WAŻNE Wprowadzamy nowy system pisania postów/tworzenia tematów w lokacjach. Prosimy o zapoznanie się instrukcją i stosowanie nowego wzoru. Więcej informacji znajdziecie tutaj!

Subfora zostały podzielone na 4 główne działy, oto orientacyjny zakres lokacji, które mogą się w nich znaleźć:
- strefa miejska - ulice, parkingi, tereny zielone, parki, place zabaw, zaułki, przystanki, cmentarze
- usługi - sklepy, centra handlowe, salony kosmetyczne, pralnie, warsztaty
- kultura i instytucje - galerie, muzea, teatry, opera, domy kultury, centra społeczne, urzędy, kościoły, szkoły, przedszkola, szpitale, przychodnie
- życie towarzyskie - restauracje, kawiarnie, kluby, kręgielnie, puby, kina

Dodatkowo w dzielnicach znajdziecie subfora większych firm albo ważnych dla forum i postaci lokacji, np. szczególne kluby, uniwersytet, czy restauracje.

INFO W procesie przenoszenia forum na nowy silnik utracone zostały hasła logowania. Napiszcie w tej sprawie na discordzie do audrey#3270 lub na konto Dreamy Seattle na Edenie. Ustawimy nowe tymczasowe hasła, które zmienicie we własnym zakresie.

DISCORD Jesteśmy też tutaj! Zapraszamy!

UPDATE Postacie chcące uzupełnić swoją KP o nowe treści w biografii mogą skorzystać teraz z kodu update w zamówieniach.

leo, henry & najprawdopodobniej stado duchów

ODPOWIEDZ
Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

𝓦𝓱𝓪𝓽𝓮𝓿𝓮𝓻 𝔂𝓸𝓾 𝔀𝓪𝓷𝓽
I'll be whatever you want

Henry nigdy wcześniej nie czuł tego zapachu (teraz zresztą wyjątkowo skutecznie odwracającego jego uwagę od charakterystycznej, medyczno-kosmetycznej woni wtartego w skórę dezodorantu, powidoku mdławej aury ozonowanej wody, w której spędził niedawno pięćdziesiąt siedem minut, i nabłyszczającego lakieru do drewna, naniesionego niedawno na dźwigany przez blondyna przedmiot):

  • cały akademik, bo już nie wyłącznie jeden korytarz albo któraś z przestrzeni wspólnych oddanych do dyspozycji zamieszkujących budynek studentów w obawie, żeby zbyt wielu z nich zbyt łatwo nie przepoczwarzyło się w jakiś amerykański odpowiednik japońskiego hikikomori, pachniał dzisiaj ekscytacją, pośpiechem, produktami do charakteryzacji (dla tych, którzy halloweenowy kostiumy traktowali z powagą i ambicją) oraz do makijażu (dla tych, jacy sycili się raczej wizją przebrania się za seksowną pielęgniarkę, albo seksowną policjantkę, albo seksowną czarownicę - w sumie wszystko jedno, byleby kostium dawał możliwość podkreślenia wszelkich swoich cielesnych atutów, i ukrycia potencjalnych mankamentów), a w końcu też całą masą niezdrowych przekąsek, i litrami kitranego po pokojach alkoholu w najróżniejszych swoich odmianach, od leciutkiego, brzoskwiniowego sznapsa, przez piwo i wino, aż po wódkę Smirnoff, w większości rozcieńczaną sokiem żurawinowym, albo colą (fuj!).
Słyszał o nim, owszem, wyobrażał go sobie, czytał o nim w mniej i bardziej ambitnych książkach, i wreszcie mógł nawet go sobie wmówić, oglądając pierwszą-lepszą serialową reprezentację amerykańskiej młodzieży, trzydziestego pierwszego października idącej w tan z duchami i substancjami kupionymi bez dowodu (Wittgenstein domyślał się, że między jednym i drugim istnieć może nie tylko korelacja, ale również i zależność przyczynowo-skutkowa...), ale nigdy nie miał okazji zaciągnąć się nim tak jak dziś, przesycić, odurzyć - a przecież jako rezydent Hansee Hall, absolutnie nie miał odeń żadnej drogi ucieczki.
To nie tak, oczywiście, żeby Heinrich nigdy wcześniej nie obchodził Halloween. Fakt, jego rodzice nigdy nie byli tego święta szczególnymi entuzjastami, ale też nie zabraniali mu dostosowywania się do szkolnych rytuałów malowania twarzy, wciskania się w - z roku na rok coraz wymyślniejsze - kostiumy, i uciekania do - z roku na rok coraz wymyślniejszych - psikusów. W internatach w których spędził większość życia zaś, przy całym tym ich międzynarodowym charakterze, nie dało się przecież uniknąć jakiejś formy takowych celebracji.

Ale dziewiętnastolatek nigdy wcześniej nie posiadł możliwości by świętować Halloween właśnie t a k, na całego, z okazją tą będącą głównym tematem większości uczelnianych rozmów poza zajęciami od tygodnia albo dwóch, i z dekoracjami coraz obficiej zapełniającymi uniwersyteckie gmachy aż do dziś, gdy nie dało się przejść kilku metrów nie wpakowawszy się w jakąś sztuczną pajęczynę, nie zderzywszy z kościotrupem albo mumią, albo nie wplątawszy w objęcia trującego bluszczu z krepiny i brokatu.

Na całe szczęście (jeśliby posłuchać dygoczącego w Henrym Entuzjazmu), albo i nieszczęście (o ile się skupiło raczej na narracji jego Tremy), od akademikowej trzysta trzynastki jego własny pokój dzieliła odległość może nie mała, ale też bynajmniej nieprzesadna. Wystarczająca, by trzykrotnie poczynić przystanek na poprawienie śnieżnobiałego, rozfalowanego pod szyją kołnierza, dwukrotnie zastanowić się, czy nie powinien jednak wykręcić się jakimś nagłym atakiem anginy albo utonięciem wtórnym (już widział te nagłówki: "Obiecujący student medycyny i sprawny pływak zmarł w trzy lata po tragicznej śmierci rodziców, zachłysnąwszy się wodą z basenu w drodze na randkę randkę randkę?!?!?! studencką imprezę!"), i natknąć na jakąś koleżankę Ellie, pytającą go, gdzie, do diaska, zgubił siostrę, i po cholerę mu ta wielka rama...
Zbyt mała jednak (odległość, nie rama), by wygrał w nim ten głos, który nakazywał Wittgensteinowi zaszyć się w najdalszym kącie biblioteki i liczyć, że Leander wybaczy mu nieobecność zwyczajnie o nim zapomni. W pokoju bruneta spodziewał się zastać typową, przed-imprezową zbieraninę szykujących się do wyjścia uczestników, nie liczył więc bynajmniej na jakiekolwiek tête-à-tête (Chryste, i całe szczęście, wtedy dopiero by się stresował!), ani nadmiar czasu spędzonego na rozmowach, które mógłby potem rozpamiętywać w nieskończoność (jak te ostatnie, wryte w jego sny bezsenność tym, co - Henry próbował jeszcze, ale nie mógł już zaprzeczać - musiało być rylcem silnego, idiotycznego zauroczenia).
Mimo to, i tak zadrżała mu ręka - jasna i chłodna, ozdobiona przerysowaną kolekcją sztucznych, wartych kilku dolców sygnetów - gdy unosił ją ku drzwiom, drugim barkiem starając się balansować przewieszoną przezeń ramę, więc ostatecznie trzy krótsze, i dwa dłuższe stuknięcia wypadły raczej mało pewnie, i być może trochę za cicho.


Leander J. Powlett

autor

-

Awatar użytkownika
20
191

student literatury

university of washington

hansee hall

Post

No, to chyba nic, tylko powinszować. W końcu jak przystało na zdolnego, obiecującego studenta medycyny (ale nie na obiecującego studenta medycyny i sprawnego pływaka, bo takie mało intuicyjne i jeszcze mniej zależne od siebie połączenie brzmiało jak wstęp do taniego żartu, w którym jeden z drugim wchodzą do baru i…), Henry miał rację. Miał rację, bo skrzydło drzwi prowadzących do pokoju numer trzysta-trzynaście obstukał zbyt cicho, zbyt nieśmiało, i w ogóle tak anemicznie, że nie było mowy, żeby krótki, zapowiadający go sygnał przedarł się przez rozwrzeszczane ujadanie wokalisty jednego z tych podrzędnych zespołów, które na składanki dostawały się cudem (aż) albo przypadkiem (tylko), potem przez chwilę miotały się pomiędzy soczystym brzmieniem innych, bardziej lubianych, wpadających w ucho kawałków i wreszcie, to znaczy prędzej czy później, szły na szafot. To był współczesny akt łaski, że serduszko przy aliasie artysty dało się bez wyrzutu odkliknąć, a nie łamać, wyrzucając kupiony w ciemno album.
Reszta była klasyką przypadku: Leo, jego rozgalopowana pod biurkiem noga, notka na przyszłość, żeby z zapętlonej kolejki odtwarzania wywalić wreszcie to gówno, którego nie mógł już słuchać, ale słuchał i tak, bo cała ta sekwencja wstawania, siadania, podejmowania decyzji na co właściwie ma, a na co nie ma ochoty wydawała się niewarta zachodu – szczególnie, że zajęty był innymi, ważniejszymi w perspektywie wieczoru, rzeczami.
Poza tym – no już dobra, jeśliby tylko porządniej wsłuchać się w całe to elektryczne rzępolenie, pewnie mógłby przyznać, że refren jako-tako się bronił, a całość w zasadzie dało się podciągnąć pod definicję „eksperymentu” – w końcu nie od dziś wiadomo było, że eksperymenty były od tego, żeby na słuchacza oddziaływać – nieważne czy przez konsternację, czy szok, czy jakiekolwiek inne, nagłe wzburzenie; ważne że eksperymentom stawiało się szerszy margines błędu i wybaczało się więcej – w ich realiach ordynarny zabieg był zabiegiem odważnym, szkodliwy – kontrowersyjnym, ewentualnie kontrowersyjnie brutalnym – na koniec wystarczyło pod wszystko podpiąć jakiś wyrafinowany przekaz, jakiś manifest, apel, postulat i voilà, sprawa załatwiona. Jasne, taki twór nadal mógł w opinii publicznej i prywatnej figurować jako zwykły gniot, ale przynajmniej gniot z przesłaniem, mający jakąś wartość, nawet jeśli ujemną. Pomyślał, że to taka rozmowa, którą przeprowadziłby z Obsydianem, ale Obsydiana nie było i nawet jeśli dotychczas starał się zachować zdrowy sceptycyzm, Leo coraz częściej zaczynał wierzyć w te głosy (donośne, obwieszczające wszystko wszem i wobec) i pogłoski (wymieniane między sobą po cichu), że Midnightrose już nie wróci. Jedni mówili, że się przeniósł, inni – że dopadły go sprawy rodzinne. Że go wywalili. Tak czy inaczej powód był tutaj kwestią podrzędną, bo w żaden sposób nie wpływał na ostateczny efekt – a ostateczny efekt był taki, że na polu akademickiej bitwy (przynajmniej w wymiarze pokojowego mikrobiomu) Leo został z Arlamem sam na sam. I wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, gdyby nie to, że – przynajmniej według wstępnego rekonesansu – Delaney po dormitoriach zawsze błąkał się zgodnie z własnym widzimisię, którego istoty Powlett wciąż nie potrafił rozgryźć. Czasami, gdziekolwiek nie był, wracał tak późno i wstawał tak wcześnie, że – jednocześnie aspirując do tytułu najgorszego współlokatora, jakiego widział kampus – Leander nie miał nawet realnej pewności, czy chłopak danej nocy w ogóle odholowywał do łóżka te swoje łatwe do przeoczenia sto siedemdziesiąt cztery centymetry wzrostu.
Tylko, tak szczerze? Nawet jeśli darzył Arlama uzasadnioną, koleżeńską sympatią, naprawdę nie za bardzo obchodziło go, co chłopak robił w wolnym czasie. Dla kontekstu ważne było tylko to, że Delaney był gdzieś, i że to gdzieś nie było tutaj, w związku z czym nie, wbrew wszystkiemu, co mógł sobie pomyśleć Henry, zza progu nie wysypała się wesoła, roztestosteryzowana gromada studentów. Po przeciwnej stronie progu stał tylko Leander, wycięty z wnętrza pokoju obwodem szerokiej futryny. Na Wittgensteina zerkał więc tak, jakby i jeden, i drugi z chłopców zawisnęli niby parodie portretów na wyimaginowanej, muzealnej ścianie – jeden w wydaniu en pied, drugi jakby ograniczony ramą sięgającą samego popiersia; paradoks na dwóch nogach – kompozycja otwarta bez miejsca na twórczą interpretację.
Musisz głośniej. – Może poza racją, Henry miał przynajmniej łut szczęścia – nie tyle, żeby mieć go więcej niż rozumu, ale w sam raz, żeby wyczekujący go Leo przykładał dziś odrobinę więcej uwagi do czarnej plamy cienia, która na moment utknęła w wąskiej, jasnej smudze światła pod drzwiami. Pilnował telefonu, godziny, podejrzanych sapnięć i zgrzytnięć klamki sugerujących, że ktoś faktycznie po drugiej stronie przestępuje właśnie z nogi na nogę. Albo balansuje z ciężarem tachanego ze sobą rekwizytu. – Następnym razem musisz głośniej pukać – powtórzył głównie po to, żeby zejść blondynowi z drogi. – Ale dobrze, że jesteś. Zaczynałem się martwić, że się rozmyśliłeś. Albo że coś się stało. – Przyznał lekkim tonem; kulturalnym, ale nieprzesadnie zaangażowanym w treść tego, o czym mówił (co dla Henry’ego mogło być predyktorem, że gdyby jednak nie przyszedł, Leo taki stan rzeczy pewnie po prostu by zaakceptował, zamiast stawiać na nogi cały kampus z przekonaniem, że chłopak zaginął w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach).

Jeśli panujący na korytarzach, entuzjastyczny zaduch wydawał się nieznośny, to istniało spore prawdopodobieństwo że ten, który gęsto kłębił się w pokoju trzysta trzynastym, zdolny byłby obudzić trupa – co w sumie byłoby całkiem cool, biorąc pod uwagę charakter święta i prowadzonych naokoło niego celebracji. Nie, żeby taki hipotetyczny trup – trzymany w szafie, pod łóżkiem albo kiszący się między podłogowymi klepkami, miałby temu zapachowi pozazdrościć, bo w pokoju Leandra nie pachniało stęchlizną, ale duszącą kompozycją aromatyzowanych świec z wolna wytapiających się w krępych, bulwiastych słoikach, nutką perfum Petry, która przesiedziała tu chwilę lub dwie, zanim nie zajęła się własnymi przygotowaniami, i mniej aromatyczną zjadliwością acetonu i toluenu, który dumnie pokrywał płytkę trzech pierwszych paznokci lewej, chłopięcej dłoni – w związku z czym trzymał ją sztywno zwieszoną w powietrzu.
Ten ułamek chwili, kiedy całkiem naturalne było nic nie mówić, ściął Wittgensteina od czubka głowy po lakierki wypucowane na glanc i z powrotem, w zasadzie nieświadomy że wyglądał tak, jakby chciał blondyna pociągnąć za nogawkę albo porządnie rozpędzić się obwodnicą ornamentalnego rekwizytu (którego istotności jeszcze nie pojmował, ale zaczynał już rozgryzać) trzymanego kurczowo pod pachą; poślizgnął się o coś, co może miało tylko imitować, a może było pełnoprawnym żabotem – szczerze mówiąc nie zdziwiłby się nawet wtedy, gdyby okazało się, że chłopak posiadał całą, bardzo poważną kolekcję takich akcesoriów. Stamtąd przemknął aż do twarzy – trochę bladej, pokropionej ładnie mieniącymi się w ciepłym, choć nieco mdławym świetle piegów.
Najpierw zmrużył oczy – potem zmarszczył brwi, cyknął językiem na bardzo krótkim wydechu i pokręcił głową.
Wziąłeś sobie tego Gray'a do serca, co? – Uśmiechnął się. – Genialne. – I kiedy mówił, że był pod wrażeniem (bo przecież to właśnie miał na myśli, nawet jeśli większość słów upchnął w nawiasach domysłu), to mówił prawdę; od dłuższego czasu zauważał, że Wittgenstein miał w sobie naturalny dryg, jakiś talent do prawienia niebezpośrednich, inteligentnych uszczypliwości. A ten prztyczek, jeśli tylko poprawnie zinterpretował intencje Henry’ego, poszedł Leandrowi w pięty – chciał Gray’a, to go dostał, sam się o to prosił, teraz czując się niemal zobligowanym, żeby koledze oddać pokłon. No, albo chociaż przyklasnąć.
Poprowadził go dalej, do niewielkiego areału części wspólnej – jedynego miejsca, które nie było zastawione powlettowymi (w większości) szpargałami.
Może w przyszłym roku postawisz na coś od Algernona Swinburne? Mój profesor nazywa go, cytuję, Oscarem Wilde na sterydach. Niekoniecznie w pozytywnym sensie. – Zaśmiał się, odruchowo zawachlowawszy ręką. Przez ten lakier. – I chyba też chodził do Eton? – Nie był pewien, więc tylko wzruszył ramionami.
To co, Henry, pomożesz mi? Zacząłem już lewą rękę, ale jeszcze jej nie skończyłem, no i do zrobienia została cała prawa… A potem jeszcze twarz… – Sapnął. – Pewnie trochę tu zmarudzimy, no ale do imprezy jeszcze masa czasu… Ty niczego nie potrzebujesz? Przypudrować ci nosek? – Oparł się barkiem o ścianę.
Oczywiście mógł się tego spodziewać, ale dopiero teraz uderzyło go, że Wittgenstein – który, nawiasem mówiąc, sprawiał wrażenie, jakby do samego końca nie był pewien, czy aby na pewno wybiera się na imprezę – włożył w swoje przebranie więcej wysiłku, niż on sam, w prostym kombinezonie fluorescencyjnych kości, jak obraz żywcem wyjęty spod rentgena.

autor

rezz

Let everything happen to you: Beauty and terror
Awatar użytkownika
19
186

student

university of washington

hansee hall

Post

Henry prawie utknął - zupełnie jakby rozlana pod jego sylwetką plama cienia była w istocie kleksem gęstej, kleistej smoły albo świeżo wyłożonego asfaltu, w których upokarzająco szybko ugrzęznąć można raz na zawsze (albo, przynajmniej, do przyjazdu ekipy ratunkowej), zrobiwszy jeden tylko błędny, nieostrożny krok - we framudze trzysta trzynastki z więcej niż jednego względu.
Po pierwsze: pierwotnie nieszczególnie starannie obliczył kąt, pod którym powinien skręcić sylwetkę tak, aby bez trudu zmieścić się w prostokącie drzwi, krawędziami ramy nie wadząc przy tym o żaden z nich jakby cały był nie chłopcem w halloweenowym kostiumie, a wyłącznie zabawką w dłoni nieszczególnie rozgarniętego dziecka, prostokątny klocek próbującego wetknąć w cylindryczną kształtkę, lub odwrotnie, okrągły - w prostokątną.
Po drugie: w progu, a potem tuż po jego wewnętrznej stronie, na, można by rzec, ziemi niczyjej między zapachami i gwarem niosącymi się z korytarza, a dźwiękami i wonią panującymi w pokoju Leandra (i Arlama, i Obsydiana - na co teraz, z racji ich nieobecności oraz faktu, że z całej ich trójki Wittgensteina najbardziej interesować się zdawał właśnie Leo - dziewiętnastolatek nie zwracał choćby krzty uwagi), zatrzymał blondyna również leandrowy wzrok, baczny i uważny i pełen, wbrew heinrichowemu niedowierzaniu, najprawdziwszego podziwu, czy przynajmniej uznania. Henry zrobił się czujny: zbyt często zarzucano mu w przeszłości, że się wymądrza albo popisuje, gdy tylko pozwolił sobie na jakiś mniej konwencjonalny przebłysk intelektu lub humoru.
Nie, z drugiej strony, żeby swoje dzisiejsze przebranie za takowy uważał: w końcu, jak Powlett zdołał się domyślić, większość elementów potrzebnych do jego sklecenia blondyn posiadał już w szafie (chociaż nie, to nie był żabot - nie dlatego, że Henry nie miał takiego w arsenale, a ponieważ zdążył zrobić research, przeczytać parę paragrafów, skonsultować się z Google i uznać, że Dorian Gray najprawdopodobniej nosił zwyczajną koszulę z kołnierzem, z racji panującej w jego czasach mody stroniąc od fioków i falban - ot, o kilkanaście, kilkadziesiąt lat spóźniony), i wystarczyło je tylko wdziać, uzupełniwszy o ramę. Gdyby miał więcej czasu, weny i - przede wszystkim - odwagi, spróbowałby się przebrać za kota Schrödingera albo freudowską pomyłkę. Wtedy dopiero byłoby co chwalić, i czego gratulować.

Mimo wszystko, i tak zwyczajowo spłonił się pąsem i trochę podygotał, dla odwrócenia uwagi (zarówno własnej, jak i Powletta, który te jego nerwowe refleksy mógłby zauważyć i, nie daj Boże, skomentować), skupiając się na wystroju zwiedzanego właśnie wnętrza. Nigdy wcześniej tu nie był, choć na tym etapie wiedział już, że Arlam naprawdę mieszka - albo przynajmniej czasami tutaj sypia, i wielokrotnie obiecywał, że wpadnie, zajrzy, odwiedzi go w wolnej, i sprzyjającej im obydwu chwili. Zadziwiające, jak trudno było mu taką znaleźć, gdy prosił o to Delaney, i jak łatwo, kiedy odwiedziny w swoich akademikowych włościach zasugerował mu Leander.
- Swinburne? - Henry zerknął na bruneta trochę zaskoczony, tym samym odwróciwszy wzrok od wątławego płomyczka roztańcowanego w szkle jednego z tych impromptu słoików świeczników, zastawiających brzeg komody i parapet. Zmarszczył brwi - Tak. Ukończył w pięćdziesiątym trzecim. To jest - Chrząknął, uniósłszy dłoń ku kołnierzowi - Tysiąc dziewięćset.
Henry był tego wszystkiego świadom, ponieważ zdawał się posiadać wrodzony talent do wyławiania w najróżniejszych biografiach takich szczegółów, które mogłyby go pocieszyć i dodać mu odrobiny otuchy - na przekór poczuciu, że na jakąkolwiek poetycką karierę jest już dla Wittgensteina srogo za późno. Wiedział też na przykład, że Swinburne zaczął pisać poezję właśnie w Eton - na trochę zanim ukończył Szkołę na rzecz Oxfordu, i tym samym parę lat zanim nie opuścił Uniwersytetu raz na zawsze, i bez jakiegokolwiek dyplomu.
Leandrowi wystarczyłoby jedno spojrzenie by zrozumieć, że podobne rozmowy blondyn traktuje bardzo serio - mina mu trochę stężała, a brwi zbiegły się nad nosem. Który zresztą chłopak zaraz zmarszczył, łaskotany w nozdrza kwaśnawą, syntetyczną wonią kosmetyków.
- Ale czemu na sterydach? - Zapytał zupełnie poważnie. O steroidach uczyli się niedawno, i bardzo wstępnie, na jakimś wykładzie, i Henry, nadal płynąc na fali tej nowej wiedzy, nie potrafił rozróżnić żartów od faktów; intelekt zaś buntował się w nim gwałtownie, podpowiadając, że przecież tę grupę lipidów w celach medycznych zaczęto używać dopiero w dwudziestym wieku, trochę przed wybuchem drugiej wojny światowej, a więc na dobrą dekadę czy dwie od tego, jak Swinburne zaczął wąchać te same kwiaty, o których rozpisywał się w Hendecasyllabics, tyle, że od spodu.


Wypadało zaznaczyć, że Henry perfumy Petry poznał niemal natychmiast, coś Le Labo, z jaśminem i tonką, słodkie, ale nie za słodkie, pretensjonalne i drogie, ale też, naiwnie, nie rozpoznał Petry w jej perfumach. Mieszkali w końcu w Hansee Hall, a nie w jakiejś studenckiej norze dofinansowywanej przez fundacje charytatywne - Chollet nie mogła być jedyną osobą w całym budynku, mogącą sobie pozwolić na sto mililitrów kosmetyku za prawie trzysta dolców, i gustującą w ciężkich, niekoniecznie dziewczęcych, ale jeszcze zdecydowanie nie w pełni kobiecych, zapachowych nutach. W jakimś sensie o wiele łatwiej, naturalniej, było Henry'emu założyć, że zapach ten zostawił po sobie któryś z romantycznych podbojów Leandra - jakaś długonoga efemeryda o smukłej talii i alternatywnym imieniu, w plecaczku Fjällräven nosząca Plath, jointy, przeciwzapalne, ketogeniczne batoniki zbożowe i świstek potwierdzający posiadanie imponującego funduszu powierniczego.
Brzmiało to przynajmniej jak opis istoty, której nie odstraszyłby widok lakieru na chłopięcych paznokciach (w przeciwieństwie do niejednej z dziewczyn, które Henry zwykł spotykać na salonach - nadal przywiązanych do stereotypowych wyznaczników męskości i gardzących wszystkim, co mogłoby podważać klasyczne płciowe role i normy).
- Okay? - Zamrugał, ze spojówkami drażnionymi ketonem rozwachlowywanym po pokoju ruchami chłopięcej ręki. Sam się nie oparł - ani o ścianę, ani o regał z książkami (choć może powinien, z nagłą miękkością kolan podważającą stabilność sylwetki), ani pokusie wypróbowania własnej precyzji na płytce paznokci Leandra. O dziwo, własną wartość kwestionując niemal w każdej dostępnej kategorii, co do swoich zdolności manualnych nie miał w tym kontekście większych wątpliwości. W końcu cholera wie, może Powlett patrzył na przyszłego chirurga? - Nie obiecuję sukcesu, ale daj. Wszystkie na czarno?

Heinrich nie mógł zaprzeczyć, że przebranie Leo uznawał, przynajmniej w części, za nieco rozczarowujące w całej jego prostocie (i podniecające w fakcie, jak kombinezon opinał biodra i barki chłopaka). Fakt jednak, że tak przecież robiły fajne dzieciaki - na tyle wyluzowane, żeby kostiumy na Halloween traktować z tumiwisizmem, bo nawet w białym prześcieradle z dziurami wyciętymi jedynie na oczy wyglądałyby jak egzaltowany milion dolarów.
Henry westchnął i odstawił ramę gdzieś obok łóżka, a potem przysiadł na jego krawędzi, wcześniej upewniwszy się, czy może.
- Myślałem... że może pół twarzy mógłbym mieć... Yyy... zrobione na trupa, a pół normalnie? - Zaryzykował - No, wiesz, tak w ramach oddania charakteru... - Pokręcił głową. Nie mógł się powstrzymać, choć jednocześnie wstydził się, do czego teraz nawiązuje - Wszystkich twarzy Graya.
Odnalazł buteleczkę z lakierem i, upewniwszy się czy jest zamknięta, wstrząsnął nią, zanim odkręcił część z pędzelkiem. W zasadzie całkiem lubił ten zapach.
- No, chodź - Ponaglił Leo gestem ręki - A kiedy, jak myślisz, dołączy do nas reszta?


Leander J. Powlett

autor

-

ODPOWIEDZ

Wróć do „313”