
Were you here when I was forced out?
Now my foolish boat is leaning
Broken lovelorn on your rocks
For you sing
Touch me not, touch me not
Come back tomorrow
Relacji, która Dimę Orlova łączyła z ciszą nie dało się ubrać w jedno tylko słowo, albo podsumować pojedynczym zdaniem o prostej, klarownej konstrukcji.
Były takie jej rodzaje w jakich się rozsmakowywał (ta, chociażby, napięta oczekiwaniem, która na pół minuty zapadała po ostatnim dzwonku przed rozsunięciem się teatralnej kurtyny - na dwa oddechy nim orkiestra rozerwała ją na strzępki pierwszymi dźwiękami melodii, i cztery, nim pierwszy solista wyrwał się na estradę, prosto na spotkanie z głodnymi spojrzeniami widowni). Były takie, jakie sobie cenił i których zawzięcie strzegł, uciszając otoczenie gniewnymi: shHH!, strzelającymi spomiędzy zaciśniętych zębów jak fajerwerk - choćby w cerkwi, gdzie Demeter nie szczędził reprymend nikomu, tak znudzonym dzieciakom z pobliskiej ławki, jak i nadrabiającym plotkarskie braki staruszkom z przedniego rzędu. Były takie odmiany ciszy, które Dimę fascynowały, a jakich jednocześnie się bał - cisza przed burzą, chociażby (dosłownie: w duszne, letnie popołudnia, ze spuchniętymi deszczem kłębami cumulonimbusów uwieszonymi nisko nad miejskim chodnikiem; w metaforze: przed każdą domową awanturą, przez Orlova pamiętaną z dzieciństwa, z gniewem ojca wzbierającym pod dopiętą ciasno pod szyją koszulą w drobną, brzydką kratkę). Były takie, jakimi karmił się niby lukrowanym ciastkiem, pod nieuwagę babki ściągniętym z najwyższej kuchennej półki przed obiadem - jak cisza po seksie, z dwojgiem (lub więcej?) ciasno splecionych z sobą ciał, stygnących jeszcze, w zmiętej pościeli, z trawiącego ich, dogasającego żaru.
Ale cisza w teatrze była szczególna. Inna niż wszystkie - przynajmniej dla Dimy. Ciszy w teatrze - gdy rozeszli się już fani i krytycy, gdy pogasły światła rampy, opadły kurtyny i ucichły oklaski, gdy nawet tancerze zdążyli pożegnać się już wyniosłymi klepnięciami w ramiona i cmoknięciami w policzek (Świetna robota, brawo-brawo, do jutra!) - nie dało się z niczym pomylić, ani niczym zastąpić. Gdy tylko mógł, Demeter zostawał do końca, najdłużej, by tego szczególnego typu pustki uszczknąć choćby odrobinę, zachwycić się nim, wchłonąć w duszę wraz z rozpachnionym kurzem, wciąganym w nozdrza oddechem.
Także dziś, wcale nie spieszyło mu się do opuszczania garderoby; ba, wręcz przeciwnie. Wszelkie kolejne kroki niezbędne, aby z pierwszego solisty na powrót przeobrazić się w Demeter, Dimitra, Dimę, przeciągał w czasie tak długo, aż ostatni współ-tancerz z zespołu zatrzasnął za sobą drzwi do pomieszczenia. Teraz, Orlov doskonale zdawał sobie sprawę, w całym budynku był już tylko on, i być może reżyser, chlejący swoje brandy w drugim skrzydle, i całe jedno piętro wyżej. Wystarczająco daleko, by on nie słyszał Dimy, i Dima nie słyszał jego.
Gdy już się upewnił, nadstawiwszy czujnie ucha, że nikt mu nie przeszkodzi, zmył pstrokaciznę teatralnej charakteryzacji, i ściągnął z siebie wszystko z wyjątkiem cielistego trykotu; ten też zresztą zrolował zaraz z ramion, górnym paskom pozwalając opaść mu na biodra. Na obolałe stopy wciągnął grube i miękkie skarpetki. Między wargi wsunął dwie nadprogramowe tabletki diazepamu. Opadł na krzesło, ciężkim od zmęczenia powiekom pozwalając łagodnie otoczyć przesuszone, podrażnione gałki ładnych, smutnych, błękitnych oczu.
Trwał tak dłuższą chwilę, próbując nie myśleć - z dobrymi chęciami, ale i średnim sukcesem. Pewnie w końcu wstał by, przegrany, ubrał się, i wyszedł - garderobę opuściwszy na całe kilkanaście godzin, ale rozproszył go nieproszony dźwięk, niespodziewane skrzypnięcia bukowych paneli w korytarzu.
Intruz, pomyślał. злоумышленник.
Nie tyle zerwał się na równe nogi (Dima nie lubił paniki, nawet w momentach faktycznego zagrożenia), co wyprostował jak gwałtownie otwierany scyzoryk. Zmrużył oczy. Odepchnął się od podłokietników zajmowanego przez siebie krzesła otwartymi dłońmi, i podszedł do drzwi - dokładnie w chwili, w której nieproszony gość ułożył dłoń na klamce po ich drugiej stronie.
- Nu, sz... - Zaczął, a potem urwał w pół słowa. Nie trzeba było być językoznawcą cholernym filologiem, żeby - nim Dima prędko zamaskował je krótkim chrząknięciem, i typowym dla siebie, butno-zadziornym wyrazem twarzy - w chłopięcym tonie wychwycić nie tylko śpiewną, wschodnioeuropejską, imigrancką melodykę, ale i nutę ewidentnego zaskoczenia. W natychmiastowym odruchu Demeter miał ochotę zarówno zatrzasnąć drzwi, jak i zacisnąć chłodną dłoń na połach noszonego przez przybysza płaszcza, przyciągnąwszy do siebie bruneta nie tyle po to, by przytulić go na powitanie jak to zwykną robić przyjaciele, co raczej pocałować - głęboko i gniewnie, tak, jak całuje się osoby, które powinny pozostać w Przeszłości, a nagle uzurpują sobie prawo, by wtargnąć w naszą Teraźniejszość.
Nic takiego się nie stało. Dima westchnął, cmoknął, i oparł się barkiem o framugę - ani nie wpuściwszy Brooklyna do garderoby, ani też nie kazawszy mu odejść.
- Brooke - "Brooke" dla znajomych, ale dla Dimy zawsze Lyn, choć w wymowie bardziej jak Lynne, łagodnie i miękko; Lyn przy pojedynczym, wspólnym śniadaniu, z opuszkami palców ubranymi w okruszki croissanta; Lyn w Seattle Chinese Garden, w oranżach i żółcieniach październikowego słońca; Lyn w jego ramionach, drobniejszy niż zdawało się na co dzień; Lyn w jego telefonie - cztery nieodebrane połączenia, trzy SMSy, dwie wiadomości głosowe - Pomyliłeś piętra. Łazienka jest niżej.
Brooklyn Livingstone