WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

Zablokowany
my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

cosmo & dede
Obrazek

Wiedziałeś, że to ja jestem Smoczym Wojownikiem!
Zawsze to wiedziałeś. Ale kiedy Oogway uznał, że jest
inaczej… co powiedziałeś? Co powiedziałeś?! Milczałeś!!
Kiedy byli mali, Dede zawsze wiedział o wszystkim pierwszy.
Nieważne tak naprawdę czy chodziło o jakąś kompletną bzdurę, czy o coś naprawdę wielkiego (przynajmniej w postrzeganiu Cosmo) i nieważna była cała masa innych rzeczy, bo on musiał powiedzieć od razu Devonowi, koniecznie. Tak więc Dede pierwszy wiedział o każdej piątce z matematyki i to w rękaw koszuli brata wycierał smarki, gdy dostał pierwszą w życiu tróję ze sprawdzianu z biologii, i do niego przychodził, kiedy Franklin był znowu nieznośny, kiedy pijany ojciec przyciskał mamę do materaca i kiedy tamtą jego ulubioną gęś zagryzł w nocy jakiś dziki pies. I to nie wydawało się wtedy dziwne - to, że przychodził, prawda? Rodzeństwo przychodziło do mamy czasem i on zresztą razem z nimi, ale każdy wiedział, że mama była zajęta. Babci Beci nie można było przeszkadzać, bo potrzebowała dużo snu i odpoczynku, i nie mogła nadwyrężać się za mocno, od kiedy poślizgnęła się na oblodzonej dróżce i złamała nogę parę lat wcześniej. Strasznie się wtedy wykosztowali na leczenie i mama zrobiła się chuda i słaba - potem Cosmo dowiedział się, że potrafiła nie jeść po kilka dni, żeby reszta rodziny nie musiała odejmować sobie z ust. Bo bardzo zależało mamie i nie można było zawracać jej głowy swoimi bzdurkami. Ojciec zawsze mówił, że zawsze synowie mogą przyjść do niego i on im pomoże w każdej sytuacji, ale kiedy jakiś dzieciak w podstawówce codziennie kazał Cosmo oddawać sobie swój lunch, to kazał mu tylko wziąć sprawy w swoje ręce i zmężnieć, pokazać, kto tu rządzi. Ale Cosmo nie rządził wcale przecież i nie chciał nawet rządzić - chciał mieć tylko święty spokój, więc musiał w końcu powiedzieć Dede, a Dede był łysy i nosił dresy, więc ten głupie Billy wystraszył się od razu i obiecał, że przestanie i przestał faktycznie - Dede nie musiał nic robić nawet przecież, po prostu budził respekt.
Cosmo na każde święta rysował wszystkim laurki, podpisując się na nich per Pan Mikołaj Święty, które ojciec wyrzucał do śmieci w kilka dni po Bożym Narodzeniu, bo nie lubił jak graty walały się po domu. Dede dostawał największą zawsze i Cosmo naklejał na nią najwięcej naklejek i zużywał najwięcej kredek, i mazaków, wypisując do reszty kolorowe cienkopisy. Bo każdy musiał dostać coś ładnego, to na pewno, ale Dede zasługiwał na najpiękniejsze zawsze i najbardziej błyszczące, i skomplikowane, więc Cosmo tam w środku pisał, że wszystkie twoje marzenia się spełnią w tym roku, bo byłeś bardzo grzeczny - Pan Mikołaj Święty ps. twój brat by z chęcią zjadł twoje słodycze, jak nie masz na nie ochoty. I z roku na rok ciągnęła się za nimi ta sama obietnica spełnionych wszystkich życzeń, i Cosmo pytał czasem czy jakieś marzenie mu się spełniło ostatnio, i śmiał się, jak Dede wymyślał na szybko jakąś bzdurę o tym, żeby nie zdeptać już nigdy ślimaka i żeby na ziemniakach nie było już stonki.
Na ostatnie święta też dostał taką kartkę, choć bardziej wulgarną na pewno, ze zdjęciem jakiejś modelki przyklejonym na przednią stronę, ale wciąż życzył Pan Mikołaj (Nie)Święty, i wciąż wszystkie marzenia miały się spełnić za to, że bardzo był grzeczny w tym roku. Tylko, że Cosmo nie zdążył spytać czy jakieś życzenie udało się spełnić. Nie miał za bardzo czasu, tak w sumie, bo wyprowadził się w kilka miesięcy po świętach i mniej jakoś rozmawiali już potem. Mniej - jeszcze mniej w sensie, bo w końcu skończyły się też wiadomości z krótkimi zapytaniami o to, co na obiad, gdzie się włóczy, co to za syf w łazience i czy Cosmo może pożyczyć szczoteczkę do zębów, bo swoją gdzieś przesiał. I bez tych małych rzeczy, wszystko zdawało się nagle zupełnie urwać, bo zostały im tylko głuche lajki zostawiane na Instagramie, czasem telefon, żeby skonsultować sytuację rodzinną, krótkie wiadomości ej zrobisz mi w uchu kolczyk?, ewentualnie informacje o zbliżających się imprezach wspólnych znajomych.
Choć wydawało mu się z początku, że to nie robi zupełnie różnicy, to chyba było trochę jak osiem lat wcześniej, gdy Dede pojechał do miasta. Tylko, że to Cosmo pojechał tym razem i byli w tym samym miejscu przecież, tak? W tym pierdolonym Seattle, które nagle miało dla nich obu zupełnie różne wymiary i Cosmo nadal nie mógł przyjść i powiedzieć, że Franklin był chujem, że pokłócił się z Florianem, że nie umie rozmawiać z Felicją, że się boi, że jest chory, że nie wie w sumie czy da radę się z tego całego gejostwa wyleczyć - chyba jednak nie, że Bajzel ciągle kicha, jest chory? I czy on jest chory w tym wszystkim, co jeśli jest chory, bo przecież nie rozumiał zupełnie jak działa ten seks w klubowych kiblach i nie rozumiał zupełnie jak godzić pracę ze szkołą, żeby nie zasypiać za dnia wpół czynności, i nie rozumiał jak żyć w tym ciągłym stresie, i napięciu, i jak odliczać te banknoty, które trzeba wysłać rodzicom, żeby palce nie drżały przy tym tak bardzo, a ten irytujący głosik z tyłu głowy nie nie krzyczał skąpych myśli o zostawieniu sobie wszystkiego dla siebie.
Gdy Felicia wyszła, znowu zrobiło się gorzej, chociaż przecież miał ze sobą Bajzla, chociaż przecież rozmawiał z nią tak długo i pozwalał jej trzymać się w ramionach przez kolejne minuty. Najpierw te nachalne myśli, musiał wyłączyć komórkę, bo kciuk drżał nad znajomymi inicjałami. Potem niedobrze było, znów słabo, a przed snem kolejna fala gwałtownych skurczy, więc nie mógł nawet porozmawiać z Florianem, kiedy ten wrócił. Bo tak źle znowu było i znowu nie mógł ustać na nogach, tylko leżeć w tym łóżku, w gościnnej sypialni przerobionej naprędce na jego własną i zwijać się z tego cholernego bólu, a przecież miało być już dobrze, tak? To wtedy Dede musiał pisać, ale on był zajęty zaciskaniem zębów mocno na dolnej wardze, żeby nie płakać znowu, nie krzyczeć, żeby nie robić afery, choć przecież rano było już znośnie, w porządku. Obudził się na drugi dzień cały w wymiocinach, mył się i słyszał jak doktor Snave pyta Floriana o nową pościel, i było mu tak wstyd, tak głupio, tak źle cholernie, że nie miało znaczenia już to, że ta pieprzona gorączka wreszcie zeszła, że przecież chodzić mógł, że tego ranka było znowu okej. Bo ciężko było chyba z myślą, że wieczorem na nowo może zacząć się to piekło, że to nie minie tak szybko, że nie odpuści tak łatwo. Na śniadanie znowu dostał talerz zupy mlecznej i znowu nie potrafił zjeść ani trochę, znowu przez godzinę płakał nad tą miską, i chciał tylko, żeby ta ubrana na kolorowo terapeutka przestała mu truć nad głową, i kazać odpowiadać na kolejne pytania, bo on nie chciał wcale z nią rozmawiać, i nie chciał jeść tej zupy, która na pewno była zresztą paskudna. Więc na nowo zakładali mu tę sondę, a on nie miał siły się kłócić, choć łzy ciągle leciały po policzkach, bo o tyle łatwiej byłoby zjeść choć trochę z tych rzeczy, które podsuwali mu ciągle pod nos. - ale nie był w stanie przecież, prawda? Chciał, cholernie chciał, ale po prostu się nie dało kurwa.
Więc przy tym stole w kuchni jeszcze, z oczami i policzkami czerwonymi od łez, z plastikową rurką wystającą z nosa i drżącymi rękoma, włączał z powrotem telefon, i powietrze na chwilę musiało utknąć gdzieś w krtani, kiedy zobaczył wiadomość od Dede. Kolejną, bo na żadną z wcześniejszych nie odpisał, choć nie był pewien w ogóle dlaczego. Pewnie dlatego, że był chujowym bratem po prostu. Przez moment chciał zadzwonić do niego teraz, zaraz, żeby usłyszeć jego głos tylko, ale zrezygnował szybko, bo na żywo. Na żywo pogadać. To stresujące bardziej, ale lepsze chyba, prawda? Tak uznała w każdym razie doktor Snave, wyraźnie zadowolona z tego, że Cosmo postanowił porozmawiać z bratem i to do tego stopnia, że zgodziła się nawet wyjść na moment i zostawić ich samych, bez scen podobnych tym, które odstawiła wczoraj przed przed Felicią.
Dlatego czekał teraz niecierpliwie na tę obiecaną twarz i obiecane fajki, obgryzając ze stresu paznokcie i czekając aż lekarka wyjmie wreszcie tę sondę, żeby nie straszyć, to nic zupełnie, że potem trzeba będzie założyć jeszcze raz, a zakładanie bolało, zwłaszcza, że z nosa często ciekła krew i tak w środku wszystko było mocno nabrzmiałe od kataru i płaczu. Siedział przy tym nieszczęsnym stole w kuchni, wpatrując się nieprzytomnie całkiem w tę porcję tabletek, którą lekarka położyła mu przed nosem i kazała połknąć, niekoniecznie chcąc wyjaśnić mu co to, i tym samym stresując go tylko cholernie jeszcze bardziej, choć myślał, że bardziej już się wcale nie da. Aż wreszcie dzwonek do drzwi, rozpędzony Gatsby biegnący zaraz do wejścia, Bajzel owijający się gładko wokół nóg taboretu. I Cosmo też musiał wstać w końcu, musiał schylić się gwałtownie, żeby wziąć kociaka na ręce, i wreszcie skierować w stronę drzwi jakimś całkiem nerwowym krokiem, licząc w myślach mijane powoli metry. Doktorka była przy wejściu przed nim, oczywiście, a on nie miał siły nawet tam pędzić, więc przystanął przy wejściu do salonu, wbijając spojrzenie w to miejsce, w którym ustać miał zaraz jego brat. Krótkie przywitanie i grad pytań, którymi kobieta obrzuciła zaraz Devona (mogę dokumenty? mogę przedramiona zobaczyć? używa pan jakichś substancji? nie wnosi pan ze sobą nic niebezpiecznego? ostrożnie proszę, dobrze?), a potem jeszcze seria wymienianym półszeptem nad uchem Dede instrukcji, których Cosmo już nie mógł słyszeć, ale nieważne. Gdzieś nad ramieniem doktor Snave wisiała przecież ta twarz, którą znał tak dobrze, którą obserwował, jak twardniały jej rysy z każdym kolejnym rokiem, do której przychodził, gdy było źle, tak źle, tak cholernie źle jak teraz może nawet. I ciężkie były te sekundy teraz, gdy lekarka mówiła coś nadal, stając im na drodze, a Cosmo wpatrywał się tylko pustym wzrokiem w te zmartwione oczy. Wreszcie jednak przepuściła Devona, wreszcie odeszła, posyłając młodszego Fletcherowi ostrzegawcze spojrzenie i Cosmo naprawdę nie wiedział, dokąd wyszła - może do innego pokoju, może całkiem z mieszkania, może do sąsiada, naprawdę nieważne, wyjebane. Wyjebane, bo Bajzel sam zrozumiał i zeskoczył z rąk Cosmo, a Gatsby przestał obskakiwać Devona tak uparcie i przesadnie entuzjastycznie, i teraz tylko kilka rozchwianych kroków, wciągnięty brzuch, zatrzymany oddech - tyle tylko dzieliło ich od tego momentu, gdy zimne palce Cosmo przemknęły pod braterskimi ramionami na plecy i ułożyły się na nich wygodnie, a głowa oparła ciężko o ramię, ciało otoczyła fala ciepła.
Bo był tu - Dede tu był naprawdę, w tym jego małym piekle, zszedł tutaj po niego chyba, przyszedł i Cosmo mógł teraz przytulać go tak szczelnie, i tak dobrze było utonąć na chwilę w ramionach, które zawsze były najbezpieczniejsze na świecie.

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Amen, Cosmo. Amen. Powiedz głośno, żeby babcia słyszała. Czasem babcia siadała na jednym z łóżek, a oni klęczeli na podłodze, czasem przynosiła różaniec i kazała im wszystkim całować medalik, a czasem tylko sprawdzała, czy poprawnie wykonują znak krzyża. Franklin wpychał się między niego a Cosmo i szturchał ich w ramię, przekręcał słowa modlitwy i chichotał pod nosem, za co przynajmniej raz obrywał od staruszki w ucho. Devon w tym czasie obserwował go spode łba, modląc się, żeby pewnego razu Franklina potrącił traktor.
Każdego dnia zdarzała się przynajmniej jedna sytuacja, w której Franklin swoimi wyzwiskami doprowadzał do awantury. Nauczycielka mówiła, że to dobry chłopak, tylko trochę zbyt głośny, skory do dyskusji i wyrywny. Devon zaś nadal nie może odnaleźć się w grupie. Jednego dnia jest uczynny i pomocny, innym razem za szybko się denerwuje i łatwo go sprowokować. W domu było podobnie. Devon reagował przeważnie zawsze, kiedy ktokolwiek siadał na Cosmo. Dosłownie i w przenośni. Po incydencie z taczką tak go to męczyło, że w nocy zakradł się do łóżka brata i wymierzył śpiącemu Franklinowi siarczysty policzek. Krzyk zbudził oczywiście domowników, w tym ojca, który wszedł do ich pokoju w kraciastym szlafroku i z kapciem w ręku. Franklin dostał raz dla świętego spokoju, Devon dwa razy, dla zasady. Kiedy Cosmo pobiegł do niego z płaczem, że starsi znów zabrali mu śniadanie, Devon podszedł do ich na stołówce i napluł im w kanapki. Potem przez tydzień wracał dwie godziny później do domu, bo musiał ścierać gumy do żucia ze stolików w bibliotece.
Może to jakieś głupie poczucie niesprawiedliwości, może nieokreślona litość odzywała się w nim, kiedy młodszy brat tak zawodził z bezradności, zaciskał swoje małe, chude palce na jego ramionach i smarkał w jego najlepsze dresy. A może złość, która w pewnym momencie musiała odnaleźć swoje ujście, bo osoba, która istotnie powinna stanąć w obronie tego malca, była zbyt zajęta opróżnianiem kolejnej butelki. Wymierzanie sprawiedliwości w tym przypadku zawsze odbywało się po równo, boleśnie dla wszystkich.
W kościele wszyscy siadali w pierwszych ławkach, szczególnie w okresie świątecznym, mama z babcią zawsze głośno śpiewały, znały wszystkie pieśni na pamięć, nawet te po łacinie. Ojciec szedł do komunii jako pierwszy, za nim reszta rodziny, ze złożonymi rękami i opuszczonymi głowami, potulnie, jak kaczątka. Podczas ich ostatniej wspólnej pasterki Devon obserwował ten obrazek z ławki, siedząc obok Cosmo i trzymając go mocno za rękę. Podczas ich skromnego uroczystego obiadu, w który mama włożyła mnóstwo pracy, Franklin kopnął go pod stołem w piszczel. Dev oddał mu z takim impetem, że wszystkie świeczki na stole podskoczyły i ich cały dom o mało nie zamienił się w popiół. Devon do tej pory ma bliznę po skórzanym pasie ojca. Miał spędzić w pokoju resztę wieczoru, ale babcia przekonała teścia, żeby do kościoła poszli wszyscy, bo ksiądz zauważy i będzie niezadowolony, będzie wypytywał. Tylko do komunii Devon nie mógł iść, bo był niegodny. Ucieszył się wtedy nawet, chociaż plecy bolały przez całą mszę, i niesamowicie zimno było. Zima w tamtym roku była wyjątkowo bezlitosna, więc obaj trzęśli się w tej ławce, ogrzewając sobie nawzajem dłonie i Dev tylko powtarzał młodszemu bratu na ucho, żeby nie zapominał ruszać palcami u stóp, bo inaczej odmarzną.
Obserwował wtedy ojca, który z kamiennym wyrazem twarzy wracał do ich ławki. Dev zastanawiał się wtedy, w czym on jest bardziej godzien i czy w ogóle istnieje słowo, które w jakiś pozytywny sposób określa tego człowieka? Czy te wybuchy złości to tylko okres przejściowy, czy tak będzie już zawsze? I wtedy pierwszy raz przyszła mu do głowy myśl, przez którą tamta noc była wyjątkowo długa i ciężka.
Trudne rozmowy z Cosmo, próby wytłumaczenia, przełożenia na język Kung Fu, że tak trzeba, że kiedyś zabierze go ze sobą, że musi uzbroić się w cierpliwość i że na niego też przyjdzie pora. Że będzie się do niego odzywał, że mama obiecała przekazywać każdą ważną informację, że ma się dalej dobrze uczyć i nie dawać sobie pluć w kanapki i jak Franklin znów będzie dokuczał, załatwić go po mistrzowsku, tak jak robią to prawdziwi wojownicy.
Wszystko brzmiało tak przystępnie, wszystko wydawało się proste - to nic trudnego się do kogoś odzywać, w miarę regularnie. I może jednak postawił sobie tę poprzeczkę za wysoko, wydawało mu się, że jest w stanie udźwignąć cały ten ciężar pracy w kilku miejscach na raz, utrzymywania rodziny poza miastem i pilnowania, czy bratu nie dzieje się żadna krzywda, ale to nigdy nie mogło się udać, mimo że chęci były ogromne. Przeoczył moment, w którym wszystko się rozjechało. Były dni, kiedy sam potrafił obudzić się w ubraniach z wczoraj. Czasem zastawał w mieszkaniu imprezę i wtedy pił tak dużo alkoholu, żeby po prostu móc pójść w spokoju spać. Czasem przychodził do pracy i okazywało się, że nie jest już potrzebny, więc trzeba było szukać nowej, jak najszybciej. Nigdy nie pomyślał, żeby powiedzieć komukolwiek, że ma wątpliwości. A tym bardziej nie chciał zadręczać Cosmo, który po przyjeździe, został szybko wchłonięty przez miasto, bo to miasto potrzebowało nowej, świeżej krwi i Cosmo był idealnym materiałem. I Devon wciąż powtarzał sobie, że to przejściowe, że on też na początku był zafascynowany tym, że jest tu coś więcej, niż te kolorowe tabletki, które mieli w Grotto. I ulice tutaj są ciągle oświetlone, przez całą noc potrafi być głośno, w klubach jest muzyka, od której dudni w miednicy, są ludzie, którzy mówią różnymi akcentami, chcą ci pokazywać rzeczy, sprzedawać rzeczy, chcą ci się oddać częściowo i w całości, na chwilę, a czasem na noc, dają o sobie łatwo zapomnieć, a czasem powracają w snach i są z tobą długo, długo, tak jak to wszystko, co z nimi robiłeś lub od nich dostałeś.
Drżącymi dłońmi odczytał wiadomość od Cosmo. Pierwszą, którą dostał po tak długim czasie. Wcale nie cieszył się na to spotkanie. Ściśnięty żołądek przyjmował tylko tytoń w ilościach zdecydowanie przekraczających normę, a kawa i energetyki pozwalały przetrwać dzień po nieprzespanej nocy. Wiadomości od Floriana były tylko jakimś promilem całej prawdy. Najlepsi lekarze, młody jest, pierwszy raz, wyjdzie z tego. Jeden, pod którym on też mógłby podpisać się wielkimi literami, bo chujowi byli wszyscy, bez wyjątku.
Nawet nie próbował sobie wyobrażać tej rozmowy, nie próbował wyobrażać sobie widoku brata po tym, co musiał przejść i nie wiedział, czy jest mu niedobrze ze złości, czy ze stresu, czy jego zaprawiony żołądek w końcu zaczyna wszczynać jakiś dziki bunt. Ciężko mu było i tak. Skuna debil chce. Może na chwilę go to uspokoiło. Na chwilę. Tak naprawdę powaga całej sytuacji dotarła do niego, gdy drzwi otworzyła mu kobieta przedstawiająca się jako dr Snave. Jej pytań było mnóstwo i były głupie i bez sensu, Gatsby szturchał go swoim mokrym i zimnym nosem, ale Devon grzecznie stał, kiwał głową, wsłuchiwał się w ten szept pełen próśb i dobrych rad. -Proszę w miarę możliwości nie za długo - dobra, spierdalaj. Wzrok już dawno uciekł za jej plecy, już dawno zatrzymał się na twarzy teraz tak obcej, przepełnionej strachem i to był ten widok, od którego zaczynają piec oczy. Mózg chciał odnaleźć te ważne szczegóły, chciał połączyć je w znajomy obraz, ale to nie brat stał przed nim, tylko jakiś jego cień. I ten cień teraz obejmował go z całych sił, znów, i tylko pamięć mięśni pozwalała mu myśleć, że to jest Cosmo, ten sam Cosmo, ten sam, który robił mu świąteczne laurki, czytał na głos Dzieci z Bullerbyn i ściskał mocno za rękę w kościelnej ławce. Że wrócił. Chociaż nie do końca zdrowy, to przede wszystkim cały. Przez ten cały czas nie zdołał wydusić z siebie żadnego słowa, wszystko zatrzymywało się w gardle, zatykało od środka, nawet głupie dobrze, że już jesteś, brzmiało mu jedynie w głowie, jak echo. Ale nie musiał mówić, obaj wiedzieli. - Jesteś Smoczym Wojownikiem, pamiętasz? - cień uśmiechu przebiegł przez jego twarz, kiedy odsunął się, by spojrzeć na swojego brata.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Przede wszystkim - trzeba dawać sobie radę.
Pierwsze przykazanie, stojące tuż obok tego o przedkładaniu innych bogów (bożków - te wasze bajki zasrane), na jednym szczeblu, na jednej wysokości. Dawać radę można było na różne sposoby, choć najlepiej sprawdzało się podobno uderzenie w szczękę, bo pyskówki zawsze były poniżej poziomu trochę. Kiedy ktoś obraża twoją matkę, możesz uderzyć dwa razy - chyba, że to ojciec obraża, wtedy należy zatrzasnąć gębę i iść się zająć sobą, bo działka dalej nieprzekopana, idź wodę nastaw w bali do kąpieli, nie masz co robisz? Łatwo było znaleźć sobie zajęcie, a z każdym zajęciem też trzeba było dawać sobie radę, nawet jeśli byłeś mały i nie rozumiałeś dokładnie, jak działają wszystkie te sprzęty. Dawać radę trzeba było zawsze samemu - to też ważne, bo inaczej, jak ci inni pomagają, to jakbyś wcale nie dawał sobie rady. Więc możesz ryczeć, że są ciężkie te wiadra z wodą, którą trzeba nosić ze stawu do obory, możesz na ziemi siedzieć i płakać, ale zasłoń uszy i oczy, bo jak siedzisz i wyjesz, to każdy ma prawo zawsze ci odwinąć, kiedy tylko ma na to ochotę. Bo trzeba wyrobić charakter silny od gówniaka, prawda, Devon? Od małego trzeba zapierdalać, żeby się w dupie czasem nie poprzewracało, trzeba dźwigać zbyt duży ciężar, od którego zbyt wcześnie dostaną przepukliny i trzeba przysypiać w szkole czasem na lekcjach, bo ciężko było odespać tę harówkę w polu. Ale to nie obchodziło nikogo wcale, bo trzeba dawać sobie radę - bo jak nie dajesz rady, to znaczy, że nie zasługujesz na to wszystko, co ci dają pod nos, a masz na stole codziennie obiad, masz ubrania na zmianę i masz wodę, pod którą możesz się umyć.
Rodzinę masz. I wdzięczny być powinieneś, bo nie każdy ma rodzinę, nie każdy ma dom taki, rodziców ma nie każdy, wiesz? Rodzeństwo też nie wszyscy mają, jak Harry Stewart, on nie miał i zawsze musiał siedzieć sam w ostatniej ławce, śmierdziało od niego trochę i nigdy nie miał kanapek w szkole, a inni chłopcy wywracali mu plecak na drugą stronę i wpychali mu głowę do sedesu, i kazali zjadali robaki na szkolnym boisku - i on nie umiał sobie dać rady, powiesił się rok przed pójściem do liceum, i nawet jego ojciec nie przyszedł na pogrzeb. To dopiero chujowa rodzina, co nie? Chujowa rodzina musi wypuścić w świat takie dziecko, które nie radzi sobie wcale, a my nie jesteśmy chujową rodziną - dobrzy jesteśmy dla was, więc macie chodzić wyprostowani i kopać po łydkach, i wymierzać ciosy w twarz, gdy ktoś mówi, że cuchniecie albo obraża wasze siostry. Nie możecie być jak Harry Stewart, bo to wstyd byłby, Harry Stewart by siedział i beczał, nie umiejąc popchnąć tej taczki, więc wstań już z tej ziemi, bo nie jesteś jak Harry Stewart, gnoju niewdzięczny.
Tak więc trzeba było dawać radę sobie - i jeżeli nie dla siebie, to dla rodziny, nie? Dla rodziny masz dawać radę, żeby wstydu nie było, żeby odpłacić się jakoś za te lata wszystkie, cholerny gamoniu. Nie twoje są wcale te pieniądze, Devon, bo myśmy tyle lat na ciebie harowali, nie twoje słyszysz? Dawać radę masz, ale dawanie rady to nie jest ucieczka od korzeni, to nie jest zostawienie mnie i matki na pastwę losu, to nie jest porzucenie rodziny swojej o suchym pysku i pustym żołądku. Bo możesz powiedzieć, że radzisz sobie dopiero wtedy, gdy twoja matka będzie miała zadbane dłonie i gładki uśmiech, dopiero wtedy, gdy pracować nie będzie już musiał twój stary ojciec, bo ty go zastąpisz - tak, ty właśnie, bo to jest twoja odpowiedzialność, za te wszystkie lata, słyszysz? Odpłacisz się musisz, nic nie ma za darmo. Wy wszyscy musicie, bo o was dbamy, bo wychowaliśmy was na ludzi, bo radę dajecie dzięki nam tylko, nie? Kto inny nauczyłby was tak dobrze, że sięgać ręką po pomoc to głupie i niegodne?
Ojciec nie mógł wiedzieć, ile bardziej niegodnych rzeczy było na świecie, bo ojca nikt nigdy nie przycisnął butem do ziemi przy śmietniku za pubem w środku Las Vegas. I ojciec nie czuł nigdy jak drżące palce jakiegoś ćpuna wsuwają się za pasek spodni, pod bieliznę, żeby ścisnąć skórę w zamian za pożyczenie brudnej strzykawki. I ojciec nie klękał nigdy przed dużymi mężczyznami z groźnym spojrzeniem i papierosowym dymem osiadłym na ubraniach, żeby móc dotrwać do następnego dnia, żeby nie rzucić się z najbliższego mostu ani nie wturlać pod rozpędzony samochód jakiegoś ważnego maklera. O istnieniu tylu niegodnych rzeczy ojciec nie nie miał pojęcia - i dobrze to, dla niego dobrze na pewno, ale gdyby się dowiedział, że jego syn wiedział, i to za dobrze, za dokładnie, to nie pozwoliłby mu już przecież usiąść razem ze sobą przy stole i zgarniać na talerz ziemniaki z jednego rondla.
Dede był z wyglądu najbardziej podobny do ojca - tylko okrągły się bardziej powinien zrobić od alkoholu, wąsa zapuścić i włosy, żeby było dobrze widać zakola i plamy powinien wyhodować na twarzy, takie krwistoczerwone, od choroby na wątrobie. Głos powinien mieć bardziej chrapliwy od papierosów i ostrzejsze spojrzenie, szczelniej zalane tłuszczem wokół oczodołów, a w przypadku ojca małych, świńskich szparek o jasnych tęczówkach. I to pasowało niezwykle Cliffordowi, gdy trzeba było przedstawić kolegom z koła wędkarskiego tego pierworodnego - cały ty!, zawołać go przy sąsiadach synek i poklepać po ramieniu, w ramach najbardziej czułego gestu, na jaki było go stać. Ale przestawało pasować przecież za każdym razem, gdy wchodził mu w drogę - bo to Devon najczęściej miał odwagę to robić i najczęściej odciągał ojca od mamy, i najczęściej odsyłał dzieciaki do spania, kiedy pijany Clifford zaczynał robić się agresywny. I to już nie było dobrze, już nie był synkiem wtedy, tylko gamoniem, niewdzięcznikiem, gównojadem, że też cię matka nie wyskrobała, i już przeszkadzać wtedy zaczynało to, że ciapa taka z ciebie, Dennis, że przyłożyć powinien częściej, że szybciej przekopywać powinien to pole, że braci powinien potrafić ustawić, że przestać się boczyć i ciężej pracować, bo nic nie będzie z ciebie, bo bawisz się, kurwa, tymi długopisami, a robota czeka w oborze. Okazywało się wtedy, że nie wystarczy wyglądać - być trzeba także jak Clifford Fletcher, a niełatwe to było zupełnie do zrobienia na trzeźwo.
I był teraz tutaj - ten gamoń, ta ciapa - ta nieudana zupełnie reprodukcja, wypełniona wnętrzem całkowicie innym od oczekiwanego. I stała tak blisko, i obejmowała ramionami, i tamta duża wersja nie byłaby wcale z tego zadowolona. Rozpieścisz ich, Deborah, wyrosną z nich mamincyce, bo nie wolno było przecież dzieci przytulać ani brać za często na kolana, chłopców zwłaszcza, bo ojciec usłyszał, że z tego robią się pedały, a on chciał mieć synów w domu, nie pedałów. Nie wyszło chyba - bo miał syna-ciapę i pedała, nie syna, i oni stali teraz, i przytulali się tak mocno, i żaden z nich chyba nie potrafił znaleźć słów, bo tego nie dało się powiedzieć wszystkiego ot tak, prawda? Nie dało się, bo co powiedzieć, kiedy musisz spojrzeć w oczy tej osobie, do której zawsze wyglądałeś i która zawsze była dla ciebie autorytetem, i za którą krok w krok chodziłeś jako dzieciak nawet na randki z dziewczynami za oborą - co powiedzieć, kiedy musisz przyznać, że nie dajesz rady wcale, że nie masz siły w ogóle, że siedzisz na ziemi tylko i ryczysz już tak długo, i faktycznie skopali cię, i napluli, i zrobili z tobą wszystko, na co tylko mieli ochotę, tak jak to ojciec opowiadał. Wszystko zrobili, a ty byłeś coraz bardziej jak ten Harry Stewart, do którego nawet własny tata nie przyszedł na pogrzeb.
Ale rodzeństwa nie miał Harry Stewart, nie?
I wreszcie spojrzenia znowu zetknęły się ze sobą tak blisko, zderzyły mocno, choć oba miękkie takie, choć wstrząśnięte równie dobrze, pod wpływem tego, co napotkały. Jesteś Smoczym Wojownikiem, pamiętasz? Nie, chyba nie był jednak. Chyba to ktoś inny, Mistrz chyba się pomylił, bo on jednak był tylko tłustym, leniwym pandą. Bo wojownicy się nie poddają, prawda? A on chciał się poddać już tyle razy, miał dwie brzydkie blizny na przedramionach, miał rozstrojony zupełnie organizm, miał same złe myśli, ponure i brzydkie, które przemykały mu stale przez głowie. Nie miał za to siły - ani trochę nie miał i te wszystkie rzeczy starał się wykrzyczeć bratu w spojrzeniu, choć ciężko było patrzeć w te duże, jasne oczy, które prowadziły go przecież przez połowę życia. Musiał więc odsunąć się trochę, musiał przetrzeć oczy wierzchem dłoni, choć wcale nie płakał i nie mówiąc nic nadal, musiał w końcu ruszyć w kierunku salonu, oglądając się na niego tylko raz, i mając nadzieję, że po prostu pójdzie za nim.
Ze stojącego na stole gramofonu wydobywały się dźwięki muzyki, pewnie jakiegoś winylu Davida Bowiego, bo tych Florian miał przecież całą masę. Tuż przy sprzęcie stał dzbanek z zaparzoną chwilę wcześniej przez niego, wspólnie z lekarką, herbatą. Czarna z cytryną - bez cukru podobno, podobno bez miodu, bez żadnego słodzika. Patrzył jej na ręce ciągle, a ona zarzekała się, że nie będzie niczego robić bez jego wiedzy, choć nadal miał chyba problem z zaufaniem. Ogólnie, ale do niej zwłaszcza. Ostrożnie usiadł przy jednym końcu kanapy, czekając aż Dede zajmie miejsce naprzeciwko i znowu obgryzając ze stresu paznokcie. Dobrze, że grała ta muzyka, bo inaczej to wszystko byłoby przerażające.
- Masz fajki? - zapytał wreszcie i to naprawdę były pierwsze słowa, które wydusił do brata po tym wszystkim, co się stało. Żałosne. Nie wiedział nawet czy Florianowi nie przeszkadzało palenie w mieszkaniu, ale to nieważne zupełnie teraz. Nie było Floriana, nie było lekarki. On i Devon byli tylko przecież. To trochę jak palenie w Grotto za oborą tak, żeby ojciec się nie zorientował. W końcu głośniej przełknął ślinę, dłoń jeszcze raz przetarła twarz. Ciężko się oddychało teraz.
- Więc... - zaczął głupio jakoś, bo nie wiedział, co tak naprawdę chciał powiedzieć. Znowu to krzywe milczenie, wpatrywał się uparcie w ten dzbanek z herbatą. - Ta kasa dla starych... oddam ci albo ja wyślę w tym miesiącu po prostu. Za ciebie. Jak do pracy wrócę. - Podszyte zdenerwowaniem było to wszystko, zwłaszcza, że nie wiedział tak naprawdę, kiedy wróci. Ba, nie wiedział czy w ogóle ktoś będzie chciał go tam jeszcze po tak długiej nieobecności, bez żadnego sensownego usprawiedliwienia. - Mówiłeś mamie? O tym, ż-że... no wiesz. Mówiłeś? - Że nie daję rady, że ciężko jest, że wyjechałem stąd bez słowa, że mieszkam teraz z jakimś facetem, nie wiadomo dlaczego, z przyjacielem twoim w ogóle, kurwa mać, Devon. Czy ty o tym wszystkim wiesz? - Bo może lepiej, żeby nie wiedziała. Martwiłaby się bez sensu - dodał zaraz. Ciężko się oddychało tym powietrzem, ale w końcu podniósł na niego wzrok. - Ja nie chcę, żebyś... - Ja pierdolę. Mówiło się jeszcze gorzej, zwłaszcza teraz, kiedy wszystkie myśli kotłowały się w głowie tak nieznośnie, chcąc chyba rozsadzić ją od środka. - ... Nie wiem, co Flo ci powiedział. - O nas, o mnie, o tym, co się odpierdala, o tym, co się ze mną dzieje, o tym, w co się wpierdoliłem, o tym, że tak źle się czuję i o tym, co mówiłem mu w tamtym motelu, o tym, że w sumie nie mam już siły, o tym, że w sumie umrzeć bym wolał chyba, niż jeszcze jeden dzień się tu męczyć. - N-nie chcę tylko, żebyś myślał, że cokolwiek z tego to twoja wina. - Ale będziesz i tak, prawda? Wiem, że i tak będziesz, Dede, ja pierdolę, to wszystko takie straszne, durne takie.
Czemu musisz cierpieć przez ten syf, który zrobiłem wokół siebie?

autor

kaja

Awatar użytkownika
0
0

-

Post

Dawać radę, kiedy twój szesnastoletni umysł podpowiada ci, że najlepsze co możesz zrobić, to spakować się w niewielką sportową torbę i wsiąść w pierwszy lepszy autobus, który jedzie dalej, niż do pobliskiej apteki. Te dwa słowa mierziły go tak samo, jak synek, jak ta ciężka, żylasta dłoń na ramieniu, jak sztuczny, schlebiający ton przy sąsiadach i te pieprzone wizyty księdza w ich domu. Najlepsze co mógł zrobić, to przyrzec swojemu młodszemu bratu, że na pewno jeszcze się zobaczą, że on tego tak nie zostawi, nie zapomni o nim, tylko na początku będzie ciężko, ale potem już coraz lepiej. Najlepsze co mógł zrobić to okłamywać siebie i innych, że da radę, kiedy tak naprawdę od ośmiu lat nic nie było lepiej, bo jego największym zmartwieniem nadal są pieniądze, nadal jest kombinowanie, jak przeżyć następny miesiąc bez zdrowego, spokojnego snu i zadłużania się u znajomych. Dawać radę, to wypierać myśli, że nie tylko fizycznie jesteś podobny do mężczyzny, który cię spłodził, bo gdybyś teraz przestał się pilnować, skończyłbyś tak samo jak on, a w tym wielkim mieście na pewno skończyłbyś dziesięć razy gorzej. Cosmo miał ciebie, ale ty nie miałeś nikogo. Bo przywykłeś do tego, że to na tobie spoczywa ciężar odpowiedzialności za innych, a tak naprawdę jesteś tchórzem, bo nawet nie potrafisz dobrze przyłożyć. Potrafiłeś przez dwanaście godzin przerzucać krowie łajno, tego zapachu nie da się tak po prostu zmyć pod prysznicem. Ale nie nadajesz się do niczego innego, nie nadajesz się nawet do szkoły, Dennis. Nie pasujesz tam. Takich dużych chłopców od razu sadzają w ostatnich rzędach, każą nosić ławki i krzesła, każą zostawać za karę w kozie, bo śmierdzi od ciebie fajkami, bo dresów nie wolno do szkoły, ale ty nie masz nic innego, masz tylko dwie koszule po ojcu, które matka zszywała trzy razy, bo dziurawiły się pod pachami, więc dajcie już w spokoju chociaż zapalić pod trybunami. I może jesteś dobry w koszykówkę, ale widziałeś kiedyś koszykarza z gównem pod paznokciami?
Pierwsze miesiące w Seattle były jak koszmar, z którego nie mógł się wybudzić. Mieszkanie z ćpunami, którzy podbierali mu igły i zapalniczki, a jego nie stać było na nowe. Podbierali mu inne rzeczy; ubrania i książki, pamiątki od rodzeństwa, które potem lądowały w obcych rękach za pieniądze, a oni udawali, kłamali, że nie wiedzą, co się z nimi stało, że pewnie zgubił. Bo większość dnia i większość nocy spędzał w pracy, a pokój nie miał żadnych zamków, więc wszystko upychał do kieszeni i chował w materacu, chociaż te najważniejsze, najcenniejsze rzeczy. Byli ludzie, którzy wykorzystywali jego chęci do pracy, nie płacili mu w terminie, płacili mniej niż obiecali lub nie płacili w ogóle. Były dziewczyny, które chciały od niego więcej, niż tatuaż, chciały robić z nim różne rzeczy w różnych miejscach, były dużo starsze niż te z Grotto, a przynajmniej tak wyglądały, były bardziej opalone i smuklejsze. Miały nieco lepsze makijaż i proste zęby, chociaż były tak samo głośne, ale miały zdrowe, długie włosy, których nie wiązały w warkocze i zero wszy i chciały kochać się na narkotykach i mówiły, że jest uroczy. Uroczy.
Pod tą grubą warstwą problemów, które tak uparcie wypierasz, siedzi skulony, mały chłopiec. Tutaj nikt nie zna twojego ojca, nikt nie widział go na oczy, nie musisz przed nikim udawać, ale ty wiesz. I gorsza od słów jest ta podła świadomość, że wystarczy tylko chwila nieuwagi. Trzeba sobie radzić, w milczeniu wypełniać swoje obowiązki, bo nie wypada prosić o pomoc. Nawet jeżeli ten chłopiec w środku dostaje już gorączki od histerii.
W milczeniu usiadł na kanapie i wyciągnął z kieszeni obiecaną paczkę papierosów.
Cosmo swoim obecnym stanem, przywoływał wszystkie te wspomnienia, wszystkich tych znajomych, którzy wykradali rzeczy z jego pokoju, którzy nie dawali mu w nocy zasnąć i nigdy nie byli z nim szczerzy. To nie byli oni. To twój brat, Devon. Jest tu, bo mu to wszystko obiecałeś. Wyciągnął zapalniczkę i pomógł Cosmo odpalić. Pochylił się do przodu i splótł dłonie, opierając je o kolana. Zignorował jego słowa o pieniądzach. Nie powie mu teraz przecież, że wziął dodatkowe zmiany w pracy, żeby wyrobić na jego część i że przez ostatnie dwa dni spał łącznie jakieś trzy godziny, w tym połowę w komunikacji miejskiej. Wypierdolone w to. – Nic nie wie. Powiedziałem, że to jakiś wirus i trochę gorączkujesz. Ale mógłbyś do niej sam zadzwonić, jak poczujesz się lepiej. Chciała ci wysłać babciny syrop z cebuli, ale nie wiedziała jak bezpiecznie go zapakować, żeby się nie potłukł – przetarł twarz dłonią z delikatnym rozbawieniem, zmęczony wspomnieniem głosu mamy w słuchawce i jej trudnymi pytaniami o stan zdrowia syna. Absurdalne. Jej nie chciał okłamywać. Spojrzał na brata spode łba, marszcząc delikatnie brwi. – Wiem, że jesteście razem, Cosmo. I szczerze, gówno mnie to obchodzi. To naprawdę nie jest w tej chwili istotne. Dobrze, że jest, że po ciebie pojechał, bo ja nie byłbym w stanie, wiesz? Mama nie mogła się do ciebie dodzwonić, dobijała się do mnie, a ja gadałem jej jakieś bzdury, żeby się nie martwiła, chociaż sam gówno wiedziałem, nie byłem nawet pewien, czy żyjesz. Co, gdyby nie Florian i Felicia? Dowiedziałbym się dopiero o twoim pogrzebie? – spojrzał na swoje buty. – Nie wiem, jeżeli zrobiłem coś, przez co nie uważasz mnie już za godnego zaufania, to mi proszę, kurwa, powiedz. Bo spierdoliło się tak wiele rzeczy, a ja nie rozumiem nic – ręce mu się trzęsły, nie panował nad tym, tak samo jak nie panował nad tonem, który z każdym zdaniem był coraz donośniejszy, aż w końcu urwał mu się głos. Wzrok wbity w podłogę, dłonie mocno ściśnięte razem, zaciśnięte gardło. Kurwa, nie powinien.

autor

my bedroom smells like rotten food and i guess so do i
Awatar użytkownika
19
172

nie mówimy o tym głośno

ale w obcych łóżkach śpi się najlepiej

south park

Post

Wirus był niezłą opcją. Z gorączką nie trzeba było pracować w gospodarstwie; można było leżeć w łóżku i rysować albo czytać, albo nadrabiać te tracone zbyt licznie na pobudkach przed piątą rano godziny snu. Zatapiało się twarz głęboko w kującą przebijającym przez materiał poszewki pierzem poduszkę, przygarniało wdzięcznie dodatkową kołdrę, którą mama ściągała z wysokiej półki w szafie i wykrzywiało teatralnie usta, będąc zmuszanym do wlewania w siebie tych wszystkich domowych, leczniczych specyfików, przyrządzanych starannie przez babcię Beatę. Ojciec przychodził czasem, żeby przyłożyć dużą dłoń do czoła i sprawdzić czy to nie oszustwo jakieś, żeby wymigać się od roboty - bo wszystko, co niepomyślne zazwyczaj jego zdaniem służyło usprawiedliwieniu lenistwa i egoizmu - ale częściej była tylko mama. Cosmo pamiętał, jak raz rozchorował się tak okropnie, że ojciec zdążył wygłosić tyradę na temat nieodpowiedzialności i uderzyć mamę w twarz, kiedy prosiła, żeby zawiózł ich do lekarza do Skykomish. Miał wysoką gorączkę i wszystko wydawało się takie przytłumione, ale później Deborah przez długie godziny siedziała na brzegu jego łóżka i gładziła włosy, i wyglądała jak anioł - zmęczony, z zapadniętymi policzkami i śladami łez na twarzy, ale nadal taki piękny, delikatny, choć uścisk, w którym zamykała jego dłoń był stanowczy i silny. Chyba wtedy pierwszy raz spojrzał na nią w ten sposób. Po wyjeździe do Seattle, polubił myślenie o niej właśnie tak, bo w tym gorączkowym wyobrażeniu paradoksalnie uwydatnione zostało to, czego najszczerszą postać otoczenie ignorowało na co dzień. W tej trosce było wystarczająco dużo siły, żeby chwycić za telefon i zadzwonić, i ściągnąć lekarza do domu, nawet jeśli ojciec później zrobił tyradę; nawet jeśli później przez tydzień bez przerwy wyszywała jakieś firany, zasłony i swetry, żeby pokryć koszty tej krótkiej konsultacji i dojazdu.
Teraz to nie był wirus, ale prędzej raczej to oszustwo, którego doszukiwał się wszędzie ojciec. I jej teraz też nie było - najważniejszej osoby, która siedziałaby na brzegu łóżka i nie wyszłaby z pokoju nigdy, przenigdy, żeby w tym ciągu bólu i otępienia nie było miejsca na spostrzeżenie, że jest sam. Teraz czuł, że jest sam, choć tyle osób było wokół, choć ciągle ktoś gapił się na to jak stoi, jak siedzi, jak leży, jak idzie do toalety, choć nie można było nawet przekręcić zamka w drzwiach, choć brał prysznic z łazienką otwartą na oścież. Przede wszystkim jednak, w najbardziej żenujący i przygniatający ze sposobów, tęsknił do tej siły i tych dłoni, które byłyby piękne, gdyby nie odciski od przepychania igły przez materiał i dociskania guzików wysłużonej maszyny do szycia. Nie było mamy i mama nie mogła się nigdy dowiedzieć, bo przecież jej siła też miała granice, bo przecież odwracała wzrok, kiedy On kładł dłoń na jego udzie pod rodzinnym stole jedno krzesło od niej; bo to matczyne serce zbyt dużo już przeszło i zbyt dużo przechodziło na co dzień, żeby móc teraz przyjąć na siebie coś tak niewyobrażalnie ciężkiego, z czym nie dało się walczyć słoikiem syropu z cebuli (na którego wspomnienie kącik ust musiał unieść się ku górze, choć spojrzenie pozostało niezmiennie wbite w kolana). I chciał powiedzieć coś o tym, może obiecać, że zadzwoni dziś, może poprosić, żeby zadzwonili teraz, może przeprosić jeszcze raz za to, że Dede musiał zostać z tym sam, ale wtedy spadły słowa, których się nie spodziewał.
Wiem. Wie, wiesz, wiem. Choć serce zabiło zaskakująco gwałtownie, oddech ugrzązł w krtani, mięśnie napięły się surowo, twarz zastygła w jakiejś wymuszonej neutralności, drgając wcześniej pojedynczym skurczem niepokoju. Że jesteście razem. Powiedział to. Powiedział naprawdę, a Cosmo nie był w stanie nawet podnieść wzroku, nawet nabrać wreszcie w płuca tego powietrza. Papieros tlił się pomiędzy palcami, Dede siedział obok i mówił dalej, ale te słowa obijały się od uszu Fletchera echem, zagłuszając się wzajemnie i pogrążając go tym samym w niewyobrażalnej irytacji, bo tak ważne było każde słowo teraz i pewnie każde drżenie mięśnia też. Ale krew przecież odpłynęła z twarzy, przecież z trudem był w stanie powstrzymać drżenie rąk, przecież to powietrze w końcu dotarło do ust dopiero z oddechem o smaku tytoniowego dymu. Gówno mnie to obchodzi. Nienienienie, Devon, to dobrze czy źle? Nie powinien był wiedzieć, skąd wiedział? Dede? Dede skąd wiedziałeś, Lori ci powiedział? Chciał pytać, tyle słów odbijało się w głowie, ale przecież żadne nie było w stanie teraz przecisnąć się przez gardło. Dede tak blisko siedział, niedaleko wcale i nie wstał na pewno, bo Cosmo poczułby, że kanapa odgina się, pozbywając z siebie ciężaru. Nie wstał, więc był nadal. Czekał? Na co czekał?
- Ja nie wmn... - głos przedzierał się przez powietrze ze zgrzytnięciem dawno nieruszanej machiny, litery pomieszały się zaraz, to musiało się stać, a ich treść zgubiła gdzieś z pytaniem brata. Dowiedziałbym się dopiero o twoim pogrzebie? Może, może tak, Dede, ale może to nie byłoby takie złe wcale, bo nie musiałbyś siedzieć tutaj i patrzeć na mnie, i oddawać swoich papierosów, i wiedzieć teraz, i znosić tę myśl, że jestem taki, i kłamać matce, i przejmować się za mocno, i nie spać w nocy - bo widzę, że nie spałeś już długo, bo masz szerokie cienie pod oczami i wyczerpane spojrzenie, które czuję na sobie ciągle nawet teraz, kiedy wciąż nie patrzę, bo nie umiem; bo nie mogę chyba, chyba straciłem prawo. Jeśli zrobiłem coś...
- N-nie, to nie twoja wina, Dede. Kurwa - wyrzucone pospiesznie, na tym jednym słabym oddechu. Było mu niedobrze i chciało się wymiotować jeszcze bardziej niż wcześniej. W końcu ta dłoń, której palce nie ściskały zbyt mocno papierosowego filtra, drżąc gwałtownie przetarła czoło i oczy, przesunęła wzdłuż policzka. Spójrz na niego, no już. Nie mógł, naprawdę nie mógł, naprawdę nie potrafił. - T-to ja tylko, ja wiem, że t-to tylko ja, ale j-ja nigdy... nigdy celowo n-nie... kurwa. - Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa. - N-nie chciałem, żeby tak było n-nigdy, t-to tak samo i n-nie mogłem nic... - choć głos pociągał nutą przeraźliwie wypraną z emocji, sporadyczne drżenie i ogólne rozchwianie nie pozostawiały złudzeń, a to było jeszcze bardziej stresujące, oddychało się jeszcze ciężej, jeszcze ciężej przepuszczało się przez filtr myśli te urywki zdań, które w końcu i tak brzmiały bezsensownie, pusto, nieszczerze albo zwyczajnie źle. - N-nie chciałem spierdolić nic, n-naprawdę, ja tylko... kurwa mać, n-nie umiem mówić. - Nie płacz. Nie płakał, bo nie miał na to siły, ale oczy lepiły się już do powiek w stanie gotowości, ale papieros miał już gorzki posmak drapiących w gardło łez - tak okropnie żałosnych, paskudnych i niechcianych teraz jeszcze mocniej, niż zazwyczaj. Nie przy Dede, nie przy tej okazji, nienienie. - O-on jest dla mnie po p-prostu taki dobry, Dede, że nikt... t-to nie jego w-wina, wiesz? M-moja tylko, ale n-nikt nie był... dla mnie n-nigdy taki d-dobry - głos załamał się w końcu gwałtownie, więc zaciągnął się szybko papierosem, żeby ukryć to jakoś nieporadnie, podczas gdy serce nadal tak waliło, podczas gdy w środku wszystko drżało niespokojnie, mózg analizował zbyt pochopnie, myśli prześcigały się w swojej dramatyczności i zażenowaniu. - P-przepraszam - wydusił w końcu, w głowie zakręciło się lekko. - Przepraszam, D-dede, n-nie... chciałem nigdy, n-nigdy nie chciałem. P-przepraszam, że m-musisz się wstydzić z-za mnie, przep-praszam... - Znowu zabrakło powietrza, ciężkie to wszystko, łzy piekły w oczy jednak, ale udawał, że to nic, nie ma ich, nie istnieją. Zęby zacisnęły się mocno na wewnętrznej stronie policzka, która zapiekła ostro. I w końcu szyja odgięła się, w końcu twarz obróciła w jego stronę, i spojrzenie osiadło na braterskich policzkach, żeby zaraz wspiąć się do oczu, bo zrobienie tego od razu było zbyt trudne, zbyt ciężkie. - P-powiesz tacie? - wyrzucone szybko, w akompaniamencie paniki wyglądającej przez spojrzenie. Nie mów tacie, tak miało to brzmieć, nie mów, Dede, proszę, ale nie mógł mu kazać, prosić też już nie mógł chyba - bo spierdoliło się tyle rzeczy, kurwa, tyle rzeczy legło w gruzach tylko i wyłącznie z jego winy, że nie miał prawa już niczego oczekiwać.. Bo kłamał, kłamał ciągle, a kłamcy nie zasługiwali na litość.
Nie zostawiaj mnie, Dede, proszę.
k o n i e c

autor

kaja

Zablokowany

Wróć do „Gry”