rzeczy wzbudzają w tobie tak silne emocje, Słońce. - cisnęło mu się na usta, ale chyba zbyt czule by to zabrzmiało, za bardzo jak słowa sprzed dwóch lat, więc zaśmial się tylko na to oburzenie i przesadny zdecydowanie wyraz niechęci i patrzył, jak teraz Florian przegląda książki, po czym zaczyna skakać po meblach. Oparł się więc o ścianę i patrzył na ten pokaz - uroczy, przesadzony, karykaturalny w jakiś sposób jak cały Florian, kiedy popadał w lepszy nastrój. Napił się tylko, z chęcią wyłapując każdy energiczny, dramatyczny gest, wpatrując się w niuanse jego mimiki, a później w te pokłony i pocałunki. I sekundę później znów byli blisko, Florian trafił na niego i odwrócił się i mówić dalej.
Położył więc dłoń na jego policzku, ich twarze były tak blisko, kolejny pocałunek, jakby tamte na korytarzu ani na chwilę się nie przerwały. Ale tym razem Lori uciekł mu szybko do tego stolika, do tych poduszek.
I słodki był w tym wszystkim strasznie, uroczy potwornie, choć cały ten tekst który cytował dobrał jakoś najkoszmarniej, jak tylko mógł. Ale nie czas analizować teraz jego wybory. Czas do Cosmo podejść, może żeby przestać myśleć o Lorim na chwilę w sposób w jaki nie powinien już o nim myśleć, a może po to, żeby utrzeć nosa komuś, kto jak zawsze zgarniał całą uwagę otoczenia i, komu zawsze dokuczać pod tym względem lubił.
- Spektakl po spektaklu, jaką mu wystawimy recenzję? - uśmiechnął się pod nosem, całując krótko jego usta i za nadgarstek go ciągnąc do tej kanapy, do której tyłem już szedł, dłoń kładąc na jego boku, wyciągając mu w końcu koszulę ze spodni, zanim go wciągnął na swoje kolana. - Dobór tekstu nie najgorszy, to trzeba przyznać, ale pewne fragmenty mógłby chyba powtórzyć, co sądzisz?

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Oczywiście, że nienawidzisz tej książki - za prosta jest dla ciebie, Flo, a ty tak bardzo lubisz przecież mieszać, tak bardzo lubisz gmatwać i lubisz to wszystko, w czym zdążył już namotać ktoś inny. Ale to nic, bo ja też tak chyba lubię, bo tak przyjemnie jest rozpływać się pod gładkim pocałunkiem na skroni, tak dobrze splatać palce na moment przy odbieraniu szklanki i tak bez chwili zawahania katować gardło ostrym posmakiem whiskey. Nie lubił nawet whiskey, tak właściwie, ale to nic. Tu i tak nie chodziło wcale o smak, więc krzywił się lekko, choć kąciki ust uparcie ciągnęły ku górze, kiedy to stworzenie o gładkich włosach układających się falami i najpiękniejszych oczach pod słońcem, sunęło palcami wzdłuż grzbietów kolejnych okładek, a on starał się nie patrzeć na niego, żeby mieć niespodziankę. Na Milo teraz patrzył, zawieszając spojrzenie gdzieś na tych gęstych brwiach, kiedy Bowie pobrzdękiwał gdzieś w tle, a Lori był tak blisko przecież, że gdyby się postarał, poczułby jego oddech spływający po karku i ramionach. A może to przeciąg, a nie oddech. A może to tylko wyobraźnia.
Ale zaraz to chwiejne istnienie tuż obok przeniosło się niespodziewanie w stronę kanapy, z opasłym tomem Anny Kareniny, którą Cosmo przez te wszystkie dni zdążył przeczytać dwukrotnie, na rękach, ze słodkim, wibrującym długo jeszcze w powietrzu, uśmiechem na wargach. Tak więc Fletcher nie mógł już nie patrzeć, bo nie patrzeć się nie dało, bo trzeba było teraz unosić podbródek odrobinę, żeby mieć jak najlepszy widok na tę długą sylwetkę chyboczącą się na blacie, na te przedramatyzowane gesty i to, jak usta układają się w kolejne sylaby. Palce musiały przechylić szklankę znowu - kolejny łyk, bo zbyt dużo zbędnego napięcia rozsadzało teraz mięśnie, a przecież to był Flo i to Flo do bólu, kiedy skakał z mebla na mebel, kiedy recytował z takim zaangażowaniem kolejne wersy, kiedy łapał z nim spojrzenie w końcu. A potem znowu był tak blisko i Cosmo musiał uśmiechnąć się szerzej, i przewrócić oczami, kiedy kłaniał się przed nim, i już chciał mu wystawiać dłoń do cmoknięcia, ale wtedy mrugnął do niego, wtedy wtoczyły się kolejne wersy, wtedy do ust dosięgnął pocałunek. Krótki, mocny - dawno nie mieli takiego pocałunku i gdzieś w klatce piersiowej zakuła desperacja, żeby przeciągnąć go, przedłużyć jakoś, zamknąć w zasięgu swoich warg i już nie uwolnić, ale przecież Tołstoj był teraz i Tołstoj był najważniejszy.
Tak więc z tą dłonią zawieszoną wpół drogi do jego policzka, z uchylonymi w niedokończonym pocałunku ustami, musiał odprowadzić go leniwie nieznoszącym rozłąki spojrzeniem dalej od siebie, do tyłu, aż zetknęły się ze sobą tamte dwa ciała, które nie były nim i Florianem, tylko Florianem i obcym czymś, w gruncie rzeczy, czymś, co drażniło w płuca i więziło w klatce piersiowej powietrze, ściskało krtań. I umysł próbował wtłuc w myśli, że to tak, jak z Marlą, że to dodatek tylko, tak? Dodatek, żeby nam było lepiej, nawet jeśli ten dodatek uwierał jakoś mocniej, nawet jeśli kurczył trochę pewność siebie i na jeden, przeraźliwie paskudny moment, palił ostrym ogniem uczucia zbyt bliskiego porzuceniu, żeby można było przestąpić nad nim bez zawahania. Przełknął je jednak z trudem, jak połykaną bez popicia tabletkę, bo oczy nie mogły się oderwać i tak, choć ten pocałunek - taki krótki w gruncie rzeczy - zdawał się rozciągać kolejnymi sekundami, pomiędzy wersami, a Cosmo najbardziej czuł się chyba zagubiony, bo nie wiedział czy powinien tak czuć i czy o to chodziło. Ale Lori się śmiał, a kiedy on się śmiał, to wszystko wydawało się jaśniejsze trochę bardziej i trochę mniej bez sensu, więc Fletcher też musiał się zaśmiać, dopijając pospiesznie tę niedobrą whiskey, żeby przegonić resztki tamtego głupiego uczucia, które nie powinno nigdy się pojawić.
Flo opadał na poduszki, a w tym czasie Milo podchodził do niego, zabierając nagle uwagę, ściągając na moment z St. Verne'a całe światło reflektorów i ten snop podziwu, zatrzymujący się do tej pory gładko na tym zaróżowionym już nieco od alkoholu licu miękkim spojrzeniem. I zaraz był kolejny pocałunek, którego smaku zdążył już zapomnieć nieco, choć przecież zwykł kłaść się na wargach równie wygodnie, długimi nocami i leniwymi porankami. Teraz rozbrzmiał w głowie echem szeregu wspomnień, miłych przecież, nawet jeśli spojrzenie odruchowo powędrowało kontrolnie w stronę Flo, jakby pytał czy mogę? Mógł przecież, prawda? Idiotycznie to było zupełnie, ale teraz wszystko było inaczej niż z Marlą, bo teraz byli razem, oficjalnie zresztą, teraz się kochali przecież - oficjalnie też, teraz obiecywali sobie nawzajem duże rzeczy i teraz Cosmo uciekał tak długo od całego tego cielesnego bagażu. Tak długo tylko po to, żeby przyciągnąć go z powrotem do siebie, choć dobrze było przecież, nawet jeśli w umysł zakuła krótka myśl o tym czy Khayyam zauważył, jak gruby ma nadgarstek i czy zwrócił uwagę na to, jak ciasno koszula przylega do ciała, kiedy wyciągał ją ze spodni? I wreszcie - czy ten ciężar cały, który musiał w końcu opaść na jego kolana, z ugiętymi nogami zatrzymującymi się po jego bokach, nie był przytłaczający zbyt, zbyt duży szalenie? Cała parada myśli przepłynęła przez głowę, jedna goniła drugą, a ta następna, ale przecież oprócz tego było też to, co teraz, tutaj, bo Milo zadawał pytania przecież i te pytania wymagały odpowiedzi, nie tych nagłych, gorących wątpliwości, nie serca bijącego zbyt szybko z niewłaściwego powodu. Tak więc cień uśmiechu pospiesznie przemknął po twarzy, więc oczy wbijały się mocno w twarz Khayyama, więc wskazujący palec prawej ręki ułożył się gładko na jego ustach wreszcie, z syczącym ćśś, które drżąc lekko rozrywało stłoczone między nimi powietrze.
- Psujesz nam show, język tępego, tłustego Cerbera sapiącego u bram. - Zbyt słodki uśmiech, gdy opuszek zahaczał o jego dolną wargę, żeby spłynąć wzdłuż podbródka, a twarz przybliżała się mocniej. - Drżące ścięgno, grzech, grzech... - kurczący szept osiadł miękko wciąż rozchylonymi w uśmiechu ustami na ciepłych wargach mężczyzny, kiedy dłoń spływała gładko wzdłuż klatki piersiowej, a palce zaczepiały o kolejne guziki. Trudne było ignorowanie Floriana teraz - cholernie trudne, ale czuł przecież na sobie jego spojrzenie, wszystko czuł, każde drgnięcie badającego wzroku. Tak więc teraz miał być na chwilę Milo tylko, nawet jeśli Milo był tylko i wyłącznie dla Flo. - Kochanie, dymy wysnuwają się ze mnie jak szale Isadory - i musiał zsunąć się tym drżącym półszeptem z jego warg, pomknąć prędko wzdłuż krtani, ku dołowi, ześlizgnąć się ustami po wrażliwej skórze na szyi. - Diabelski lampart! Promieniowanie wybieliło go i zabiło w ciągu godziny. - Dłoń, która do tej pory wadziła o kolejne guziki, teraz powróciła gwałtownie do góry, oplatając palcami jego szyję, zaciskając się mocniej przy końcu zdania, a potem puszczając całkiem, żeby zsunąć się luźno po ciepłej skórze, odsłoniętej przez te luzem puszczone guziki tuż przy kołnierzu koszuli. - Namaszcza ciała cudzołożników jak popiół Hiroszimy i przeżera je. Grzech. Grzech. - Aż wreszcie druga ręka musiała dołączyć do tej pierwszej, wreszcie drżące jeszcze trochę ze stresu palce zaczęły rozpinać po kolei nieszczęsne guziki od tej garniturowej kamizelki - z początku powoli, ale potem przyspieszywszy odrobinę, ze słodkim grzechem w głowie i na ustach. - Kochanie, przez całą noc wciąż migotałam i gasłam. Pościel ciąży jak pocałunek rozpustnika. - Oczy odnalazły znowu jego spojrzenie, kochanie tak gładko układało się na języku, kiedy w głowie miał Flo, nie Milo wcale i wargi odnajdywały chętnie po raz kolejny jego usta, gdy kuła z zewnątrz świadomość, że Lori jest tu, tuż obok i ciągle patrzy. - Zbyt czysta jestem dla ciebie lub innych, twoje ciało rani mnie jak świat rani Boga - ciszej trochę, wypowiedziane jeszcze w te usta, z dłońmi zastygłymi przy krawędzi spodni po skończonej wędrówce wzdłuż ścieżki kamizelkowych guzików. - Jestem latarnią. Czyż nie zdumiewa cię mój żar i jasność. W samotności jestem olbrzymią kamelią, która rumieniąc się przybliża i oddala. - A dłoń wsunęła się na moment za krawędź spodni, ale tylko po to, by znaleźć ciepłą skórę pod materiałem nierozpiętej nadal koszuli i posunąć palcami ku górze, gdy twarz topiła się na moment jeszcze w tym wygodnym miejscu między szyją i ramieniem. - Zdaje mi się, że wzlatuję. Zdaje mi się, że mogłabym wstać - kulki rozżarzonego metalu unoszą się, a ja kochanie... - I musiał wreszcie spojrzeć na niego, na Floriana spojrzeć, wzrokiem wymykającym się spod pochylonej głowy, która palącym policzkiem przyciskała się stale do obojczyka Milo. -... Jestem czystym acetylenem, Dziewicą w asyście róż... - I nie potrafił już odciągnąć od niego spojrzenia, więc te dłonie, błądzące gdzieś pod koszulą Khayyama musiały wysunąć się ostrożnie, więc policzek odsunąć od ramienia, więc tułów wyciągnąć odrobinę nad kanapą w jego stronę. Palce pochwyciły ramię St. Verne'a, pociągając go lekko w swoją stronę, do ust tylko, na ten krótki, palący w duszę pocałunek, od którego serce znowu szybciej biło, ale to chyba już nie tylko ze stresu. - ... pocałunków, cherubinów, cokolwiek te różowości oznaczają .Nie ciebie ani jego. - Kłamstwo, ale jak miękko, bez żadnego problemu, wydostało się przecież na zewnątrz! I dłoń wysunęła z ręki Flo szklankę, żeby pospiesznie unieść ją do ust wciąż patrząc (bo za mało było nadal, za mało wciąż), opróżnić całkiem niemal z potężnym skrzywieniem warg, aby potem odginając kręgosłup niebezpiecznie, z ręką szukająca stabilizacji na ramieniu Milo, odstawić ją z głośnym stuknięciem na blat stołu i wrócić zaraz, ciałem i spojrzeniem, znowu tak blisko Khayyama. - Nie jego ani kogoś innego. - Palce skupiły się znowu na guzikach jego koszuli, uparcie zacinające się pod jego chwiejnym dotykiem i zdeterminowanym spojrzeniem wpółprzymkniętych oczu. -Moje ja, te halki starej nierządnicy, topnieją... - Ostatni guzik i dłoń już mogła przesunąć się miękko od podbrzusza aż do szyi i z powrotem, z miękkim szeptem, którego ostatnie słowa zgubić się musiały w kolejnym, dłuższym tym razem pocałunku.
- W drodze do raju.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Komfortowo było mu z tą myślą - że wiedzieli. Obaj. Że go znali. Obaj, świetnie, bez wątpienia. Znali tego Floriana właśnie - trochę pijanego, ekspresyjnego, pełnego dramatyzmu, który wielu denerwował, choć był piękny przecież. Floriana, który zrzucał z półek książki skakał po meblach i czytał fragmenty powieści, jakby sam był ich częścią, ich narratorem może, może Kitty, może Anną, a może Wrockim właśnie. Floriana zakochanego i pragnącego bliskości, bo Florian uwielbiał bliskość i nagie ciała i pocałunki, które odbierały oddech, kiedy płuca krzyczały już o niego z desperacją. Floriana, który z pamięci recytował Nerudę, patrząc w pary cudownych oczu, układając dłonie na policzkach i udach, który czasem mówił po francusku, bo angielski robił się nudny, nosił miękkie koszule rozpięte pod szyją i pierścionki, które odznaczały się na długich, szczupłych palcach. Tego Floriana z zamglonymi oczami, proszącego o więcej, czasem głośno, a czasem niemo - rozchylając usta, sięgając do guzików spodni.
I on znał ich, to też było komfortowe, ciepłe, przyjemne takie. Może dlatego nie czuł teraz nic, co mogłoby mieć negatywne konotacje, może dlatego ni potrafił pozbyć się tego delikatnego uśmiechu z zaróżowionej twarzy. Bo znał. Wiedział, że Cosmo odda ten pocałunek, przechylając lekko głowę, że dłoń pobiegnie do policzka - zawsze kładł dłoń na policzku. Wiedział, że pochwyci zabawę, że zatopi się w niej, że będzie rozwlekał wszystko w czasie tak pięknie i uroczo, jak on mógł tylko. I wiedział, ze Milo uśmiechnie się w ten cudowny sposób, uniesie brwi, powie coś, przez co dreszcze przepłyną wzdłuż kręgosłupa, a on nie będzie wiedział, czy to przez dwuznaczną naturę tych słów czy przez jego głos, który zdawał się w takich momentach być ujmująco zachrypnięty. I pewnie dlatego nic go nie zdziwiło - te ciągnięcie Cosmo na kanapę, wyciąganie koszuli ze spodni, wciąganie go na kolana. Przepiękne. I dlatego też nie dziwił go Promyk mówiący, że spektakl psuje, a potem ten wiersz i te palce, te pocałunki, te rozpinane guziki, wszystko zlane w jedną chmurę, w jedną plamę złożoną z kolejnych mniejszych plam, przypominających teraz fragmenty impresjonistycznego obrazu. Po nietrzeźwej głowie myśli sunęły leniwie - jak można byłoby być zazdrosnym o coś tak perfekcyjnego? Nie można być złym na ideał, bo wtedy przestaje być ideałem. Więc jego oczy błądziły powoli po ich twarzach i zarysach sylwetek w tym słabym, ciepłym świetle, w tej dalekiej, przyciszonej muzyce. I mógłby tylko tak podziwiać, nie byłby zły, ale oczy Cosmo złapały jego wzrok, dłoń złapała jego ramię, a potem usta jego wargi. Miękkie, ciepłe, w pełni oddane mu teraz, więc odwzajemnił ten pocałunek chętnie, mocniej chyba nawet, głębiej, zmuszając go do odchylenia się do tyłu pod jego naporem, gdy palce ułożyły się lekko na ramieniu Milo, ściskając biały materiał koszuli. Niepotrzebnej i głupiej, swoją drogą, choć pięknie mu w niej było.
Ale Cosmo się odsunął, oddech uspokoił, nie zauważył nawet odebrania tej szklanki, choć usłyszał stuknięcie o blat. Nieważne. Musiał odchylić się, opaść lekko, plecami przywrzeć do oparcia kanapy, unieść podbródek. W drodze do raju - co za cudowna klisza, urodziwa wyjątkowo, więc po chwili ten śmiech krótki, zaczepny uśmiech, powolne oklaski - trzy mocne uderzenia dłoni o dłoń.
- Grand spectacle, mon garçon - powiedział w końcu, a głos chciał się chwiać, choć nie mógł teraz. - Soyez gentil avec le visiteur - dodał jeszcze, przeczesując palcami włosy, znów łapiąc spojrzenie najpierw Cosmo, potem Milo. Na nim chyba zawiesił się dłużej, bezczelnie wpatrując się w jego oczy, choć prostował się znów, a ramię sięgało do chłopaka, żeby w końcu opleść go mocno w talii i zsunąć z kolan tego aktora, który jako jedyny zdawał się nie grać tu żadnej roli. Cosmo musiał siedzieć teraz na tej kanapie między nimi, przylegając plecami do klatki piersiowej Floriana, twarzą zwrócony do Milo. A Flo mógł tylko trzymać wciąż spojrzenie tych ciemnych, uważnych oczu, sunąc wargami po skroni Promyka, zahaczając co jakiś czas o miękkość tych jasnych włosów, zbierając fakturę skóry policzkiem. I wprawiona dłoń rozpinała sprawnie guziki tej kwiecistej koszuli, żeby móc usunąć bez przeszkód po brzuchu, próbując zawłaszczyć dla siebie całe ciepło, każde drżenie mięśni, każdą oznakę tego, że go chciał teraz, bo Florian chciał przecież. Jego chciał i chciał Milo, i nagle te uczucie, takie mocne i pełne jakiejś miłości i zachwytu, których nie potrafił zrozumieć, i te pragnienie, ogromne pragnienie, zdawało się wypełniać go całego, więc usta spłynęły na szyję Cosmo, przygryzły skórę, a potem głowa znów poderwała się lekko, żeby na nowo odnaleźć ich gościa, złapać jego oczy.
- Chodź tutaj, Milah - wyszeptał tym cichym, rozedrganym trochę głosem, kiedy dłoń wyciągała się do Milo, łapała go za przedramię i przyciągnęła bliżej. Bo miał być bliżej. Wszyscy mieli. Tak jak Florian miał przesunąć palcami po jego policzku, opierając swój lekko o tę śliczną głowę Fletchera, którego obejmował w pasie teraz jeszcze mocniej, mocniej do siebie przyciskał. - Którą część trzeba było powtórzyć, mój drogi? Tą? - I pochylił do przodu głowę, wbijając się znów w jego usta, dłużej i intensywniej tym razem. I te wargi, te ciepło Cosmo przylegającego do niego teraz plecami - zakręciło mu się w głowie i nie była to whisky, na pewno nie. - Czy coś mi umknęło?

autor

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Patrzył na ich pocałunki, dwie osoby które przecież podobały mu się z osobna, dwie osoby których ciała znał przecież, których gesty i zachowania poznał i dobrze mu z nimi było, ale wcale nie podobali mu się tak razem, jak chyba powinni teraz. Bo obaj piękni byli, bo obu chciał dotykać, słuchać ich głosów, podobały mu się, uśmiechy, spojrzenia, drobiazgi, ale Floriana miejsce było przy nim chyba. A może nie było, na pewno nie było ale na pewno powinno być i nie podobała mu się ich bliskość wcale, a najbardziej mu się nie podobało, że była na miejscu i że to on tutaj był intruzem. I, że zazdrość którą czuł była nie na miejscu, że tak naprawdę nie miał do niej prawa. Ale był tu i wycofać się nie mógł, bo chciał być blisko, prawda jest taka, że chciał być blisko Floriana, desperacko chciał chyba, chyba tęsknił za nim okrutnie, chyba coś w nim na nowo ożyło tego wieczora i to bardzo źle, że ożyło, bo nie miało prawa już istnieć od tak dawna.
Ale śmiech Flo, jego żywe zachowania, dramaturgia, przesadna i oklepana, ale urocza jednocześnie, lubił jego styl, tak spójny z jego sposobem bycia, przynajmniej tym zewnętrznym, tym na pokaz. I patrzył i jego oczy pochłaniały jego sylwetkę, którą chciał zapamiętać, właśnie taką, ekspresyjną i pełną życia, tak dobrze było zakryć wspomnienie skulonego, zapłakanego Floriana, tego którego widział po raz ostatni, kiedy znów krzyczeli na siebie i znów mówili okrutne rzeczy, nie mogąc znaleźć porozumienia.
Ale to chyba nie powinno być teraz ważne, teraz tutaj byli, tu był Cosmo, tu wszystko było inne. Mieszkanie inne okoliczności inne, inne absolutnie wszystko, tylko to dziwne szarpanie wewnątrz ciała się nie zmieniło, jedynie powód inny, bo wtedy ranili się otwarcie, a teraz to wszystko tkwiło pod jakąś skorupą. I te pocałunki na klatce schodowej tkwiły w jego głowie i ten chłopak, który był tu, mimo że one miały miejsce i to tak cholernie okrutne było.
Ale całował teraz te usta, też znajome i przyjemne, pachnące trochę alkoholem w tej chwili, smakujące ostrym smakiem whisky.
Więc się wycofał, więc wciągnął go na swoje kolana, dobra ta bliskość była, wymazywała myśli, oczyszczała umysł i chyba chciał żeby tak było, żeby nie myśleć chwilę, nie zastanawiać się, więc przesunął dłońmi po tym ciele drobnym, słychając kolejnych słów, ten uśmiech uroczy obserwując, usta na dolnej wardze, na twarzy, kolejne słowa, ciche, łagodniej artykułowane, bardziej subtelnie niż robił to Florian. I dłoń na piersi, usta błąkające się po szyi, dotyk którego robiło się tak przyjemnie dużo, który ciepły był i ciepło wywoływał mimo swojej subtelności. Usta, dłonie, głos, słowa piękne, wsłuchiwał się w nie z przyjemnością,wsuwając dłonie pod tę luźną koszulę i błądząc nimi przez chwilę po brzuchu, przesuwając je na plecy powoli, badając ciało, te kości tak wyraziście, przerażająco odbijały się pod skórą swoją twardością. I ujął jego dłoń w końcu, odpinając mankiet z nadgarstka, potem z drugiego i całując jeden z nich delikatnie, pociągając przy tym rękaw wyżej i przesuwając pocałunki za odsłoniętymi kawałkami skóry.
I wtedy Cosmo się odsunął, a przy nich pojawił się Florian, on chyba mocniej zacisnął swoje dłonie na drobnym chłopaku, kiedy chłodna jak zwykle dłoń St. Verne’a znalazła się na jego ramieniu i kiedy całował tak mocno Fletchera, nie myślał już wcale, kiedy jego własne usta przywarły do odsłoniętej szyi Cosmo, kiedy pocałował ją, szukając tego najcieplejszego na niej, delikatnie pulsującego punktu, a po chwili Florian mówiący po francusku i chyba coś znów wróciło, bo choć to takie kiczowate i czasami śmiał się z tego, lubił jak zmieniał się ton głosu Loriego, kiedy mówił po francusku i czasem lubił odpowiadać mu, prosto do ucha, ale chyba teraz mu nie wypadało, w końcu gościem był.
I Cosmo zniknął z Kolan, oparty o Floriana mocno, więc sam obrócił się, jego jedną nogę układając za sobą, dłonią po niej przesunął powoli, po materiale spodni, wyczuwając kształt ciała pod spodem ukryty jeszcze, czekający. I zrzucił z siebie tę kamizelkę w końcu, która wisiała, została tylko koszula, też rozpięta już, materiał muskał lekko ciało, które odsłaniał odpinając guziki ubrania Cosmo, rozsuwając jego koszulę. I potem dłoń na jego ramieniu, kiedy pochylał się, całował te odsłonięte obojczyki, więc uniósł się i spojrzał w oczy Floriana i tyle chciał mu w tej chwili powiedzieć, ale ta chwila była kradziona i nie było w niej czasu na rozmowy, był ten głos rozedrgany delikatnie, policzki zaróżowione, usta lekko nabrzmiałe. I on cały najpiękniejszy.
I pocałunek pełen tęsknoty, przedłużony, intensywny, który pogłębił mocno, unosząc się nad Florianem lekko, opierając dłoń na jego ramieniu.
- Nie jestem nadal przekonany. - szepnął prosto w jego ucho, muskając je wargami delikatnie. - A skoro nie jestem to to nie jest prawda. Postaraj się bardziej.
Przygryzł lekko płatek jego ucha, czując jak jego ciało lgnie do tego drugiego, więc odsunął się, wracając do tych drugich ust, bo tak łatwiej było, więc dłonie przesunęły się po tej piersi drobnej i brzuchu aż na biodra i rozpięły w końcu spodnie jasne, zaczęły zsuwać, bo teraz nie na miejscu ten materiał był.
Niebawem zniknął cały materiał, zostały tylko ciała, dotyk, zbliżenie i wszystko zrobiło się zdecydowanie zbyt intensywne, żeby nad czymkolwiek się zastanawiać. I przez chwilę nic nie miało znaczenia, przez chwilę po prostu dobrze było, bo słyszał ten głos, bo miał pod palcami tę skórę, bo dłoni było dużo. I dopiero poranek miał przypomnieć, że to nigdy nie powinno mieć miejsca, bo w tej chwili podobna myśl byłaby absurdalna.


koniec. <3

autor

Zablokowany

Wróć do „Gry”